First topic message reminder : Billy Goat Mały pub na skraju lasu Cripple Rock to mała rodzinna inwestycja, nieprzerwanie działająca w tym miejscu od blisko 50 lat, chociaż historia Billy Goat sięga jeszcze XIX wieku. Pub znajduje się na uboczu od głównej drogi, przez co niemal nigdy nie trafiają tutaj przypadkowi turyści. Chętnie zjawiają się tutaj za to miejscowi oraz leśnicy i myśliwi, dlatego nie dziw, że całym motywem przewodnim tego miejsca, są właśnie leśne zwierzęta. Skóry i trofea ścienne można znaleźć wszędzie — już od wejścia. Powiewająca tam amerykańska flaga słusznie sugeruje, że wszelkie niepatriotyczne przejawy mogą być surowo ukarane. Właściciel tego miejsca — słynny Billy — jest zresztą zapalonym łowcą. Oprócz taniego piwa nic nie sugeruje, że Billy Goat jest podrzędną knajpką. O wystrój tego miejsca dba żona właściciela, co czyni go bardzo domowym i wyjątkowo przytulnym pubem. Wstęp tylko dla członków Kowenu Dnia. Rytuały w lokacji: Kocioł smoły [moc: 117] Sieć osłabiająca [moc: 78] Wystrzały eteru [moc: 71] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Teraz było jakoś inaczej. Jakoś gorzej, jakoś puściej. Droga z Wallow do Broken Allen to milczenie. Radio grało dość cicho, jakby miało tylko wspierać poranny szum drzew, szarzejące majowe niebo i ten potworny chłód, którego wcale nie powinno tu być. Bał się odezwać. Mógł otwierać Piekło, ryzykować życiem, nawet kłócić się z Carter trzymającą strzelbę tuż przed jego twarzą, ale to wszystko było tylko trudem. Patrzenie w oczy żonie po tym wszystkim, co powiedział, po tym, co się stało, nie było ciężkie. Było katorgą. Każdy dzień, każda chwila w domu — bez Winnifred, bez Wendy, z dwójką wnuków, z krzykiem, przed którym uciekał do szopy. Tak samo, jak przez ostatnie lata. Może dlatego mogli udawać, że nic się nie zmieniło. — Muszę podjechać po Roche Fausta — mruknął sam do siebie, nie skręcając do Cripple Rock, a do jednej z ościennych dzielnic miasta. Udawajmy, że jest normalnie. Udawajmy. Druh — jak obiecał — zjawił się punktualnie. To pierwsze jego takie spotkanie, pierwsze, na którym nie będzie Gorsou i na którym pozna wszelkie trudności. Umówili się przecież z Carter i Veritym, wiedzieli, o czym muszą porozmawiać, co muszą przekazać, a jednak w tym wszystkim pozostało wrażenie, że świat się skończył. Faust musiał czytać prasę, musiał wiedzieć, co się dzieje, ale skąd niby miałby się domyślać, że to my. Wiedziałeś? To była dobra decyzja? Tak. Nie zapalił papierosa przed wejściem (durny nałóg, stary nałóg powracający nałóg), puszczając żonę przodem, by na chwilę złapać Roche za ramię. Przed Billy Goat stało parę samochodów. Znał je przecież. — Zanim wejdziemy... To Billy Goat. Tutaj się spotykamy. Teren jest zabezpieczony, nie pojawia się tutaj nikt oprócz nas i chcemy, żeby tak zostało — nie musiał prosić o dyskrecję, wystarczyło poinformować, jak wyglądają sprawy. — W środku spotkasz innych, również tych, których znasz. Pragniemy tylko modlić się i sławić naszego Pana, ale będziemy musieli porozmawiać o kilku trudnych sprawach... Życie to nie bajka, sam przecież wiesz — mętnym wzrokiem szatkując okoliczne drzewa, jakby i tak próbował się dopatrzyć wybuchów magicznych. — Jakby Carter się darła, to się nie przejmuj. Ona tak ma... — mrugnął okiem, wchodząc w końcu do środka. Krok miał wolny, ale twardy. Czujne spojrzenie schowane za okularami szybko objęło nowe twarze, które przecież tak dobrze już znał i tylko to puste miejsce — to które zawsze było zajęte, gdy się tu zjawiali. Obszedł stół dookoła, na moment stając przy krześle Gorsou, ale nie siadając na nim — tylko dłoń spoczęła na oparciu, a ciężki oddech wydostał się z płuc. Potem. — Dobrze was widzieć — kiwnął głową, na siłę unikając spojrzenia żony, tylko po to, by potem przejść do każdego po kolei, aby podać mu dłoń. Judith — bo wypadało zacząć od kobiet, a potem starszyzną. Sebastian — czas cię nie oszczędza. Marvin — drugą dłoń położył na jego ramieniu. Pan Overtone — Frank rozumiał potęgę sławy, nigdy jej nie doświadczając. Nie był pewien tego wyboru, ale ufał przecież Verity'emu. To wystarczyło. To nie kwestia osoby Maurice'a, to kwestia jego masek, jego gry. Jak wielka była szansa, że grał teraz? Jak wielka, że wcale nie? Że jego rozgłos mógł przyczynić się dla dobra Kowenu w przyszłości? Nie próbował nawet wygłaszać tych wątpliwości: — Tak jak pisałem wam w listach, Judith i Sebastianie, dzisiaj dołącza do nas Roche — to nie miejsce, żeby powiedzieć kilka słów o sobie, to nie pierwszy dzień w nowej szkole. — Czekamy jeszcze na kogoś czy możemy zaczynać? — od modlitwy, to jasne. — Judith, będziesz czynić honory? Usiadł na jednym z krzeseł niedaleko. siadam na 9, przychodzę z Esther i Roche (niech siadają, gdzie chcą!) rzut na konsekwencje poeventowe: czysto! |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Uśmiecha się nieznacznie, ale niewymuszenie, gdy w progu pojawia się Maurice. Sebastian był go pewien i nadal tak pozostaje — nie wątpił, że się stawi. Nie miał w sobie również tych samych przemyśleń, które nawiedzały Franka. Zdaje sobie oczywiście sprawę z tego, że Maurice Overtone absolutnie nie jest szarą twarzą w tłumie, ale jeśli już, uznałby to za zaletę. Jest w stanie dotrzeć do wielu ludzi. W jego wiarę i determinację nie śmie wątpić — rozmawiał z nim wielokrotnie, a entuzjazm jakim wybuchł, gdy zdradził Maurice’owi istnienie kowenu, tylko utwierdził Sebastiana w słuszności tej decyzji. Już uchyla usta, by odpowiedzieć, gdy Overtone wspomina Marvina, ale ubiega go Judith, która właśnie weszła. Po niej pojawia się coraz więcej osób, a w tym także kolejne nowe twarze. To napełnia serce Sebastiana nową dawką nadziei. Stracili Gorsou i Astarotha, ale zyskali nowych wiernych, którzy wzmocnią kowen. I z pewnością dotrą jeszcze do wielu innych. Widząc Roche’a, uśmiecha się nieco głębiej i kiwa mu głową w powitaniu. Pomimo więzi rodzinnych i dawnej zażyłości, obecnie widują się rzadko. Wspólna sprawa i cel z pewnością będą okazją, by to zmienić. Oczywiście, że zaczną od modlitwy. Pytanie Judith uznaje za retoryczne. Tradycję należy podtrzymać, szczególnie teraz, gdy niebywale mocno potrzebują wsparcia swego Pana. Bez wskazówek zbyt szybko mogą utknąć w martwym punkcie. Liczba wolnych miejsc się kurczy i drzwi ostatecznie przestają wachlować w tę i we w tę. Frank proponuje przejście do modlitwy, a Sebastan posuwa spojrzeniem od drzwi do zegarka na swoim nadgarstku. — Poczekajmy jeszcze dziesięć minut. — Przez te dziesięć minut jego wiara w to, że Winnifred podejmie słuszną decyzję nie zachwieje się ani na moment. Jeśli drzwi nie otworzą się do tego czasu, w minucie jedenastej zacznie analizować ryzyko, z jakim wiąże się jej wiedza o kowenie. To mądra dziewczyna. Nie odwróci się od Lucyfera w momencie, w którym ten potrzebuje jej najmocniej. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Autobus pachnął papierosami, serem oraz spoconym mężczyzną. Zauważyła, że od kiedy nie słyszy, inne zmysły zdawały się zająć miejsce tego brakującego. Czytała o tym w jednej pracy naukowej na studiach — u niej było to nieznaczne, gdyby urodziła się głucha lub spędziła w tym stanie kilka lat, jej kora mózgowa— Westchnęła; zegarek na nadgarstku wskazywał, że za kilka minut spotkanie się rozpocznie, a ona — stojąc przed znajomym budynkiem, ściskała pudełko śniadaniowe z ciasteczkami w środku i zastanawiała się, czy nie powinna zrobić kroku w tył. Ostatecznie to nie list pana Verity przekonał ją do przyjścia; to nie nieodparte wrażenie, że jej obecność zadowoliłaby ojca — pierwszy raz od kiedy sięga pamięcią, jego zadowolenie było ostatnim, co chciała zrobić — a głos Lucyfera, który usłyszała w głowie. Pierwszy głos, który usłyszała od dłuższego czasu. Gdy weszła do środka, większość miejsc była już zajęta, a w środku oprócz znajomych twarzy, dostrzegła kilka nowych. Nie czuła się tu mile widziana i jedyne, co powstrzymało ją przed kolejną ucieczką, to wyraźny brak Gorsou. Miała nadzieję, że się nie pojawi. Był ostatnią osobą, którą chciała oglądać — dwie następne na tej liście były jednak obecne. — Dzień dobry — przywitała się, najpewniej wcinając w jakąś rozmowę, chociaż nie wiedziała jaką. — Przyniosłam ciasteczka, proszę się częstować. Położyła otwarte pudełko na środku stołu, celowo omijając wzrokiem własnego ojca oraz pana Verity. — Prosiłabym również o cierpliwość w komunikacji. Moja błona bębenkowa została uszkodzona i obawiam się, że nic nie słyszę — nauczyła się jednak już nie krzyczeć, więc głos miała względnie normalny i spokojny. Przysiadła na jednym z krzeseł pod ścianą, nie przysuwając go do stołu. W ten sposób mogła widzieć każdego, a także, mogła zachować preferowany przez siebie dystans. — Będę starała się czytać z ruchu warg — wyjaśniła, nerwowo rozglądając się po sali. Naprawdę miała nadzieję, że Gorsou się nie pojawi. nie zajmuję miejsca przy stole, a siedzę na jednym z krzeseł pod ścianą, gdzieś za miejscem nr 1 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Stwórca
The member 'Winnifred Marwood' has done the following action : Rzut kością 'k6' : 4 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Roche wątpił, że mógłby się jakkolwiek przygotować na to, co mogło nadejść. Stoicy uważali, że wszystko, na co nie miało się wpływu, należało przyjmować ze spokojem. Na większość wydarzeń tego dnia nie mógł wpłynąć. Nie wiedział z jaką reakcją spotka się członek rodziny Faust na zebraniu osób uważających Lucyfera za najważniejszą część Piekielnej Trójcy i czy jego dobre chęci zostaną odpowiednio zinterpretowane. Nie wiedział również kogo spotka, jak wiele znajomych twarzy przywita od drzwi. Liczba znaków zapytania rosła im dłużej zastanawiał się nad niewiadomymi, ale był zbyt stary, by tak po prostu dać się ponieść panice. Wziął kilka głębszych wdechów. Będzie jak Pan chce. Mógł jednak wstać odpowiednio wcześnie, zadbać o napełnienie kociej miseczki, a samemu przygotować się zawczasu do wyjścia. Nie chciał, by Frank czekał na niego zbyt długo, a najlepiej w ogóle. Samochód zajechał na podjazd jego domku o umówionej porze, a Roche minutę później – może dwie – wyszedł i zajął siedzenie z tyłu, witając się z małżeństwem. Nie znał miejsca do którego zabrał go Marwood. Z zainteresowaniem przyjrzał mu się przez szybę auta, a potem bliżej, zanim wszedł do środka. Gdy kumpel tłumaczył, gdzie właściwie się znaleźli, skinął głową, jednocześnie przyglądając się pozostałym pojazdom zaparkowanym w tym miejscu. Jeden z nich rozpoznał, zgadzała się nawet rejestracja. Sebastian. — Carter? Która Carter? — spytał, wracając na ziemię przy tym ostrzeżeniu. Przekonać miał się o tym parę minut później. — Dzień dobry — pokłonił się uprzejmie u progu w kierunku zgromadzonych i przesunął spojrzeniem po ich twarzach, próbując zapamiętać je w miarę szybko. Nie powinno być to trudne, co roku ćwiczył swoją pamięć zapamiętując kolejną dziesiątkę twarzy małych czarowników razem z ich imionami. Najlepiej spośród nich wszystkich poza Marwoodami znał oczywiście kuzyna. Zdążył się też dowiedzieć, kim była rzeczona Carter – w jej kierunku też skinął głową, nie zamierzał udawać, że zupełnie się nie znają. Zdecydowaną większość osób siedzących przy stole znał z widzenia, prawdopodobnie ze spotkań zbierających wokół siebie głównie rodziny Kręgu. Poza ciemnowłosym mężczyzną, obok którego usiadł, odpinając guzik w marynarce. Trójkę wybierz panie. Mam przy sobie tylko pentakl i athame. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Dwa miesiące temu pomiędzy nami zasiadywał Astaroth, którego nie trawiłam. Astarotha nie ma. Hydra wyhodowała dwie głowy – jedna o szumnym nazwisku Overtone, a druga nazywała się Faust. No dobrze, ale nie mogę im schlebiać – żaden z nich nie może wkurwiać mnie tak bardzo, jak wkurwiał mnie Cabot. Cabota miałam prawo po prostu nienawidzić czystą nienawiścią. Po tym, co zobaczyłam – ta nienawiść była uzasadniona. Wciąż nikomu o tym nie powiedziałam. Wciąż nie wiem, czy powinnam o tym powiedzieć. Powinnam. Ale jak mówi się o kapłanie, który na moich oczach popełnia herezję? Ktoś byłby mi w stanie uwierzyć? Wiem, że tak. A jednak wciąż milczę, obserwując, jak kolejne osoby schodzą się do Billy Goat i miejsce powoli się zapełnia, w tym również nowymi twarzami. To dobrze. Prywatnie możemy się faktycznie nie lubić (nie będę wspominać po raz drugi), ale najważniejsze jest oddanie Lucyferowi. Jeśli więc każdy z nich intencje ma szczere i jest mu w ten sam sposób oddany – jestem w stanie ich tolerować. Może nawet z czasem współpracować. Może nawet kiedyś zmienię zdanie, jak, nie będę pokazywać palcem, ale, na przykład, z Frankiem. Odpowiadam mu skinieniem głowy, bo otóż będę czynić honory, ale zaraz spoglądam dość wymownie na Winnifred. Wiem, że Frank przeżywał, że nie było z nią łączności. Dobrze widzieć ją całą, choć, z tego co rozumiem, niekompletnie zdrową. Każdy z nas poniósł jakieś ryzyko – o moim przypomina mi sina ręka od dłoni aż po łokieć, oraz pasma gojących się ran na szyi po pokrytym kwasie sznurze. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie jest to kalectwo trwałe. — Byłaś z tym u lekarza? – pytam Winnifred, nie będąc pewną, czy w ogóle usłyszy cokolwiek z tego, co do niej mówię. Wzdycham głęboko, nim dociera do mnie pewien sens tego, gdzie ta dziewczyna usiadła. Nie chodzi nawet o to, że za miejscem Gorsou, a o sam fakt, jak daleko trzymała się od ojca. To może być pewne zaskoczenie, kiedy ostatnie zebrania przesiedziała u boku rodziców. Nie będę go teraz o to pytała. To nie czas ani miejsce, aby rozdrapywać prywatne sprawy. To czas i miejsce, aby spotkać się w imię Lucyfera i dla Niego omówić nasze dalsze plany – wszystko, aby tylko dokonał się plan ten najwyższy, najważniejszy. Żeby nie było już durnych podziałów i ukrywania się przed niemagicznymi – bo nie będzie już niemagicznych. Dlatego wstaję i przymykam oczy. Modlitwę należy składać w pozycji pełnej szacunku. — O Lucyferze, nasz Ojcze, Stworzycielu i Królu Piekła. Ty jesteś powodem naszego istnienia, Ty ofiarujesz nam magię, Ty dbasz o nas, swoje dzieci, wskazując im drogę do prawdy. Spojrzyj na nas ze swojego piekielnego tronu i racz wysłuchać naszych modlitw, które składamy w pokorze. Uspokój nasze troski życia doczesnego i wejrzyj na nas ze swoją Ojcowską miłością. Pobłogosław nas, abyśmy już zawsze, wytrwali w szczerej i prawdziwej wierze, podążali za Twoim głosem. Wejrzyj na nas, swoje dzieci, i zechciej towarzyszyć nam na ścieżce ku dokończeniu Twojego doskonałego dzieła. Wesprzyj nas, doczesnych i ułomnych, bo tylko dzięki Tobie jesteśmy silni. Niech nasza wiara stanie się Twoim orężem, a nasza bezbrzeżna miłość doprowadzi do Twojego zwycięstwa nad łgarstwami Gabriela. Stajemy przed Tobą, my, wierni Tobie, i oddajemy Ci wszystko. Prowadź nas swoją mądrością i wskazuj nam drogę, szczególnie w trudnych i niepewnych czasach, gdy nasze dusze dosięgnie trwoga. Bądź naszą tarczą i ostoją, bo tylko dzięki Tobie istniejemy. Pamiętaj również o naszych braciach, Gorsou i – nie powiem tego – Astarocie – a jednak – których w ostatnich dniach wezwałeś do siebie. Wspomnij na nich ze swojego Piekielnego Tronu. Niech zaznają spokoju duszy w domu swojego Ojca, którego ukochali najmocniej i któremu służyli aż po kres swoich dni. Usłysz naszą modlitwę, tych, których wiara jest pewna i niezachwiana. Niech Twoja chwała nigdy nie ustanie. Króluj nam, Lucyferze, tak teraz, jak i po wsze czasy. Choć nie mam wprawy w prowadzeniu modlitwy w pewnym stowarzyszeniu i zdecydowanie wolę modlić się w ciszy i skupieniu, nie czułam żadnych ograniczeń. Podobnie jak Gorsou – pozwoliłam sobie na podtrzymanie chwili ciszy, w której każdy mógł dodać swoją własną intencję. Ja powiedziałam niemal wszystko to, co chciałam. Może oprócz kilku wątpliwości, jakie targały moją duszą. Było ich kilka. Na przykład – co dalej. Kto poprowadzi nas zamiast Gorsou. Jak wykonamy plan Lucyfera. I czy kiedykolwiek będzie w stanie wybaczyć mi wszystko to, co zrobiłam źle. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
Do samochodu wsiada w milczeniu, tak jak i w milczeniu przebywa całą drogę. Zresztą aktualnie niemal wszystko, co dzieje się w towarzystwie Franka, przyjmuje w milczeniu, ograniczając się do zdawkowych odpowiedzi, suchych haseł. To już dziewiąty dzień, od kiedy życie Esther utraciło każdą ze swych pięknych barw. Wszelka radość i nadzieja zostały zeń wypompowane w sposób gwałtowny i bolesny. Czy kiedykolwiek jeszcze będzie mieć okazję do poczucia szczęścia? Czy znajdzie bezpieczeństwo oraz spokój? Tylko to się przecież liczy. Kowen Dnia musi nadal trwać. Pomimo braku Gorsou, będącego ich najsilniejszym spoiwem, nie mogą złamać się w chwili kryzysu, on by tego nie chciał. Oddanie Lucyferian składane jest bowiem nie w swoim przewodniku, a w samym Lucyferze. Nawet mimo iż okoliczności ich dzisiejszego spotkania do najłatwiejszych nie należą, muszą wziąć ten ciężar na własne barki. Wchodząc do Billy Goat przed Frankiem i Roche, wita się ze wszystkimi łagodnym uśmiechem, mimo którego sprawia wrażenie, jakby w krótkim czasie postarzała się o dwie dekady. Blady uśmiech wybija się na szarości skóry kobiety, podkreślając głębokie zmarszczki. Nieznacznie przygarbiona sylwetka i brak zwyczajowego ciasta w rękach sprawiają, że można nabrać wątpliwości co do jej stanu. Nie przechodzi przez całą salę w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, zajmując to pierwsze z brzegu. - Dzień dobry wszystkim - tylko głos ma wciąż ciepły, jak czułe matczyne objęcia, kiedy wita się ze wszystkimi zebranymi. Zauważa, że Frank siada dalej od niej, wyłapuje go tylko krótkim spojrzeniem, by zaraz rozejrzeć się po reszcie członków kowenu. Obecność Winnifred jest kolejnym sztyletem boleśnie wbijanym w serce. Czy to od niej rozpoczął się rozłam rodziny? Czy powody, które opisywała w liście, były na tyle poważne, aby doprowadzić rodzinę Marwoodów na skraj wytrzymałości? Powstrzymuje napływające do oczu łzy i nie odzywa się ani słowem do momentu, w którym wszyscy powstają. Modli się gorliwie, błagając Lucyfera o litość. Uspokój nasze troski życia doczesnego i wejrzyj na nas ze swoją Ojcowską miłością. Czy Najwyższy ich dziś wysłucha? Czy przyniesie ukojenie na zszargane nerwy i pozwoli do dawnego życia, pozwalając dalej pełnić wierną posługę? Esther, choć usilnie próbuje, nie potrafi odepchnąć swoich zmartwień w zapomnienie, ale powstrzymuje je na krótką chwilę, byleby skupić się na treści spotkania. | Zajmuję miejsce nr 2. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Winniczek Marvina wydawał się interesującym stworzeniem. Przynajmniej takie odniosła wrażenie po tym, z jaką pasją mężczyzna o nim opowiadał. Zawsze traktowała ślimaki jak szkodniki ze względu na rodzinę, do której dołączyła z powodu węzła małżeńskiego, ale miała wrażenie, że ta rozmowa pozwoliła jej przypomnieć, że na tym polega piękno natury - także to, że są zjadani i zjadający. I nie zawsze to było oczywiste. Pamiętała reakcję na jej propozycję, by trupa pozbyła się akurat trzoda chlewna... To jednak teraz nie było najważniejsze. Choć Padmore uważała, że otwarcie bram piekła zostało okupione Może taki był plan - by wprowadzić bliskich w nowy, lepszy świat i zobaczyć szczęście na ich twarzach. - Witajcie - przywitała się ze wszystkimi. Oczywiście, nie przyszła z pustymi rękoma. Już pokrojone ciasto marchewkowe zostało postawione na stole, a kobieta rozkładała je na talerzyki i podawała chętnym, niechętnym zaś pokazywała swój wątpiący w ich odmowę wzrok. I tylko uśmiech zrzedł jej na chwilę, gdy na dłużej zatrzymała oczy na pustym miejscu. Mówił, że nie zamierza poświęcać życia. Gorsou, ty kłamco. Potrząsnęła głową, odrzucając tę myśl. Zapewne gdyby nie jego poświęcenie, musiałaby być gotowa na przedwczesne trafienie na drugą stronę. Oczywiście dołączyła do modlitwy, w myślach skupiając swoją intencję wobec bezpieczeństwa własnej rodziny, kowenu oraz udanego spełnienia planu Lucyfera z jak najmniejszą ilością ofiar. Zarejestrowała, że to Judith poprowadziła modlitwę. Czy to był jakiś znak? Nie była pewna. Z pewnością jednak nie sprzeciwiałaby się jej kandydaturze na osobę, która przejmie przewodnictwo nad ich stadkiem. Zajmuję miejsce nr 8 |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Kieran Padmore
