First topic message reminder : Sala bankietowa Sala bankietowa, z jej rozmachem i elegancją, stanowi serce każdego wydarzenia towarzyskiego. Jej prostokątny kształt, ze zdobionymi ścianami i sufitem, tworzy wspaniałe tło dla uroczystości. Centralnie umieszczony, olśniewający kryształowy żyrandol rzuca światło na każdy zakątek. Po dwóch stronach sali rozmieszczone są okrągłe stoły, mieszczące maksymalnie 6 osób. Ich ustawienie sprzyja intymnym rozmowom i wygodzie gości, zapewniając doskonałą widoczność na resztę pomieszczenia. Każdy jest ozdobiony elegancką bielizną stołową, kryształowymi kieliszkami i subtelnymi kwiatowymi kompozycjami. Na końcu sali znajduje się wielka scena, pod którą gra profesjonalna mała orkiestra. To na tej scenie debiutanci mają okazję zaprezentować swoje sylwetki. Między stolikami znajduje się zaznaczony parkiet do tańca. Jest to przestrzeń, gdzie goście mogą cieszyć się muzyką na żywo. Parkiet ma lśniącą podłogę, jest doskonale przygotowany do eleganckich walców, energetycznych swingów czy nawet romantycznego tanga. Z sali można przejść na taras i korytarze prowadzące do innych części fortu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Stojąc w tej całej zbieraninie daje sobie chwilę na rozejrzenie po zebranych i ocenę ich kreacji. Niektórzy wzięli sobie do serca ekstrawagancką tematykę, przykładając się do zaprezentowania się z jak najlepszej strony. Inni zaś obrali prostotę i elegancję, mając głęboko w poważaniu fakt, że taka okazja pojawia się kilka razy w roku i wypadałoby pokazać się w czymś lepszym, niż zwyczajny garnitur. Nie mając ochoty na sztuczne uprzejmości, zwraca się w kierunku fotografów i pozuje przez moment, bo chce zobaczyć swoją kreację na łamach gazety. Zwykle odmawia sobie lektury Zwierciadła, ale tym razem specjalnie zakupi nowe wydanie. Z marazmu wyrywa ją Valentina, na widok której Charlotte oddycha z ulgą, mając wreszcie przed sobą przychylną sobie twarz. - Dziękuję, kochana. Wyglądasz zjawiskowo w tej sukni - ocenia jej kreację, odpowiadając na słodycz przyjacielskich (?) pocałunków. - Czuję się trochę, jak na imprezie w podstawówce, ale masz rację, można uznać, że to ekscytujące - w ton jej głosu wprowadza się nuta rozbawienia. Maski są ciekawym urozmaiceniem przyjęcia, dają możliwość bezwstydnego obcinania sylwetek innych osób, jak i dają swoistą ułudę anonimowości. Nie ma na tym sabacie nikogo, kogo by nie znała, ale faktem jest, że gubiąc się z kimś w ogrodach, trudniej będzie z tarasu dostrzec, w jakiej konfiguracji. Nie zdąża odpowiedzieć na pytanie o braci, bo oto wyrasta przed nimi Verity. Cholernie przystojny, odurzająco kuszący, w jednej chwili zawiązujący lekki węzeł w podbrzuszu. - Jak zawsze czarujący - zwraca się do Benjamina, którego ma ostatnio szansę widywać codziennie. Nie umyka jej rozanielony uśmiech Valentiny, ale zrzuca to na karb przyjętego przed wyjazdem aperitifu - nie wnika w to, czy w formie płynnej czy sproszkowanej. Żegna się z obojgiem, bo na dłuższe rozmowy jeszcze przyjdzie czas. W tłumie wyłapuje zielony garnitur i ściąga ciemne brwi z cichym westchnieniem. Caspar prezentuje się zadziwiająco dobrze, ale niezupełnie tka, jak się tego spodziewała. - Paganini, skarbie - zwraca się do mężczyzny, zatrzymując się u jego boku. - Co się stało z czerwienią i fioletami? Nieładnie - cmoka z niezadowoleniem, nawiązując do zapisanej w liście prośby względem dopasowania kolorystycznego w stroju. Zapraszając ją na sabat, pisał, że powinna się do nich dostosować. Widać w międzyczasie zdecydował, że jednak nie muszą się ze sobą komponować. - Chodź, nie zamierzam stać w tłoku. - Sugestia brzmi zdecydowanie jak rozkaz. Chwyta go pod ramię i ciągnie w kierunku sali, by znaleźć odpowiedni stolik. Wchodząc w główną przestrzeń, rozgląda się z zachwytem. Projektanci wnętrz musieli stanąć na rzęsach, by zaprojektować tę salę celem zszokowania wszystkich. Za każdym razem muszą przebić samych siebie. Wszechogarniająca zieleń, dzikość natury sprawiają, że zaklinaczkę łapie pewne poczucie spokoju. W ostatnich miesiącach zaczęła szukać odskoczni od miejskiego zgiełku właśnie w leśnym zaciszu. Wystrój sali przywodzi więc na myśl swoiste ukojenie - czy od dzisiejszego wieczora, suto oblanego alkoholem, nadal będzie mieć podobne wrażenie, wchodząc do lasu? Tutaj nie zwraca już uwagi na członków swojej rodziny, ani przyjaciół. Interesują ją tylko rozmówcy, z którymi przyjdzie jej spędzić pierwszą godzinę przyjęcia. - Cain - uśmiecha się uprzejmie do czarownika, kiedy dostrzega ułożoną przed nim na stole etykietkę. - Dobrze cię widzieć. - Grzeczna uprzejmość czy rzeczywista prawda? W ciągu ostatnich kilku tygodni widywała go niemalże codziennie. Praca w kancelarii prawnej Verity sprawiła, że o wiele więcej czasu spędza wśród przedstawicieli ich rodziny, nie mając z nimi dotąd przesadnie bliskich relacji. Sam Cain wydaje się być równie sztywny, co reszta podobnej mu socjety, w jednym rzędzie postawić go może chociażby z Richardem. Mdłości biorą na samą myśl, że trzeba będzie go tolerować przez długie godziny w pracy. Charlotte znajduje jednak swoje sposoby na przetrwanie. Młody panicz Verity jest jednym z jej pomniejszych projektów pt. sprawdźmy, kiedy się posypiesz. Nie, nie zastosowała jeszcze wobec niego żadnej poważnej amunicji, póki co zwyczajnie starając się go poznać, subtelnie przekabacać na swoją stronę. Grzeczne uśmiechy, uprzejme gesty, przyniesiona do biura kawa, gdy akurat zaparzyła jej nieco więcej, niż dla siebie i Benjamina. Do tej pory wydawał się być niewzruszony - kiedy się do niej przekona? Przygasają światła i na scenę wchodzi Beatrice. Staruszka trzyma się wciąż doskonale, nie trudno się temu dziwić, skoro jedyne, co kobieta w życiu robi, to bryluje w towarzystwie. Uroczyste słowa powitania, wyrażenie głębokiego żalu względem śmierci Cartera. Spoglądając na zadowoloną minę swojego ojca, wsłuchuje się w wybrzmiewające owacje. Dziś staje się Charlotte Williamson, córką nestora. Czy powinna czuć z tego powodu dumę? | Siadam przy stoliku nr 1 przy Cainie, zajmuję miejsce obok siebie Casparowi. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Las, urok natury, która zachwycała. Penelope wkraczając w świat balu zatrzymała się wpół kroku, aby móc podziwiać piękno jakie zostało stworzone na dzisiejszy bal. Strzeliste drzewa, mecha, wijące się pnącza i lekka mgła na wysokości kostek. Inspiracja z baśni dla dzieci. Pamiętała jedną, zwała się Labirynt. Równie piękna co okrutna, brakowało, aby pojawiły się wróżki ukryte w koronach drzew, przez które przenikało iluzyjne słońce rzucając smugi światła. Krótki rzut oka i już wiedziała, że wszystkie rośliny były żywe i wymagało to ogromu pracy i cierpliwości, aby je przetransportować. Barwny i głośny tłum zbierał się w sali, a każdy wędrował do stolików zajmując odpowiednie miejsce. Rozglądając się dyskretnie starała się zorientować kto przybył. Maski miały pozornie zakryć ich tożsamość, dać poczucie swobody, kiedy tej brakowało w trakcie innych spotkań. Nestorów nie dało się z nikim innym pomylić - obserwowali. Kto z kim rozmawiał, kto komu skinął głową, kto kogo chłodno zignorował. Wieczny bal pozorów dzisiaj miał swoją kulminację. Jak co roku - nowe sojusze, nowe wojny i zdrady. Nic się nie zmieniało, a wąż Uroboros wiecznie gryzie swój ogon. -Wyglądasz olśniewająco. - Zwróciła się do Anniki zajmując miejsce obok niej. Po swojej lewej dostrzegła karteczkę - Philip Duer. Jubiler. Kojarzyła jego miano. Młody człowiek. Czyżby po raz kolejny los wskazywał jej, że miejsce powinna mieć między młodymi? Akurat w momencie kiedy gospodyni rozpoczęła przemówienie. Śmierć jednego nestora, mianowanie kolejnych. Krąg życia, które nigdy się nie zatrzymywało na dłużej. Pozwalało na sekundę zwolnienia po czym pędziło dalej. Zabawa w cieniu śmierci, jak akuratnie. Sięgając po kieliszek szampana upiła łyk za pamięć poprzedniego nestora i za pomyślność nowych. Krótkie chrząknięcia, kaszlnięcia, westchnienia - znaki aprobaty lub poirytowania. Kiedy w wieku szesnastu lat wkraczała na scenę jako debiutantka nie rozumiała wszystkiego. Uczyła się świata starając się w nim odnaleźć. Teraz rozumiała i przez długi czas żyła na uboczu nie angażując się zbytnio - cieszą się spokojem życia, lecz teraz nie mogła udawać, że nic się nie dzieje, że nie dostrzega tych zmian, drobnych uszczypliwości. Kątem oka zarejestrowała drganie mięśni na twarzy Anniki, to jak spłukiwała swoje emocje za pomocą szampana. Mały świetlik zakręcił się wokół nich, przysiadł na skraju stołu migocząc nieznacznie. -Czy dzisiejszy wystrój sprawi, że połowa uczestników w najbliższych dniach wybierze się na spacer do lasu? - Zapytała cicho. Pytanie należało do retorycznych. Odpowiedź była już w nim zawarta. Niezależnie czy czarownik czy nie, mechanizmy ludzkie były takie same. Zachłyśnięci pięknem ruszą na spacery, zaludniają ścieżki i ciężko będzie o przyjemną samotność. Od starcia w korytarzach, zmieniła swoje. Nie chciała spotkać na swojej drodze Sebastiana. Pomiędzy płomieniami dostrzegła jego złość i nienawiść, która rozgorzała na nowo. Tutaj nie mógłby jej zaszkodzić, ale kto wie co zrobiłby pomiędzy strzelistymi drzewami. Każde spotkanie stanowiło wyzwanie obarczone wielkim ryzykiem. |Siadam obok Anniki, stolik nr 2, obok mnie jest miejsce dla Philipa Duer |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Pół uśmiechu i dwa trzepoty rzęs; pierwszy dla Charlotte, drugi dla Benjamina. Maski faktycznie miały służyć anonimowości — jej kruchej iluzji, wydmuszce wieczoru, w którym nie liczyły się przewinienia — po to by wyzwolić odpowiednie zachowania, a później soczyście opisać je w Zwierciadle. Tym razem domniemana ciąża spisana na kawałku cienkiego papieru nie groziła pannie Williamson, plotki przedawniają się szybko i tracą swój smak; co więc tym razem? Być może Paganini, być może wpadka z suknią, być może jeden taniec za długi o trzy minuty, żeby poświęcić jej całą rubryczkę — jej, jemu, mnie, tamtym, nieistotne. Jak w podstawówce to trafne skojarzenie, na które odpowiadam smugą rozbawienia, chwilę później odprowadzając dziewczynę wzrokiem przez krótką chwilę, w której zdążę dopić kieliszek do końca i cicho odłożyć szkło na srebrną tackę; cicha nadzieja, że podobną srebrno—szklaną znajdę w jednej z toalet to chyba zbyt naiwne marzenie. — Może — wygrana w samozwańczym konkursie Zwierciadła to coś jak zwycięstwo w zadaniu domowym we wspomnianej wcześniej szkole podstawowej; urocze, słodkie, zignorować drobną chęć wymiotów i znów do przodu — Nie widziałam jeszcze wszystkich. Może Valerio ma ładniejszą. Albo Barnaby — drobne wzruszenie ramionami i szczerość opleciona nutą zabawości, bo w tym krótkim droczeniu posyłam mu uśmiech mówiący tylko przecież żartuję; kwestia ubioru i przywiązania do jego poprawności to jedno, fikuśna maska na nosie to drugie. Dwa oddechy i dwa kroki dalej zostawiam Verity’ego za własnymi plecami; wzrok wędruje po ścianach i podłogach, po ładnych profilach kelnerów i odźwiernych, po skrawkach atłasowych i koronkowych sukien — finalnie show kradnie gęsta zieleń w akompaniamencie drzewnego animuszu. Ten leśny temat przewodni staje się więc atrakcją naszego wieczora, w gęstej mgle przy kostkach można ukryć nieskładne ruchy podczas tańca, przy okrągłych stolikach wymienić się największymi sekretami tego świata. Na szczycie słodka Beatrice, na sali na moment cisza, piorun to zwiastun horroru, choć mnie wydaje się, że nam wszystkim bliżej do potraktowanego syntetyczną finezją melodramatu. Minuta ciszy dla zmarłego, cały wieczór dla triumfującego — viva la libertà. Kiedy oczy Laffite znikają za skrzydłami ćmy, a po sali niesie się ostatnia salwa oklasków, docieram w końcu do stolika, a przy stoliku do winietki, przy winietce do krzesła; docieram i przez moment zastanawiam, czy sytuacje takie jak te to błogosławieństwa czy ostatnie ostrzeżenie; uśmiech na ustach to kolejna maska czy kolejna bezczelność, pewny krok to teatr czy najprawdziwsza prawda; Bo z wszystkich miejsc na tej kurewsko wielkiej sali, Verity siedzi po mojej lewicy. — Barnaby — krótkie przywitanie, krótkie ułożenie dłoni na jego dłoni, tej wolnej; Vittoria, której chwilę temu wysyłałam słodkie całusy, tym razem w towarzystwie starszego brata Charlotte, iście rycerski gest. Valerio zatrzymany przy wejściu; zerkam przez ramię na moment, jakbym miała dostrzec go w wielkich drzwiach prowadzących do sali, ale wita mnie tylko pusta przestrzeń, przez którą właśnie przedarła się chmara gości. Zasiąść do stolika jest łatwo, dostrzec napełnione kieliszki to drugie, przystąpienie do zakładu to czysta formalność; a jednak tym razem w rozbawieniu unoszę brwi i zerkam po pozostałych. — Nawet nie zaczęliśmy, a już się zakładacie? Do rana będziesz bez portfela, Barbie — nie byłabym sobą zajmuję miejsce dla Valerio obok siebie moją torebunią |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Fałszywe uśmiechy patrzyły na nich dosłownie z każdej strony. Uściski, całuski, komplementowanie kreacji były Maurycemu dobrze znanym elementem znienawidzonej przez niego gry w słodkie pozory. Gdyby nie urocze towarzystwo kuzyna, pewnie poszedłby za moment dyskretnie zrzygać się pod jakimś krzakiem. Nie mógłby dzisiaj inaczej odreagować frustracji. Narastała w nim, ilekroć tylko ktoś obejrzał się za nim z drwiącym uśmiechem lub zapatrzył się głupio, jakby nie wiedział z kim ma do czynienia. A w czym innym miał pojawić się Overtone? Wśród tłumu mężczyzn odzianych w czerń, jego strój mienił się księżycowym blaskiem. Diamenciki chwytały nawet najmniejsze mignięcia światła przebijające się przez zieleń i Maurycemu nagle przypomina się komentarz Duera, który otrzymał podczas wysiadania z łódki. - Ciotek nie ma, ale słodkich panienek też nie. Może sam stanę pod tym żyrandolem i odetniesz łańcuch? - Uśmiech aktora jest szczerą odpowiedzią na tysiące dosłownych i duchowych masek otaczających ich ze wszystkich stron… i ten jeden, jakim obdarza go również Philip wydaje się być jedyną pociechą, jaka znajduje go w tłumie. Nie widzi swojej siostry. Nie widzi też rodziców, ale to nieszczególnie go dziwi, bo tłum jest ogromny, a socjeta wyjątkowo gwarna. Dźwięki rozmów spływają ku nim zewsząd, podobnie jak nieopatrzne kroki spieszących na wspinaczkę po schodach. - Isabelle - westchnął, kiedy jakiś wyjątkowo niewychowany mężczyzna niewiadomego pochodzenia (czy to znowu jakiś nieokrzesany Carter?) prawie go taranuje, zmuszając go do wpadnięcia razem z Philipem na plecy panienki Nostradamus. - Proszę o wybaczenie. Zdaje się, że przegapiliśmy gwizdek obwieszczający początek wyścigu. - Odpowiedź była żartobliwa, lecz spojrzenie spod maski zdradzało trawiące go poirytowanie. - Jak myślisz, Isabelle, większe szkody wśród niewychowanych paniczyków spowodowałby żyrandol lądujący na głowie, czy raczej przypadkowe sturlanie się ze schodów? Pytanie nie wymagało odpowiedzi, było jedynie dość osobliwym sposobem na nawiązanie kontaktu, który zresztą wkrótce się urwał, bo niespodziewanie oddzieliła ich od siebie para Lanthierów - Ronan i Jaqueline, też zapewne przygnanych w te rejony przez wściekły tłum dewotek zdeterminowanych, aby jak najszybciej wpełznąć na szczyt schodów. - Ronan, coś ci się… ulało - zauważył, wskazując ruchem nadgarstka na ociupinkę czerni widoczną w kąciku jego ust. Może nie domył pasty do zębów, kto to wie. Nie dyskutował z nimi dalej. Pozostawił Lanthierów samym sobie, bo w tym momencie utworzyła się przed nim ścieżka, w którą mogli czmychnąć, aby przestać się przepychać. Zdobycie szczytu tych schodów powinno wieńczyć wręczanie pucharów. Pucharów nie było. Była tylko delikatna wilgoć perląca się na czole spowodowana wysiłkiem, tłumem i nieoddychającym materiałem marynarki. I Philip, którego Maurie pociągnął za łokieć. - Chodź, dzieciaku. Znajdziemy ci miejsce. - Oznajmił, najwidoczniej znowu zapominając, że to on jest tym młodszym. Tak się kończyło bycie nienaturalnie wysokim. Człowiekowi się wydawało, że od razu jak jest wyższy to lepszy, starszy i mądrzejszy. A może to tylko kwestia bycia dumną syreną? Miejsca znalazły ich same… a właściwie prawie same. To Maurice pierwszy je zauważył, kiedy jego uwagę przyciągnęły… oprószone diamentowym pyłem buty Penelope. Srokę cieszyło wszystko to, co się świeciło, a kiedy już przestał gapić się na kostki pani Bloodworth, to zauważył, że tuż obok niej siedzi… - Annika? - Czemu się zdziwił? Sam nie wiedział, bo na tym etapie jeszcze nie dostrzegał karteczki ze swoim mianem umiejscowionej naprzeciw samej pani Faust. - Następnym razem powinniśmy złożyć oficjalną skargę. Bunny wspaniale odnalazłaby się wśród takich dekoracji. Trochę żartował, a trochę zgadywał. Stheino na pewno chciałby obsikać tu niejedno drzewo, a chociaż Maurice nieszczególnie miał blisko do znaczenia swojego terenu, sam był nawet zainteresowany krzakiem, czy dwoma… pod kątem botanicznym, oczywiście. Wszędobylski mech, korzenie i ciernie były miłą odmianą po poprzednich edycjach tegoż konkursu na największy kicz. - Och - westchnął wreszcie, gdy ktoś (pewnie Philip) wskazał mu, iż dokładnie przy tym samym stoliku i jemu będzie dane dziś zasiadać i to z kuzynem! Wyjątkowe zrządzenie losu. Tylko Bloodworth jakoś mu tu nie pasował do kolekcji, ale bardziej pod kątem rodowych niesnasek… i po chwili namysłu nawet zmienił zdanie. Penny pasowała tu idealnie. Bloodworth i van der Decken. Nie można byłoby lepiej utrzeć nosa Overtonowi. Z tym że ten jeden Overtone wcale nie miał nic przeciwko takiemu doborowemu towarzystwu i już podwijał ogon, aby usadzić zadek na średnio wygodnym krześle. W akompaniamencie mowy wstępnej pani Laffite topił swoje troski w kieliszku szampana nieco zbyt chętnie, by mogło to ujść uwadze zebranych. | Stolik nr 2, miejsce dolne z lewej strony. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
W gruncie rzeczy chcę stąd wyjść jeszcze zanim na dobre weszłam. Mogliśmy jednak wykręcić się od udziału w tej maskaradzie clownów, ale nie. Po spotkaniu z Sebastianem padła odpowiedź na jego pytanie, tylko jeszcze mu jej nie przekazałam. Ojciec w konsekwencji znalazł testament drogiego wujaszka, którego życzeniem było, aby to właśnie Saul, kurwa, Carter został nowym nestorem naszej rodziny. Informacja oczywiście była poufna i prywatna, właśnie dlatego wiedzą już o niej wszyscy, włącznie najpewniej z Piekielnikiem. Nie wiem, co tam wybazgrolili, o artykule dowiedziałam się ze spływających lawiną listami z kondolencjami i Lucyfer mi świadkiem, że nigdy wcześniej nie miałam tak wielkiej ochoty podetrzeć sobie nimi dupy. Nie wszystkimi. Ale dużą częścią. Z jakiegoś względu leziemy na przedzie tej parady błaznów, dlatego nie widzę znacznej większości ludzi. Kolejnej części być może nie rozpoznaję. Czuję tylko na swojej dupie czyjś intensywny wzrok, właśnie dlatego obracam się bezczelnie, żeby spojrzeć na durnia, który swoich oczu chce się pozbyć, i ku swojemu zdumieniu dostrzegam kogoś, kogo kilka dni temu zachwalał mi Sebastian. Nie widzę dokładnie całej twarzy Benjamina Verity’ego, on nie widzi również mojej, więc nie wie, że pod maską mam uniesione brwi pytające czego, kurwa?, ale przynajmniej gapię się na niego tak długo, jak długo on zamierza gapić się na mnie. Niech sobie nie myśli, że będę uciekać przed nim wzrokiem jak spłoszona panienka. Przynajmniej dzięki temu mogę dostrzec, jak kolejny pajac, którym jest Valerio (co dziwi mnie zdecydowanie mniej; pokusiłabym się nawet o powiedzenie, że wcale) jest zatrzymywany z jakiegoś powodu przez obsługę. Nie mam pojęcia, dlaczego, mogłabym dołączać do zakładów, ale nie mam na to nastroju – ten zresztą zmieni się bardzo szybko, bo na horyzoncie widzę sylwetkę zamaskowanego Sebastiana, i nagle ten cyrk zdaje się nieco przyjemniejszym miejscem. Przywykłam już do widywania go w garniturze. Carterowie rodzili się ze strzelbą w łapach, Verity – w garniturze, znamy to wszyscy. Ale – kurwa. Wzrok prześlizguje się po jego sylwetce od stóp do głów, zatrzymując się na chwilę dłużej na łańcuszku zdobiącym kamizelkę, krawacie, koszuli, a cały smoking utrzymany jest w głębokiej, idealnej czerni… Ciekawe, jak wiele czasu zajęłoby mi odpakowanie go z tej wstążeczki. Daję sobie dwie sekundy cierpliwego odpinania guziczków; potem zaczną latać i walać się po podłodze. Razem ze smokingiem. — Panie Verity – odpowiadam mu tak samo formalnie. W innych okolicznościach mogłabym to uznać nawet za interesującą grę wstępną. Może go namówię na wynalezienie jeszcze jednej takiej okoliczności, okrojonej do maksimum ze wszystkich ludzi dokoła. Znajomość z Sebastianem ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Plus dodatni jest taki, że świat staje się bardziej znośny i mniej wkurwiający. Plus ujemy – że nic przed nim nie ukryję i nawet nie muszę gęby otwierać, żeby wiedział, że coś jest nie tak. Mogę go zbyć, mogę go okłamać. Nie widzę sensu tego robić. — Potem Ci opowiem. Nie zbywam go. Obiecuję. To nie jest miejsce na takie wywnętrznianie, gdy nie tylko ściany mają uszy. Przechodzimy długim korytarzem, aż natrafiamy do zaczarowanej sali bankietowa. Może mogłabym się poczuć jak w domu, gdyby nie fakt, że ściany wciąż stały w jednym miejscu i nawet naturalna roślinność tego nie zmieni (jak oni tu zmieścili całe, kurwa, drzewa?) — Jakby mi ktoś urządził taką potańcówkę pod domem, to bym zastrzeliła – mamroczę, wychylając się nieznacznie w stronę Sebastiana, jeszcze zanim rozdzielimy się, żeby szukać miejsc. Są wyjątkowe sytuacje – na przykład Noc Walpurgii, albo Uczta Ognia, po których trzeba solidnie sprzątać, bo czasem przez las przetoczy się horda świń i radź sobie z tym, człowieku. Ale organizacji sabatów i świąt zakazać nie mogę. — Znajdę Cię potem – mówię jeszcze do Sebastiana krótko przed tym, jak rozpoczynam poszukiwania winietki z własnym nazwiskiem. Ojca widzę przy stolikach pod sceną i byłam pewna, że Laffite usadzi nas rodzinami. Otóż, nie. Mój ojciec siada z matką, a ja sobie muszę szukać miejsca gdzieś indziej. Wyrzucili mnie na drugą stronę sali balowej (ja panią też, pani Laffite), żeby było śmieszniej, żebym chyba robiła za przyzwoitkę dla grupki młodzików, a żeby było jeszcze śmieszniej- Obok mnie siada Sebastian. Prycham, bo nie mogę powstrzymać rozbawienia w tej idiotycznej sytuacji. — Mówiłam. Znalazłam go wprawdzie szybciej niż miałam w zamiarze. Siadając, rzucam okiem na swoich towarzyszy i- Nie wierzę. Laffite ma naprawdę poczucie humoru. Caspar, jebany, Paganini. — Nie wiem, czy panowie się znają – podsuwając sobie krzesło pod dupę, zwracam się do Sebastiana; tego drugiego gościa kojarzę tylko z widzenia. – Sebastian Verity – przedstawiam towarzystwu mojego partnera, który oficjalnie moim partnerem nigdy nie będzie – A to Caspar Paganini, znany również jako idiota, który potrącił mnie w lesie. – I uszedł z tego z życiem. Czy musiałam o tym opowiadać? Nie. Ale chciałam. Zerkam za to na winietkę obok siebie, wyczytując nazwisko młodej dziewczyny. — Charlotte Williamson – mamroczę, a potem spoglądam na jej twarz, jakby miała mi cokolwiek powiedzieć. – Siostra Barnaby’ego? – Tak nazwał ją w liście. Nie wierzę, że mogłaby być inna Charlotte Williamson w podobnym wieku. – Będę miała z panią do pomówienia potem. Potem. Bo właśnie Laffite zaczyna swój cyrk. Ubrana w szalik, który przypomina mech, zaczyna coś pierdolić, jedność, Magiczna Rada, sraty pierdaty, po drugiej stronie sali widzę również wyrzuconego na sam koniec Ronana z żoną; dość ironiczne, jakby co najmniej Laffite myślała, że skoczymy sobie do gardeł przy jednym stoliku (cóż, po ostatnich wydarzeniach, wszystko mogłoby być możliwe). Temat pierdolenia Laffite schodzi na moją rodzinę. Słyszę kaszlnięcie z przodu, kącik moich ust unosi się ironicznie, a potem nachylam się w stronę Sebastiana. — Pytałeś, kto będzie nowym nestorem. Cóż, mój ojciec. W skrócie mówiąc – mam przesrane. Będę jeszcze bardziej na świeczniku, a to, co jest między mną a Sebastianem, obłożone będzie jeszcze większym ryzykiem wydania się. Minuta ciszy trwa, a ja nie mam zamiaru jej przerywać. Moje myśli skupiają się na krótkiej modlitwie w intencji wuja – i gdy kończę prosić Lucyfera o opiekę nad nim, czuję to. Metaliczny posmak, coś ściekającego po moim podbródku. Kurwa. Gdy na nowo zaczyna się przemówienie, przetrząsam kieszenie w poszukiwaniu chusteczki, którą wyjmuje z paczki, a potem pospiesznie wsuwam ją pod maskę, starając się przy tym nie odsłonić twarzy. Maź udaje się zetrzeć dość nierówno i niewyraźnie, mogę sobie wyobrazić tylko, jak bardzo rozmazana jestem teraz. Chusteczkę z czarnymi plamami staram się schować dyskretnie z powrotem do kieszeni. Wiem, że moje ręce pokrywają się tą samą mazią; właśnie dlatego założyłam te przeklęte czarne rękawiczki. Jestem jednak w miejscu tak długo, aż Laffite kończy zapowiadać następnego nestora Williamsonów, bo Ronald postanawia zająć się kandydowaniem. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby wiedział, jakie plany wobec niego mamy. Dobrze, że nie wie. W burzy oklasków, do których się również dołączam, kończy się przemówienie, a ja podnoszę się na moment z miejsca. — Zaraz wrócę – mówię do Sebastiana, pospiesznie starając się opuścić salę i dotrzeć do łazienki. Tam, szybko, ściągam maskę i rękawiczki, a potem staram się zmyć czarną maź z dłoni, przepłukać usta wodą, wypluć całe to pieprzone zatrucie, które musi objawiać się w momentach najgorszych z możliwych. Mam już serdecznie dość. Zakładam maskę, a potem moczę opuszki od palców rękawiczek, żeby i z nich przepłukać czarną maź. Muszę odczekać chwilę; na szczęście na ich materiale nie widać tak bardzo ani wody, ani barwy, dlatego wkładam je z powrotem. Nie chcę, ale wracam na salę. Zaraz zaczną gadać. Nie potrzebuję tego – zwłaszcza odkąd wszyscy się dowiedzieli, że mój ojciec został nestorem. Zajmuję miejsce przy stoliku numer 1 i klepię miejsce Sebastianowi |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Sumienna - Czarna Gwardia
Leoluca Paganini
ODPYCHANIA : 15
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 5
TALENTY : 14
Ostatnio był pochłonięty treningami. A jeśli nie był pochłonięty treningami, to był pochłonięty nauką. A jeśli nie był pochłonięty nauką, to był pochłonięty treningami. I tak non-stop. Dlatego nawet czekał na ten oficjalny, bardzo ważny bal dla członków Kręgu. Trochę rozrywki jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Przeciwnie - dla niektórych osób, które znał, rozrywka była wprost zalecana jako lekarstwo na permanentną sztywność i brak poczucia humoru. Chociaż jeśli cała impreza miała być nudna i drętwa, to może lepiej byłoby zostać w domu... Leoluca jednak miał dobre przeczucia. Już sam pomysł urządzenia balu maskowego gwarantował niezłą zabawę. Chyba. Raczej. W każdym razie mogło być ciekawie, biorąc pod uwagę, że organizatorka całego przedsięwzięcia była dość kontrowersyjną personą. Do ostatniej chwili zastanawiał się, co na siebie założyć, niczym kapryśna panienka - stronisia. To marudzenie sprawiło, że trochę się spóźnił. Spóźniony dotarł do portu i dosłownie w ostatniej chwili udało mu się wskoczyć na ostatnią łódkę odbijającą od brzegu. Słońce praktycznie zniknęło już za horyzontem, a rozpościerająca się dookoła woda zaczęła przybierać ten charakterystyczny smolisty kolor, jaki zwykle przybierała po zapadnięciu zmroku. Leo wpatrywał się w oddalające się od niego z każdą minutą oświetlone nabrzeże. To była Noc Walpurgii. Magiczne elity świętowały to po swojemu, organizując eleganckie bankiety. Natomiast zwykli czarownicy świętowali na swój sposób. Trochę żałował, że nie mógł zobaczyć, jak się bawią. Miał kilku przyjaciół spoza Kręgu i był pewien, że nie mieliby nic przeciwko, gdyby się z nimi wybrał. Nawet jeśli pozostali, patrzyliby na niego jak na kogoś, kto spadł prosto z księżyca. Członkowie Kręgu nie spoufalali się z pospólstwem. Wybranie się na wzgórze Cripple Rock wydawało się atrakcyjne, miało posmak przygody. Tamtejsze świętowanie musiało być bardziej spontaniczne niż to na grzecznym, uporządkowanym bankiecie. Leoluca lubił spontaniczność. To i tak już nieistotne. Półgodzinny rejs dobiegł końca. Łódź przybiła do portu. Wspiął się po schodach do posiadłości. Oczywiście to nie mogły być zwykłe schody. Rozłożono na nich czerwony dywan, żeby każdy mógł poczuć się jeszcze większym VIP-em niż był. Fort wznosił się przed nim jak dumna twierdza bogactwa i potęgi całego Kręgu. Dzisiaj stawała się też miejscem zabawy, rozrzutności, próżności, a także drobnych intryg i skandali. Pilnująca wejścia obsługa wydawała się zaskoczona jego spóźnionym przybyciem, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. - Leoluca Paganini - przedstawił się grzecznie i zaczekał, aż odhaczą jego nazwisko na liście. Było to dość zabawne. Goście przybywali w maskach, czasami zakrywających całą twarz. Teoretycznie pod taką maską mógł kryć się każdy. Niekoniecznie ten, za kogo się oficjalnie poddawał. No, ale przecież nie każą gościom zdejmować masek, żeby potwierdzić ich tożsamość. Ni z tego, ni z owego przypomniał sobie sztukę zatytułowaną "Król w Żółci". Pierwszy akt rozgrywał się podczas balu maskowego i w pewnym momencie jedna z bohaterek, Camilla, zaczęła domagać się, by Nieznajomy zdjął maskę, tak jak zrobili to zgodnie z obyczajem pozostali goście. Aktorka odgrywająca Camillę świetnie przedstawiła zgrozę i niedowierzanie swojej bohaterki, gdy Nieznajomy oznajmił, że nie ma maski. Uśmiechnął się lekko wspominając tę pełną makabreski sztukę. Ciekawe czy na balu ktoś będzie "bez maski". Póki co, on dostosował się do wymogów i pojawił się w masce, która była pomalowana w barwie czerwonego złota, a miejscami na srebrno. Zakrywała całą twarz. Kształtem przypominała młode lwiątko. Tyle że niezupełnie. Wyrastające z głowy kociaka rogi dawały do zrozumienia, że nie należy do zwyczajnych kotowatych. Tak. Uroczo poruszał uszami i otwierał pyszczek prezentując małe kiełki. Ale to nie było wszystko. Maska zaliczała się do tych transformacyjnych, dlatego słodkiemu lwiątku miała wyrosnąć grzywa. A niewielkie kiełki i różki miały stać się znacznie dłuższe. W ten sposób lwiątko przekształcało się w drapieżną chimerę. Warczącą i prezentującą ostre kły. Chimery były pełnymi sprzeczności stworzeniami. Czyż nie podobnie było w przypadku Paganiniego? Był utalentowanymi artystą z gangsterskiej rodziny. Równie chętnie grał na wiolonczeli, jak dawał komuś po pysku. Strzepnął jeszcze niewidzialny pyłek z rękawa bordowej marynarki i wszedł do środka. Przywitał go przyjemny zapach, a także... mech, drewno i pnącza? Tego się nie spodziewał, ale był zaintrygowany. Co ta Laffite wymyśliła w tym roku? Więcej niespodzianek czekało go po przekroczeniu masywnych, podwójnych drzwi prowadzących do sali balowej. O, proszę. Już wiedział, co było grane. Bal z maskami i motywem leśnym. Zatrzymał się na chwilę, z zaskoczeniem przyglądając się drzewom i krzewom. Czy to wszystko było sztuczne czy prawdziwe? Uch, gdyby tylko bardziej interesował się botaniką, może by się tego dowiedział. W sali było już mnóstwo ludzi. Każdy w masce i eleganckim stroju. Kunsztownie ubrani i zamaskowani goście w leśnym otoczeniu sprawiali, że bal nabierał nieco surrealistycznego charakteru. Gdy tak się przyglądał, do niego podszedł mężczyzna w czarnym garniturze i uprzejmie wskazał mu stolik, przy którym miał usiąść. Pani Laffite właśnie rozpoczynała swoje przemówienie otwierające bal. Dużo frazesów o potędze, jakieś współpracy i tym podobnych bzdurach. Zabębnił palcami na blacie stołu. Sądził, że przyszli się tu bawić, a nie nudzić. Nawet pogoda nie mogła dłużej znieść tych wywodów i głośno zaprotestowała. Laffite przestała przynudzać i przeszła do konkretów. Jak można było się spodziewać, Krąg uczcił pamięć zmarłego nestora Carterów. W tym wszystkim najbardziej interesującą wiadomością okazała się informacja o przejęciu obowiązków głowy rodu przez Saula Cartera. Nie tylko on awansował w hierarchii, jako się okazało. Zarówno Carterowie, jak i Williamsonowie żyli w dobrej komitywie z Paganini, więc zapewne obu panom należało pogratulować. Spojrzał w stronę Saula. W jego przypadku chyba jednak warto poczekać z gratulacjami. Racja. Przed nimi jeszcze pokaz debiutantów. Biedne dzieciaki. Wystawione na oceniające spojrzenia widowni w maskach, a co gorsza, na czujne spojrzenia nestorów. Na szczęście Leoluca miał to dawno za sobą. Maska: transformacyjna, kolory: czerwone złoto i srebro. Maska ma kształt głowy lwiątka z kozim porożem na głowie. W miarę upływu czasu głowę lwiątka porasta grzywa, rogi i kły stają się dłuższe. Lwiątko w rzeczywistości okazuje się być chimerą. Strój: trzyczęściowy garnitur w kolorze ciemnobordowym. Marynarka zdobiona kunsztownym haftem. Do tego beżowa koszula i ciemny krawat. Czuć go gorzkim i lekko metalicznym zapachem szafranu zmieszanym ze słodkimi cytrusami. Ciemnobrązowe buty z włoskiej skóry naturalnej.Wizualizacja Ekwpiunek: Pentakl na szyi, dyskretnie ukryty pod krawatem. Stolik nr 4, proszę, miejsce górne, pierwsze krzesło na prawo od białej cyfry 4. |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : student, muzyk, krupier
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Ciche westchnięcie rozmyte w szmerze kroków i jeszcze cichsze słowa, których nie musiało rozmywać nic; wpatruję się w brata i tłamszę powtarzane od pól dekady co, jeśli to twój ostatni bal? — Tyle lat — smutnych, rozpisanych na oddalających się orbitach — a wciąż nie potrafisz mnie okłamać. Rozdziela nas ambicja (intelekt, uroda, życiowy sukces, sława, pieniądze i wielka kariera) oraz, jak okaże się za chwil kilka, winietki na stołach — Barnaby zatrzymuje się w połowie schodów, realizując w rycerskim powołaniu. Kolejna dama w opresji uratowana; pora na szampana. Mógłbym wyszeptać do żony: kochanie, Beatrice ostatnie pół roku musiała spędzić na studiowaniu każdego zakątka Cripple Rock, ale kogo próbowałbym tym oszukać? Wszyscy mamy od tego ludzi; od wiedzy na temat fauny, flory i fluoryzacji, od tego, ile drzew na metr kwadratowy upchnąć we wnętrzu sali bankietowej i czy byłoby zabawnie, gdyby iluzje latających nad głowami ptaków przeszły do świata rzeczywistego, obsrywając nieiluzorycznym gównem ubranych odświętnie gości (byłoby). Mam szczerą, nieironiczną (może tylko troszkę) nadzieję, że przed przybyciem łodzi z przedstawicielami Kręgu, prasa otrzymała wstęp do wnętrza sali bankietowej; Zwierciadło przez najbliższy miesiąc będzie skupiać się na opisywaniu rodzaju mchu pod ścianami i dlaczego pani Lafitte to geniusz na miarę naszych czasów — bluszcz na filarach? Co za nowatorstwo! Ciekawe, czy zadbała o pełnię imersji; byłoby zabawnie, gdyby Cabot obudził się z kleszczem wczepionym w ch— — Chusteczki nie wziąłem. Będzie potrzebna — zapowiada się na łzawe przemówienie. Żadna ilość szampana w kieliszku nie może zagłuszyć pani Lafitte; jedność, równość, braterstwo — gdzieś to już grali i głowy takich, jak my, toczyły się po zaszczanym, paryskim bruku — ukoronowana minutą ciszy na cześć poległego Wesleya (kiedy ten pogrzeb? Larry Barry powinien mieć to w terminarzu). Wiem, że to, co ma wybrzmieć, wybrzmi za moment. Wiem, więc dlaczego, kiedy wybrzmiewa, coś obraca się w mózgu i wykrwawia słowa w czaszce? Arthur Williamson nowym nestorem; brawo, moi mili. Zbliża się wojna — generał zajął stanowisko. Zbliża się nowe — stanowiska zajmujemy też my. Charlotte przy pierwszym, mijanym stoliku w towarzystwie młodego Paganiniego (co ci się nie podoba w starym, siostro?), Barnaby po drugiej stronie sceny w śmietance z (prawie; panno Hudson, co za spotkanie) doskonale wyselekcjonowanych składników, a nad tym wszystkim: zakład, którego ostatnie sylaby rozpoznaję dlatego tylko, że od trzydziestu lat znam ten głos. — Stówka na — przystanięcie przy namiocie brata — sądziłem, że te czasy zostawiliśmy w wieku nastoletnim — zajęło tylko kilka sekund i sekwencję ruchów; otwarcie portfela, wysunięcie banknotu, otarcie się ramieniem o ramię pani L'Orfevre—Toria—zmień—nazwisko. — Beatrice, obiecałaś nam noc pełną wrażeń. Co masz na myśli mówiąc: zakaz czarnych pał? Uśmiechem zbawię świat, ale nie dusze obecnych; podniesione na twarz Williamsona starszego spojrzenie to kwintesencja niewinności. — Prawda, Barnaby? Richie Williamson nigdy się nie myli; prawda, Ben? — Gdybym wygrał, siedzę stolik obok. Akceptuję też czeki, panno Hudson — zerknięcie na Valentinę u boku Verity'ego — Lucyferze, co za maska; rośnie ci konkurencja — to dwie stracone sekundy, których nie odda mi nikt — więc możesz znaleźć tatę w tłumie i zapytać o kieszonkowe. Za rok założę pelerynę — odwrócenie się na pięcie i ruszenie w kierunku własnego stolika byłoby bardziej widowiskowe. Droga nie jest daleka, stolik niczym się nie różni od tych miniętych, w myślach biję brawo wujowi; Ronald rozmawiał rano z Beatrice i najwyraźniej szepnął jej w ucho, że każdy z Williamsonów ma obsadzić różne zakątki sali. Gdyby Leo był z nami— — Jacqueline, na łaskę samej Aradii — kaskada jasnych włosów i nosek, z którego w Aspen można by urządzić tę europejską modę ze skokami w dal. — Z każdym rokiem wyglądasz piękniej. Jeśli to zasługa powietrza w Cripple Rock, dziś każdy z obecnych ma szansę odmłodnieć o dekadę. Znamy ten taniec, tańczymy go od lat — ujęta na powitanie dłoń, przysunięcie jej do ust, krótki pocałunek złożony na knykciach, które ratują życia. — Gdzie zgubiłaś Ronana? W lesie. — Czekaj, zgadnę — odsunięcie krzesła małżonce, zajęcie własnego miejsca; zapowiada się wybornie. — Sprawdza czy Beatrice wiernie odwzorowała ilość kłów w paszczy iluzorycznego barghesta. Wtedy — nie barghest, lecz człowiek — siada naprzeciwko; potrzebuję tylko chwili na odkurzenie pokrytych zapomnieniem informacji, żeby rozpoznać w młodym czarowniku krewnego Valerio. Krótkie skinienie głową musi wystarczyć za podanie dłoni; przynajmniej na ten moment. — Leoluca Paganini, zgadza się? To będzie cudowny wieczór. Dorzucam 100$ do zakładu przy stoliku numer 3. Zajmuję stolik numer 4, krzesełko zaznaczone tutaj — rezerwuję miejsce dla Jacqueline po swojej lewej. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Nastał więc moment, na który wszyscy czekali. To nie start przemów, to perspektywa twarzy Audrey, która momentalnie staje się cieniem samej siebie. Odprowadził ją po schodach w górę, wielbiąc każdy krok, ale to nie wystarczyło, by między nimi miało być rozsądnie. Rozsądek to duże słowo, ale adekwatne do kontekstu. Nikt nie liczył przecież na pojednanie. Rozjuszenie to tylko mrzonka, bo teraz — z wypisanym na twarzy odprężeniem — zanurza się w śmietankę towarzyską. Ta dawno skisła. Śmierdzi podziałami. Salem kontra Hellridge. Bogaci kontra ci gorsi. Prawda kontra Barnaby Williamson. A na domiar złego Valentina w kruchej i eterycznej różowej sukience, tak błogo wyróżniająca się na tle leśnego krajobrazu. Znów patrzył za długo, znów strofował samego siebie za złudzenie o temperaturze jej skóry i głośnym och, kiedy wreszcie zęby wbiły się w jej brzuch, a nogi dalej dygotały. Wyśniona, nieskazitelna, gwałtowna — gdzie Valerio? Znów rozejrzał się po sali, jedną z nóg odsuwając w stronę wyjścia, tak jakby gotów był ruszyć w przód, by ratować królewnę z opałów. Naiwnie sądził, że ktoś podejdzie. Ktoś powie: Panie Verity, jest sytuacja. Pan Paganini jest pojebany. Na to Benjamin odpowie: wiem. To tylko jedna z jego zalet. Potem wspólnie powspominają wzrok Williamsona, gdy w jego kierunku leciała szklanka. Potem, już z Williamsonem, zapomną o istnieniu tamtego faceta z Acapelli. Swąd niespełnionego mieszał się z pierwszym łykiem szampana. Arthur Williamson, Ronald Williamson, Saul Carter — zapamiętywał nazwiska, które przecież doskonale znał, ale o tym potem. Widział przecież spojrzenie Judith, a właściwie jej sylwetkę i twarz (prawdopodobnie) skierowaną w jego stronę, ale o tym też później. Gromkie brawa, krótkie minuty ciszy. Był przyzwyczajony do tych wszystkich formułek, wstając i siadając, gdy poprosili. Nie dlatego, że tak łatwo poddawał się rozkazom, a dlatego, że tak po prostu, było, kurwa, kulturalnie. I cały świat byłby znacznie lepszy, gdyby nie to, że oprócz Vittorii (dwa pocałunki w policzki, odpoczynek dłoni na jej ramionach, witaj, co u Ciebie?), do stołu podchodzi on. I wtedy — i wtedy wiecie, co się stało? — wtedy Benjamin odwraca głowę jakby w zwolnionym tempie, kamera przybliża się na jego twarz i każdy widz może zaobserwować to drobne poruszenie powieki i drgnięcie policzka. Wtedy Barnaby udaje, że wszystko jest w porządku, że dzisiejszy poranek był tylko zlepkiem jakiś kuriozalnych i bezcelowych sytuacji, a tak w ogóle to wszystko wina kogoś innego. Prawdopodobnie wcale tak nie myśli, ale to bez znaczenia. Jeszcze parę godzin temu zagryzał zęby na szklance. Jeszcze parę godzin temu żegnał się z przyjaciółmi, a teraz? Teraz — proszę sobie wyobrazić — teraz jest ładnym chłopcem w garniturze i uśmiecha się tak szeroko, jakby chciał powiedzieć „chuj wam wszystkim w dupę”. — I bez godności, nie zapominaj, Valentino — nie było szeptem, kierowane nie w jej oczy, a te A jednak prawa dłoń kieruje się w jego stronę. Barnaby, uściśniesz? Poudajemy jeszcze jedną noc? Milczał, gdy Williamson kładł 50 dolarów pod serwetką, wyginając usta już nie w przyjaznym a kpiącym uśmiechu. Zabawa? Lubię zabawę, Barnaby. Nudzi mi się. Zróbmy coś. A potem — potem wiecie co? - potem objawia się, niczym grom z jasnego nieba, jebany Richard Williamson, brat samego zainteresowanego i ot tak od niechcenia, udowadnia, że Barnaby został sam. — Richie — wstał niemal od razu, wyciągając rękę do tego młodszego z braci. Patrz Toria, widzisz? — Widzimy się w salonie cygarowym. Pora pobawić się w komunistów. Znów usiadł, sięgając do prawej kieszeni po spięty srebrną spinką plików banknotów. Nie wyciągnął go na stół — po co postronni mają widzieć, że oto rozpoczęła się zbiórka datków na cele dobroczynne? Pod serwetką zamrugał Ulysses S. Grant i dwie cyferki: 5 i 0. — Pięćdziesiąt na — nie dokończył, jednym palcem przesuwając pod nosem, wystarczająco błyskawicznie, by ten, kto miał wiedzieć, wiedział. Każdy okoliczny mógł zaproponować chusteczkę na katarek. — Oraz... — ale to nie wszystko! — Sto na w Cripple Rock ciągle ktoś się umiera, jeden więcej nie zrobi nikomu różnicy. Cavanagh. Oczywiście, że chodziło o Cavanagh. Prawda, Barney? Chowając resztę banknotów nawet nie omieszkał przeprosić, gdy dłoń pod obrusem zahaczyła o kolano panny Hudson. Tylko na chwilę i już jej nie było. Prawda, Tina? dorzucam 150$ do zakładu przy stoliku 3 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Od początku; od złapanego w locie całuska — Tina była dziś pudrowym cukiereczkiem, który z Cripple Rock łączyła tylko perspektywa wypadnięcia z kieszeni spacerowicza, ale nie zawsze chodziło o temat; urok bywa równie ważny — przez odhaczanie w myślach listy obecności, aż po— — Valerio, ti ucciderò. Groźba mogłaby dołączyć do grona czczych, gdyby tylko sama Toria była na czczo — niestety dla samego zainteresowanego, po dwóch malinowych landrynkach osiągnęła dziennie spożycie kalorii i była gotowa do kuzynobójstwa. Solenna obietnica, wyrzucona na wydechu razem z widokiem Paganiniego odprowadzanego na bok (czego właściwie mogła się spodziewać? Ze wszystkich obecnych gości — ilu ich w sumie było? Stu? Coś ponad? — to Valerio był chodzącą bombą zegarową z rozstrojonym wyświetlaczem), rozmyła się w powietrzu wypełnionym głosami. Ekscytacja przeszywana łaknieniem krwi; noc jeszcze się nie rozpoczęła, a utoczono pierwsze krople. Zatrzymany przez niewidzialną barierę Paganini zniknął i niewiele brakowało, żeby Vittoria — w myśl idiotycznego, familijnego solidaryzmu — ruszyła za nim; wtedy kolejny zator zablokował przepływ magicznych krwinek. Usłyszała go przez nawyk; do niedawna własne imię w tych ustach było tylko wspomnieniem, teraz — dalej, krowo durna, zanim się rozmyśli — wyciągnięta dłoń oferowała przepustkę do świata, który kiedyś wspólnie malowali farbkami plakatowymi złudzeń. Uczynisz mi ten zaszczyt? Pierdolony Williamson; pierdolona postawa diuka. — Bez partnerki? Retoryczne pytania, żeby zająć usta, zanim trafią do nich— Bąbelki z szampana; musujące i wytrawne, niebotycznie kosztowne, prosto z francuskiego regionu, któremu alkohol zawdzięcza nazwę — Vittoria mogłaby śledzić jednostajny strumyk ulatniających się drobinek powietrza, gdyby wzroku nie pochłonęła zielona oaza rozlana po sali bankietowej. Z przedsionku lasu znaleźli się w jego sercu; wsunięta pod ramię Williamsona dłoń zacisnęła się mocniej — te buty kosztowały więcej niż iluzja barghesta w jednym z okien — próbując— Zatrzymać czas? Ten moment? Cały świat? Fala gości rozbijała się o ukoronowane winietkami stoliki — Beatrice Laffite czekała z rozpoczęciem przemowy, aż ucichną ochy, achy i gachy. Z poprawnego powitania przez niepoprawnie smutne wspomnienie śmierci, aż po— Uwolniony z mistycznie misternego upięcia kosmyk załaskotał w kark, ale nawet uderzenie spróchniałą dechą nie byłoby tak zaskakujące; Arthur w roli nestora. Oczy na Barnaby'ego — przy stoliku uwolniła go z uścisku, ale nie od siebie; winietka z jej imieniem śmiała się szyderczo przeszłości w twarz — nie odkryło żadnych odpowiedzi. Wiedziałeś? Musiał; opróżniony kieliszek w jego dłoni był tak samo pusty, co jego spojrzenie — słowa nie mogły zapełnić dziury ozonowej; więc dlaczego próbowała mu pomóc? Obecność Valentiny osłodziła rzeczywistość — uśmiech, cmok—cmok posłany nad stolikiem, lekkie pogładzenie Bena—inkuba po ramieniu i pół tony kamieni z serc. Zaczynamy. — Amore, śliczna sukienka. Kto projektował? Nazwisko, adres, godziny otwarcia; niech chłopcy Valerio nie tłuką się z bagażnikiem pełnym benzyny na darmo. Uznanie dla Tiny czmychnęło przed cichym ha — to dopiero przedsmak nocy, ale zielone dolary i rubinowe obelgi śmigają przez powietrze częściej niż uwaga poświęcana pozostałym gościom. To, co ważne, działo się tu; ukryte pod serwetką, skąpane w sekrecie piekielnej cyfry trzy. — Godność zawieruszył w liceum i na dobre stracił przed ćwierćwieczem życia — czy to nie koleje losu każdego z chłopców? Królestwo za cipę; kontynent za dwie na raz. Cień za ich plecami pojawił się znikąd; miękki, szlachetny materiał marynarki Williamsona młodszego otarł się o nagie ramię Torii i przypomniał jej o— — Richie, mio caro. Bez poszetki? — ciche cmoknięcie niezadowolenia nie naruszyło integralności Chanel na ustach. — A tak się spieszyłam. Nie mogła go winić; koralowy nie pasowałby do zieleni irlandzkiego skrzata — jakim cudem z tym wzrostem był spokrewniony z Barnabym? Poza marynarkami Williamsonów, zielone były też dolary; ukryte pod serwetką, kumulujące malutki kapitał na poczet poszkodowanych nieobecnych. — Pięćdziesiąt na — to banalne, panowie; pamiętajcie o debiutantkach. — Mówiła, że ma skończone szesnaście. Toria pilnowała Valerio od samej łodzi, ale Lucyfer im wszystkim świadkiem, że Paganini nie potrzebował nawet okazji; w ponad połowie przypadków stwarzał je sam. Pięćdziesiąt dolarów dołączyło do zakładu, Vittoria próbowała nie przeliczać go na ilość magicznych nici i zanim dwa ostatnie, puste krzesełka przy stoliku zostały zapełnione — czy na winietce obok Williamsona nie dostrzegła imienia Delilah? — ciała opadły na miejsca. Czy Beatrice wspomniała, kiedy będą podawać drinki? — Dobry wybór koloru — szept, nachylenie, dotyk; ukoronowane złotymi paznokciami palce musnęły rękaw marynarki Barnaby'ego — kiedyś znała wierzch jego dłoni na pamięć; teraz wzrok zatrzymał się tylko na sekundę, próbując zapamiętać mapę ukrytych pod skórą żył. — Dopasowaliśmy się. Kolorystycznie, rzecz jasna. Zajmuję miejsce przy stoliku numer 3 między Benem i Barnabym; miejsce po drugiej stronie Williamsona rezerwuję dla Delilah Verity Dorzucam 50$ do zakładu. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Delilah Verity
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 4
PŻ : 160
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 11
TALENTY : 1
Zachłysnęła się przepychem i wystrojem. Jakby zamiast przez próg, przeszła przez teleport do świata znanego z książek, które czytywała w dzieciństwie. Zwykle w lesie czaiło się zagrożenie, więc wypatruj złego wilka…, przemknęło jej przez myśl, gdy rozglądała się z zachwytem po sali. Rejestrowała każdy szczegół, każdy element wystroju, od pojedynczych kępek mchu po kawałki kory, których odpowiednie ułożenie, pieściło jej zmysł perfekcjonizmu. Nie było to jej pierwsze zderzenie z podobnymi sztuczkami, jednak jako na miłośniczce sztuki i admiratorce porządku, zawsze robiły niemałe wrażenie. Również dla tej części jej osobowości, która wielbiła modę- bal okazał się prawdziwą ucztą dla oka. O ile panie prezentowały iście królewski poziom, to musiała przyznać, że panowie wcale im nie ustępowali pola. Szczególną uwagą obdarzyła Caina Verity, głównie ze względu na podobieństwo masek. Zauważyła pewną prawidłowość- mężczyźni, z którymi dzieliła nazwisko, szczególnie gustowali w czerni, tak bardzo eleganckiej i pasującej do ich sylwetek. Wniosek ten sam jej się nasunął, gdy zobaczyła Sebastiana , a utwierdziła się w nim, na widok Benjamina. Krok za krokiem, słyszała uderzenia srebrnych szpilek o podłogę, niespiesznie lawirując pomiędzy stolikami w poszukiwaniu winietki ze swoim nazwiskiem. Sama suknia nie należała do najłatwiejszych do „ogrania”, gdyż współpracowała z każdym, nawet najdrobniejszym ruchem, przez co te musiały być odpowiednio wyważone i przemyślane. Ciągnący się tren i rękawy wymagały odpowiedniej postawy a przede wszystkim- pewności siebie, której Delilah bez wątpienia nie brakowało. Patrzyła dumnie na każdego mijanego gościa, z niektórymi wymieniając zdawkowe uprzejmości, tylko tyle- ile wymagano, ile było adekwatne. W większości przypadków było to męczące odpowiadanie na pytania o nieobecność małżonka, a w następstwie wyjaśnień- o jego stan zdrowia. Była na to przygotowana- wszak jeszcze przez sakramentalnym tak, zawsze gościli razem na balach. Marcus regularnie wspominał, jak przydeptywała mu palce podczas pierwszego wspólnego tańca… Co mogła powiedzieć? Już wtedy znała sztukę tańca towarzyskiego, podobnie jak sposoby, na zwrócenie na siebie uwagi, szczególnie gdy były bolesne w skutkach dla ignorującego. Zatrzymała się, widząc gasnące światła. Zdążyła jeszcze porwać lampkę szampana od przechodzącego kelnera i wycofać się nieznacznie, w bardziej zaciemnione miejsce. Nie chciała wyglądać jak ofiara losu, która jeszcze nie znalazła swojego miejsca- nawet jeżeli tak właśnie było. Poza tym „gadki inauguracyjne” nie należały do jej ulubionych i szczerze zastanawiała się, czy kiedykolwiek spotkała wielbiciela akurat tej części protokołu dyplomatycznego. Przypominały jej się czasy studenckie i otwarcia roku, gdy przekonany o swojej wielkości rektor, dla którego najprzyjemniejszym dźwiękiem na świecie był ten, wydobywający się z jego gardła, zwykł mawiać długo i bez większego sensu. Choć bez wątpienia, Beatrice miała zdolności retoryczne, co szczególnie wybrzmiało, gdy wspomniała o zmarłym. Poczuła moc płynącą z jej słów, która w połączeniu z konwenansem uniemożliwiłaby jej zachowanie się inaczej, niż należało. Podniosły nastrój udzielił się nie tylko jej, co zauważyła przebiegając wzrokiem po sali. Na zakończenie przemowy, upiła symboliczny łyk szampana i ruszyła w dalsze poszukiwania swojej winietki. Niebawem miała ją dostrzec, podobnie jak przydzielone jej towarzystwo. Ben miał maskę inkuba. W duchu stwierdziła, że znacznie bardziej pasowałby do niego mitologiczny satyr, gdyż o jego umiejętności w posługiwaniu się ironią niejednokrotnie miała okazję się przekonać, co w ostatecznym rozrachunku napawało ją większą sympatią do adwokata. Valentina i Vittoria wyglądały pięknie i nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż ich maski doskonale odpowiadają charakterom, o czym zamierzała się przekonać podczas tego wieczoru. Najwięcej uwagi poświęciła mężczyźnie odzianemu w rogatą maskę. Była prawie pewna, kto kryje się po drugiej stronie, jednak musiała się upewnić z bliska. - Ponoć hazard to jedyna gra, w której wygrywa osoba, potrafiąca odejść wtedy, gdy jest na szczycie. - Zaczęła dramatycznie, pozwalając sobie na zacytowanie Alfreda Nobla, który mimowolnie przyszedł jej na myśl, gdy zobaczyła obstawianie zakładów. - Dobrze was widzieć- dodała, uśmiechając się szczerze na powitanie. - Valentina, Vittoria, wyglądacie bosko- skłoniła lekko głowę w geście uznania dla gustu obu pań. Następnie obdarzyła Benjamina ciepłym spojrzeniem spod lustrzanej maski, całując go w obydwa policzki na powitanie, tak, jak należało z rodziną. Tę samą procedurę powtórzyła z Audrey, co jakiś czas zerkając na tajemniczego jegomościa, którym okazał się… - Barnaby Williamson… - tu pozwoliła sobie na nieco większą poufałość, gdyż jej ręce spoczęły na jego przedramionach, nim złożyła dwa, odpowiednio odmierzone w czasie pocałunki na policzkach. - Całe wieki cię nie widziałam.- Dodała po chwili, unosząc prawą brew do góry, czego nie mógł dostrzec zza maski. Chciała w ten sposób zagaić rozmowę z serii „co u ciebie słychać?”. Zajmuję miejsce przy stoliku numer 3. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : psycholog
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Przygoda rozpoczęta od: — Panie Paganini, możemy na stronę? A co, szczać wam się chce? Niewidzialna bariera o mocy krzesła elektrycznego, na którego tronie zasiadł król bez korony (za to z zawsze gotowym berłem) — cokolwiek tej nocy nie oplata fortu Schoals Keep, jest zawzięte, niedostrzegalne gołym okiem i niepodatne na argument siły. Subtelnie wyrośnięci spod ziemi — jak chuje zza rozporka — ochroniarze w kilku cichych słowach zasygnalizowali kierunek wycieczki; gdyby po schodach właśnie nie wspinali się przedstawiciele dwóch Kręgów, Paganini mógłby powiedzieć coś, co oderwałoby Benjamina Secondo od aperifitu, a zapchlonego—kłamcę skłoniło do użycia argumentu Gwardii. (Allora, Valerio, zaczynasz dostrzegać plusy?) Pięć kroków, kilka przyciszonych słów, głowy pochylone w konspiracji — przepływający niedaleko strumień gości musi obejść się smakiem; tajemnica tonie w gęstej passacie szeptu, który układa się w najdurniejsze pytanie świata. — Czy ma pan przy sobie broń? Wszyscy mamy, cretino. Widziałeś w życiu pentakl? Uśmiech Valerio olśniewa skuteczniej od błysku flesza — jeśli ma być w Zwierciadle, będzie zniewalającym odbiciem ubawienia. — No, mio caro. Po prostu cieszę się na twój widok — twarz mężczyzny ma fakturę farszu; można nim nadziać canneloni, a potem wypierdolić do kosza, bo kto chciałby to jeść? — Widzisz, signor, lubię, kiedy moje steki są jak moje kobiety — świeże, sprężyste i podatne na pchnięcia. Nikt nie mógł mi zagwarantować, że zastawa stoło— Farsz formuje się w klopsika — gdyby tak wyjąć nóż zza paska i sprawdzić, czy krew ma odcień przecieru pomidorowego? Nurkująca pod marynarką dłoń bez trudu odnajduje rączkę; gdzieś nad ich głowami rozpoczyna się przyjęcie, wielkie słowa małej kobietki obiecują przygodę życia, opłakują martwych, gratulują żywym — bal wszystkich potępionych. — Va bene, va bene. Zadowolony? — obrócony w dłoni nóż tymczasowo zmienia właściciela; mężczyzna bierze go między palce, jakby ostrze miało zamienić się w węża i ukąsić go w klopsikowy ryj. Może innym razem. — Zapamiętałem twoją twarz, signor. Widzimy się po balu, no? Krok w kierunku schodów — tym razem bez przeszkód i Vittorii pod ramieniem; może to nie nóż, ale ona była problemem? — zamienia się w pięć kolejnych. Świetliki lawirują w pustce — przed i za Valerio nie ma nikogo, tylko on, stopnie przeskakiwane co dwa i cały las za drzwiami. Za progiem nie ma wyspy; jest Cripple Rock. Są spokój, klarowność i fałsz tak gęsty, że można rozsmarować go po bagietce. Echo słów Beatrice zdążyło przebrzmieć; coraz więcej krzeseł strzela pod grubymi — od nadmiaru wagi albo ego — dupami gości. Nikt go nie zatrzymuje, nikt nie próbuje, nikt nie zwraca — na pewno? Wszyscy patrzą, smacznego — uwagi na kroki, które im bliżej stolika, tym rytmiczniejsze się stają. Jeśli gra muzyka, to pewnie smętne brzdęki; na szczęście Paganini w głowie ma Rumore, a na języku— — Motyw leśny, rozumiem. Cripple Rock, rozumiem. Ale żeby wpuszczać prawdziwego kundla? — coś przeskakuje w szczęce; to Barnaby Williamson traci między zębami Paganiniego głowę. — No, è troppo. Śliczna torebunia Valentiny — ciao, amore; pięknie wyglądasz, baci—baci, nie masz gaci? — zostaje podniesiona z krzesła i zwrócona właścicielce, kiedy wzrok — mniej śliczny, znacznie cięższy od zawartości dizajnerskiej torebuni — odkrywa zaszczytne grono. Williamson, ustalono — chuj mu w dupę. Tina, ustalono — jej właściwie też, ale w milszy sposób. Ben, odkryto — uśmiech pokrywa się ze spojrzeniem, które mówi widziałeś go, kurwa, bezczelnego?. Vittoria, namierzono — od niej wzrok ucieka szybko; tak trudniej trafić w oczodół szpilką. Wreszcie pani na lewo, kojarzona tylko trochę — Delilah Verity, głosi winietka; czyjaś żona, powtarza narastające zadowolenie. — Allora, miei cari. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a skoro każdy z was ma do niego zagwarantowany ślizg na dupie— Pod wigwamem uśmiechają się prezydenci; Paganini nawet nie pyta, o co ten zakład. — Ochrona tego olśniewającego przybytku zaprosiła mnie do prywatnego pokoju. Czerwone ściany, żadnych okien, skórzana huśtawka i kobiecy głos za moimi plecami — kilka sekund w celach dramaturgicznych i dla upewnienia się, że żaden wścibski łeb nie szuka okazji do stracenia ucha; poza tym musiał wybrać akcent. — Vale—hio, tej nocy musisz uszczęśliwić huit kobiet. Pada na francuski; naśladowanie maman od zawsze podkręca wyobraźnię. — Możesz używać dłoni, ust i gałęzi, mais! Najlepsze zostaw pour moi — jaką wartość ma ta ułożona pod serwetką merda z dolarów; dwieście, trzysta? Wystarczająco, żeby odrdzewić francuski. — Po wykonaniu zadania wróć do mnie i sphaw, żebym w thakcie zaśpiewała La Marseillaise. Ciemne spojrzenie odmierza centymetry między twarzami, uśmiech dociera w kąciki oczu; teraz będzie dobre. — Ah, importante — wzrok zatrzymuje się na ideale; pan inkub zasługuje na puentę. — Ben, to była twoja stara. Kuhtyna. Zajmuję miejsce przy stoliku numer 3 między ślicznymi paniami |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Przed siebie, do przodu; na schodach łatwo przypadkiem skręcić kark — sobie albo komuś. Jedna z zabarwionych na czarno chusteczek wystaje z kieszeni marynarki; Lanthier za bardzo skupia się na wpychaniu jej do środka, żeby dostrzec sunącego nad stopniami mężczyznę. Spod ziemi — wody? Ten konkretny Overtone mieszka chyba w Maywater i każdego dnia prosi się o guza od któregokolwiek Deckena — wyrasta młodziaszek w udatnej imitacji raźnego ptaka; ulewanie odciska na ustach Lanthiera wątpliwą wersję uśmiechu. — Uczulenie, Maurice. Na głupotę, obłudę czy opętańczą bandę Lucyfera? Po co wybierać. Kilkanaście stopni i dwie czarne, starte z kącików ust krople później, leśne przeszycie przeobraża się w las właściwy — przynajmniej dla każdego, kto nie spędził całego życia w Cripple Rock. Lanthier potrzebuje dokładnie siedemnastu sekund, czterech obrotów głową i odkrycia, że opuszki palców zaczynają na nowo przybierać dorodną barwę węgla, żeby stwierdzić, że ktokolwiek w sztabie Beatrice Laffite nie pracował nad dekoracjami, spisał się poprawnie. Po—prostu—poprawnie. Iluzja barghesta w oknie ma za krótki ogon; bies naprzeciwko stanowczo zbyt wystrzyżoną sierść; coś, co miało być kelpie, przypomina ją tylko z daleka — im bliżej celu, tym więcej niedoskonałości. Tylko drzewom nie sposób zarzucić fałszu; szelest liści zawsze powie prawdę. Olchowe gałęzie szepczą do łazienki; spojrzenie Jackie mówi to samo — na głos i tylko pół tonu od bezgłośnego krzyku. Przechwycony z tacki szampan posłuży za paliwo, lekkie uściśnięcie dłoni pani Lanthier — za pożegnanie; Beatrice dopiero przygotowuje scenerię do zabrania głosu, w tłumie miga twarz Carter — uniesione do czoła palce to salut przesłany w jej kierunku z drugiego końca sali — a Ronan nagle znika za drzwiami. Droga to pusty korytarz, który za dwa kwadranse wypełni śmiech podekscytowanych adeptów; w prawo, w lewo, gotowe — łazienki na piętrze spontanicznie nie zmieniły lokacji, odkąd Lanthier był w forcie po raz ostatni. Rok temu? Dwa? Pod marynarką ukrywał plamę po soku; Connal postanowił wylewnie pożegnać rodziców w drzwiach. Tego wieczoru przelewa się tylko czerń — nad umywalką i w lustrzanym odbiciu. Naciągnięta na czubek głowy maska odsłania pociemniałe usta; spieniona czerń znika w odpływie razem ze splunięciem i zmytą z dłoni imitacją atramentu. W tle rozlega się przemowa; w łazience leniwie przeciąga się cisza — chociaż kuszące, Lanthier nie może spędzić tu reszty nocy. Zmyta z dłoni i ust czerń prawdopodobnie wróci, ale na ten moment prowizoryczne mycie musi wystarczyć; maska pomaga. Zaciśnięte w pięści dłonie tym bardziej. Sala bankietowa zdążyła zanurzyć się w stonowanym świetle, Beatrice zniknęła z podwyższenia, Rohan wciąż nie zamordował Saula — za stołem oddziela ich kilku nestorów, którzy znają ryzyko. Wezwano nawet armię; bo co tam, do chuja, robi Arthur Williamson? Towarzystwo przy stoliku, przy którym Lanthier dostrzega Jackie, pewnie szybko udzieli odpowiedzi — politycy mają to do siebie, że nie trzeba ich ciągnąć za język, warto za to przydeptać. — Richie Williamson z moją żoną — ręka wyciągnięta do uścisku; cztery palce za kilka sekund mogą strzelić jak łamane w pół spaghetti (złe porównanie, mają Paganiniego przy stole). Lanthier lekko kiwa głową młodemu Leoluce i próbuje nie zastanawiać się, gdzie pogubił resztę familii. — Szukasz porady medycznej czy to część kampanii wyborczej? — miejsce obok Jackie to najnaturalniejsza pozycja w rzeczywistości utkanej z kłamstw; Richard ma pająka na marynarce i maskę w kształcie sieci — nic bardziej adekwatnego. — Gratuluję awansu. Jak to jest być synem nestora? Nie ma tak, że jest dobrze, albo niedobrze; gdyby Richie Williamson miał odpowiedzieć, pewnie i tak skłamie. zajmuję miejsce obok małżonki przy stoliku numer 4 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Kogoś zatrzymują w drzwiach, ktoś oślepia rażąco mocnym fleszem, ktoś inny patrzy komuś na dupę, a jedyne na czym może się skupić Sebastian to ponętne kształty Judith Carter i nawołujące zewsząd głosy. Głosy, których nie powinno tu być. Sebastian wie, że nie mają prawa chować się w tłumie, że nie mają prawa przekrzyczeć się przez niego, by wołać jego imię, lecz umysł z trudem radzi sobie z odróżnieniem jawy od złudzeń. Najbardziej żołądek zaciska niepewność — co się dzieje? To atak czy jego wyobraźnia? Rytuał? Czy może już traci zdrowe zmysły? Żałuje, że Judith nie decyduje się opowiedzieć teraz, choć notuje w głowie, że w istocie jest coś do opowiedzenia. Być może jej głos pomógłby w ucieczce od poczucia, że zaczyna wariować? Dalej jest już tylko gorzej. Przechodzą długim korytarzem, a oczom Sebastiana ukazuje się wyjęte żywcem z głowy wspomnienie. Las, niemal żywe pnącza i pierdolona mgła. Po zmroku w Cripple Rock. Cholerne Cripple Rock go prześladuje — nie dość, że czyha na dobro jego podwozia — auta, oczywiście — to jeszcze przeprowadza atak na psychikę. U Judith znajomy widok naturalnie przywołuje myśli o strzelaniu, a Sebastian… — I zmarnowałabyś proch na maseczkę — wypala zupełnym mimochodem, bo jest zbyt skupiony na orientowaniu się, czy tym razem jednak ktoś do niego mówi, czy to wciąż tylko zepsute mechanizmy w jego głowie. Judith znika na drobną chwilę, bo szybko okazuje się, że mężczyzna odprowadzający Sebastiana kieruje się dokładnie w tę samą stronę. Uśmiecha się pod maską na krótkie rozbawienie niemal bliźniaczego barghesta, ale natężenie nakładających się na siebie słów z różnych rogów sali hamuje jego wesołość. — Dobry wieczór — zwraca się do tych, z którymi jeszcze nie miał dziś okazji się przywitać, to jest w zasadzie do dwójki młodych osób, których personalia poznaje, jeszcze nim ma szansę zerknąć na plakietki. Judith godnie stoi na straży uprzejmości towarzyskich. Sebastian kiwa krótko głową, gdy jego lepsza połowa czyni honory, nie spodziewając się zupełnie tego, co nadchodzi za moment. Caspar Paganini, idiota, potrącił w lesie. Co? Zerka na Judith ze zdziwieniem skutecznie ukrytym przez zabudowaną maskę, a potem znów wraca nim do Paganiniego. Teraz „miło mi poznać” nie przejdzie mu przez gardło — mogłoby zabrzmieć niezręcznie. Dlaczego nie wiedział, że jakiś kretyn wjechał w Judith? Najwidoczniej nie było to nic poważnego w skutkach. Cóż… — Samochód przetrwał wypadek? — dopytuje więc uprzejmie Caspara, zastanawiając się mimo woli, jak ciężko wyklepać auto po ostrzelaniu Wingmasterem. Cain, Caspar i Charlotte. Laffite kierowała się alfabetem, a potem zapomniała, co jest po C? Zanim może skonsultować swoje domysły z Judith, w sali robi się ciemniej, a scenę we władanie bierze organizatorka. Jak się słucha tych bredni od trzydziestu lat, to kusi człowieka natychmiast się wyłączyć i spędzić jakże podniosłą przemowę w towarzystwie własnych myśli. Rzecz w tym, że Sebastianowi te wyjątkowo dziś nie sprzyjają, przemawiając uparcie obcymi głosami, które coraz ciężej ignorować. Och. Saul Carter nowym nestorem. Więc padło na ojca Judith. Nie jest zdziwiony. Judith, która przed chwilą nachylała się ku Sebastianowi, teraz przetrzepuje szybkimi ruchami kieszenie, a Sebastian przypatruje się jej kontrolnie. Domyśla się, o co może chodzić, gdy widzi wsuwaną pod maskę chusteczkę. Poziom zatrucia w ich organizmach zdecydowanie przekracza normę. Z Judith sączy się czarną mazią, a Sebastianowi plącze myśli, choć nie powiązuje jeszcze jednego z drugim. Piękna pani Carter znika na kilka chwil, a Sebastian równie mocno walczy ze sobą, by nie podążyć za nią, jak i ze zmęczeniem, o które przyprawia go atakowany nienaturalnymi bodźcami mózg. Zaczyna doceniać całą tę szopkę z maskami. Zajmuję miejsce przy stoliku nr 1 Konsekwencje po evencie, nawoływanie, tura bez rzutu kością: 2/3 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Protektor
Jacqueline Lanthier
ANATOMICZNA : 21
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 15
Tylko odrobina, tylko kilka kropel; tylko hektolitr zatrucia we krwi i milimetry od śmierci. Zgniecione chusteczki noszą żałobne barwy — dzięki temu ja nie muszę. Każde odkaszlnięcie mazią to dowód na przeżycie; Ronan przetrwał, Zuge nie, Matka wstąpiła między nas, co my tu robimy? Strata czasu inaugurowana imitacją lasu, który znam lepiej od własnej żałoby — procesuję Cripple Rock każdego dnia, odejścia siostry nie zdołałam nigdy; nie w pełni. Pan Overtone pojawia się i znika; drobna uszczypliwość wywołuje wyłącznie pobłażanie. Mężczyzna w kwiecie wieku z troską, której udawanie powinien zachować na scenę rodzinnego teatru, musi walczyć o wywarcie wrażenia; to przecież jedyny sposób, jaki zna, by wycenić własną wartość. Uścisk na ramieniu Ronana tężeje, świat za progiem sali bankietowej imituje dom, iluzja goni iluzję; ptaki nad głowami, barghest w oknie, śmiech na sali. Gdyby Beatrice Lafitte zależało na odkryciu, co czyha w Cripple Rock po zmroku, powinna zacząć od postulatu pomocy — trzęsienie ziemi, niedawna burza, aberracje magiczne i świat, który nie jest gotowy na to, co wyrządzić może mu niekontrolowana magia; wkrótce mogą oglądać dobrze znaną rzeczywistość wyłącznie w iluzjach gospodyni. Nie powinniśmy dziś o tym myśleć; dla większości z obecnych to tylko rozrywka, powód do dziecięcego zachwytu. Dla innych to rzeczywistość, która coraz mniej przypomina iluzję. Dla mnie to przetrwanie — kieliszek w dłoni nie odciąża myśli, szampan na brzegu ust nie łagodzi troski, zmęczenie Ronana nie spływa na mnie nieważne, jak bardzo chciałabym zsunąć z niego ciężar zatrucia. Spojrzenie mówi idź; głos milczy, kiedy pani Lafitte zaczyna przemowę — coś o jedności, coś o wyzwaniach, coś o polityce, coś o martwych, coś o żywych, coś o zmianie, coś o przemianie. Gdyby przefiltrować przemowę przez sitko prawdy, na powierzchni ostałyby się tylko dwie grudki — Wesley Carter wciąż nie żyje, Arthur Williamson właśnie zaczyna żyć pełną piersią. Ciche stuknięcia obcasów wprawiają balową rzeczywistość w ruch; przy stoliku dostrzegam Leolucę Paganini — kiedy widziałam go po raz ostatni, był nastolatkiem, który niczym nie zawinił napiętym stosunkom między rodzinami. Szczery uśmiech pełni funkcję powitalną; sądziłam, że utrzymam go na ustach dłużej — okazuje się, że wystarczy polityczny dodatek do zastawy stołowej, żeby zmienić zdanie. — Richardzie, na miłość samej Lilith — wierzysz w Matkę, panie Williamson, czy pieniądze to jedyny bożek w twoim życiu? Szarmanckim cmok Richie rozpoczyna grę; łagodnym uśmiechem podejmuję wyzwanie. — Nie znam nikogo, komu zaszkodziłoby przebywanie na świeżym powietrzu. Niech Wesley Carter spoczywa w pokoju. Puste miejsce obok kuje w oczy, ale nie w serce; splamiona tuszem winietka poświadcza (bez)prawną przynależność do pana Lanthier. Dostrzegam go, zanim robi to Richard — konspiracja szeptu wprawia kąciki ust w taniec z trudem tłamszonego uśmiechu. — Blisko — jest blisko; jeszcze cztery kroki i spróbuje zgnieść pająka w dłoni. — Sprawdza, czy Richie Williamson potrafi utrzymać ręce przy sobie. Szlachetna, choć krótka tradycja amerykańskiej polityki sugeruje, że funkcje motoryczne w tej grupie zawodowej, cóż, zawodzą. Wyciągnięta dłoń rozpoczyna samczą walkę o dominację; nasłuchuję trzasku gniecionych knykci, ale sala buzuje życiem, śmiechem i opowieścią Valerio przy stoliku obok. Dobrze wiedzieć; Ronan nie zakopał jego ciała po pielgrzymce w dziupli ghoula. — Kochanie — szorstkie odciski mapą szczęścia; ciepła dłoń Ronana między palcami odlicza godziny do powrotu w zieleń prawdziwego Cripple Rock. Nie będzie tam balu ani Kręgów; tylko cisza, bezpieczny dom i jego ręka wynagradzająca tę noc. — Nie możesz tak po prostu pytać ludzi, czy lubią bycie synem nestora. Może być im przykro, że są tylko synem — zgadza się, Richie? Zajmuję miejsce pomiędzy mężem i Richiem przy stoliku numer 4. |
Wiek : 31
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : specjalistka chirurgii, magiczny genetyk
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Ludzi zaczyna przybywać, plejada nazwisk, plejada barwnych kreacji i wymyślnych masek zamienia się w kolejny gąszcz, obok tego prawdziwego. Po drodze gubi gdzieś siostrę - a może sama się, jak zwykle, postanowiła zgubić? Dzisiejszego wieczora nie tylko on będzie miał ją na oku. Wkraczają z Florence w głąb sali bankietowej. Świec bez liku, aż się prosiło zastanowić nad tym, komu pierwszemu zapali się tren czy rękaw. Chroniły je jednak odpowiednie zaklęcia. Przyglądając się jednemu ze zwisających, rozrośniętych bluszczy pomyślał, że Lafitte jednak zna się na tym, co robi. Sala balowa również robiła wrażenie. Sen nocy letniej; zamiast faunów, biesy. Położył dłoń na plecach Florence i zaprowadził do stolika - tam też znalazła się jego siostra, w towarzystwie Penelope Bloodworth, Duera i... przypadkiem nadepnął na ozdobny ogon, gdy szedł do swojego miejsca po drugiej stronie. Overtone, tylko tego tu brakowało. Nie zapomniał mu tego, że mu zabrudził but podczas pogrzebu. Odrobiny dramaturgii jednak nie zaszkodzi, ta cała noc składać się będzie z takich epizodów. Przywitał się z każdym, kto siedział już przy stoliku. Nie mija wiele czasu, gdy na scenie pojawia się sama sprawczyni całego galimatiasu, organizatorka przyjęcia, Beatrice Laffite. Od lat miał mieszane uczucia w stosunku do niej. Wspomnienie zmarłego Wesleya Cartera było oczywiste. Kolejna wiadomość już mniej. Jego spojrzenie mimowolnie na moment popłynęło w stronę Williamsonów; ta kampania może być ciekawsza, niż sądził. - Ciekawe, co w tym roku pokażą debiutanci - sięgnął po kieliszek z szampanem odchylając się nieco na krześle. Dwa lata temu jakiś młody Cabot podpalił jeden ze stolików ustawionych w pierwszym rzędzie. Cztery - smarkaty Joost van der Decken poraził kilka osób prądem i został zdyskwalifikowany za rzekomą próbę pobicia jednego z fotoreporterów przy wejściu. Jeszcze kilka lat wstecz i Annika... Zamoczył usta w alkoholu. stolik nr 2, zajmuję miejsce dla siebie i Florence; jak się da, gdzieś po drugiej stronie Maurycego [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Johan van der Decken dnia Sro Maj 15, 2024 11:32 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman