First topic message reminder : ALEJA PRZY PIWNICZCE Przylegająca bezpośrednio do Piwniczki aleja nie jest ani ładna, ani szeroka, a już na pewno: nie jest czysta. Ta lubiana przez stałych bywalców taniego hoteliku uliczka była świadkiem wielu wzlotów i jeszcze większej ilości upadków; alejka wyłożona jest kocimi łbami, na których w deszczowe dni wyjątkowo łatwo się poślizgnąć, co niejednego spieszącego się przechodnia zaskoczyło w najmniej oczekiwanym momencie. W słonecznie dni ściana Piwniczki rzuca tu zbawienny cień, z kolei nocami lepiej nie kręcić się w tym miejscu; można paść ofiarą rzezimieszków czekających na podpitych klientów pobliskich barów. Rytuały w lokacji: rytuał wykluczenia rytuał setek drzwi (moc: 96) |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
PUNKT ROZŁADUNKOWY Zaczyna od krótkiego uśmiechu, spojrzeniu zatrzymanym na barbarzyńsko ukrytych pod płaszczem piersiach i szczątkowej uwadze kierowanej w lewo; geograficznie, nie politycznie. — Poczęstować koleżankę? Che strano, mógłbym przysiąc, że prawidłowa wymowa to niew— Valerio, głos Bena w jego głowie to całkiem zabawna sprawa. Czasem brzmi, jakby wtarł w dziąsła dwa gramy i próbował mówić z ustami pełnymi piersi; tylko stronzo pomyślałby, że tymi z kurczaka. Nie dzisiaj. Dokończyłby. Dokończyłby, bo Ben w głowie brzmi mniej przekonująco od oryginału. Dokończyłby, bo rasizm działa tylko, kiedy jest się białym — a więc nie Włochem. Dokończyłby, ale nie zdążył — bo ten dzień to jedna, wielka schifo; chujnia z urodzajną grzybnią, z której wyrastają purchawy pokroju tej, jaka pojawiła się w zasięgu wzroku. Od tego momentu wszystko dzieje się w urywanych klatkach filmu klasy D. Uśmiech na ustach Valerio gaśnie — szkoda, taki jest ujmujący. Wino w butelce cuchnie spirytusem — szkoda, że ktoś w ogóle nazywa je winem. Plama na przedzie koszuli Paganiniego rośnie — rośnie, rośnie i rośnie, kilka lat temu rosła tak samo; tyle, że zamiast straconego dowcipu o H.O.T.S. wybrzmiewało echo wystrzału, z nieba siąpił deszcz, a Valerio odkrywał uroki mokrego bruku i śmiał się nawet, kiedy krew zalewała mu gardło. Cazzo nie trafił z dwóch metrów — szczyt komedii. — Matteo. Teraz śmieje się tylko tania kopia Laury Branigan; podróbka — pewnie chińska, skoro z jedną się zadaje — cudownej artystki naprawdę myśli, że to zabawne i Valerio jest o wdech od dołączenia do tej ogólnej wesołości. Ciekawe, czy będzie śmiała się tak samo za trzy sekundy. Właściwie — dwie. — Przytrzymaj chuja. Jedną. Nie pada żadna obietnica atrakcji — będę po tobie skakać tak długo, że zapakują cię do słoików i zaczną sprzedawać jako dżem — ani ostrzeżenie — teraz attenzione, będzie bolało. Paganini lubi słowa, ale jeszcze mocniej kocha przemoc; ile potrzeba do jej eskalacji? Niewiele — wystarczy wino. W sekundę dzieje się wszystko; uniwersalny wycinek czasu zamyka w sobie całą moc rozrywki — Matteo wykonuje szybki gest, ten pół—uchwyt ramienia oplatającego szyję pijaczka. Menel nawet nie ma okazji, żeby nacieszyć się pełnym nieczułości uściskiem — patrzy na Valerio wzrokiem baby w sklepie na kasie, zupełnie jakby Paganini oznajmił mu, że chce wycofać wszystkie zakupy. A potem bierze zamach — nie osądzajcie go, bene? To włoski len z Abruzji — i na pijaczka spływa epoka oświecenia. Plama na białej koszuli Valerio imituje krew — to, co właśnie chlasta z nosa pijaczyny imitować jej nie musi. Uderzenie jest krótkie, prawie polubowne; zamach, cios, eskalacja przypadku zamieniona w studium przemocy. Pięść Paganiniego opada na zapuchnięty od alkoholu ryj z piękną precyzją; nagle robi się czerwono, a zapach eksplodującej z nosa — niezłamanego; co za pech — krwi jest tak przyjemnie metaliczny. Rozgrzewa. Naprawdę dodaje siły. Che bello. — Spierdalaj stąd, cazzo. Masz pięć sekund albo zaczynam od nowa — ramię Matteo cofa się płynnie i świat nagle znów zaczyna istnieć — zalany krwią pijaczek robi krok w tył, jakby nie do końca wierzył w to, co właśnie się wydarzyło. Valerio, in tutta onestà, ma w dupie jego wiarę. — Cinque. Pierwszy guzik zalanej winem koszuli znika pod palcami; nie spędzi w tym spirytusie ani sekundy dłużej. — Quattro. Drugi i trzeci — rozpinany materiał zaczyna odsłaniać podkoszulek; biały, idealny do bicia żony — z braku laku, menel też się nada. Krok w kierunku pijaczka znów zaczyna niwelować odległość, napinające się pod materiałem koszuli mięśnie to obietnica. Jest środek dnia, ale co z tego? — Tre. Zapierdoli go kawałkiem gruzu, jeśli będzie okazja. Pijaczek prawie potyka się o własną nogę — prawie, bo menele i potykanie się to sport międzynarodowy. Łapie równowagę w połowie skłonu, za co Matteo nagradza go śmiechem. — Due! Valerio w ostatnim momencie zauważa, że ta w całym zamieszaniu straciła koło; zanim ramiona zauważyły, co się dzieje, przyjemnie mrowiąca z bólu dłoń już chwytała za rączkę taczki — pijaczek właśnie zyskał niepowtarzalną okazję, żeby zniknąć w oparach przetrawionego jabola. — Uno! Gruz ocalony, menel oddalony, kobiety... Właściwie, zapomniał, co z nimi — Paganini ogląda się na nie przez ramię akurat na czas, żeby— — Zapalicie? łapię taczkę: 54 + 5 = 59, złapawszy menel oblał mnie, więc ja leję menela: rzut na cios średni: 86 + 20 + 10 = 116, celny obrażenia: 10 + 0.5 = 10.5 |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Minutę temu Valerio wyglądał jak ktoś, kto najpierw bije, potem zadaje pytania. Teraz wygląda jak ktoś, kogo pytania niespecjalnie obchodzą. Dwóch na jednego to bardzo nieuczciwe proporcje i Lyra robi krok w stronę trzymanego przez Matteo mężczyzny, gotowa zrobić coś wyjątkowo głupiego. Tylko ona może być pewna, czy jej pierwszym odruchem byłaby próba (z pewnością nieudana) odsunięcia Matteo od pana menela, czy może zdecydowałaby się na komunikat z domieszką lamentu. Nie dowie się, bo irytująco znajomy głos w jej głowie, informuje ją, jak koszmarny jest to odruch. Kurwa, przecinek, Vandenberg. Trzy tygodnie bez obrażeń na ciele, to niewielka prośba. Zastygła więc w połowie kroku, widząc, jak maź w kolorze jej swetra wycieka z nosa atakowanego mężczyzny i dochodzi do wniosku, że kara nie jest adekwatna do zbrodni. Koszula Valerio nie była nawet na tyle ładna. Teraz leżała w bliżej nieokreślonym miejscu, a mężczyzna stał w samym podkoszulku, dowodząc, że Włosi są w stanie zrobić naprawdę wiele, aby utwierdzić stereotypy na swój temat. To nie Lyra jest bohaterem pana menela. Ratuje go krzywe koło, dostarczonej im przez wolontariuszy taczki, co z pewnością jest metaforą czegoś. Interpretację czegoś zostawi jednak na inną okazję. Mężczyzna nie potrzebuje specjalnej zachęty, uciekając czym prędzej oraz czym chwiejniej od nich. Może biegnie po kumpli, albo planuje osikać Valerio maskę samochodu. Pytanie mężczyzny zawiesza się w zakurzonym od latającego gruzu powietrza. Odpowiada uśmiechem — bardzo ładnym uśmiechem — aby potem pochylić się nad położonym na ziemi płaszczu, z którego kieszeni wyciągnęła własną paczkę. Fajka najpierw obraca się między jej palcami, ostatecznie lądując na dolnej wardze, odpalona zapalniczką z panią wątpliwego ubioru. To powinna być wystarczająca odpowiedź. — Byłoby bardzo przykro — mówi, wypuszczając powoli dym z ust, a camele rzucając w stronę pracującej nieopodal Thei. — gdybyś miał rozciętą tę rękę, która teraz jest cała w krwi— Szukała ładnego określenia. Nie znalazła. — menela spod piwniczki. Myślisz, że był szczepiony? — zwróciła się do koleżanki. Obiecała sobie, że będzie się dzisiaj zachowywać, ale nawet obietnice mają pewne granice. Z HIV-em nie ma żartów. Obrażanie kogoś, kto przed chwilą złamał komuś nos za zwykłe potknięcie się, nie było specjalnie rozsądne. Szczególnie nie było rozsądne, gdy zamierzała właśnie zabrać się za przygotowanie do rytuału. Pierwsza rzecz, jaką uczą o rytuałach, to to, jak bezbronnym jest się podczas ich rzucania. Chwyciła ramię swojej torby. — Jeśli nie przyszedłeś tu tylko powodować nowe zniszczenia w dzielnicy — bicie rdzennego mieszkańca z pewnością się do tego zaliczało. — to zabierz się za ten gruz. Potrzebuję miejsca do rytuału. Zrobiła kilka kroków w bok, na bardzo mało prawdopodobny scenariusz, że faktycznie jej posłucha i zacznie przenosić kamień z tego fragmentu. Dzięki temu znalazła się też zaraz obok Thei, więc mogła chwycić ją delikatnie za ramię i szepnąć na ucho: — Jeśli będzie próbował mnie zajebać łopatą podczas rytuału — zaczęła. — to masz moją pełną zgodę, aby opętać go jakimś duchem. Najlepiej tą pieprzoną Helen Cook. Zostało tylko dokończyć papierosa i liczyć, że magia nie będzie dzisiaj kaprysić. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Zrujnowana ściana Przez kilka sekund przyglądał się w milczeniu Aureliusowi, jakby nie do końca wierzył w to, kim się okazał. Nie pierwszy raz pozory okazywały się mylące. Krótka wymiana zdań dobiegła końca; czas zająć się tym, po co tu przyszli. Orlovsky sprawdził czy rękawy koszuli zaraz się nie rozwiną i chwycił za raczki taczki. Szybko zapełniła się gruzem, ani O'Ridley ani Husdon się nie obijali. Pociągnął je w górę i pchnął przed siebie, żeby zawieźć wszystko w specjalnie przygotowane miejsce. Kiedy wyrzucił wszystko na stertę przed oczami mignął mu znajomy, zielony kolor. Spod skrupulatnie zawiązanego, czarnego kamasza wystawał banknot, po który się schylił. Pięć dolarów zgubiło swojego właściciela, za którym najpierw się rozejrzał - obok nikogo nie było. Chuchnął na nie, na szczęście, jak to w zwyczaju miała babka Boswell (tak naprawdę nie była jego babcią, bardziej ciotką) i schował do kieszeni. Ludzie krzątali się wokół pochłonięci wyznaczonymi obowiązkami, niektórzy na pewno poruszeni przemową Williamsona, który... no, właśnie? Zamierzał pokazać się tu, pośród gawiedzi? A może zamierzał ograniczyć swój udział jedynie do wystąpienia na scenie a później udać się na grzańca do Ghoula? Nawet Nixon się na początku bardziej starał. Mimo niechęci, Charlie wiedział, że i tak mając przed sobą kartę do głosowania, skończy z krzyżykiem przy jego nazwisku. Trzeba było wybrać mniejsze zło, tak będzie to sobie wtedy tłumaczyć. Jednocześnie dobrze wiedział, że nie ma czegoś takiego. - Wrzucajcie - wrócił do Hudsona i O'Ridley'a. Nie oparł się o taczkę i nie czekał, aż namachają się łopatami. Zamiast tego po prostu zebrał co większe, rozsypane wokoło cegły rękami i dorzucił je na stertę gruzu. Zaraz potem zrobił kolejną rundę, a potem jeszcze jedną. Nie żałował, że kurtkę zdjął od razu - po wysiłku szybko zaczynało robić się ciepło. Chłodne powietrze już wcale nie przeszkadzało. - Łoł, uwaga - postąpił krok w tył gdy jedna z obluzowanych dachówek spadła na chodnik i roztrzaskała się tuż obok Aureliusa. Na szczęście udało mu się uniknąć guza. Co tu się działo...? Raport przeglądał tylko pobieżnie, nie miał czasu by wczytywać się w szczegóły. Załączone do niego zdjęcia wykonane krótko po wydarzeniach przedstawiał krajobraz po bitwie. - Wszystkie ręce na pokład - skwitował, choć wcale nie gorzko. Dobrze im szło, O'Ridley nie wyglądał, jakby miał zaraz paść ze zmęczenia; przeciwnie, zdawał się radzić sobie bardzo dobrze. Orlovsky sam przed sobą musiał przyznać, że towarzystwo trafiło mu się nietypowe. Dwóch przedstawicieli rodów Kręgu i żaden nie malował się tym, co Charlie znał. Czy zamierzał zmieniać zdanie o tym towarzystwie? Bynajmniej. - Dobrze nam idzie. - mówi krótko, bo i po co się rozwlekać? Nad rozlanym mlekiem też nie ma co płakać. Inicjatywa sąsiedzka była słuszna, blondyn przyjął wyznaczone zadanie i zamierzał je wykonać. Szkoda kamienicy, to był naprawdę ładny budynek. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
punkt rozładunkowy Raban chrzęstu i łoskotu przerzucającej gruz łopaty wydawał się znacznie bardziej zajmujący i przyjazny uszom, niż kwaszliwa zgryźliwość defilującego wśród stert kamienia i rozwalin Włocha. Gdyby tylko przewidziała, że pisane jej towarzystwo będzie znacznie gwarniejsze niż akompaniujące jej na co dzień duchy, zabrałaby ze sobą walkmana. Gruz był całkiem porządnym substytutem cmentarnej gleby, choć Valerio zmarłym (nawet tym najupierdliwszym z pogwaru upierdliwych) do trumien nie dorastał. À propos trumien… W tym właśnie rozbuchanym kapką wina i włoskim temperamentem momencie, gdy do roli przytrzymującego ochlejusa wyznaczony został niejaki Matteo—Thea niemal pożałowała, że wraz z odtwarzaczem przenośnym, nie wzięła ze sobą nic na wzór wizytówek zakładu pogrzebowego. Biznes w końcu musiał się kręcić. Ona miała za uszami winy do odkupienia, a Valerio zdawał się skory do napędzania jej klienteli. Być może nawet podziękowałaby za ten nieoczekiwany przejaw altruizmu i troski o stan jej kieszeni, gdyby tak nie pluł cynizmem i rasizmem, a po drugiej stronie pięści stałby ktokolwiek bardziej nieobliczalny niż pospolity pijaczyna. Nim pracujący pod kruczoczarnymi cebulkami, naskórkiem i strukturą kostną mózg zdołał choćby wykrztusić swoje rationale, mięśnie już niosły ją ku pochopnościom. Wpierw ciaśniej zaciskając jej palce wokół łopatowego trzonu, następnie wprawiając nogi w gwałtowny, machinalny ruch gasnący tuż za plecami kierującego wypełnioną gruzem taczką. Adrenalinowy przypływ, jednak, ustąpił w chwili skrzywienia jednego z kół i jeszcze krzywszego tańca celem odzyskania równowagi. Łopata więc, zastygła w powietrzu. Uwięziona w fantomowym uderzeniu w okryte podkoszulkiem i niewyobrażalnym łutem szczęścia plecy. Opuściła ją z niewielkim zawahaniem i znacząco bardziej zauważalnym zmarkotnieniem. Potem Włoch obracał się już w ich stronę i ponowił papierosową propozycję. Prawie roześmiała się przez fakt, że została tym razem uwzględniona. — Obyś pracował równie gorliwie co mielisz jęzorem, signore. Niedoszłe narzędzie zbrodni przycisnęła do piersi mężczyzny, nim oddaliła się z nadzieją, że będzie to pierwsza i ostatnia interakcja z Włochem, na jaką się dziś pokusiła. Zwolnione chwilowo dłonie ujęły paczkę cameli. — Myślę, że nie ma na to szans. Opieka zdrowotna jest droga — wymemłana w stronę Lyry z papierosem w ustach i znacznie weselszym tonem. Szluga odpaliła wyciągniętą ze spodni zapalniczką i pozwoliła dymowi opuścić jej wargi ze swobodą dorównującą sposobie wymówienia następujących słów: — A sama widzisz, jak się przy nas kręci. Pewnie chce drobnych. — w duchu wymienianych kąśliwości, chwilowo pozwoliła sobie zapomnieć o zamożnie ułożonej prezencji mężczyzny. Razem z Lyrą puściły się zbyt głęboko w toń głupot i obelg względem osób, które odpłacić się mogły czymś znacznie więcej niż wzburzonymi bluzgami. Ale, przecież, głupota była zaraźliwa. W duchu tej sentencji podeszła do czekających na wypełnienie taczek i ujęła walającą się wśród nich luzem łopatę, wznawiając rozpoczęte przedtem zajęcie. Kątem oka zauważyła jednak zbliżającą się Lyrę, na co chwilowo zamarła w bezruchu. — Mamy z Helen ciche dni — odparła równie cicho. Usta podrygiwały w rozbawieniu. — Ale jest taki jeden żongler… — nie dokończyła, pozwalając wyobraźni ubarwić szaro-bury wizerunek towarzyszącego im mężczyzny. W tamtej chwili, widok żonglującego gruzem Valerio swoją kuriozalną śmiesznością mógłby z łatwością zrekompensować każdy nienawistny komentarz. Niemniej jednak, do tego czasu, uraza i niechęć wobec mężczyzny pozostawały tak nieugięte jak otaczające ich rumowiska. |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Punkt rozładunkowy — Valerio, Thea, Lyra Co mogło pójść nie tak? Gdyby Peter Madden musiał odpowiedzieć na to pytanie, miałby przygotowanie — jak na Protektora przystało — piekielną cyfrę sześciu odpowiedzi. Pierwsza — zabraknie mu papierosów, a najbliższy sklep znajduje się dwie ulice stąd. Druga — gołąb nasra na jego płaszcz; pół obchodu temu był świadkiem, jak dokładnie taki los spotyka jegomościa pod Łukami Aradii. Trzecia — wykupią wszystkie wypieki na kiermaszu i ten dzień ze złego stanie się zwyczajnie nieznośny. Czwarta — za moment dostanie wezwanie na drugi koniec Deadberry i będzie musiał biec przez zagruzowane uliczki; na dodatek tak, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Piąta — ten gołąb naprawdę nasra mu na płaszcz. Szósta — cholerny kręgowiec zaatakuje podpitego menelika w biały dzień, na oczach świadków, pod pretekstem— Właściwie, czego? zatrzymany w pół kroku Peter wyglądał niepozornie; przypadkowy czarownik zmierzający na swoje stanowisko odbudowy, którego wędrówkę zastopowała tragikomedia rozgrywająca się pod ruinami Piwniczki. Prawda była taka, że u pana Madden przypadkowa była tylko fryzura — wyglądał, jakby zamiast nożyczek użył kosiarki i próbował zdefiniować nieśmiertelny styl na zapałkę na nowo. Peter od trzech lat pełnił rolę oficera w Czarnej Gwardii; w tym czasie zdążył nauczyć się kilku kluczowych rzeczy. Po pierwsze, z wtrącania się nigdy nie wynika nic dobrego. Po drugie, krew najłatwiej zmyć z pomocą sody. Po trzecie, kiedy stroną przestępstwa jest przedstawiciel Kręgu, trzeba działać z wyczuciem. Podpita ofiara włoskiego gniewu odtruchtała poza zasięg pięści, oszczędzając Protektorowi nieszczególnie miłej, zapachowej aranżacji, która musiała przylgnąć do przybrudzonych ubrań; że też Paganini — co do jego tożsamości Madden nie miał już żadnych wątpliwości; w Hellrige tylko jedna rodzina pokrzykiwała na przechodniów w ten sposób — nie bał się, że próbę złamania nosa opłaci walutą pasażerów na gapę. Wszy tak już miały — przyczepiały się nieproszone. — Panie Paganini — metr dziewięćdziesiąt—coś krótko ostrzyżonego, ubranego w brązową, skórzaną pilotkę mężczyzny wywierało dokładnie takie wrażenie, jakie powinien Protektor; ewentualny napastnik zastanowiłby się dwa razy zanim uniósłby pięść. — Można na słowo? Zamiast zaczekać na odpowiedź, Peter odszedł kilka kroków na bok — wyminął przy tym Theę z łopatą i Lyrę w towarzystwie niespodziewanej dawki opanowania; obie kobiety zasłużyły na krótkie skinienie głową, jakby Madden próbował powiedzieć macie rację, koleżanki, HIV to nie żarty albo jakby wskazywał na kupkę gruzu, mówiąc przy tym dziunie, tam przegapiłyście. Kolejne słowa kierował do Valerio; nawet, jeśli ten nie zdecydował się na pokonanie dzielącej go od Petera odległości, mógł usłyszeć go bez problemu, podobnie jak Lyra oraz Thea. — To ważny dzień dla magicznej społeczności — dziwnie wypowiadał politycznej kampanii; o przemowie Williamsona wiedział tylko tyle, że się odbyła — wyciągał w tym czasie podpitą staruszkę z rowu niedaleko Placu Aradii. — Co oznacza, że ważny jest dla Kościoła. Nie musiał mówić Czarna Gwardia pyta, czy jest jakiś problem; źródło interwencji stało się dostatecznie jasne. — Zakłócenia prac nie będą tolerowane, nawet jeśli ich przyczyną jest tylko bezdomny alkoholik, a stroną konfliktu przedstawiciel Kręgu — ledwo, dodałby ktoś, za kim stały nazwisko i pieniądze — za Peterem stało wyłącznie wychowanie przez samotną matkę i stan konta bankowego opiewający na sto dwanaście dolarów. — Nikt nie stoi ponad magicznym prawem, panie Paganini i wszyscy chcemy, żeby ten cholerny dzień po prostu dobiegł końca. Dobrze byłoby przy okazji zostawić Deadberry w lepszym stanie niż się je zastało; nie, żeby było to trudne. Peter poruszył ustami, jakby zamierzał dodać coś jeszcze — może kolejnym razem zamachnij się na kogoś trzeźwiejszego i swoich rozmiarów — ale w ostatnim momencie zrezygnował z tego pomysłu. Zamiast tego skinął głową krótko, wracając na znajome tory patrolu. — Miłego dnia — kolejne poruszenie podbródkiem skierował do kobiet i ruszył w swoją drogę z cichą nadzieją, że jeśli gołąb faktycznie ma na kogoś nasrać, będzie to siewca piwniczkowego zamętu. Koszuli Paganiniego i tak już nic nie zaszkodzi. Pojedyncza interwencja Zjawy wynikła z konieczności reakcji na podjęte fabularnie działania; Valerio, Lyra, Thea — Protektor wrócił do patrolowania porządku w okolicy, ale jeśli zamierzacie wejść z nim w dalszą interakcję, macie taką możliwość. |
Wiek : 666
Arthur O'Ridley
-Gdyby tak jebać to wszystko i powiedzieć, że mam jakiś udar słoneczny lub po prostu pojebało mnie ?-pomyślał O’Ridley, przerzucając ceglany gruz. Umierał trochę w środku, przez chwilę chcąc, aby dachówka, która spadała na Hudsona, spadła na niego. Odzwyczaił się od roboty, która wymagała od niego czegoś więcej niż chodzie po lesie i zbieranie darów natury. Mech czy korzenie mogły poczekać dłużej niż operator taczki. Nie to, że popędzano go, po prostu było mu głupio, że idzie mu tak wolno. Poza tym nie robił tego dla pieniędzy, to był dosłownie wolontariat, więc równie dobrze mógł odpuścić po 2 ruchach szpadlem. Jednak znowu - wolał machać tutaj, niż dalej gapić się w szpitalny sufit. Mimo że był to początek marca, gotował się pod koszulą do tego stopnia, że musiał ją rozpiąć na piersi, odsłaniając swoją białą koszulkę. Krople potu spływały mu po skroni, a oddech był szybszy. Obiecał sobie, że faktycznie zacznie biegać lub rzucać żelastwem. Tak samo obiecał sobie poprawę kondycję, ledwie żyjąc w czasie biegu po tunelach, gdy uciekali przed Ciemnością. Gdy po chwili przerwy, przerzucił kolejną porcję ruin, zauważył znajomy kształt wystający spomiędzy zgliszczy. Wszędzie pozna bryłę w postaci pogniecionego kartonika na papierosy. Schylił się szybko po opakowanie i zajrzał do środka, wzrokiem pełnym nadziei. Czyżby właśnie stał się swoistym menela lub żula, gdy czuje bicie serca oraz drobną ekscytacji, na samą myśl, że znajdzie tam tytoniowe zwitki? W momencie, gdy zobaczył 4 rulony z roślinną nikotyną, już nie myślał o takich górnolotnych sprawach, tylko uśmiechnął się pod nosem. Wcisnął jednego papierosa między wargi, a resztę dorzucił do kieszeni obok poprzedniej paczki. Lucyfer najwidoczniej już nie mógł patrzeć jak sępi palenie od każdego w okolicy. Z pomoc jednego zaklęcia, udało mu się odpalić znalezisko, które wypełniło ciężkim dymem jego spracowane płuca i w pewien sposób ułatwiły mu wysiłek. Mógł się bardziej odprężyć, a cała praca stała się przyjemniejsza. Przerzucali kamienie, wymieniając dość mało słów czy uwag, ale to też było dobre - spokojna, przyjazna atmosfera. Nawet jedne z mężczyzn rzucił miłe słowa na ich prace. -Masz być kurwa pozytywny jak wyniki testu na narkotyki.-pomyślał chwilę przed odpowiedzią na słowa Charliego. Od jakiegoś czasu powtarza sobie, że musi być bardziej pozytywny. Na terapii też próbują mu przełamać schematy odnośnie do wielu rzeczy, ale jak to powiedział hydraulik w mieszkaniu jego rodziców: "Nie od razu rzymianie wiedzieli jak zbudować akwedukt", po czym dodał: "Zaraz wezmę i wywalę tą nakrętkę za okno !". Pomijając drugą część, musiał po prostu na nowo zastanowić się, kim jest trzeźwy Arthur O'Ridley i potraktować to jako swoiste rozpoczęciem na nowo. -Dzięki, też porządnie zasuwasz z tą taczką-rzucił krótko, ocierając czoło rękawem koszuli-Chcesz ?-wyciągnął pogniecioną paczkę, która miała na swojej powierzchni resztę tynku czy innego osadu. Podszedł z paczką również do Hudsona, lecz nie liczył, że pokusi się na tytoń z odzysku. Gdyby to były kubańskie cygara, zwijane na udach spoconych pracownic, to może zdecydowałby się na poczęstunek. Kurtuazja wymagała jednak zapytania się wszystkich o papierosy. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Aurelius Hudson
Zrujnowana ściana Jego pytanie nie spotyka się z wylewnym odzewem ze strony mężczyzn, za co nie może ich winić. Praca, której się podjęli, nawet, pomimo dobrej wydolności oddechowej i kondycje, daje się we znaki nawet jemu. Kolejne odłamki gruzu nabiera na łopatę i w akompaniamencie głuchego, metalicznego pogłosu wrzuca je do pustych taczek. Spłycony oddech, który dolatuje do jego uszu, sprawia, że na chwile odrywa się od pracy i spogląda najpierw na Arthura, a potem na trzymaną w jego dłoni paczkę papierosów. Ich marka nie wpływa na decyzję, którą podejmuje Aurelius, bo niezależnie czy to tani, pospolity produktu ze sklepowej półki, czy drogie kubańskie cygaro, propozycja O'Ridleya spotkałaby się z tym samym - z odmową. - Nie palę od dwunastu lat - nie licząc krótkiego epizodu tuż po śmierci żony, kiedy zaopatrzył się w dwie paczki najtańszych papierów i palił jeden za drugim, łudząc się, że ciężar stresu, który poczuł na swoich ramionach, odrobinę zelżeje – i na razie nie planuję tego zmieniać - ostatnie słowa giną w krzywiźnie uśmiechu zawieszonej na jego wargach. Na zdrowie, chce dodać, ale nikt, kto sięga po papierosy, nie myśl o swoim zdrowiu, w tym zwłaszcza kondycji płuc. Arthur, po kilkunastu minutach intensywnej pracy udowadnia to Hudsonowi, dysząc, jakby pokonał maraton. Zerka na zegarek. Odkąd przemowa Williamsona dobiegła końca i zostali zagonieni do pracy, wskazówki zegarka szybko przesuwają się po jego tarczy. Nie zagłębiając się w dalsze dyskusje, poprawiając chwyt na łopacie, przerzuca do teczek kolejne odłamki ściany, z której pozostał tylko poczerniały od ognia szkielet. Pozwala refleksji zatlić się w umyśle. Jaki los spotkał mieszkańców tego budynku? Udało się im wszystkim bezpiecznie opuścić kamienice, zanim spadło na nich te nieszczęście, czy może część z nich okupuje szpitalne łóżka, a kilku pożegnało się życiem? Mogą liczyć na pomoc od miasta? Deadberry jako dzielnica zupełnie odseparowana od Saint Fall rytuałami magicznym ze względu na swój magiczny charakter i historię, jeżeli wierzyć słowom Williamsona, przez obecnego burmistrza jest traktowana jak osobny byt, a nie część miasta, wiec niewykluczone, że póki ten mężczyzna piastował urząd, w kieszeni mieszkańców Deadberry nie pojawi się żadne zadośćuczynienie za poniesie straty, a fundusze zebrane przez wola riuszy, mogą okazać się niewystarczające, by pokryć wszystkie koszty naprawy. Wobec tych faktów postawienie krzyżyka przy nazwisku Ronalda staje się coraz bardziej realną i prawdopodobną perspektywą. Nie porusza tego tematu ze swoimi towarzyszami, którzy - podobnie jak on - wylewają z siebie siódme poty, by dołożyć swoją cegiełkę do pozbycia się gruzu. Czterdzieści przerzuconych łopat później omiata spojrzeniem najbliższą okolice. Gruzu jest coraz mniej. |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto, Saint Fall
Zawód : podróżnik, alpinista, buchalter
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Punkt rozładunkowy — Thea, Lyra Co mogło pójść nie tak? Tani hotelik dla taniego towarzystwa — nic dziwnego, że jego nowe amiche tak rwą się do pomocy; próbują odbudować sobie dom — i tanie wino na drogich fragmentach odzieży. Właśnie to mogło pójść nie tak; splot okoliczności, z którego warto rozważyć pętelkę na szyję i znaleźć niestrawioną płomieniami żerdź, żeby dokończyć dzieła, które rozpoczęła pięść. Papieroskiem pogardzono, menelik umyka, Valerio ma dokładnie kilka sekund na zdecydowanie, czy najpierw kogoś obrazić, a potem poderwać, czy wykazać się zmyłem ekonomicznym i połączyć przyjemne z pożytecznym. — Obyś pracowała językiem równie gorliwie, co ja, signora — pośmiejmy się wszyscy — tak ładnie, po włosku, pełnymi ustami; Paganini wybiera obrażanie. — Urodziłaś się do tej kariery. Sam prędzej włożyłby sobie grissini w dupę niż zapłacił za coś, za co powinni dopłacać jemu, ale świat pełen był szaleńców — niektórzy takie lubili; z kursywą zamiast oczu. Lokalna Laura Braningan też lubi; gdyby za obronę koleżanek rozdawali ordery, mogłaby sprzedać kilka i umówić wizytę u fryzjera. — Non dirlo nemmeno, tesoro — za grymasem na ustach podąża pięść wycierana w podsuniętą przez Matteo chustkę — Paganini poświęca trzy sekundy na pasjonującą obserwację pokrytego brudem materiału. — Nie takie płyny ustrojowe miałem na dłoniach. Zapytaj swojej matki; to nie dowcip, skoro brzmi prawdopodobnie. Popisowe złapanie taczki — wymówka dla napiętych mięśni ramion — wieńczy ustabilizowanie jej na spękanym bruku. Popołudnie zapowiada się interesująco; będą przerzucać kamyczki i gry słowne, aż jedno z nich — Valerio Tomasso Paganini — nie postanowi złapać za kawałek płyty chodnikowej i pobawić się w Kaina. Abel w tej przypowieści ma cycki i usta, dla których włoska pomysłowość znalazła już czternaście zastosowań. — Lubię, kiedy kobieta— Nie kończy — a szkoda — bo ktoś za jego plecami odzywa się nieproszony; Valerio, który właśnie ściska w dłoniach podniesioną z ziemi, bezpańską łopatę, to niewłaściwy adresat nieoczekiwanych konwersacji. Nie lubi niespodzianek, o ile te nie zawierają jednego z trzech niezawodnych składników zabawy — kobiet, alkoholu i narkotyków. Wielkolud, który wzywa go na słówko, nie jest żadnym z powyższych. — E adesso? — nie rusza się nawet o krok, zaczyna za to podpierać o łopatę — skrzyżowane w kostkach nogi upodabniają Valerio do socjalistycznego pomnika, u którego stóp składa się wieńce, a tabliczka głosi z dumą wspólnym wysiłkiem i pracą narody komunizmu się bogacą. Z socjalistami ma tyle wspólnego, że też uważa, że to, co wasze, to i nasze — zwłaszcza żony. — Gdybym miał więcej czasu, cierpliwości i chęci, a signore cycki — mężczyzna — gwardzista, zgadłby nawet bardzo głupi, a Paganini w tej dziedzinie jest relatywny — milknie z nadzieją, że przekaz został przyjęty. — Posłuchałbym jeszcze raz. Zamiast tego przedstawiam propozycję nie do odrzucenia. Nie do odrzucenia we włoskim słowniku oznacza bierz, co dają. — Ta pięść nie zamachnie się na żadnego menela — ani słowa o skośnookich puttana, które aż się o to proszą — a ty wrócisz do warowania. Bene? Va bene; chrupot żwirku pod oddalającymi się krokami stawia kropkę nad pizda. Zmęczony, znudzony, nawrócony, pamiętający, komu wyświadcza przysługę Paganini — wybierz jedno — kiwa lekko głową w kierunku Matteo i tyle w zupełności wystarczy; machina skromnej, włoskiej produktywności zostaje wprawiona w ruch. Łopaty nurkują w gruzie, gruz ląduje w pustej taczce, pusta taczka się zapełnia — więc łopaty znów nurkują w gruzie, gruz ląduje w pustej taczce, już nie tak pusta taczka się zapełnia — więc łopaty znów nurkują w gruzie— Po trzech minutach, w których jedynym dźwiękiem we włoskim wykonaniu jest nucenie czegoś, co brzmi jakby Pino Presti i David Manusco mieli bękarta, po kupie gruzu nie ma śladu; są za to głośniejsze słowa. — Bella, chciałaś miejsce na rytuał. Lokalna podróbka pani Braningan może rozstawić swoje świecie — Valerio w tym czasie wyobrazi sobie, gdzie mógłby jej je wepchnąć, a wszystko to w towarzystwie chianti. Matteo, skocz po wino, przybrudzona dłoń nurkuje w kieszeni spodni, ale zamiast słów jest on. Brzydki i niechciany; jak ciemnoskóre dziecko porzucone przez ojca. Ciao, panie uścisk, dawno się nie widzieliśmy. Opuszczona głowa to dobra taktyka — ukrywa grymas, maskuje wahanie, podsyca złość. Matteo, na trzeźwo się nie da, to druga myśl zdławiona przez duszności, które od dwudziestego szóstego lutego są psychotyczną kochanką. Wpraszają się bez zapowiedzi, zaciskają palce na gardle, wydrapują z zaciśniętej krtani słowo — może coś ładnego, przepraszam, błagam, proszę, delicje? — które od dziewięciu dni twierdzi, że będzie ostatnim. Stronzo, jeśli ma udusić się pod ruinami speluny, zamierza dać wyraz zachwytowi, stronzostronzostronzo. Rzut na efektu eventu: 1, a jakże, więc do połowy następnej kolejki trochę się poduszę |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Ściśnięte na filtrze wargi próbowały powstrzymać rozbawienie — próbowały jako słowo kluczowe w powyższym zdaniu — niezbyt skutecznie. Jako osoba pracująca zawodowo, a czasami nawet za pieniądze, ze słowami, bardzo doceniała pojedynki, które odbywały się na ich polu. Gdy Thea i Valerio przerzucali się dywagacjami na temat swoich zdolności językowych — puenta intencjonalna — Lyra ze zdumieniem stwierdziła, że słuchanie tego, jest swego rodzaju rozrywką. Z pewnością lepszą, niż patrzenie, jak czyjeś prawa człowieka są brutalnie łamane wraz z chrząstką w nosie. Oczyszczana pięść z krwi jej nie zmywa; nie naprawdę. Mógłby trzeć i trzeć, miękkim materiałem chusteczki rozmywać dowód krótkiego temperamentu, ale dla niej jego ręce już zawsze będą miały ten sam kolor. — Nie wątpię — Valerio wyglądał, jakby w niejednym gównie już maczał palce. — Spróbuj zimną wodą i sodą. Brakuje im, jej oraz Thei, do pełnego obrazka kieliszka z winem i mogłyby obie odebrać tytuł wyjątkowo osądzających samic. Proporcje przez chwilę były nawet równie — dwie na dwóch — ale na horyzoncie pojawił się kiwający w ich stronę mężczyzna. Poważny, wysoki, brwi miał zmarszczone jakby znajomo, a cała postura dodawała mu bardzo konkretnego przekazu; pytania z jego ust, nie były pytaniami. Zaciągnęła się papierosem, ubierając minę pod tytułem ktoś wylądował na dywaniku i posyłając Thei porozumiewawcze spojrzenie. Nie wiedziała, kim był nowoprzybyły mężczyzna, ale jego ewidentne zamiłowanie do porządku, było dużą podpowiedzią. Podpowiedź stała się niewypowiedzianą oczywistością, gdy powołał się na źródło bliskie Kościołowi. — Kłopoty w — raju nie było odpowiednim słowem. Thea jednak niewątpliwie rozumiała przesłanie. — piekle? Mówiłam ci, żebyś skupiła się na Śniącej. Urocza z niej— Był to żart hermetycznie hermetyczny, którego wolała nie kończyć na głos z bardzo prostego powodu. Nie chciała, aby do ciastka pełnego rasizmu i szowinizmu, ktoś dołożył posypkę homofobii. Dywanik czarnej gwardii nie był specjalnie miękki, chociaż ich płaszcze już odbiegały od tej tezy. Mogłaby mu nawet współczuć, gdyby nie fakt, że nazywał się Paganini. Oznaczało to bardzo prostą, kręgową matematykę — konsekwencje zerowe. Słowa mężczyzny mogłyby temu przeczyć, ale sam fakt, że z jego ust wydobywało się pouczenie, a nie stara, dobra przemoc, świadczył o tym, że Valerio się po prostu upiekło. Powinna być o to zła, ale jako koneser pewnej sztuki, musiała docenić jedno — na żart z gatunku pies zawsze trzeba parsknąć śmiechem. Stłumionym, bo przecież nie chce znaleźć się na radarze wielkiej łapy gwardzisty. Ten znika, a Włoch — o dziwo — bierze się do pracy. Thea również pracuje, a Lyra stoi, trochę głupio, dopalając ze spokojem papierosa do końca. Niektórzy są stworzeni do przerzucania gruzu, inni z jakiegoś powodu lubią kopać w całym, a ona jak zwykle operować mogła głównie słowem. Słowo płynnie zamieniało się w ciało, gdy ktoś odprawiał przed—rytuałowy—rytuał. Najpierw papieros, dym wędrujący przez usta do płuc, od płuc do nosa, a potem gdzie tylko zapragnął. Niedopałek upadł na ziemię, śmiecenie w takim miejscu to tylko dodawanie uroku, a czarny but na grubej podeszwie wycisnął z niego resztkę ciepła. — Grzeczny chłopiec — resztka bezczelności pozostała po wizycie gwardzisty i powędrowała w stronę Valerio. Dopiero co Mr McDonald zapowiedział ich zwiększoną obecność na ulicach i nagle są wszędzie. Nawet, irytująco i wbrew jej własnej woli, w jej głowie. Czasem działasz zbyt pochopnie, westchnięcie w głowie jakby znajome. Miejsce zostało jednak bardzo ładnie oczyszczone, a jej myśli całkowicie już skupione na zadaniu, które ją czeka. Najpierw mieszanka — sól, mąka i popiół, jak pan Lucyfer przykazał — usypywana ze skupieniem w kształt, który każdy czarownik od kołyski potrafi narysować z pamięci. Nie każdy, w szkółce był taki jeden, co zawsze rysował ukradzioną, chrześcijańską wersję i do łba nie dało mu się wbić, że powinien odwrócić go do góry nogami. Wosk świec zabarwiony był na niebiesko, a jej spodnie szybko pokrył biały popiół pozostały po gruzie, gdy usiadła na środku przygotowanej dla magii przestrzeni. Jeśli Valerio właśnie walczył o oddech, to go nie słyszała; siedząc po turecku, zamknęła oczy, aby wyciszyć wszystko, oprócz pulsującej w żyłach energii. Długi łańcuszek pentakla sprawiał, że ten dotykał znamienia czarownicy na jej mostku, łaskocząc go gromadzącym się ciepłem. Ostra krawędź athame błyszczała w jej palcach, gdy— Wstała, obracając się wraz ze swoimi słowami. — Ab indignis, infidelibus et peregrinis locum istum abscondat potestas, ut nobis portus sit securus — intencja była prosta. Zrujnowane Deadberry, to wrażliwe Deadberry. Chociaż jego obecność wciąż pozostawała tajemnicą przed niemagicznymi, to ryzyko, że ta sytuacja ulegnie gwałtownej zmianie, było podobnie wysokie, jak to, że Thea właśnie okłada Valerio łopatą, aby dokończyć robotę. Wzmocnione ukrycie nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Rzucam na rytuał wykluczenia z magii iluzji, co oznacza, że moim progiem jest 30 (k100 + 13) oraz że dodatkowo rzucam k60 na skutki uboczne rytuału. Niech Danusia ma mnie w swojej opiece. Zużywam również niebieskie świece z ekwipunku. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Stwórca
The member 'Lyra Vandenberg' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 95 -------------------------------- #2 'k60' : 23 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
zrujnowana ściana Przestał liczyć, ile razy zawinął z taczką pełną gruzu ale był pewien, że dzisiejszy trening może uznać za zaliczony. Jutro za to będzie musiał wstać wcześniej; obiecał staremu Marwoodowi, że narąbie mu trochę drewna. Znajdował w tym odrobinę spokoju. Skupianie się na podzieleniu niewielkich pniaków sprawiało, że nie myślał o innych rzeczach. Przystanął na chwilę by rozejrzeć się wokoło; nawet nie zauważył kiedy ulica zaczęła wyglądać... lepiej? O ile w ogóle można było określić to w taki sposób. Gdzieś w oddali znajdował się punkt rozładunkowy; to właśnie tam została przydzielona Lyra. Jej sylwetka zamajaczyła mu w oddali. Wreszcie uwagę jego zwrócił O'Ridley schylający się po pomiętą paczkę papierosów. Ludzie gubili większe rzeczy i tego nie zauważali, co dopiero taki kartonik. Tym razem zguba znalazła swego nowego właściciela. - Nie, dziękuję - odmówił. Kto wie, jak długo paczka leżała pomiędzy kamieniami. Chłopak nie wyglądał jednak na takiego, który by się przejmował drobnostką. Orlovsky niemo musi zgodzić się z Hudsonem, O'Ridley szybko zaczął się męczyć; może go nieco przecenił? Straty, jakie poniosła dzielnica były wysokie, tego nie można było ukryć. Budynek, którego gruz zbierali wyglądał jak po bombardowaniu. Rannych musiało zostać wiele osób. Przez pierwsze kilka dni tutejszy szpital pękał w szwach a służby porządkowe miały pełne ręce roboty. On sam z resztą też. - Wygląda na to, że jedną rzecz mamy odhaczoną, co, Hudson? - przeczesał palcami włosy, wierzchnią stroną dłoni przetarł kropelki potu, które pojawiły się i na jego czole. Jeszcze dwie rundki i będzie skończone. Wyczuł powiew magii płynący z drugiego końca ulicy; ktoś odprawiał rytuał. Dzisiaj zostanie wykonanych tutaj wiele podobnych. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Południe oraz płynące ze sceny słowa przeminęły — po deklaracjach i woni gulaszu na Placu Mniejszym pozostała tylko siwa mgiełka wspomnień, tymczasem okolice Piwniczki każdej sekundy przypominały o katastrofie, która nawiedziła Deadberry przed kilkoma dniami. Strach pomieszkiwał w sercach wielu pobliskich lokatorów — o sercach amatorów uroku zrujnowanego hoteliku nie mówiąc — i wydawało się, że tylko czynna odbudowa może ukoić napięte nerwy czarowników, którzy byli świadkami tragicznych wydarzeń. Wytężona praca trzech mężczyzn była tylko początkiem żmudnego procesu odbudowy, ale nikt nie wątpiłby w to, jak istotna symbolicznie była rozpoczęta siódmego marca pomoc. Aurelius Hudson, Arthur O'Ridley oraz Charlie Orlovsky siłą własnych mięśni i organizacją pracy mieli udowodnić, że nie wszystko stracone, a jutro — lepsze, pełne nadziei — wciąż ma szansę nadejść. Odgruzowanie Piwniczki było żmudnym procesem; cegła za cegłą i spalona deska za spaloną deską, aż cała trójka straciła poczucie czasu. To właśnie wtedy mogli usłyszeć drobne zakłócenie w swej pracy — gdzieś pomiędzy zwęglonymi gruzami, gdzie wydawało się, że nie może mieszkać już nic poza smutkiem i rezygnacją, usłyszeli cichutkie miau. Po chwili kolejne — i jeszcze jedno. Echo nawołującego z gruzów kocięta raz słabło, raz przybierało na sile; gdzieś tam, pomiędzy deskami i kamieniem, na ratunek czekała najmniej winna kataklizmowi istotna — czy Aurelius, Charlie i Arthur zdołają pomóc uwięzionemu w zgliszczach zwierzątku, nim będzie za późno? Kilkanaście metrów dalej magia rytualna oraz praca mięśni tworzyły spójny obraz wytężonej pracy nad przywróceniem Głównej Ulicy świetności. Thea Sheng, Lyra Vandenberg i Valerio Paganini — pomimo początkowych niesnasek i nagłej eskalacji agresji — całą uwagę zaczęli poświęcać pracy, która musiała zostać wykonana. Udany rytuał w wykonaniu Lyry oraz przesypywany przez Valerio i Theę gruz przyspieszył upływ czasu; nim spostrzegli, minął kwadrans, a po słowach na Placu Mniejszym pozostało tylko echo wspomnień. Utarty rytm pracy mógłby trwać aż do zmroku — choć żadne z nich nie zamierzało poświęcać na pracę więcej, niż wymagały tego okoliczności, przyzwoitość i chęci — gdyby nie zakłócenie ich rutyny. O tym, że taczki lubią się przewracać, nieomal przekonali się kilka chwil wcześniej; teraz zyskali kolejną okazję. Kilka metrów od całej trójki, nad odbudową pracowało dwóch cichych mężczyzn — jeden zdejmował zniszczoną kostkę z ulicy, drugi przepakowywał ją do taczki, aż do momentu, w którym ta — w wyjątkowo taczkowy sposób — odmówiła posłuszeństwa. Poluzowane kółko z tyłu zaczęło się chybotać, a Lyra, Valerio i Thea potrzebowali tylko jednego spojrzenia, żeby wiedzieć, jak może skończyć się ta historia; popękany bruk z paki wysypie się bezpośrednio na głowę zdejmującego uszkodzoną kostkę mężczyzny. Mieli mało czasu na reakcję i całą gamę możliwości; czy im się uda? W związku z oficjalnym zakończeniem minieventu, zachęcam obie grupy: Aureliusa, Arthuraoraz Charliego , jak i Lyrę, Theę oraz Valerio do domknięcia rozgrywki w jak najszybszym trybie, tylko wtedy Wasze wątki będą mogły dołączyć do rozliczanych w ogólnoforumowym wydarzeniu. Co 72h (obowiązujący czas reakcji) w Waszej lokacji pojawiać będzie się Zjawa, która może nieco przeszkadzać w sprawnym przebiegu pomocy — im szybciej zakończycie grę, tym mniejsze ryzyko małych katastrof. Charlie, Arthur, Aurelius — abyście mogli dostrzec, gdzie dokładnie ukrywa się kocię, wykonajcie rzut na talent z dodatnim modyfikatorem za percepcję. Próg powodzenia wynosi 40: wystarczy, że jeden z Was zauważy pomiędzy gruzami kociaka, żebyście mogli podjąć próbę dostania się do niego. Nie obowiązuje dotychczasowa kolejka odpisów; im szybciej wykonacie zadanie, tym większe prawdopodobieństwo ocalenia zwierzątka. Lyra, Valerio, Thea — uratowanie wciąż nieświadomego mężczyzny przed zagrożeniem to przede wszystkim kwestia Waszej pomysłowości. Możecie użyć magii, wówczas obowiązują określone w mechanice progi, lub sprawności, aby ocalić robotnika przed niechybną katastrofą. W drugim przypadku próg powodzenia wynosi 40 z dodatnim modyfikatorem za użytą umiejętność (szybkość, udźwig). Nie obowiązuje dotychczasowa kolejka odpisów; im szybciej wykonacie zadanie, tym większe prawdopodobieństwo skutecznej pomocy. Aurelius — aby zgodnie z Twoim postem przekazać datek na zbiórkę, konieczne jest odliczenie przekazanej sumy od posiadanych na rachunku bankowym funduszy. Podsumowanie działań w lokacji: udany rytuał (wykluczenia); transport kostki brukowej, cegieł, drewna i dodatkowych materiałów budowlanych; oczyszczenie zgliszczy Piwniczki. Numery zadań ogólnoforumowego eventu "Pomożecie? Pomożemy!": 1, 3, 8. |
Wiek : 666
Arthur O'Ridley
-Wasza strata Panowie.-rzucił krótko, po czym włożył papierosa za ziemi do ust i wrócił do swojej roboty. Smakował jak wolność, tytoń oraz czerwona cegła budowlana. To ostatnie nie był pewien-mogło być też to spoiwo. Cegła za cegłą, kawałek gruzu za kawałkiem zaprawy-czas uciekał przez palce czarodzieja. O’Ridley już od jakiegoś czasu pracował wręcz mechanicznie. Gdy widział coś, co nadaje się na taczkę, to wrzucał to i szukał kolejnego celu. Nie wiedząc kiedy, przestał czuć ból, zmęczeni czy nawet chęć zapalenia. Po prostu potrzebował pracy i kolejnej szufli śmieci. Nie wiedział, kiedy ostatni raz był w takim transie, ale ta forma ogłupienia, odcięcia się od świata, potrafiła być zdrowa. Wyłączała wszystkie procesy myślowe i po prostu był. Po kilku godzinach w końcu zielarz spojrzał gdzieś indziej niż na glebę i zdał sobie sprawę, ile minęło czasu. Słońce było bliżej linii horyzontu, niż gdy zaczynał pracę. Ubrania O'Ridletya nie było już tak samo świeże - brudne, przepocone, śmierdziały, jakby właśnie wrócił z siłowni czy jakiegoś maratonu. Może w ten sposób, organizm dawał mu dyskretnie znać, że powinien ogarnąć się, ale to byłyby zbyt daleko idące interpretacje stanu zdrowia. Nie był lekarzem, więc równie dobrze tak powinien działać normalny organizm, tylko o tym zapomniał. -Dzień ucieka przy dobrej zabawie.-pomyślał ironicznie, gdy oparł się o łopatę wbitą w kupę kamieni i przyglądał się postępom ekipy sprzątającej. Na podstawie obserwacji, mógł wysunąć opinię, że poszło im całkiem nieźle, a samo miejsce wygląda trochę lepiej niż bez ich ingerencji. Gdyby mógł, to jeszcze kilka minut by tak rozpływał się nad scenerią placu budowy, ale wyrwał go z tego zamysłu dźwięk. Docierał do jego uszów, ale nie mógł zlokalizować dokładnego źródła. Na początku wydawało się, że to hałas uciekającego powietrza z przebitej opony. Potem, gdy lepiej przysłuchał się, mógł stwierdzić, że było to kocię. Nie - cała grupa kociaków. Musiały być dalej zakopane pod gruzem czy innym cholerstwem. O’Ridley momentalnie rzucił swoje narzędzie pracy i zaczął nasłuchiwać za zwierzakami niczym pies gończy, szukający zwierzyny. Nie chciał zostawić żadnej istoty na taką śmierć, z głodu, wycieczenia czy uduszenia. Nie życzył tego nikomu. Wszystkie nerwy, mięśnie oraz nawet kości mężczyzny mówiły mu, że tak nie mógł skończyć się żywot młodych kotów. #1 Rzut na znalezienie kotów: rzut + talent (16) |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Stwórca
The member 'Arthur O'Ridley' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 41 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Aurelius Hudson
Sekund za sekudną. Minuta za minutę. Godzina za godziną. Czas jest odmierzany przez kolejne elementy gruzu lądujące w taczce. Sylwetka Charlie'ego pojawia się i znika z zasięgu wzroku, aż w koncu Hudson przestaje skupiać się swoim najbliższym otoczeniu. Skupia się na gruzowisku. Na przerzuceniu zawartości łopaty. Na kłębiących się pod sklepianiami czaszki myślach, które mgławicą refleksji układają się na dnie umysłu, chociaż ucieka przed tym wzbudzającymi największe emocje, kumulującym się wokół zebrania Kowenu. Głos Orlovsky'ego wybudza go za amoku. Spojrzenie wędruje najpierw w kierunku zaciśniętego na przegubie zegara. Od przemowy Williamsona minęły cztery godziny. Słońce nie paliło w skórę, zbliżylo się ku linii horyzontu. - Chciałbym wierzyć, że tę najgorszą część - pocierając pot czoła, posyłając Charlie'mu lekki uśmiech. Po pracach porządkowych, przyjdzie czas na inne, bardziej kosztowne i czasochłonne, z czego każdy z nich zdawal sobie z tego sprawy. Zanim myślami Aurelius zawędrował w kierunku wydarzeń, które miały dopiero nadejść, ciche miau zakłóciło ich przypływ. Omiótł spojrzeniem skrawki przestrzeni, które znajdowały się w polu jego widzenia. - Też to słyszycie? - zapytał zarówno Charlie'go, jak i Arthura. Mowa ciała O'Rideleya sugeruje, że nie doświadcza omanów wzrokowy. Miau rozlega się ponownie. Brzmi jak prośba o pomoc. Nie mogli pozwolić, by ta bezbronna istota została pogrzebana żywcem. Obojętność w takich sytuacjach za bardzo gryzła się z jego sumieniem. Podróżnik, w pierwszym odruchu, pokonuje dystans, jaki dzieli go od jeszcze nietkniętej rozwaliny bo wydaje mi sie, że właśnie tam odnajdzie źródło dźwięku. Miau po pokonaniu tego dytansu przybiera na sile, więc, Aurelius, pochyla się nad gruzem i gołymi rękoma odgania drewniane odłamki zamykające kocie w potrzasku. |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto, Saint Fall
Zawód : podróżnik, alpinista, buchalter