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 177
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 5
TALENTY : 20
Droga prowadząca do Cripple Rock była mu dobrze znana, tym razem również nie napotkał na niej żadnych przeszkód, gdy przemierzał ją spokojnie swoim pickupem. Kolejny zakręt wykonał na pamięć, pozwolił sobie na taką swobodę podczas prowadzenia, bo nie pędził przed siebie na ślepo, właściwie to się wlókł, myśli uczyniły go ociężałym. Jeszcze próbował serce napełnić odrobiną nadziei, bo oto jeden z pierwszych promieni słońca przedarł się przez przednią szybę auta, swoją bladą mocą nie rażąc po oczach. Z głośnika radia cicho wypływał wraz z sentymentalną nutą głos Juice Newton, nabrał na sile w chwili, gdy w kolejnym wersie płynnie prosiła o nazwanie jej aniołem poranka. Kieran w końcu wyłączył odbiornik, kilka minut później zgasił silnik pojazdu, parkując pod pubem . Czuł w kościach, że pojawi się jako ostatni. To nie był dobry czas na przybywanie po wybiciu wyznaczonej godziny spotkania, jeśli chciał dowiedzieć się więcej na temat ostatnich zdarzeń. Jeszcze przed wejściem do budynku zdjął swój kowbojski kapelusz, wyczuwając magię nałożoną na drzwi, które dla niego pozostawały przyjaźnie otwarte. Bez mrugnięcia okiem przeszedł do głównej sali Billy Goat, drapiąc się po policzku w zdradzieckim akcie nerwowości. Skinął wszystkim głową na powitanie, jedno zbiorcze wydawało mu się na miejscu. Czasem gęba mu się nie zamyka, ale w chwilach powagi trzymał ją w ryzach. To chyba brak obecności Gorsou nakazał mu większą rozwagę. Zerknął na Franka, na puste miejsce obok niego, ale potem zobaczył Winnie siedzącą na krześle pod ścianą. Nie czuł się jeszcze w pełni integralną częścią tego długiego stołu, choć osoby już przy nim zasiadające dobrze znał, nawet darzył sympatią i szacunkiem. Chwycił kolejne krzesło pod ścianą, ostrożnie przysunął i tym samym usiadł obok najmłodszej uczestniczki spotkania. Może kolejny raz zabrakło mu taktu, bo nie rozumiał jej obecnego położenia w tym oto pomieszczeniu? Czy to źle, że samozwańczy wuj woli towarzystwo młodego pokolenia? Zaraz jednak wstał, pochylił głowę do modlitwy, nawet w myślach nie wypowiadając własnych intencji i z milczeniem przesiąkniętym oszołomieniem dołączając do prośby o zmiłowanie dla duszy zmarłych. Nie zajmuję miejsca przy stole, siadam na drugim krześle pod ścianą obok Winnifred za miejscem nr 1. Ekwipunek: pentakl, athame, kluczyki od samochodu. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : właściciel pubu; służba więzienna
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
— Carter to... — jakby to ująć? — Na pewno sam rozpoznasz. Dłoń odpoczęła na ramieniu kompana ledwie na moment, by zaraz potem otworzyć drzwi. Kolejni goście Billy Goat stopniowo zaczęli wlewać się przez drzwi i spodziewał się naprawdę wielu, ale nie jej. Wzrok opadł na Winnifred, zaraz potem ukrywając się ledwie, by znów na nią spojrzeć. W ciszy i w spokoju, unikając tego spojrzenia, które należało do Esther. Błona bębenkowa, czy tam bębenek błonowy — konkluzja była taka, że jeśli teraz zarzekałby się jak mu przykro, jak bardzo jej nie rozumie i jak bardzo chciał dobrze, i tak by nie usłyszała. Nieprzyjemny smak wilgoci i metalu w ustach nie zniknął po przełknięciu gorzkiej śliny. Nie chciał jej przecież ignorować, ale co powiedzieć, gdy obok tłum, a w głowie pustka? I ślęczał tak chwilę, wpatrując się w punkt na ścianie, gdy gdzieś za plecami przemknął Kieran. Cep mógł powiedzieć, że jedzie, zaoszczędziliby na benzynie. Nie, to nieważne. Czym jest kilka dolarów w obliczu Apokalipsy? Zdążył wstać, twardo i szybko. Zdążył wstać i skierować swoje kroki w ich stronę, ale nie po to, by poklepać starego druha po plecach po kilkudniowej rozłące, a po to, by stanąć przed własną córką i spojrzeć na nią na moment z góry. Jeden moment, w którym nie potrafił się odezwać. Jeden moment, w którym nachylił się tylko po to, by na czubku jej głowy złożyć krótki pocałunek, trzymając jej głowę. To zaraz po nim odwrócił się i wrócił do stołu, lecz nie po to, by usiąść. Judith rozpoczęła modlitwę, a on spuścił głowę niżej, czując się coraz gorzej. Żołądek wywracający się na drugą stronę nie był efektem spalonego papierosa, a śliny, którą przełknął. Słuchał jednak każdego słowa, powtarzając własne modły gdzieś w myślach. — Strzeż nas Panie przed uczynkami, tych, którym bliska nasza krzywda. Strzeż nas Panie przed nami samymi. Dodał ledwie tuż po Carter, aby następnie odwrócić się plecami do stołu i podejść w stronę drzwi: — Zamknę je. Ledwie dotknął klamki, ledwie pociągnął ją w swoją stronę. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Usłyszeliście huk, gdy nagle ciało Franka, ledwie dotykające klamki w drzwiach opadło twardo na ziemię. Jego wzrok był nieprzytomny, a usta nieznacznie otwarte. Nie zdążyliście zareagować. To wtedy ze wschodniego okna do środka wbiegł pierwszy ostry promień słońca. Uderzył najpierw w parapet, a potem rozlał się po stole. Jego lśniąca powierzchnia odbiła promień i nie byliście w stanie nie zmrużyć oczu, chociaż na moment. Wystarczyło jedno mrugnięcie. Ułamek sekundy, w którego trakcie nie patrzyliście przed siebie, aby całe pomieszczenie zajęło się złocistym blaskiem, jakby ktoś rozpalił w nim ogień. Nie czuliście na skórze gorąca, nic nie piekło was w oczy, a jednak coś na środku tego stołu, płonęło niczym małe ognisko. Żadne z was nie mogło być pewne, czy to sen, czy jawa. Jeśli ktokolwiek z was próbował dotknąć ognia — nie poczuł w nim nic. Winnifred, Kieranie, to wy dostrzegliście Go jako pierwszego. Reszta z was potrzebowała sekundy lub dwóch więcej by odwrócić głowę w bok, gdy jakiś cień pojawił się nad stole, wyrastając zza Sebastiana. Jasna sylwetka, niemal mglista i ledwie widoczna, a jednak namacalna pojawiła się nagle na zachodniej stronie pokoju. Młody mężczyzna, jeśli próbowalibyście przypisać jego twarz do wieku, moglibyście dać mu najwięcej trzydzieści parę lat. Przystojne rysy twarzy i wypełnione czernią oczy. Krótkie włosy, niemal majestatyczny wzrok — Imani, Judith — wy doskonale wiedziałyście, kto się tu pojawił. Znałyście go z własnych wizji, pamiętałyście go z chrztu. Reszta z was mogła równie szybko się domyślić, że nie macie do czynienia z intruzem — zresztą żadna z pułapek w Billy Goat nie zareagowała na jego obecność. Na sobie miał czarną koszulę rozpiętą na dwa guziki od kołnierza i proste, ale eleganckie spodnie, jakby był tylko człowiekiem i przyszedł na spotkanie, tak samo, jak wy. Rozchylił lekko usta, a w nich dostrzegliście głęboką czerń, jakby w jego ustach kończył się świat. Oto objawił się wam Lucyfer. Sebastianie, nie mogłeś być świadom, że tuż za Twoimi plecami swoją projekcję rozpoczął wasz Pan. Nie był tak namacalny, jak żywa osoba, istniał gdzieś na granicy tego wszystkiego, jakby był tylko projekcją. Wyraźnie poczułeś dłoń na swoim ramieniu, dopiero wtedy orientując się, dlaczego wszyscy patrzą w twoją stronę i mogąc odwrócić twarz: — To moje miejsce, Sebastianie Verity — powiedział spokojnym głosem, w którym nie mogłeś doszukać się zniecierpliwienia albo zawodu. Nie byłeś w stanie nawet zareagować, gdy kolana same się podniosły i jakaś niewidzialna, ale potężna siła odciągnęła cię na bok, zostawiając krzesło pustym. Coś popchnęło cię w przód, na kolana. Nie miałeś już kontroli nad własnym ciałem. Winnifred, chociaż twój słuch został zniszczony, przynajmniej tymczasowo, słowa Lucyfera słyszałaś nader dokładnie. Tylko jego słowa były jasne i klarowne, cała reszta dźwięków była niewiadomą. Gdy Lucyfer usiadł na tym krześle, to jakby urosło. Podłokietniki zrobiły się szersze, a oparcie wydłużyło się, by w końcu drewno na nim zaczęło przemieniać się w misterne zdobienia, łącząc się na samym szczycie w dobrze znany wam pentagram. To wtedy Pan pstryknął, a drobny płomień na stole natychmiast objął cały stół, który zwęglił się i upadł, zamieniając w jasne ognisko. Żadne z was przy stole dalej nie czuło jego gorąca. Tylko ten żywy i intensywny blask. Wszystko to trwało może kilkanaście sekund. — Wysłuchałem twojej modlitwy, Judith Carter — powiedział łagodnie, zwracając twarz bezpośrednio na ciebie, pani Carter, aby zaraz potem spojrzeć po zebranych. — Rodziny Verity, Carter, Padmore — spojrzał na Imani, a zaraz potem na ciało Franka. — Marwood. Dokonaliście cudów, przez które Niebiosa ugną się pod waszymi stopami — tym razem wzrokiem objął Maurice'a. Trwało to więcej niż sekundę, czy dwie. Przyglądał ci się, mrugając powoli. Gdzieś w środku mogłeś poczuć, że On wie. On wiedział przecież wszystko. — Ród Overtone. To ciekawe... — pokiwał spokojnie głową, zaraz potem odwracając się do ciebie, Roche. — Ale nie tak jak ród Faust, tak wierny w sławieniu nie mnie, a mojego tworu — Roche, mogłeś poczuć na sobie tęgi i twardy wzrok, ale z pewnością nie było w nim nienawiści, co najwyżej zaskoczenie. — Marvin Godfrey — spojrzał na Marvina. — Znam twoją babkę... — dodał, zaraz potem kontynuując: — Esther Marwood i jej mąż, Frank Marwood. Nie lękajcie się, wasz przyjaciel, mąż i ojciec wstanie silniejszy. Potrzebowałem ciała do przekazu... A wy, Winnifred Marwood i Kieranie Padmore? Czemu nie siedzicie z waszą bracią? — tym razem wzrok skupił się na odległym Kieranie i Winnifred, którzy nie zajęli miejsca przy stole. To w tym momencie, Sebastianie, mogłeś poczuć jak siła trzymająca cię na kolanach nagle puszcza, pozwalając ci się podnieść, o ile miałeś na to siłę. O ile miałeś na to chęć. Lucyfer wyciągnął w przód pustą dłoń, a w tej natychmiast zmaterializował się kielich czerwonego i gęstego wina, z którego upił łyk, opierając się wygodnie na swoim tronie. Roche, jako doświadczony specjalista w zakresie iluzji musiałeś dostrzegać drobne niebieskawe nitki wokół kielicha — na sylwetce Pana nie były tak wyraźne, ale na naczyniu owszem. Mogłeś domyślać się, że miał korzystać z jakiejś formy przekazu lub projekcji. Z czegoś, co było równie potężne, jak i niezbadane. — Kościół został podzielony, moi wyznawcy. To was wybrałem, czynami i słowami innych z was, abyście wspólnie siedzieli przy ogniu i nieśli moją magię. Jam jest światłem i przeznaczeniem. Jam jest Słowem. Każdy z was otrzyma ode mnie należne honory, jeśli staniecie razem ze mną w tej walce przeciwko Niebiańskim mocom. Gabriel — tylko na ułamek sekundy dostrzegliście w jego oczach coś przypominającego odrazę — wkrótce zaatakuje. Rozpali stosy i zachce waszej krwi, ale nie lękajcie się. Będę przy was. Czyż nie dałem wam magii, byście mogli stanąć przeciwko niemu? — westchnął spokojnie, znów sięgając po kielich. Mogliście wyraźnie widzieć, że jest rozluźniony, ale nie bagatelizuje waszego towarzystwa. Wszak siedział z wami przy jednym ogniu, nawet jeśli na tronie, który jeszcze przed chwilą był zwykłym krzesłem. Ze względu na śliczną modlitwę Mistrz Gry zostanie jeszcze na moment, a Frank poleży sobie na podłodze. Jeśli macie do Lucyfera jakiekolwiek pytania, jest to jedyny moment by je zadać, ale, jak na pewno dobrze wiecie, możecie nie otrzymać odpowiedzi na wszystkie. Winnifred, czytanie z ruchu warg będzie możliwe przy pokonaniu progu 60 (rzut na percepcję), dla każdej osoby rzucasz osobno. Jeśli osoba Ci pomoże i będzie mówić wolno i wyraźnie (musi to zostać wspomniane w jej narracji), próg obniża się do 40. Nie musisz rzucać na słowa Lucyfera. Słyszysz je bez problemu. Sebastianie, możesz klęczeć lub zająć dowolne wolne krzesełko (albo usiąść Lucyferowi na kolanach, ale to powinna być ostatnia akcja w turze i jest obłożona ryzykiem). Czas na odpis: 9.05 do 22:00 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Pomieszczenie napełniało się nowymi twarzami wraz z upływem kolejnych minut. Jeżeli coś go w tym zaskakiwało, to z pewnością fakt, że większość z nich - jeżeli nie wszystkie - kojarzył w mniejszym lub większym stopniu. Wątpliwością napływały do niego myśli o tym, że od dłuższego czasu orbitował wokół wszystkich tych osób. Czyżby już wtedy Lucyfer wytyczał mu ścieżkę? Twarze były neutralne, przyjazne bądź budzące niechęć, lecz nic z tego, co Maurice mógłby myśleć o osobach przekraczających próg Billy Goat nie pozwalało mu pragnąć innego towarzystwa. Oddawał się okolicznościom z pełną swobodą. Jeżeli wszyscy mieli jeden cel, jakim było sławienie głosu Ojca, byłby gotów nawet wypolerować Judith czubki butów. Lata temu nie mógłby powiedzieć, że zrobi dla Lucyfera absolutnie wszystko. Dzisiaj wreszcie był na to gotów. Powstał do modlitwy, spojrzenie swoje kierując ku ziemi i piekielnemu tronu Ojca. Słuchał, łączył intencję, a potem darował swoją. Prywatną i wypowiedzianą bez skorzystania z aparatu mowy. Pozwól mi sobie służyć. Nie spodziewał się, ze tak szybko skonfrontuje się z formułowanym przez siebie życzeniem. Nie zdążył dostrzec źródła łomotu dobiegającego spod drzwi, nim oślepiło go silne światło, przed którym musiał chronić się przymknięciem powiek. A potem wydarzył się prawdziwy cud. Tak myślał, nie potrafiąc podejrzewać u siebie utraty zmysłów. Fanatyzm wciągał go zbyt mocno w nieskończoną spiralę ślepej wiary i zaufania do Niego. Stół wybuchł ogniem, który jednak nie przypiekał mu twarzy, chociaż odruch był zbyt silny, aby go powstrzymać. Maurice osłonił się przed nim ramionami. Sekundy później niepewnie je opuścił i wtedy Go zobaczył. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego nie miał cienia wątpliwości co do jego tożsamości. Tak po prostu było. Stał się ciepłem wypełniającym go od stóp do głów. Stał się ciałem, którego widok budził w nim niepojęty spokój, aby sekundy później cała jego dusza eksplodowała, rozbierając umysł na kawałeczki i składając go na nowo. Jego widok wstrząsnął nim tak mocno, że o ile zazwyczaj nie miewał problemu ze złożeniem słów, tak natychmiast poczuł jak gardło zaciska mu się boleśnie. Nie widział upadającego Sebastiana. Nie reagował, kiedy Pan wymieniał nazwiska tych, którzy otrzymali łaskę posługi wcześniej od niego. Ocknął się dopiero wtedy, gdy padł na niego Jego wzrok, a następnie pojawiło się jedno, proste słowo. Overtone… Zorientował się, że rozchyla usta i natychmiast je przymknął. Poczuł się prześwietlony na wylot i głęboko dotknięty. Ciężkie emocje uniosły się aż do wysokości skroni. Nie powstrzymał pojedynczych łez, które uciekły mu kącikiem oczu. Był z nimi. Okazał mu łaskę, kiedy odpowiedział na ich wołanie. Pozwolił mu zasiadać po swojej lewicy. To było zbyt wiele, jak na chorobliwe pragnienie Maurycego, aby kiedyś Go zobaczyć, jakie towarzyszyło mu podczas spotkania z Sebastianem. Opuścił twarz, mało dyskretnie ukrywając ślady wzruszenia w rękawie koszuli. I słuchał. Słuchał każdego z jego słów i spijał je łapczywie i znajdował w nich pociechę, misję, kierunek, który pragnął obrać. Rozpadał się na kawałki, a potem pospiesznie składał. Brakowało już stołu, w którym mógłby wybić dziurę własną głową, gdy padłby do pokłonu, ale kiedy pojawiła się taka możliwość, Maurice jedynie uniósł niespiesznie prawą dłoń i zatrzymał ją uniesioną przed sobą. Jak gdyby potrzebował go dotknąć. Jak gdyby nie potrafił uwierzyć, że On może potrzebować jego wsparcia. Jego, który nie potrafił pogodzić się z własną naturą, ze swoim życiem i cierpieniem skrytym pod niemierzalnie grubym płaszczem z pewności siebie. Zrozumiał, że byłby to absolutny brak szacunku i opuścił palce na własne kolano, ale i tak myśl opuściła jego głowę, kierując intencję, pytanie, wątpliwość. Ojcze, czy coś takiego jak ja jest godne tego, aby ci służyć? Nie potrafił nazwać swojej przypadłości inaczej. Był czymś. Syreną, mącicielem, stworzeniem pełnym gniewu i żalu. Patrzył i szukał potwierdzenia tego, że go dosłyszał, gotów wypowiedzieć swoje pytanie nawet i głośno, jeżeli taka byłaby jego wola. Poruszył się wreszcie. Nie panując nad nogami, które go prześcignęły, opadł na jedno kolano i pochylił głowę przed jego obliczem. - Ojcze… sięgaj po moje ciało, po moją wiarę i determinację, gdy tylko taka będzie Twoja wola. Stworzyłeś mnie i należę do Ciebie na wieki. Zrobię wszystko, co tylko mi nakażesz. - Jakaż to ulga na niego zstąpiła, gdy zrozumiał, że głos nawet przez moment mu nie zadrżał. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Modlitwa się zakończyła. Każdy, kto tylko miał chęć, na końcu dodał własną intencję. Ja powiedziałam wszystko, co mogłam i wszystko, co leżało mi na sercu. Jeden z nielicznych razów prowadziłam modlitwę. I pierwszy raz została wysłuchana od razu. Światło oślepiło mnie wystarczająco, bym zmrużyła oczy i jednocześnie osłoniła je przedramieniem (tym zdrowym). Paradoksalnie i być może niemądrze, pierwsze co zrobiłam, to spojrzenie w okno. Promienie wschodzącego słońca wlewały się do pomieszczenia, ale to nie było to. Przeszłam wzrokiem po każdym z zebranych – Winnifred, Kieranie, Imani, Marvinie, aż w końcu mój wzrok dotarł do Sebastiana-, nie. Do postaci za nim. Nigdy bym go nie zapomniała. To moje miejsce. Jakim cudem… Patrzyłam, jak Sebastian podnosi się z krzesła, jakby był jakąś karykaturalną pacynką, i schodzi z miejsca, padając na kolana tuż obok mnie. I Lucyfer mi świadkiem, że byłam zbyt oszołomiona, aby cokolwiek zrobić. Powiedzieć. Jak zresztą miałabym sprzeciwić się Lucyferowi? Wzrok więc pulsował pomiędzy nim, na kolanach, a Ojcem, który zasiadł na krześle-, nie, tronie. Krzesło przestało nim być, urosło samo w naszych oczach, a za moment, zamiast stołu, dostrzegliśmy jeden wielki płomień. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć chwile, w których naprawdę płakałam. Wszystkie związane były z Sebastianem. Teraz jednak oczy szkliły się samoistnie, bez mojej wiedzy, gdy słyszę tych kilka prostych słów od Ojca. Wysłuchałem Twojej modlitwy. Czym zasłużyłam sobie, żeby to właśnie na moją modlitwę odpowiedział…? Tyle razy modliłam się do Niego. Tyle razy modliliśmy się wspólnie, tu, przy tym stole – to Gorsou wtedy prowadził modlitwę. Tyle razy pozostawaliśmy bez odpowiedzi, czy naprawdę Ojciec nas tym razem wysłuchał. A teraz… — Mój Panie… - tylko tyle potrafię wymamrotać w obliczu jawiącym się przede mną. I choć oczy chcą chłonąć jego obraz, świadomość zniża moją głowę, opuszcza ją celowo, wiedząc, że nie jestem godna, aby na Niego patrzeć. Byłam w stanie umrzeć w Jego imieniu i dla Niego, ale po prostu na to zasługiwał. Bo jest naszym Stwórcą i naszym Ojcem, od którego się wywodzimy. Który dał nam magię i który poprowadził nas do zwycięstwa, abyśmy triumfowali z Jego imieniem na ustach. Nieważne, jaką cenę mieliśmy tego ponieść. Z opuszczoną głową spoglądam na Sebastiana. Mija kilka chwil, w których dociera do mnie, co się z nim właściwie stało. Wiem, że nie czuje się urażony – kurwa, sama bym się dała zrzucić z krzesła samemu Lucyferowi. Najpewniej czuje się winny, że usiadł na Jego miejscu, choć nawet nie był tego świadomy. I wiem, że Ojciec nie ma mu tego za złe. Ja za to nie wiem, czy my wszyscy jesteśmy godni, aby siedzieć wraz z Lucyferem, jak równy z równym, przy jednym ogniu. A jednak tu był. Zasiadał, mówił do nas. Czułam Jego wzrok na naszych sylwetkach i nie czułam ani krztyny pogardy. Z jakiegoś względu sam chciał z nami przebywać, sam wybrał taką opcję. I choć Overtone padał właśnie na kolana, co powinniśmy uczynić my wszyscy, każdy powinien mieć wybór. — Dormi – mamroczę, wzrok koncentrując na jednym z pustych krzeseł, tym obok Imani. Staram się, aby obeszło szerokim łukiem ognisko i opadło tuż obok mnie, obok sylwetki Sebastiana. Jestem prawie pewna, że na nim nie usiądzie. Ale powinien mieć wybór. On również zasługiwał na zaszczyt, aby być blisko Niego. — Panie mój. – Gdy Overtone kończy swoje wyznanie, ja zwracam się do Niego. Choć wzrok chce podnieść się i objąć Jego twarz, pozostaje wklejony gdzieś w podłogę. Żaden z nas nie jest godny, aby patrzeć mu w oczy. A już z pewnością nie ja. Nie ja, która odebrała życie czarownika przed laty, o czym wie tylko jedna osoba w tej sali, i jest nią Lucyfer. – Choć nasza wola jest silna, nasze ciała są słabe. Bez wahania staniemy do walki w Twoim imieniu i pójdziemy na wojnę z całym zastępem plugastw Gabriela, byś ostatecznie zatriumfował i obnażył jego kłamstwa. Bez Ciebie jednak jesteśmy tylko śmiertelnikami. Wskaż nam drogę, którą powinniśmy pójść teraz. Jak mamy chronić się przed atakiem? Jak mamy doprowadzić do Twojego ostatecznego triumfu? – Wiem, jak. Musimy znaleźć trzeciego jeźdźca. A potem czwartego. Tylko co potem? – Gdzie szukać kolejnego, który stanie po Twojej stronie? – I jak mamy chronić się przed Lilith, która wyszła z Piekła? Nie wiemy wciąż, dlaczego. Nie wiemy, jaką mocą dysponuje. I nie wiemy, jak bardzo nam zagraża. Jest to jeden z nielicznych razów, kiedy mogę stanąć twarzą w twarz z Lucyferem – a jednak brakuje mi języka w gębie. Na ostatnim spotkaniu, razem z Frankiem i Sebastianem, omówiliśmy wiele. Mieliśmy również wiele niewiadomych. Jak na przykład – czego chce Lilith. Czy może sprzymierzyć się z Gabrielem? Jak odnaleźć i przekonać do siebie trzeciego jeźdźca? Wizja nadchodzącej wojny, o której opowiada nam Ojciec, jest tym bardziej niepokojąca. Jeżeli stosy mają zapłonąć po raz kolejny… to znaczy, że czeka nas kolejna inkwizycja. Wtedy na ziemi była Aradia – Aradia była nefilim i dzieckiem samego Lucyfera. I miała trzynaście potężnych Apostołek. Tym razem losy świata leżą na naszych barkach i to my mamy dokonać tego, czego ona nie zdołała. Jak? Jak walczyć z inkwizycją? — Czy Gabriel ma słabość, którą możemy wykorzystać dla Twojej przewagi? – marszczę brwi, nieznacznie unosząc wzrok na postać Lucyfera, zatrzymując go jednak gdzieś w okolicach marszczeń koszuli na jego piersi. Przychodzi mi na myśl tylko jedno. Duma. Gabriel z pewnością jest dumny i próżny – lecz to wiemy wszyscy. To Lucyfer przez setki lat walczył z nim, to on powinien znać go najlepiej. To on powinien wiedzieć, gdzie go osłabić. Póki co, to my jesteśmy zbyt słabi, aby z nim walczyć. Być może zawsze będziemy. Tylko mając Ojca po swojej stronie, będziemy w stanie to zrobić. Jest tak wiele rzeczy, o które chciałabym Go spytać. Najważniejszą jest toczona Apokalipsa – najważniejsze pytania już padły, mam nadzieję. Ale, oprócz tego, mam jeszcze tylko dwa życzenia. Dwa niewielkie pytania, na których odpowiedź czekałam od lat i nie wiem, czy kiedykolwiek się doczekam. Panie mój, zwracam się do Niego w myślach, bo i w myślach niejednokrotnie Go już słyszałam. Z myśli płynęły moje modlitwy. Musiał je słyszeć. Musiał. Wybacz mi moją zuchwałość, ale potrzebuję wiedzieć jedno. Ty wiesz, jak zgrzeszyłam wbrew Twojej woli. Ty wiesz, dlaczego zginął mój mąż i Ty wiesz, że mężczyzna obok mnie nie jest mi obojętny, choć zgodnie z zaprzysiężeniem dla Twojej Gwardii, nie mam do tego prawa. Nie proszę Cię o wiele. Proszę Cię tylko o jedno. Powiedz mi, czy kiedykolwiek będziesz w stanie mi wybaczyć? Nie potrzebuję niczego więcej. Dla Ojca weszłam w ogień i dla Ojca ostatnio niemal trzykrotnie oddałam życie. Dla Ojca przelewałam swoją krew, wiedząc, że mogę z tego nie wyjść cało. Robiłam to dla Niego, dla Jego potęgi, dla Jego chwały. W zamian nie chcę niczego więcej. Tylko tego, aby mi wybaczył. Rzucam Dormi (udane) i przysuwam krzesło obok Imani pod pupsko Sebastiana. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Winnifred Marwood udowadnia, że jest wierna Ojcu. To młoda dziewczyna, nie wszystko jeszcze jest w stanie zrozumieć, nie wszystko może poświęcić — nie czyjeś życie. Lecz własne już tak. Sebastian rozumie to, gdy dociera do niego, w jakim jest stanie. Mimo tego, że z pewnym politowaniem traktuje zachowanie panny Marwood, ma do niej szacunek i z ulgą przyjmuje fakt, że zdecydowała się odpowiedzieć na wezwanie. Nie jego, nie Franka. Lucyfera. Choć Winnifred nie patrzy na niego, Sebastian nie powstrzymuje delikatnego, ciepłego uśmiechu. Wszyscy są, a więc czas odmówić modlitwę. Modlitwę ważniejszą niż wszystkie inne, które dotąd mieli, które słali ku Ojcu. Tym razem potrzebują jego wskazówek, jego łaski i jego wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Bez Lucyfera i Gorsou błądzą w ciemności zupełnie po omacku, a czas, który stracą na odnalezienie właściwej drogi, może być czasem, którego nigdy nie zdołają odzyskać. Który zmarnują. Nie mogą sobie na to pozwolić. Jeśli teoria Franka jest słuszna, mają zaledwie trzy tygodnie, aby dotrzeć do kolejnego jeźdźcy. Nie mogą się zatrzymać, nie mogą stać w miejscu. Wstaje i przykłada dłoń do serca, a swoją intencję łączy z głośno wypowiadaną modlitwą Judith — jego myśli są jak echo dla pięknego wezwania, które ta śle ku piekłu. Panie, ty, któremu oddaję całego siebie, ty, którego wola wskazuje nam drogę, ty, bez którego istnienie nasze rozpłynęłoby się w odmętach nicości, zechciej wysłuchać naszej pokornej prośby o oświetlenie drogi ku twej chwale, ku twemu triumfowi. Proszę cię ojcze, racz zesłać nam wiedzę, o którą tak zabiegamy, racz pomóc rozwiać wątpliwości i odkryć nieznane, abyśmy mogli sławić imię twoje i obdarzyć świat błogosławieństwem twej niezmierzonej, szlachetnej mocy. Gdy uchyla oczy, jest zbyt jasno, by mógł w pełni unieść powieki. Wszystko dzieje się szybko, zbyt szybko, by mógł zareagować sam. W jednym ułamku sekundy orientuje się, gdzie wszyscy patrzą, w drugim już czuje ciepło dotyku na swoim ramieniu, a jego serce porywa się do szaleńczego galopu, gdy obraca głowę przez ramię, unosząc spojrzenie na tego, któremu oddał swoje życie. To moje miejsce. Nie ma szans wprawić swego ciała w ruch — to porusza się samo. Opada na kolana bezwolnie, lecz bez cienia wewnętrznego protestu. Dłonie składa przy nogach, a kark ugina pod ciężarem szacunku, skruchy i uwielbienia, jakie go opanowują. Drży od emocji, ogień, którym zapłonął stół, płonie w jego duszy. Ramię, którego dotknął Ojciec mrowi i zdaje się cięższe niż reszta ciała. Zajmował to miejsce od lat. Długich lat. Gorsou nigdy nie zwrócił mu uwagi. Powinien to zrobić. Jak mógł pozwolić mu siedzieć na krześle, które czekało na jedynego, który mógł na nim zasiadać? Na miejscu, które powinno pozostawać puste, by móc w każdym momencie go powitać? Nie śmiałby szukać dla siebie usprawiedliwienia. — Panie, pokornie proszę o twe wybaczenie. — Czuje, że siła trzymająca go przy ziemi odpuszcza, lecz nie podnosi się. Lucyfer chciał go widzieć na kolanach, a więc pozostanie na kolanach, póki wola Pana nie wybrzmi inaczej. Słyszy zaklęcie Judith i widzi kątem oka zbliżające się krzesło, lecz pozostaje w niezmienionej pozycji, ze wzrokiem utkwionym w łudząco ludzkie odzienie Lucyfera. Gdy pierwszy raz go zobaczył, miał dwadzieścia dwa lata. Na ten moment czekał kolejne dwadzieścia siedem. Gdy pierwszy raz go zobaczył, ronił żywe łzy, wypalające szlak na jego policzkach, tracił zmysły i nie potrafił pomieścić w sobie tak wdzięczności, jak i niedowierzania. Przysięgał mu wtedy, że odda swoje życie służbie w jego imieniu, że nigdy nie zwątpi i nigdy nie zawiedzie. Czy mu się to udało? Dziś nie płacze, lecz ma w sobie tę samą wdzięczność i więcej zrozumienia dla celów Lucyfera, dla znaczenia tego wszystkiego, co dzieje się wokół. Ma w sobie również więcej lęku — dawniej nie wierzył, że mógłby go zawieść, dziś nie jest pewien, czy zdołał wytrwać w tej obietnicy, czy podejmował słuszne decyzje, czy jest godny tego, by klęczeć u jego stóp. Dawniej był buńczucznym szczeniakiem, dziś jest mężczyzną, który zna swoje słabości. Gdy pierwszy raz go zobaczył, nie zabił jeszcze człowieka, nie pokochał kobiety, nie poznał swojej córki, nie walczył przeciw braciom i siostrom bez pewności, że postępuje słusznie, że nie ma innej drogi. Przybyło mu zmarszczek i siwych włosów, lecz oblicze Lucyfera pozostało niezmienione. Dla niego płynące wartkim nurtem życie Sebastiana musiało być zaledwie ulotną, niezauważoną chwilą. Dożył dnia, w którym Ojciec ukazał mu się raz jeszcze. Okazał się godny, by zasiadać przy jego ognisku. Jest tak niemożliwie wdzięczny za tę szansę, że na kilka chwil myśli zupełnie ulatują z jego głowy. Zrobiłby dla niego wszystko. Absolutnie wszystko. Łatwo powołać się na wszystko, gdy wszystko nie ma imienia. Lucyfer mówi o honorach. Sebastian nie chce honorów. Chce jedynie wiedzieć, że może mu służyć, że może być mu pomocą, że pozostaje godnym, by trwać przy jego boku. Chce zobaczyć świat pod jego rządami. Nic więcej. Honorem jest bycie częścią jego planu. Judith podejmuje głos, jak zawsze zadając celne pytania. To ich jedyna szansa. Lucyfer zaszczycił ich swoją obecnością, aby podzielić się swoją mądrością. Co dalej? Gdzie szukać kolejnego jeźdźcy, jak przekonać go do siebie, jak przygotować się na atak Gabriela i jego zaślepionych popleczników? Co z Lilith? — Panie — zwraca uwagę na siebie, unosząc głowę na tyle, by nie mówić do ziemi, lecz nie dość, by bezczelnie spojrzeć mu w oczy. — Nie tylko Gabriel okazał się nam wrogi. Część naszych braci i sióstr zbłądziła, podążając krokiem Matki, a krok ten nie pokrywa się ze ścieżką, którą raczyłeś wyznaczyć nam ty. Nieznany jest nam cel, ku któremu tak bezmyślnie brną naprzód. Panie mój, ośmielam się prosić o pomoc w zrozumieniu motywacji Lilith, której wola stała się przeszkodą na naszej ścieżce. Z czym walczymy, o co walczą oni? — Nie ośmieli się wypowiedzieć na głos podejrzenia, że Lilith mogła sprzymierzyć się z Gabrielem, lecz muszą zrozumieć do czego dąży ona i jej wyznawcy, by mogli przeciwko temu walczyć. Panie, ty jeden widzisz mnie na wskroś i tobie jednemu powierzam siebie całego wraz z najskrytszymi tajemnicami i pragnieniami serca. Dlatego tylko ciebie ośmielę się zapytać. Czy ci, którzy podążają za Lilith mają prawo do twej łaski i szansę na twe przebaczenie? Czy wiara w ich nawrócenie jest występkiem przeciwko tobie? Czy wiara w naszą jedność — nas, twoich dzieci — nie ma prawa być silniejsza niż karygodne czyny, których ośmielają się dopuszczać? |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Gromadka samych swoich rozrosła się jeszcze o kilka dodatkowych twarzy — tę Franka przywitał ze szczególnym entuzjazmem słusznie zakładając, że gdyby nie on, mogłoby Marvina dziś tutaj nie być. Uśmiechnął się więc do dalekiego sąsiada i jego małżonki, temu pierwszemu uścisnął ochoczo dłoń, tę drugą ucałował. Niedługo mają zaczynać, ale zanim to nastąpi, czeka Marvina jeszcze jedno powitanie — z nieznajomym mężczyzną, który usiadł obok niego. — Dzień dobry, pan też tu nowy? Marvin Godfrey, miejscowy złota rączka, przyjaciel rodziny Marwood — i pana też, zatrzymał dla siebie, dopełniając powitań. I może dlatego nie od razu zauważył, kto wszedł do pomieszczenia, z początku biorąc pannę Marwood za skautkę z miejscowego zastępu. Bo najpierw usłyszał o ciastkach. — Dzień dobry — skłonił łeb, gdy już rozpoznał, kto zacz i pierwszym odruchem dżentelmena chciał młódce ustąpić miejsca — być może powodowany potrzebą okazania współczucia, bo cokolwiek stało się z jej słuchem, musiało budzić bardzo złe wspomnienia. Że wybrała miejsce z daleka od stołu, to posadził tyłek z powrotem, gdzie siedział, starając się ignorować ciężką, duszną wręcz atmosferę tego spotkania. Odpowiedział tylko przywitaniem na kiwnięcie głowy pana Padmore'a — jego kojarzył z widzenia. To jakby na spotkanie Lucyfera zjechało się pół Wallow. Bardzo niespokojne pół Wallow. Zapewne przyjdzie jeszcze czas na pytania, ale napierw— Modlitwa. Odpowiedział własną, bezgłośną i na wskroś prostą intencją. Prosił o bezpieczeństwo i spokój dla tutaj zgromadzonych i dla Sandy. O szczęście dla matki, ciotki i całej rodziny Marvina, o spokój duszy dla babki. I nie minęła chwila, a zdarzyło się wiele naraz, co umysł Godfreya nie pojął od razu. Pan Marwood leży, pan Verity klęczy, a na jego miejscu siedzi— — O Panie — i ty na mnie spojrzałeś, wyszeptał zaledwie, ogniskując wzrok tylko na Jednym w obliczu tych wszystkich promieni, płomieni, głośnych i bezgłośnych ekstaz. Lucyfer siedzi pośród nas i wspomina babkę Dolores. Zabierz mnie, Ojcze — mogę umierać — zdają się mówić oczy. Ale usta już się nie poruszają. Maluczki, ograniczony i pełny rozproszeń umysł nie potrafi spamiętać faktów — percepcja jest teraz tylko plątaniną słów, dysonansów, niesłusznego lęku i słusznego podziwu. Jest wszystkim, splątany i rozplątać go może tylko zrozumienie. A to zdaje się umykać, jakby zbyt prosty był na słowa. A tak naprawdę, to nie. Siedzi w bezruchu — ledwo odsunięty od liżących ich płomieni, które kiedyś były stołem. Przygląda się każdemu z osobna, walcząc z dudniącą w piersiach pikawą i zaciskającym się w gardle supłem. Ledwo muska spojrzeniem sylwetkę Najważniejszego — nie jest godny patrzeć dłużej, nie potrafi wręcz. Jakby od nadmiaru patrzenia miał się za chwilę rozpaść na kawałki, opłakać Dolores od nowa, wrócić do kołyski, później do tamtej sypialni, psychozy, szeptów, wybuchów magii i tamtego przerażenia. Jakby miał się zapaść w sobie i dar-przekleństwo znienawidzić na nowo. Nie. Nie może. Czy dzisiaj nie miał być żołnierzem? Nie mógłby wtedy skupić się na faktach i analizowaniu strzępków informacji — Lilith, przeszkoda, bracia i siostry, którzy zbłądzili… Zamrugał, by spędzić z oczu resztki łez. Nie potrzebuje więcej strzępków, by rozumieć, że wojna ma jeszcze jeden front. Padają ważne pytania, a Godfrey się zapada — w twardości krzesła, we własnej determinacji, by teraz swoimi zdolnościami przypodobać się Ojcu — ale przede wszystkim zapada się we własnej gonitwie myśli. Nie ma próśb, nie ma rozważań. Już się upewnił, że Dolores jest bezpieczna. A że jest z niego dumna — w to już nie wątpi. Na tym polega Wiara. Tylko Słucha. W tym zawsze był dobry. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka