Sala bankietowa Sala bankietowa, z jej rozmachem i elegancją, stanowi serce każdego wydarzenia towarzyskiego. Jej prostokątny kształt, ze zdobionymi ścianami i sufitem, tworzy wspaniałe tło dla uroczystości. Centralnie umieszczony, olśniewający kryształowy żyrandol rzuca światło na każdy zakątek. Po dwóch stronach sali rozmieszczone są okrągłe stoły, mieszczące maksymalnie 6 osób. Ich ustawienie sprzyja intymnym rozmowom i wygodzie gości, zapewniając doskonałą widoczność na resztę pomieszczenia. Każdy jest ozdobiony elegancką bielizną stołową, kryształowymi kieliszkami i subtelnymi kwiatowymi kompozycjami. Na końcu sali znajduje się wielka scena, pod którą gra profesjonalna mała orkiestra. To na tej scenie debiutanci mają okazję zaprezentować swoje sylwetki. Między stolikami znajduje się zaznaczony parkiet do tańca. Jest to przestrzeń, gdzie goście mogą cieszyć się muzyką na żywo. Parkiet ma lśniącą podłogę, jest doskonale przygotowany do eleganckich walców, energetycznych swingów czy nawet romantycznego tanga. Z sali można przejść na taras i korytarze prowadzące do innych części fortu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
30 kwietnia 1985 Archipelag Isles of Shoals jest znany każdemu czarownikowi należącego do Kręgu z północno-wschodniego USA, który ukończył szesnasty rok. Trudno o nim zapomnieć, gdy wtedy przechodziło się jeden z największych stresów w całym swoim życiu. Świeżo po zdobyciu pentakla trzeba było wykazać się niebywałą dyscypliną w sztuce magicznej. Ukazanie swoich zdolności przed całą arystokracją miało być niejakim przedstawieniem się, wchodząc w jej szeregi. Nie każdemu się to udawało. Część debiutantów potrafiła wprowadzić swoimi próbami czarowania na sali taki chaos, że najstarsi z czarowników wstrzymują wdech, gdy najmłodsi wypowiadają swoje inkantacje. Cyklony na sali, powodzie czy nawet taranujące okna mewy to tylko kilka przykładów bardzo nieudanych czarów. Dla bezpieczeństwa gości na sali znajdują się zawsze doświadczeni protektorzy, do których zadań należy między innymi kończenie działania tak właśnie nieudanych czarów. Za organizację już od wielu lat odpowiada Beatrice Laffite. Jest ona postacią tak samo ważną, jak i szanowaną w wyższych sferach i zdarzają się jej kontrowersyjne wypowiedzi, którymi jakby specjalnie obdarza dziennikarzy Zwierciadła. Z bliskimi towarzyszkami często poruszają tematy innych czarownic, a z jej ust czasami mogą wydostać się wścibskie, jak i nadto niepotrzebne komentarze, choć nawet w takich momentach uważnie dobiera słowa, przez co trudno ją oskarżyć o aroganckie zachowanie. Można zarzucić jej wiele, ale jest wybitną organizatorką Balu Magicznej Rady. Wszystko dopina w czasie na ostatni guzik, trudno zauważyć jakiekolwiek niedociągnięcia z jej strony. Każdy z bali traktuje jak swoje opus magnum, dlatego zawsze stara się, żeby każdy z nich był unikatowy na swój sposób. Dlatego właśnie pierwszy raz od lat dwudziestych tego wieku maski ponownie będą królować na balowej sali. O wyznaczonej porze po wszystkich gości przyjechały luksusowe samochody, bądź limuzyny - zależne to było od ilości domowników, którzy zabierani zostali z wyznaczonego adresu prosto do Portsmouth. Zaproszeni, którzy wykazali się znakomitą umiejętnością percepcji, mogli łatwo zauważyć, iż tamtejszy port obstawiony był przez mężczyzn w czerni - najprawdopodobniej gwardzistów. Goście mogli więc czuć się w razie czego bezpiecznie, choć może to uczucie nie sprawiała obstawa, a własny pentakl na szyi? Na brzegu czekały wcześniej zapewnione przez van der Deckenów łódki. Było ich idealnie wystarczająco i wszystkie zmierzały w jednym kierunku - na jedną z wysp w Isles of Shoals. Jedna z nich przeznaczona była idealnie dla kilku najbliższych osób,, więc znienawidzone przez siebie rodziny nie musiały się martwić, że będą musiały dzielić swoją podróż w nieprzyjaznej atmosferze. Samo przepłynięcie z jednego portu do drugiego trwało około pół godziny, co nie byłoby możliwe bez magii, która dodawała mocy silnikowi. Podczas niej słońce zdążyło zacząć się chować na horyzoncie, a temperatura nieznacznie spadała. Na wyspie wszystkich gości jak co roku przywitały schody do posiadłości, które w tym roku wyłożone były charakterystycznym czerwonym dywanem. Przed ich wejściem można było zobaczyć około pięciu dziennikarzy. Wiadome było, że co najmniej dwoje z nich należało do Zwierciadła. Aparaty zawieszone na ich szyjach błyskały co jakiś czas fleszem. Interesowały ich stylizację obecnych gości, ale także to, kto z kim wyszedł z łódki, bo przecież obecność nie jest obowiązkowa. Czy ktoś zdecydował się nie celebrować tylu lat magicznej współpracy? Samo Fort Schoals Keep jak zwykle mogło zaprzeć obecnym dzisiaj czarownikom dech w piersi. Wielka konstrukcja jest nie tylko symbolem luksusu, w której większość was żyła od najmłodszych lat, ale również potęgi, która kryła się za waszym piekielnym dziedzictwem. Lampy przy schodach świeciły słabo ciepłem, dodając atmosferę w tej tułaczce na szczyt. Między waszymi sylwetkami przemykały co raz jakby świetliki, ale każdy wprawny obserwator mógł zauważyć, iż nie były to owady. Jakby ożywione źródełka niepalącego niczyjej skóry oraz stylizacji ognia było formą magii, którą uraczyć miała Was Beatrice. Mniej więcej w połowie długości schodów niektórzy musieli się pożegnać z główną grupą gości. Debiutanci, jak co roku, proszeni byli o wejście do kompleksu ogrodowego. Tam czekają ich ostatnie próby swojej prezentacji, jak i rozmowa z obsługą balu, która wyjaśni im kiedy i gdzie powinni się skierować potem. Spotkacie ich ponownie dopiero w momencie, gdy poproszeni będą o wyjście na scenę, a tymczasem cała reszta musiała dalej wspinać się niczym Syzyf w kierunku głównego wejścia, gdzie czekała na nich dwójka mężczyzn z personelu. Ci zadać mieli tylko jedno pytanie: - Pańska godność? - Spoglądali na każdego z was, a gdy usłyszeli imię i nazwisko, odhaczali je niezwłocznie z listy i przepuszczali was do upragnionego środka. Zegar właśnie miał wybić godzinę dziewiętnastą. Mistrz Gry wita wszystkich zgromadzonych graczy na Balu Magicznej Rady. Rozgrywkę prowadzi Blair. Zanim przejdziemy do części związanej z rozgrywką, to parę kwestii organizacyjnych: - Jeżeli postacie zdecydują się zabrać ze sobą jakiś ekwipunek, winny wymienić go w poście przed końcem pierwszej tury. Niemożliwe będzie użycie przedmiotu, który nie znajdzie się na tej liście w trakcie, choć nie stosuje się tej zasady do części drugiej wydarzenia. Ważną kwestią fabularną jest opisanie swojej stylizacji. Zgodnie z zasadami, postacie, które tego nie zrobią, zostaną ubrane w niczym nie wyróżniający się garnitur lub suknię bez maski. Więcej o maskach i stylizacjach można przeczytać w tym temacie. Całość proszę o dodanie w adnotacji, żeby się nigdzie nie zgubiło! - Ze względu na ilość postaci zakwalifikowanych na wydarzenie Mistrz Gry nie będzie w stanie w każdym poście odnieść się do akcji wszystkich postaci. Niezmiernym ułatwieniem dla Mistrza Gry będzie oznaczenie tekstu przedstawiającego daną akcję podkreśleniem. Dialogi standardowo proszę o oznaczenie pogrubieniem. Teraz przechodząc do kwestii fabularnych: Proszę, żeby każdy z obecnych w pierwszym poście opisał swoją podróż i wejście na wyspę oraz przejście przez punkt z personelem sprawdzającym tożsamość. Kolejny post Mistrza Gry odniesie się do tego, co postacie zobaczą w środku. Pomiędzy turami do terminu gracze mogą wymieniać między sobą tyle postów, ile tylko będą chcieli. Tym razem czas na odpis wyjątkowo wynosi 1,5 tygodnia [8.05 do 22:00], żeby każdy z was miał szansę wejść do rozgrywki. Kolejne tury będą mieć termin nieprzekraczający 1 tygodnia. Ewentualne spóźnienia po wejściu nie są brane pod uwagę - postać w następnym poście będzie musiała nadrobić turę minioną. Osoby, które nie zdążyły wejść do rozgrywki, a chciałyby mieć taką możliwość, proszę o kontakt przez priv. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Powtórzę to po raz trzeci i z pewnością nie ostatni – nie powiem, że ten dzień nie może być już gorszy, bo się skurwiel zaweźmie i pokaże mi jak bardzo się mylę. Już od samego rana na nogi postawiło mnie głośne zawodzenie i wiadomość spadająca niczym grom z jasnego nieba. Wesley Carter nie żyje. Dalej wszystko działo się niczym na filmie w przyspieszonym tempie. Ciotka Bertha, wdowa po wuju Wesleyu, na przemian zalewająca się łzami i łkająca w ramię mojej matki, oraz twierdząca, że da sobie radę, zaraz wszystko będzie dobrze. Moja matka, po raz pierwszy w roli wielkiej empatki, przesiadująca z ciotką w Red Bear Stronghold, oraz ojciec – na którego spadło dosłownie wszystko, od rodzinnych formalności, poprzez organizację pogrzebu. Częściowo mu w tym pomogłam, bo i tak musiałam wyjechać – do Eaglecrest, żeby obejrzeli w końcu moje ramię i powiedzieli mi wprost, jak bardzo mam przesrane, a potem miałam spotkać się z Sebastianem. A później załatwić pierwsze formalności pogrzebowe i porozmawiać na temat daty pogrzebu. Nie wszystko jest już ustalone, ale przynajmniej dzień jest bliski. Trzeci maja to dobra data. Wesley nie powinien czekać dłużej na pochówek. Lekarz, który stwierdził zgon (naprawdę czysta formalność, każdy kretyn by zauważył, że zesztywniałe ciało ulegające powoli procesowi rozkładu jest trupem), powiedział również, że Wesley nie zmarł dzisiaj, a najpewniej kilka dni wcześniej. Kiedy – nie określono. Ja się mogę domyślać. Ojciec nie może. Ojciec nie potrzebuje więcej informacji – ojciec od razu znajduje winnych. Wszystko przez Lanthierów. Psia jego mać i cały mój wysiłek poszedł z gwizdem. Odnaleziony testament wuja wybrzmiewał szumnie, że chciał, aby to ojciec przejął opiekę nad rodziną – a więc jeszcze kilka kolejnych obowiązków spada na moje ramiona. Więc kiedy sadzam dupsko, żeby wreszcie się przyszykować na ten cholerny bal, nie mam na niego najmniejszej ochoty. Mimo wszystko, po krótszym odświeżeniu, wciskam się za moment w czarny kombinezon. Nikt już się mnie raczej nie spodziewa w sukience – i ma rację. Kombinezon ma wysoki kołnierzyk zapinany na samej szyi i wybrałam go tylko dlatego, że zasłania paskudne szramy po nieudanym zaklęciu, które jeszcze się nie zagoiły. Dzięki niemu uniknę pytań na temat ewentualnych aktów samobójczych i moich związków ze sznurami. Kombinezon jest kompletnie prosty – czarne, rozszerzane nogawki przypominają na myśl niemal garniturowe spodnie. Ubranie pozbawione jest rękawów i ramiączek, ale zakrywa bardzo dokładnie i dekolt, i plecy. Twarz, choć nawet lekko umalowana przez matkę (klękajcie narody) za moment zostaje zasłonięta przez maskę zakrywającą całą moją twarz, a włosy zostają częściowo ujarzmione poprzez spinkę zatrzaśniętą za moją głową. Za moment na dłonie wsuwam czarne rękawiczki sięgające mi za łokieć, a na stopy ubieram buty na obcasie trzycentymetrowym. Czuję się paskudnie źle bez ciężkich i wygodnych butów, ale trudno. Od dzisiaj pełnię funkcję bardziej reprezentatywną, więc uznajmy, że muszę się pokazać. Moją talię zdobi srebrny pasek, tak jak w uszach lekko pobłyskują srebrne kolczyki. Nie biorę ze sobą torebki, tak jawnie sugerowanej przez panią Laffite. Do kieszeni wciskam jedynie naszyjnik, który otrzymałam dzisiaj od Sebastiana – nie mam zamiaru go nosić. Mam dla niego inny cel, który, póki co, musi zaczekać. Gdy jedziemy z ojcem i matką samochodem (ciotka Bertha nie chciała iść; wszyscy to rozumieli), mam chwilę, aby zmrużyć oczy i odpocząć choćby tę parę minut. O dziwo, działają odświeżająco – może nawet odrobinę się zdrzemnęłam, bo kark mnie bolał jeszcze gdy wysiadaliśmy z samochodu. Pewna, że nic mnie gorszego spotkać nie może, wchodzę na pokład statku przygotowanego przez van der Deckenów, a po chwili wypływamy. I wtedy zaczyna się cyrk. Niepokój wzrasta wraz z chwilą, w której dostrzegam, jak horyzont się oddala. Dociera do mnie powoli myśl, że dałam się zamknąć w puszce, z której nie mam drogi ucieczki, nie mam żadnego wyjścia, a jedyną możliwością jest wyskoczenie prosto w zimne objęcia wody. Wpierw spoglądam niespokojnie po okolicy, jakby jeszcze z nadzieją, że przyjdzie mi coś do głowy. I z nadzieją, że uda mi się uspokoić, przecież nigdy wcześniej aż tak nie panikowałam. Nic takiego się nie dzieje. — Stop, muszę zawrócić – zrywam się nagle. Nie myślę logicznie, nie myślę trzeźwo, a kroki kieruję w stronę burty. — Judith, co Ty wygadujesz? – brzmi zdziwiony głos matki niemal wygodnie rozpartej na najbliższym siedzisku. — Powiedziałam, że musimy zawrócić! Wysiadam. — Uspokój się i usiądź. – Mój ojciec nigdy nie był najłaskawszym i najbardziej wyrozumiałym człowiekiem, a po dzisiejszym dniu sam musi mieć dość. Rozumiem to. Sama powiedziałabym to samo do moich dzieci. — Muszę wrócić na brzeg. – Kroki niosą mnie wzdłuż bocznej linii statku, a niepokój narasta w piersi. Jest mi niedobrze. Mam ochotę zwymiotować i na raz robi mi się po prostu słabo. – Zawróćcie ten cholerny statek! — Siadaj i zachowuj się normalnie! Ile Ty masz lat, czternaście?! – brzmi głos ojca, który wstaje i widzę, że jest wściekły. Ja też jestem wściekła. Ale jednocześnie czuję strach, bo nie mogę wyjść. — Stąd nie ma wyjścia! — Zaraz będziemy na brzegu! — Jesteśmy pośrodku niczego, jak mam stąd wyjść?! — Judith, uspokój się! — Nie, nie rozumiesz, ja chcę-! -wyjść. Nie kończę, bo czuję, jak serce wali mi coraz mocniej, a obraz się zaczyna zaciemnia. Twarz ojca traci kształt i kolor, jest bezwiedną mazią pośrodku niczego. — Chcę… — Judith! Następne, co pamiętam, to siebie rozłożoną na siedzeniach i rodziców rozmawiających gdzieś nade mną. Nie dociera do mnie sens ich słów, a ja nie potrafię zrozumieć, co się właśnie stało. — Co… — Leż – odpowiada natychmiast matka, odchodząc od ojca, gdy dostrzega, że próbuję podnieść się na przedramionach. – Zemdlałaś. — Co? Jak to – zemdlałam? Jakim cudem jest to w ogóle możliwe? Nigdy nie przydarzyła mi się utrata przytomności. Prawie nigdy. Z wyjątkiem tego dnia, kiedy byłam pewna, że umieram. Teraz było inaczej – teraz po prostu nie mogłam stać bezwiednie, kiedy wiedziałam, że nie mogę stąd wyjść, ale… Ignoruję polecenia matki i podnoszę się do siadu. Powoli i sukcesywnie. Ona przysiada obok mnie, podobnie jak i ojciec. — To trudny dzień, musisz być przemęczona. – Tym razem odzywa się ojciec. Nie spodziewałabym się po nim takiej troski, ale widzę, że zmęczenie odbija się i na jego twarzy. A ja po prostu czuję się zagubiona. Wiem, że to nie to. Dlaczego nagle zaczęłam tak bardzo panikować na tym durnym statku? — Już prawie jesteśmy na miejscu. Gówno mnie to teraz obchodzi. Wysiadamy z łodzi w skrajnym milczeniu. Przechodzimy pomiędzy dziennikarzami z minami nietęgimi, bez uśmiechów, z większą obojętnością, po prostu pnąc się w górę, jakby automatycznie, podążając ścieżką, która wyryła nam się w pamięci. — Judith Carter – informuję tylko kogoś z obsługi, który pyta mnie o godność, chociaż o wiele bardziej mnie kusi, aby mu powiedzieć nie posiadam. Kości poeventowe: Zatrucie: 1 | klaustrofobia: 1 | w skrócie: jesteśmy zgubieni Tl;dr: ten dzień jest do bani, Judith szykuje się na bal i dostaje ataku paniki na statku, omdlewa, budzi się i jest bardzo niezadowolona (i skonfundowana). Ubiór: czarny kombinezon bez rękawków, z wysokim kołnierzem zakrywającym szyję; czarne satynowe rękawiczki sięgające za łokcie; buty na trzycentymetrowym słupku; srebrne kolczyki i srebrny pasek; maska z elementami kinetycznymi w kształcie łba barghesta, zakrywająca całą twarz Ekwipunek: na szyi: pentakl; w kieszeniach: zaklęty naszyjnik Blair, paczka chusteczek higienicznych, paczka papierosów i zapalniczka |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Sumienna - Czarna Gwardia
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Dobrze, że rytuał zadziałał — przemknęło Annice przez myśl, gdy maszerowała schodami w górę, do sali balowej, w obstawie magicznych świetlików. Po skutkach ubocznych, uleczonych w bólach, nie było już żadnego śladu. Powoli powracała także poprzednia pewność w operowaniu magią. Choćby z tego jednego powodu bal, na który szykowała się jak na wojnę, ma szansę być przyjemnością i nie wymaga już asekuracji w formie pary czerwonych jak sukienka, koktajlowych rękawiczek, które ostatecznie i tak założyła — pokochała ich ironiczny przekaz, gdy zdecydowała się zlecić nadanie materiałowi na palcach subtelnych, czarnych tonów, gładko przechodzących w ich oryginalną barwę mniej więcej poniżej knykci. Po namyśle to samo nakazała zrobić z sukienką, osiągając efekt przejścia kolorów gdzieś na wysokości łydek — jakby zabrała ją na spacer po Cripple Rock, gdzie przez nieuwagę zanurzyła się w czarnej, mętnej wodzie. Idealnie. I bez półśrodków. Jeśli ktoś zamierzał potraktować motyw przewodni naprawdę poważnie, będzie to zdecydowanie— — Annika Faust — przedstawiła się przy wejściu, z ulgą kończąc karkołomną wspinaczkę i dziękując sobie w duchu za to, że ostatnie tygodnie spędziła na budowaniu kondycji, a nie leżeniu do góry brzuchem i czekaniu na śmierć, bo ta niechybnie dopadłaby ją teraz tu, na tych schodach. Nawet pomimo ostatnich wysiłków, miała ochotę zdjąć szpilki i resztę nocy spędzić boso. Znów rozejrzała się dookoła. Dotąd nie uświadczyła nigdzie charakterystycznej, lekko przygarbionej sylwetki, którą mimochodem łowiła zaniepokojonym spojrzeniem — próżno byłoby rozglądać się za twarzami, kiedy wszystkie okrywały wymyślne maski, po których ledwo przemykała wzrokiem. Żadna z dostrzeżonych nie wyobrażała przecież samotnika śmierdzącego, potwora spod łóżka, truposza, czy wytrzeźwiałka, obiektywnie zatem rzecz ujmując — nie było niczego intrygującego, na czym Annika mogłaby zawiesić oko. Sama zdecydowała się na ruchome cudo wyobrażające biesa — rogatą krzyżówkę psa i jelenia. Sześciu konsultacji i tylu też poprawek projektu wymagało doprowadzenie do idealnego konsensusu pomiędzy anatomiczną wiernością oryginałowi, a odpowiednią proporcją maski (a w szczególności kłów) do noszącej ją kobiety. Bo kiedy artysta pyta, czy Annika chce przypominać biesa, czy ładnie wyglądać, ona odpowiada: tak. Po kilku burzliwych wymianach zdań, wreszcie zgodziła się z wytwórcą na rozsądny kompromis i efekt tych burz zarówno goście, jak i szanowni gospodarze mogą oglądać na twarzy Anniki, a później śnić o nim nocami. Maska koresponduje luźno — i czysto symbolicznie, bo artysta odradził umieszczanie na nim krwawych elementów — ze zwiewną, balową suknią, srebrną kolią i kolczykami. Nic nie wygląda z czerwienią lepiej, niż srebro i powinien to wiedzieć każdy, kto krwawi, gdy tylko poczuje wzruszenie. Motyw przewodni przyjęcia Annika potraktowała więc z należytą powagą i jeśli rzeczywiście jej się udało, finalny efekt odciągnie uwagę od wszystkiego innego — a zwłaszcza od tego, co wszyscy spodziewali się zobaczyć u jej boku. Z żadnej strony nie znalazło się bowiem miejsce dla Fausta — otoczona jest wyłącznie członkami rodziny van der Decken, z którymi przybyła na przyjęcie prosto z Maywater. I nie potrzebuje już wzbudzać żadnych więcej sensacji, dlatego pozostała w otoczeniu rodziny — to oni są jej tarczą na węszących przy wejściu dziennikarzy. Nie pozostało jej teraz nic innego, jak tylko dumnie zadrzeć nos i wejść do sali balowej. Annika założyła czerwoną suknię, której materiał u dołu lekko przyciemniono czarną farbą. Koktajlowe rękawiczki zakrywające przedramiona w tym samym kolorze potraktowano w taki sam sposób, do wysokości knykci. Całość uzupełniła niewielką, czarną torebką, srebrnymi kolczykami z krwistoczerwonymi granatami i kolią w tym samym stylu. Włosy pozostawiła luźno opadającymi falami, od których i tak odwraca uwagę maska z elementami kinetycznymi, imitująca biesa. Ramiona przykryła czarną etolą. Ekwipunek: W torebce ma pentakl, paczkę chusteczek nawilżanych, krople do oczu, lusterko, paczkę papierosów i zapalniczkę. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Annika Faust dnia Sro Maj 08 2024, 17:27, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Cain Verity
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 170
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 17
TALENTY : 3
Pęcznieje w nim wszystko i pulsuje w cieniźnie płuc. Nie tylko spłycony z czasem oddech, ale również niespotykanie często dotykający go ostatnio strach. Ta skrywana w nim obawa przed zbliżającą się śmiercią, zdolna rozerwać w Cainie szwy godności i szwy potencjału. Drzemiący w niepewnej przyszłości, nie raz wychyla się zza zasłon czasu, wychodząc przed szereg z determinacją, nieraz jednak w szeregach niknie, gdy zaduszony w spazmach dolegliwości, przylega do bierności. Odpuszcza i zwalnia, porzucając pierwotne plany. Dusi się nie tylko w ciasnościach płuc, ale i przez własne ambicje, gdy zdławione w krtani, nie wychodzą na światło dzienne – w zamian spalane są w ogniach choroby. Jego zamknięte w komorach ciała emocje, powściągane każdego jednego dnia, buzują w nim i płoną. Oczy, roziskrzone w chowanej skrzętnie frustracji, w potrzebie zmian i w chęci dalszego życia, wyjaskrawiają się w przestrzeni. Ramiona, obarczone ciężarem drażniącej go choroby, kruszeją w złączeniach mięśni, naprzykrzają mu się coraz bardziej i palą ciągnącym się wiecznie napięciem. A mimo tego nikt nie widzi. Nikt niczego nie dostrzega. Wszystkie te bodźce, subtelne sygnały puszczane przez ciało, są dla nich niczym, ledwie motylim muśnięciem zmęczenia, czy mglistym widmem pasywności. Znaki te, chowane przez Verity'ego, znikają w strunach wyprostowanego dumnie ciała. Wycierają się i giną pod wpływem charyzmatyczności samego wspomnianego. Mnogość wrażeń, od miesięcy zagnieciona w szczelinach myśli i wciśnięta sprytnie pod pergamin skóry, wychodzi na powierzchnie tylko czasem – ukazuje się pod materiałem ubrań ledwie dostrzegalnym dreszczem. Gdyby za pomocą dobrze wyważonego pytania uderzyć w chłodną maskę obojętności Caina, i gdyby drążyć pytaniami nieprzerwanie przez kolejną, udaną serię, za którymś razem prawdopodobnie maska roztrzaskałaby się w mak – przy transparencji jego pewnego siebie spojrzenia i przy przeroście narcystycznej pozy, nie ma jednak chętnych na atak tego typu. Nie ma też odważnych na tyle, by szukali w nim wroga na siłę. Jest więc po części wolny. Wolny od współczującego wzroku rodziny i natręctwa cudzej pomocy. Nie jest jednak wolny od konwenansów, czy od potrzeby (i chęci) znalezienia małżonki. Z ów przyświecającą mu w głowie ideą pozostania dla pań dostępnym i obecnym w socjecie, z ochotą przyjmuje zaproszenie na tegoroczny bal. Z łatwością ignoruje również podprogową, zawartą w liście reprymendę i zachętę do ożenku. Do tego wcale nie trzeba go przekonywać. Gdy przekracza wody archipelagu i dociera na Wyspę Shoals w towarzystwie niczego więcej, niż własnego, kawalerskiego uroku, chłodne kamienie barierki schodów zaczynają odbijać już łunę zachodzącego słońca. Powoli przestrzeń przejmuje chłód wieczoru i ciemniejący płaszcz nieboskłonu. Migoczące punkty, w postaci drobnych ogników magii, prowadzą go gęstym, choć słabo świecącym brokatem światła przez drogę po czerwonym dywanie. W jednym, czy w dwóch punktach spuszcza nieco wzrok, by gotowy na kliknięcie flesza, wyglądać szykownie i przytomnie. Pod szyją, w cieple zawieszonych przy schodach lamp, mieni się odbłysk pentakla, skrzy się jednak również sprzączka spodni i subtelnie, acz dostrzegalnie, lekka jedwabna koszula. Połyskuje w niemal iluminacyjnym szyku, jakby trochę zwodząc wzrok, a trochę koncentrując go na sobie. Materiały, z wysokogatunkowej wiskozy, uelastycznione przez magiczny kunszt, opływają atrakcyjnie ciało w nienatrętnym spadzie. Nie krępują ruchów Caina i nie stanowią ani sztywnej, ani nieprzyjemnej bariery między ciałem, a otoczeniem. Tkanina, dziergana gęsto, ale z cienizny nici, w dotyku ni to ślizga się, ni zostaje pod nią w uległym ugięciu – jak ciepłe kocię, wyłożone chętnie w legowisku. Smolistość materiału nie przygniata jednak przepychem i nie odciąga uwagi od ewentualnych, kobiecych kreacji. Dziś stanowi idealnego towarzysza rozmów. Dziś daje innym zalśnić, gdy sam stanowi raczej widoczną i dekoratywną, acz marginalną rolę. Wobec tego stylu przywdziewa na twarz lustrzaną maskę, dość subtelnie imitującą bazyliszka za sprawą wpisanych w maskę kłów i drobnych elementów ułożonych nieco na kształt łusek. Złożona z mikro-płytek, załamujących się kunsztownie w liniach policzków, wskazuje na to, że właściciel maski musi być mężczyzną. Z pewnych kątów przyciemnione, z innych roziskrzone, płytki bowiem podkreślają ostrość rysów twarzy. Odbijają też iluzorycznie światło lamp i elementy przestrzeni, co dopasowane stylem do iluminacyjnej całości, zdaje się tworzyć wrażenie zjawiskowej widoczności i precyzyjności tworzącego maskę rzemieślnika, przy jednoczesnym minimalizmie i dopasowaniu do klasycznej, ciemnej formy stroju. — Cain Verity — odpowiada spokojnie na pytanie obsługi, gdy perłowy pigment świetlika właśnie rozświetla jedną z płytek maski. Zakończona tuż przed linią szczęki, maska nie kryje go w całości. Ukazuje jego pełne usta i ostrość żuchwy. Wchodzi do pomieszczenia prężnie, z lekkością o jaką mogliby go podejrzewać inni, gdyby tylko nie anonimowość, jaką nakłada na niego niemal z całą pewnością maska. (Zakłada, że tylko nieliczni i spostrzegawczy obserwatorzy mogą pamiętać w detalu jego twarz na tyle, by poznać go po linii żuchwy). ✧ Ekwipunek:Pentakl, zegarek na łańcuszku schowany w kieszeń spodni, zapalniczka i cygaro wsunięte w wewnętrzną kieszeń marynarki, bezbarwna pomadka do ust. ✧ Stylizacja:Nastrojem przypomina iluminację. Smolisty, opływający atrakcyjnie ciało materiał marynarki, równie ciemna, jedwabna koszula i nierzucające się dodatki w postaci pentakla i mieniącej się nieco sprzączki przy spodniach. Lustrzana maska subtelnie imituje bazyliszka (przez kształt maski i widoczne na niej kły) i zgrywa się z minimalizmem stroju. [ukryjedycje] |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Shadowplains Mansion
Zawód : Adwokat Diabła
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Bal Kręgu jeszcze nigdy nie wydawał się Maurycemu aż tak nieatrakcyjny jak dziś. Odkąd zaczął widywać się z Allie, wolał spędzać czas w jej towarzystwie, zamiast uganiać się za własnym ogonem na pompatycznym wydarzeniu pełnym podstarzałych swatek i atmosfery sztywnej jak w męskim domu uciech. Mimo wszystko dobrze wiedział, że nie było mu dane wymigać się od tak ważnej uroczystości, nawet gdyby spróbował postawić na swoim za pomocą syreniego lamentu. Nawet on nie był przecież nie do przełamania. Dlatego też Maurice wdział dziś na siebie swój odświętny strój wraz z lustrzaną maską i pozwolił przywieźć się przed setki łódek czekających na przyjęcie gości. Miał szczęście, że nie mieszkał wspólnie z rodzicami. Dzięki temu przynajmniej uniknął ojcowych kazań, podekscytowanego świergotu matki i uroczych, chociaż męczących historii Lotty. Zamiast nich otrzymał swoją prywatną łódź, do której zaprosił nikogo innego jak… - Philip! - Zawołał Duera, gdy wyłowił znajomą mu sylwetkę spośród wirującego tłumu. Widzieli się już wcześniej i rozdzielili się wyłącznie na czas przebieranek, stąd też żadne to było zaskoczenie, iż nawoływał go do siebie. Umówili się przecież, że wysiedzą wspólnie jajo na tych łódkach. Wsiadając do swojego transportu, Overtone przyjrzał się uważnie stylizacji towarzysza (ale co o niej powie, to się dowiemy, gdy ją poznam!). Natomiast kiedy wypłynęli wspólnie na otwarte wody, Maurice czuł przejmujący niepokój. Akweny wodne bywały szczególnie niebezpieczne, gdy w pobliżu znajdowało się mnóstwo członków Kręgu, ale Laffite przynajmniej zadbała o bezpieczeństwo. Żadna łódka się nie wywróciła i chwała jej za to. Maurie odmeldował się na wejściu i pozytywnie przechodząc weryfikację, podążył z Philipem do wnętrza sali bankietowej. Rozpocznijmy tych kilka skromnych godzin udręki… Stylizacja: nawiązująca do inkuba, na którą składa się błękitny garnitur przeszywany mnóstwem białych splotów i tysiącami migoczących kamieni. Z tyłu stroju, pod długim płaszczem przymocowano diabelski ogon poruszający się leniwie. Maska jest stylizowana na lustrzaną i obejmuje wyłącznie część uwzględniającą oczy i rozszerza się ku górze, budując rogi przypominające te należące do koziorożca. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Bardzo cieszyła się na nadchodzące przyjęcie, niesamowicie lubując się w blichtrze wyższych sfer. Wprawdzie bliżej jej do młodzieżowych imprezowni z głośną, współczesną muzyką, lejącym się po ciele alkoholem i wciąganą w toalecie kreską, ale nie może odmówić sabatom ich niepowtarzającego czaru. Praktycznie do ostatniego momentu nie mogła zdecydować się nad kreacją. Wszelkie suknie lat osiemdziesiątych wydają się jej szpetne, nadmuchane, sztuczne, a to, w czym czuje się naprawdę komfortowo, zwyczajnie nie nadaje się na kręgowe salony. Finalnie udała się do Bostonu, gdzie w poleconej jej przez znajomą pracowni zdołała wraz z krawcową zaprojektować odpowiednią kreację - pasującą do niej, jak i stawianych przez rodzinę wymagań. W tym roku wyjątkowo musi przestać patrzeć wyłącznie na siebie. Zbliżające się wielkimi krokami wybory sprawiają, że zatraca część siebie, zmuszona dostosowywać się do zasad, jakie niekoniecznie jej odpowiadają. Siedząc zamknięta z własnymi myślami, oparta nogami o balkonową barierkę z blantem między zębami dochodzi do wniosku, że aby nie zwariować musi się nieco nagiąć. Przed miesiącem zawiązała z sobą umowę, by wziąć się nieco w garść. Sprawa z Abernathym i Blair nie wygląda dobrze, a ostatnim, czego Charlotte pragnie, to ściągnąć na siebie i rodzinę niesławę. Podejmuje decyzję o wzięciu pracy, decyduje się ograniczyć kontakty z przyjaciółką, nawet teraz, stojąc przed lustrem w klasycznej kreacji, może tylko westchnąć ciężko nad swoim losem. Ile jeszcze będzie musiała poświęcić przez wzgląd na nazwisko? Do podstawionej pod Blossomfall Estate limuzyny wsiada z resztą Williamsonów. Podróż odbywa w milczeniu, nie przysłuchując się prowadzonym przez starszych rozmowom. Nie mają nic ciekawego do zaoferowania. Czeka tylko na moment, aż dostaną się na salę bankietową i będzie mogła wzrokiem odszukać Paganiniego, u boku którego ma spędzić resztę wieczoru. Do tej pory widywali się głównie na krótkie chwile, jakim okaże się być towarzyszem parę długich godzin? Piętrzące się schody są ciągłą zmorą. Kto mógł kiedykolwiek uznać, że to wspaniały pomysł, by kazać wszystkim każdorazowo się wspinać? Co z kalekami i ciężarnymi? Co z wysokimi obcasami? Za każdym razem, gdy zaklinaczce uda się dostać na szczyt, powtarza sobie, że to ostatni raz, kiedy decyduje się na taki zamordyzm, jednak dotąd nie udaje jej się dotrzymać słowa. - Charlotte Williamson - przedstawia się przymilnym głosem do jednego z panów z obsługi i czeka, aż zostanie zaproszona do środka. | ubiór: czarna suknia o czerwonych wstawkach nawiązująca do gwiazd klasyki kina, satynowe rękawiczki sięgające za łokieć, pantofle na niewysokim obcasie, koronkowa maska zakrywająca część twarzy ekwipunek: pentakl, Zahbuk (zapalniczka), blant, papierosy, czerwona szminka, chusteczki higieniczne |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Wyszczerz ząbki i wypnij pupę, wciągnij brzuch i podnieś cycki; źle, stop, jeszcze raz, rozmazał ci się błyszczyk — chanelka się nie rozmazuje — podaj mi to, zgubiłaś spinkę, kurwa, mówiłam, żebyś się tak nie wierciła, mam jebane oczko na rajsto— Reszta to jakaś kaskada błyszczącego lakieru do włosów; to flegma w kolorze baby pink ozdobiona koronką, kryształem — tym razem tym naturalnym, nie chemicznym ciągiem zamkniętym w małej foliówce — i idealną smugą fioletowego cienia do powiek. To pukiel włosów, który kilka godzin więził się pod wałkiem, wszystko po to by mrugnąć złotym oczkiem do złotych ornamentów na różanej sukience. Tej ładnej, tej wybranej, tej, od której dziewczętom robi się ciepło w brzuchu, brukowcom ślinianki pracują szybciej, a celebrytki bezmyślnie podpisują czeki. Nasza niezłomna miłość do Rady to najwyższa ze cnót. Ponoć. Ramię tatusia jest ostoją w granatowej nocy, kiedy limuzyna mknie przez Saint Fall, a jej wnętrze wygrywa coś pokroju Chopina — o krok od marudnego spojrzenia sięgam znów po jego dłoń i następne minuty to muskanie palcami jego palców, to ścieżka po każdej strużce żyły na oślep, aż po sygnet na serdecznym lewej dłoni. Później - później ramię Richarda Hudsona jest przyjemnym uziemieniem w łódce wlewającej się w nocny rejs; gdzieś razem z wszystkimi, gdzieś pomiędzy, gdzieś między pierwszym a szesnastym uśmiechem do mijanych twarzy, uniesionych w geście pozdrowienia dłoni i słodkich szepcików. Gdzieś w tym wszystkim znowu przytulam policzek do jego ramienia i zadzierając w górę wzrok, wędruję wzrokiem po pasmach srebra i blondu potraktowanych brylantyną, po zagłębieniach przy jego oczach i przy kącikach ust, które muskają wierzch mojej dłoni, kiedy wychodzimy z łódki, a ja prawie rzucam komentarzem tęsknoty za wakacjami na słonecznej Ibizie. Następnym razem. U podnóża wita nas noc, witają czerwone schody, plątanina nóg, atłasowych sukien i śmiechów w melodii studolarówek. Smagnięcia dłoni o dłoń, dłoni o ramię, całusa o całus posłanego w eter to coś na kształt trzepoczących skrzydeł niosących podmuch wiatru i zapachu brudnej wody; jeśli mrugnę dostateczną ilość razy i przysunę się bliżej — ojca, ciotki, przypadkowego dżentelmena, siódmej wody po kisielu, która kiedyś coś niedoszle miała do czynienia z nazwiskiem Hudson — utopię się na moment w butelce wylanych na skórę perfum i zapomnę o niepewności, pławiąc się w tym radosnym szczebiotaniu. Dziewiętnasta chucha nam w kark, drażni mnie lewa dziurka nosa, strategicznie ściśnięcie tatusiowej dłoni i w końcu wdrapujemy się w górę, na szczycie przyjemniej ogląda się fajerwerki, choć szpilka na czerwieni dywanu chyba właśnie się na mnie obraża. Tak czy siak — mamunia ma czego żałować, że jej nie ma. Pozwalam ojcu czynić honory kiedy pytają o godność, nasze nazwisko z jego ust brzmi jak skraplane do probówki złoto, a ja w tym krystalicznym dźwięku, wciąż uwieszona jego ramienia przekraczam próg kolejnego, nowego, lepszego, wspanialszego — co tym razem dla nas masz, Beatrice? — Rozejrzyj się za panią Lafitte, tato. Dobrze wiesz, że przepada za twoją uwagą. Kiedy się przywitać, jeśli nie na samym początku? — wieczór dobrych rad rozpoczęty, promocja 1+1 to dość zaskakująca przyjemność. Posyłam mu pokrzepiające, tylko odrobinę tęskne spojrzenie, nim zniknie w gąszczu innych punktualnych gości, a ja zlokalizuję tacę z szampanem. Nim przypomnę sobie o zmiętej w torebce kartce z zapisanym miejscem, nim zdam sobie sprawę, że chyba wali mi serce i że rozglądam się nieco nerwowo, bo bal maskowy tak samo jak intrygująco, tak samo kurewsko złośliwie gra na mojej ciekawości. Robiłam to milion razy; milion plus jeden to nic trudnego. noszę: złoto-różową suknię w tym stylu i potraktowane czarami kryształowe szpileczki, do tego maska z kryształowymi akcentami w stylu kocich oczu i pasującą do kompletu biżuteria (kolia+drobne kolczyki). Mam też torebkę-puzderko, błyszczy się równie pięknie, a w środku ma pentakl, paczkę papierosów, zapalniczkę, 7g kokainy w samarce, błyszczyk, puder. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Samochód przeleciał przez kilka mniej lub bardziej zatłoczonych przecznic — tylko piersiówka i resztka koniaku w niej dzieliła Benjamina od eksplozji emocji, które rozjebałyby boczną szybę. Nie. Źle. Przecież Benjamin się nie denerwuje. Benjamin uśmiecha się dobrotliwie do własnej żony, siedzącej tuż obok, tylko po to, by zaraz potem odwrócić twarz i przyglądać się drzewom, skałom i innym wyjątkowo ambitnym widokom. Nie. Źle. Przecież Benjamin się nie nudzi. Benjamin sięga po rękę żony, zaciskając na niej palce. Nie zwracał uwagi na krzywizny i łagodną skórę. Na paznokcie, na ten malutki włosek na przedramieniu, równie jasny co te na głowie. Swoją zaprzątał sobie tamtym odgłosem tłuczonego szkła i pękniętej ściany żołądka, który zachłysnął się obrzydliwą krwią. Niemal czuł ją w przełyku — przed oczyma niemal widział twarz Valerio i ten jego pytający wzrok „mogę?”. Powinieneś móc, powinno to być zgodne z prawem, ale konsekwencje. Och, Valerio. Nie lubimy konsekwencji. Bez trudu zidentyfikował w statku ten dostarczony przed Deckenów. Co prawda w pobliżu nie było nigdzie Johana czy Anniki, ale na pewno się zjawią. Annika dostała zresztą jasne przykazanie: bądź taka, żeby zastanawiali się, czy nie wynieść cię na głowę Kościoła. Rodzina Verity — lubił patrzeć na ich twarze. Lubił oglądać przystojne buzie i proste nosy, upewniać się, że działają w jedną myśl i w jednej wierze. Cain, Sebastian, gdzieś w tle Genevieve — uśmiechnął się pod nosem, odwracając w stronę dziobu. Ramię wyciągnięte, aby wesprzeć Audrey w tym krótkim spacerze od starego portu aż wrót fortecy — byli tu przecież dziesiątki razy. Za każdym razem czerwony dywan wyglądał tak samo, więc dlaczego teraz mienił się iluzoryczną krwią, której pozostałości zostawały na butach? Nie. To tylko wrażenie. Szybkie rozejrzenie się na boku uwydatniło kilka przedstawiających się obsłudze postaci: Judith Carter. Powinien złożyć jej kondolencje osobiście. Dłuższy moment przyglądał się jej plecom ubranym w kombinezon (co za osobliwy wybór dla kobiety w tym wieku...), tylko po to, by zaraz potem wzrok przenieść na pannę van der Decken (jeszcze Faust). Czerwona, ładna suknia — oceniał, jakby decyzje zależały od niego (czyż nie?) — dosyć elegancka, by uznać, że zna się na modzie, wystarczająco jaskrawa, by przypomnieć o jej wartości. Po kolei: Cain. Nie musiał witać się z nim po raz drugi, wszak widzieli się przed chwilą w transporcie morskim, gdzie fale dostatecznie poirytowały. To droga przeciwną stronę była problemem. Kto tym razem obrzyga burtę? Overtone jak zwykle... Jaskrawy błękitny garnitur dla ludzi z jego rodziny nie był fenomenem, chociaż Benjamin uniósł nieco wyżej brwi, niezauważalnie pod maską. A potem? Potem już tylko one dwie - Charlotte, Valentina. Niedaleko od siebie. Przy pierwszej nie dostrzegł Barnaby'ego, niepewien, czy ten w ogóle się zjawi. Rzecz, że poranek był dla niego ciężki, to powiedzieć mało. Valentinę rozpoznał i bez podawanego konsjerżowi nazwiska. Delikatna i zwiewna różowa sukienka, tak subtelnie podkreślająca jej włosy. Fiandeca mówił, że to absolutny hit tego sezonu, a Benjamin wierzył, bo jeśli cokolwiek wiedział o modzie, to tylko, że do białej bielizny pasuje biała pościel. To tyczyło się obydwu pięknych młodych kobiet. Czternaście ładnych uśmiechów w trzech różnych konfiguracjach — pozował z małżonką do aparatu, jakby wszystko było, kurwa, wspaniale. Przecież było. Było, prawda? — Benjamin Verity II i Audrey Verity — przedstawił siebie i żonę, zbliżając się do wejścia. — Cain, poczekaj — chwycił kuzyna za bark, miękko kładąc tam dłoń. — Kochanie, przywitaj się z wujem, zaraz przyjdę — skromne polecenie do żony i szczera chwila ciszy, brak tego jej oceniającego wzroku, który wywoływał wrażenie końca świata. — Jeśli zobaczysz gdzieś Barnaby'ego Williamsona i Valerio Paganini, daj mi znać. Mogę cię o to prosić? — uczynny uśmiech nie niósł za sobą nic więcej oprócz przyjaźni. — Idę przywitać się z pannami Hudson i Williamson, idziesz? — to lakoniczne pytanie kończą kroki w ich stronę. To oszczędny wzrok mierzący je spojrzeniem. To oszczędne uczucie w żołądku, że fakt, że stoją niedaleko siebie, jest, kurwa, katastrofalny. — Panno Hudson, panno Williamson. Jak zwykle wyglądacie obłędnie — szerokim uśmiechem skwitował pochlebstwo. jest ze mną Audrey, ale tylko w tym poście, nie będę jej prowadzić jako NPC, ale na balu się zjawiła ubiór: klasyczny czarny garnitur (3-częściowy), biała koszula, wypastowane i lśniące buty, do tego jedwabny krawat przeszywany piwną i koniakową nicią. maska: podglądowo, wykonana z twardych materiałów z elementami lustrzanymi, które optycznie wydają się ukrywać otwory na oczy; łudząco przypominająca jedną z historycznych rycin inkuba (z XVIII wieku, jeśli to kogoś interesuje!); złoto-czerwona ekwipunek: pentakl na szyi, jedwabny krawat przeszywany piwną i koniakową nicią też na szyi, piersiówka, papierośnica oraz zapalniczka w kieszeni marynarki |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Łódź lekko kołysze unosząc się pośród fal, a Johan w końcu czuje się swobodnie niemal na tyle, by móc powiedzieć, że swojsko. Na moment nawet udaje mu się wyrzucić myśli, które kumulowały się gdzieś z tyłu jego głowy. Pojebie mnie zaraz, w ciągu ostatnich kilku dni zdążył powiedzieć częściej, niż w przeciągu minionego półrocza. Czarny smoking, który ma na sobie jest prosty,jedynie poszetka odznacza się dopasowanym pod kreację Florence kolorem. Uważał, że podstawową zasadą wszelakich bali jest to, że to kobiety błyszczą najbardziej. Jego strój był dodatkiem - jakże ironiczne w przypadku Johana van der Deckena i jego podejścia do spraw jakichkolwiek. Opaska na oko, niemal na wzór pirackiej drażniła skórę, ale będzie musiał w niej wytrwać kilka godzin. Skoro ci się nie podoba, to po prostu załóż sobie kaganiec, będzie ci pasował, stwierdziła rano Florence. Spojrzał na znajdującą się obok Annikę; przyjście bez męża było wyraźnym znakiem. Na bal przyjechała z własną rodziną, niebawem będzie znów podpisywać się własnym nazwiskiem. Opinia publiczna była ważna. Opinia publiczna była też czymś, co go irytowało. Ludzie będą dziś szeptać, byle tak, jak powinni. Zerknął raz jeszcze na misternie wykonaną maskę biesa. Schody, w pierwszej chwili, i jak co roku, zdawały się nie mieć końca. Tym razem wyłożone był czerwonym dywanem. Podał ramię żonie, drugie czekało na siostrę; wyraźne okazanie wsparcia, które nie powinno umknąć uwadze fotoreporterów. Pierdolone chujki, wypierdalać do domów. U szczytu schodów już czekają na nich pracownicy, żeby wypytać o nazwiska. - Johan i Florence van der Decken - dopiero, gdy wszyscy troje zostają odhaczeni na liście, wchodzą do środka. Bagienne ziele spoczywa spokojnie w srebrnej papierośnicy czekając na swój moment. W sali rozgląda się za znanymi twarzami, które i tak poukrywane są za maskami. Przez chwilę trzeba będzie krążyć. strój: czarna koszula, smoking (spodnie, kamizelka, marynarka), lakierowane buty, poszetka pod kolor sukni Florence, srebrna maska-monokl w motywem ośmiornicy ekwipunek: papierośnica, zapalniczka, pentakl, portfel, bagienne ziele |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Kieran Padmore
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 177
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 5
TALENTY : 20
Już tylko godziny dzieliły wszystkie dzieci piekieł od świątecznej nocy. Zbliżająca się wielkimi krokami chwila otwarcia celebracji w zacnym gronie budziła w Kieranie lekką nerwowość. Na widok drogiego samochodu podjeżdżającego właśnie po niego z pełną mocą uderzyła go myśl, że pierwsza tura gry pozorów rozpoczyna się już w podróży. Może w ostatniej chwili wykpiłby się chorobą, gdyby kierowca nie zobaczył go przed domem już wyszykowanego. Uwierał go jasny kołnierzyk koszuli, całe ciało stało się zakładnikiem dobrze skrojonego garnituru, podobnie sztywnego co ramy eleganckiej papeterii, z których wypełzały gryzące słowa. Przejawy pozornej troski, jakże zręcznie spersonalizowane, były nad wyraz celnymi przytykami, które Beatrice Laffite uprzejmie dołączyła do zaproszenia. Była osobą znaną i szanowaną, więc istniały podstawy dla sygnalizowanego w zdaniach poczucia wyższości. Kieran nie przejął się zbytnio, że po raz tysięczny został sprowadzony przez kogoś z socjety do roli farmera, a właściwie wybrakowanego farmera, co nawet żony nie był w stanie sobie znaleźć. Krąg takich dziwactw łatwo nie przepuszcza, jednak nieprzychylne komentarze innych rodzin nigdy nie staną się tym przysłowiowym ostatnim gwoździem do trumny dla któregokolwiek Padmora. Śmietanka towarzyska nie znała jego życiowych wyborów, tak naprawdę tylko rodzina musiała je akceptować. Wykonywana przez Kierana służba w Czarnej Gwardii była sekretem, który dzielił z najbliższymi, lecz jego ciężar tak naprawdę niósł samotnie. Przeprawa przez wodę była tym etapem podróży, gdzie wreszcie mógł na własne oczy przekonać się, że należał do tej zdecydowanie mniej licznej grupy, która zdecydowała się nie wystroić pomimo wzniosłej okazji. Postawił na czarny garnitur, jasną koszulę, czarny krawat, pod marynarkę założył jeszcze zamszową kamizelkę, do butonierki wetknął chusteczkę o podobnej ciemnobrązowej barwie. Sądził, że poświęcił część siebie, nie zabierając ze sobą żadnego kapelusza. W doborze maski również postawił na minimalizm, przez który ktoś mógłby mu zarzucić, że nie ma za grosz osobowości. Tymczasem drewniana maska, wykonana z kory dębu, którą pokrywał gdzieniegdzie mech, miała podkreślać, że jest człowiekiem prostym i lubującym się w pięknie natury. Otwory na oczy miały różne kształty, maska zasłaniała górną część twarzy i policzki, w jakiś sposób tworzyła całość wraz z równo przyciętym zarostem. Zanim wsiadł do samochodu na samym początku drogi, zdołał przygotować sobie argumenty dotyczące prymatu prostoty nad wymyślnymi strojami. Teraz już był na mecie, gdy wspinał się pod schodach pokrytych czerwonym dywanem. – Kieran Padmore – przedstawił się obsłudze, gdy ta poprosiła go o wyjawienie personaliów. Na wszelki wypadek w wewnętrznej kieszeni marynarki miał złożony list od samej gospodyni dzisiejszego wieczora. Ekwipunek: zawieszony na szyi pentakl Ubiór: czarny garnitur, zamszowa kamizelka, biała koszula, czarny krawat Maska: wykonana z naturalnych materiałów, drewniana, z kory dęby pokrytej mchem, zielone kępki z czasem mają docelowo pokryć całą maskę |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : właściciel pubu; służba więzienna
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Atramentowa toń wody pod nimi, gwieździste niebo nad nimi, zero—przecinek—dwa promila w nich. Beatrice Lafitte przysłała limuzyny, Barnaby Williamson powiedział sprawdzam — barek we wnętrzu samochodu był pusty, za to piersiówka za pazuchą smokingu pełna, chlupocząca oraz dzielona między rodzeństwo i szlachetną szwagierkę w zmowie milczenia. Nawet Arthur nie odezwał się słowem; przez ułamek sekundy wyglądał, jakby zamierzał dołączyć. Droga z portu do portu była tylko jedna — łódki cierpliwie czekały na ładunek liczony w kilogramach ciał, z których połowa przez ostatnie tygodnie zażywała gorzkiego lekarstwa diety. Sukienki musiały leżeć nieskazitelnie, biżuteria lśnić na zarysowanych obojczykach, odsłonięte karki zachęcać do policzenia kręgów na szyjach Kręgu; ta noc posiadała wąski margines błędu. W połowie odcinka do twierdzy — Williamson znał tę drogę na pamięć; cztery lata temu wracał jedną łódką z Valerio i odkrył, że na którymś etapie podróży Paganini wypadł (wyskoczył?) za burtę — dłoń odnalazła znajomą paczuszkę. Papieros zdążył zawędrować między rozchylone usta, pierwszy z lampionów odbić ślad na wodzie, nagły pływ (przypływ, odpływ, dopływ?) wprawić łódkę w drgnięcie. Tym razem Barnaby nie potrzebował kilku minut; zniknięcie paczki z dłoni zauważył szybciej niż brak Valerio tamtej nocy. Odruchowe zerknięcie za burtę odnalazło zgubę — paczka dryfowała (papierośnica by nigdy—) i wróciła między palce zanim ktokolwiek z podróżnych — poza Richiem; właśnie podpierał podbródek o dłoń i uśmiechał się z lepką niewinnością trucizny — zauważył manewr. Papier zdążył przesiąknąć (papierośnica by nigdy—); mimo to paczka wróciła do kieszeni. Bez papierosów, Barnaby straci argument do wycieczek na taras; bez wycieczek na taras, noc spod znaku uciążliwej osiągnęłaby wymiar nieznośnej. Gdzieś na brzegu, pośród blasku lampionów i migoczących świetlików, pod maskami kryły się znajome twarze — podążenie szlakiem tropów dopiero nadejdzie; czas na mowę przedwstępną. Pańska godność? wprawia brwi w tąpniecie tektoniczne; krótkie spojrzenie na Richarda (u niego? Nie stwierdzono) i jeszcze krótszy moment milczenia — anonimowość zapewniania przez maski kończyła się tam, gdzie zaczynały ślady tuszu na liście obecności. — Barnaby Williamson — i długo, długo nic. Ciąg dalszy od sześciu lat nie nadchodzi; gdyby Beatrice nie słynęła z wykwintnego gustu — ten bywa rzeczą sporną, ale kto chciałby sprzeczać się z kobietą, która w kwiecie wieku jakiś czas temu zmieniła na przekwit? — mógłby uznać, że personel znał odpowiedź, zanim ta wybrzmiała. Szybki ptaszek, plamka tuszu, szkolne odhaczenie obecności; gdyby pracował dla Zwierciadła, przekupiłby odźwiernego dwoma butelkami dobrego szampana i obietnicą darmowej prenumeraty — niepozorna lista na wejściu była pierwszą nitką w drgającej pajęczynie społecznych powiązań. Kto się nie pojawił; kto przyszedł sam, chociaż sezon temu był z tą, której towarzyszy ktoś inny; gdzie ci, których już z nami nie ma; dokąd tupta kelner z tacą i dlaczego poza zasięg wyschniętych przełyków? Cierpliwość była cnotą i nie otrzymała zaproszenia na bal Kręgu; pod misternymi maskami, gdzie kinetyczne elementy mieszały się z lustrzanym echem odbić, a koronki — w ramach rekompensaty za dekolty — odsłaniały więcej, niż zakrywały, ukrywało się wiele intencji; żadna z nich nie była bezgrzeszna. Ta noc nie była dla ludzi; Beatrice chciała przecież Cripple Rock, więc dostała bestie. Twarze nie były twarzami, nazwiska nazwiskami, niesnaski niesnaskami; prawdziwa polityka działa się w noce podobne do tych — zatarte granice pozwalały na więcej, pozorna anonimowość udzielała indulgencji, kłamstwa przechodziły przez gardła gładziej, jeśli zanurzyć je w sauvignon blanc importowanego z Sauternes w myśl zasady, że każda nazwa własna we francuskim musi kojarzyć się z sutenerstwem. Przemykające między gośćmi świetliki próbowały wskazać kierunek — do środka, do środka, w ślad za Charlotte, poza zasięg chichotu aparatów w dłoniach dziennikarskich hien. Ruszenie do wnętrza nie było ucieczką — zmieniał się tylko kształt pułapki. ekwipunek: pentakl, srebrny łańcuszek z zawieszką z zielonym opalem, piersiówka, kieł Cerberusa, (mokra) paczka papierosów ubiór: klasyczny, wieczorowy smoking — komplet czarnych spodni, czarnej koszuli oraz aksamitnej marynarki w ciemnozielonym kolorze; do tego czarna muszka maska: wykonana z naturalnych materiałów: ciemnozielonych, czarnych oraz pozłacanych piór, zakończona lakierowanymi rogami |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Florence A. vd Decken
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 17
TALENTY : 7
Florence Laffite uśmiechała się ładnie w skromnych sukienkach opinających nastoletnią jeszcze talię. Pachniała ogrodem pełnym róż i piwonii, poranną rosą i zielenią wkradającego się po płocie bluszczu. Uśmiechała się szeroko, acz nie za szeroko, przytakiwała, zadawała pytania z natury tych odpowiednich. Wirowała na parkiecie ze spoconymi, podstarzałymi gburami, wmawiając sobie, że wszystkie pary oczu są skierowane tylko na nią. Florence Lafitte była naiwna, zresztą cioteczka Beatrice nie raz jej to powtarzała. Teraz pachniała ostrzej, piżmem i morską solą. Uśmiechała się subtelniej, zdobiąc bok męża. Wciąż łaknęła spojrzeń, acz wyuczona pohamowania apetytu, nie zabiegała o nie z taką desperacją. Pani van der Decken, z kpiną w oczach przyglądała się naiwnym młódkom. Łódka szarpnęła lekko, smukła dłoń powędrowała na udo Johana wczepiając się w nie długimi paznokciami. Nachyliła się w jego stronę, drugą ręką udając, że poprawia mu krwistą poszetkę. - Zmyj ten cierpiętniczy wyraz z twarzy - szepnęła ostro, chwilę później łagodząc ton lekkim, równie nieszczerym co ich małżeństwo uśmiechem. Czerwony jedwab wił się po jej ciele. Suknia była z przodu pozornie bardzo prosta, gdyby nie kolor, jej luźny krój uznać by można za niemal skromny, ale odsłonięte w balansujące na granicy skandalu plecy odbierały jej jakąkolwiek cnotliwość. Należało wiedzieć kiedy zbierać na sobie uwagę reporterów. Nie było bardziej odpowiedniego momentu, niż ten. W tłumie, gdy odnaleźli Annikę, zdążyła wtrącić trzy grosze i w jej kierunku: - Unikaj jegomości z obrączką i bez. Tylko ci z partnerkami u boku, przynajmniej dopóki większość z hien na sali nie upije się w umór, albo nie pójdzie dbać o linię zwracając zawartości bufetu w czeluściach łazienki - szepnęła w jej stronę, lekko ściskając za dłoń - w geście otuchy, bądź nakazu, sama nie była pewna. Potem wróciła do męża. Dało się niechlubny temat dla brukowców ubrać w nudny beż, jeśli tylko będą wystarczająco ostrożni. Poprawiła maskę na twarzy, choć za zasłoną w kolorze sukienki nadal świetnie widać było, że to właśnie ona. Wyprężona, jedynie pozornie ignorująca obecność reporterów. Nie odezwała się słowem, nawet nie spojrzała na personel, gdy przedstawiał ich Johan. Adrenalina narastała w niej z każdym muśnięciem obcasa o posadzkę. Wiedziała, że gdzieś pod jej dotykiem na materiale smokingu, jej nieszczęsny mąż to wyczuwa. Była jak wygłodniały drapieżnik wkraczający na salę pełną zwierzyny. Po zmroku w Cripple Rock rodziły się największe koszmary. Pozostawało pytanie - czyje? Ubiór: czerwona, długa suknia z wielkim dekoltem na plecach; czerwone szpilki; diamentowe kolczyki zwisające z uszu; maska, dla wygody wiązana z tyłu zamiast trzymana w ręce. W niewielkiej kopertówce niosę: pentakl, puderniczkę z lusterkiem, szminkę, papierośnicę, paczkę miętówek. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : żona męża, działaczka charytatywna
Delilah Verity
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 4
PŻ : 160
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 11
TALENTY : 1
Przygotowania do balu w wykonaniu Delilah trwały należycie długo. Sam wybór sukni na to wydarzenie przyprawiał o zawrót głowy, a gdy po wielu przymiarkach, udało się go ostatecznie dokonać, przyszedł czas na odpowiednie dodatki. Nie przesadź z biżuterią Delilah, bo będziesz wyglądać jak drzewko Yule, brzmiał w jej głowie głos Pani Harris, gdy robiła przegląd swoich drogocennych świecidełek. W takim makijażu chodzą kurtyzany, podpowiadała rodzicielka, gdy młoda Verity kładła cień do powiek. Pamiętaj o odpowiednim obcasie, musimy jakoś korygować twój nikczemny wzrost. Widok srebrnych czółenek na dwunastocentymetrowym obcasie odpędził ostatecznie wewnętrzną krytyczkę, wywołując zdawkowy uśmiech na twarzy Delilah. Najsilniejsze trucizny są w najmniejszych buteleczkach, myślała, stojąc przed lustrem w pełnej kreacji. Oto po drugiej stronie widziała kobietę w kwiecie wieku, odzianą w purpurową sukienkę z długimi, rozciętymi rękawami i ciągnącym się trenem. Drugim kolorem, który zdobił jej oblicze, było srebro- począwszy od odpowiedniego obuwia, maskującego niski wzrost, a skończywszy na naszyjniku w kształcie wijącego się węża. Również igły, upinające misterny kok na jej głowie były w odcieniu srebra. Purpura- kolor królów i srebro- mniej nachalne i oczywiste niż złoto, mieniące się niczym księżyc na powierzchni jeziora… Te dwie barwy miały zwrócić na nią uwagę czarodziejskiej socjety, Delilah ufała bowiem, iż gdy tylko upora się z otwarciem własnego gabinetu, wszyscy będą mówili, że prowadzi go „TA VERITY, TA W PURPUROWEJ SUKIENCE”. Prawa szeptanego marketingu, ciekawe na ile okażą się skuteczne w magicznym gronie? Ukoronowaniem kreacji była srebrna maska lustrzana, która zajmowała jedynie okolice oczu i nosa na wenecką modłę. Owa ozdoba miała imitować bazyliszka, gdyż znaczna jej część mieniła się niczym gadzie łuski. Tym razem uśmiech zdobiący jej twarz poszerzył się znacznie, była niezwykle zadowolona z efektu. Był tak bardzo…adekwatny? Delilah musiała przyznać przed sobą, że choć uwielbiała konwenanse, a wszelkie okazje, na których mogła dać pokaz dobrych manier były dla niej cenniejsze niż niejeden prezent od Marcusa, to myśl o balu i możliwym spotkaniu z matką, wywoływała w niej niepokój. Niczym długo skrywany sekret w drewnianej skrzynce, którą zdołała spalić w czasie studiów, czasem uwierał Delilah, gdy jego popiół wracał wraz z wiatrem wspomnień. Do prywatnej łodzi wsiadała w pojedynkę, gdyż Marcus pozostał w domu złożony chorobą. Bynajmniej, nie czuła się źle z tą wymuszoną samotnością, gdyż czas małżeństwa spowodował, że zdążyła się w niej całkiem wygodnie urządzić i choć większość z jej dawnych wykładowców uważała, iż osamotnienie jest jednym z najbardziej destrukcyjnych uczuć, to Delilah swoją sytuację odczytywała w kategoriach „błogosławieństwa”. Jednak nieobecność Marcusa w jej życiu skłaniała ją do poszukiwania równie cennych sojuszników, zwłaszcza w rodzinie Verity. Ostatnim etapem do przejścia na salę balową okazały się schody, po których dumnie krok za krokiem wchodziła z należytą godnością, sunąc trenem i rękawami po ziemi i nie zważając na wysoki obcas srebrnych butów, jakby się w takich urodziła i chodziła od pierwszych dni istnienia. Z daleka rozpoznała Maurycego, nie tyle po sposobie w jaki się poruszał- wystarczył pierwszy rzut oka na strój, szczególnie na ogon, żeby mogła domyślić się, kto kryje się pod maską inkuba. Mimowolnym ruchem poprawiła rękawy sukni, jakby wzdrygając się na ową nieadekwatność, która z jednej strony wywoływała w niej rozbawienie a z drugiej podziw. Chyba zazdrościła Overtonowi tej lekkości łamania konwenansów, na którą nigdy by się nie zdobyła. - Delilah Verity- poinformowała gwardzistę, z nutą zniecierpliwienia w głosie. Ubiór: purpurowa suknia z długim trenem i mankietami, srebne dodatki, lustrzana maska wskazująca na bazyliszka, srebrne czółenka i naszyjnik, dwie igły podtrzymujące fryzurę. W torebce mam paczkę papierosów z zapalniczką, pentakl i drobne lusterko w zestawie z puderniczką. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : psycholog
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Podjeżdżając limuzyną wyglądała przez okno samochodu obserwując przybywających gości. Była kiedyś debiutantką, występowała na scenie i chciała być idealna. Była. Młoda, piękna, z dumnym nazwiskiem Bloodworthów zachwyciła wszystkich. Nie popełniła ani jednego błędu. Na wspomnienia tych dni uśmiechnęła się pod nosem, po czym wysiadła z samochodu. Prezentowała się dumnie w złoto czarnej sukni spływającej do kostek. Przy każdy ruchu metaliczne nici mieniły się w świetle nadając kobiecie jeszcze większej płynności ruchów. Czarne rękawiczki miały skrywać nieprzyjemne efekty jakie ją trapiły od ostatnich wydarzeń. Włosy eleganckimi falami na modłę lat 30 spływały na ramiona i łopatki, a całości dopełniała maska z kryształowymi elementami wijącymi się w najróżniejsze wzory. Otulona zapachem konwalii niczym miękkim szalem wspinała się po schodach. Woda przyjemnie kołysała, kiedy łódź dotarła do brzegu. Unosząc rąbek sukni ukazała eleganckie buty oprószone pyłkiem diamentowym. Pomimo tego, że dobijała już do pięćdziesiątki mogła nadal poszczycić się nienaganną figurą i wyprostowaną postawą. Nie miała zamiaru stać się starą, zgrzybiałą matroną, która porzuca dbanie o siebie tylko dlatego, że przekroczyła pewien wiek. Wiele już przeżyła, ale jeszcze więcej mogła. Wiek był jedynie wyznacznikiem upływającego czasu, niczym więcej. Niosąc dumnie podniesioną głowę przystanęła przed wejściem do sali. -Penelope Bloodworth. - Wypowiedziała swoje imię i została natychmiast przepuszczona dalej. Kątem oka wydawało się jej, że dostrzegła znaną figurę. Człowieka, którego nie widziała od bardzo dawna, dla którego serce kiedyś zabiło mocniej. Odsunęła od siebie tę myśl zrzucając to na karb wieczoru i tego, że pod maską mógł się kryć każdy. Wzrok zaś, tak jak i umysł lubił płatać figle. Sala bankietowa już wrzała niczym ul. Wydarzenie było idealnie zaplanowane, nie spodziewała się niczego innego od Beatrice Laffite. Ta kobieta od lat była odpowiedzialna za tego typu wydarzenia i zawsze potrafiła zaskoczyć swoich gości. Bal maskowy był jednym z nich, swego czasu uważany za przeżytek czasów, teraz wrócił do łask ciesząc się swoim renesansem. Pozorna anonimowość, zezwalająca na więcej - była kusząca i wielu pójdzie za jej wołaniem. Pamiętała czasy kiedy sama uległa magii ukrytych twarzy. Czasy kiedy miała ledwo dwadzieścia lat i świat stał przed nią otworem, a realizacja wszelkich marzeń była na wyciągnięcie ręki. Panna Bloodworth wkroczyła w krąg światła chłonąc atmosferę wydarzenia. |Rzut na efekty poeventowe - nic się nie dzieje Ubiór: Czarno - złota suknia do kostek, materiał mieni się przy każdym ruchu, czarne buty na obcasie oprószone diamentowym pyłem, czarne rękawiczki do łokci. Maska: maska z kryształowymi elementami wijącymi się w najróżniejsze wzory Wyposażenie: pentakl, zapalniczka, papierosy |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka