I: Ci, co śnią za dnia, wiedzą o wielu rzeczach niedostępnych dla tych, co śnią tylko nocą.
h a ł a sPierwszego dnia drugiego miesiąca roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, wieczorną szarzyznę tęgiej mgły otaczającej niewielką posiadłość rozdarł niemowlęcy płacz. Donośny, gardłowy i tak żałośnie zdezorientowany.
Jej pękate ciało i rumianą od krzyku twarz nazwała matka. Przyciskając do piersi zawiniętą w miękki materiał córkę, wyszeptała z czułością, która zdawała się istnieć tylko wtenczas:
“Moja mała Dawei…”***
Urodzona na obrzeżach Portland w rodzinie chińskich imigrantów, Thea dorastała w zgiełku mandaryńskiego zlewającego się z angielskimi wtrąceniami i aromacie mapo tofu niosącego się z drobnej, zapchanej gratami kuchni. Dziewczynkę przepełniała chęć do zabawy, ciekawość i wszystko, co tak niewinnie beztroskie i dziecięce. Wszystko, ku uciesze jej ojca, który ochoczo zajmował córkę w przerwie od pracy najróżniejszymi zabawami, czy utuląwszy jej kruczoczarną główkę do piersi, usynał wraz z nią w ciasnym łóżeczku i z książką rozpostartą na twarzy.
Przeciwnie do jej matki, która tylko biernie
czekała.
Qiang Zhou była utalentowaną czarownicą i potężnym medium, której imię krążyło na językach okolicznych czarownic i czarowników. Plotki o tym, jak swoboda z jaką kontaktuje się z zaświatami przekracza tą, z jaką komunikuje się z żywymi, były na porządku dziennym w magicznym półświatku. Niekiedy dosięgały też osoby niemagiczne—jej enigmatyczny i mistyczny wręcz sposób noszenia się, skutkował w przydomkach typu “wiedźma” czy “diablica” wykrzykiwanych za nią półgłosem przez najmłodszych. Nic dziwnego więc, że Qiang o wiele bardziej od pierwszych kroków czy kolorowych laurek swojej córki, o wiele bardziej pragnęła zobaczyć przebudzenie drzemiących w niej mocy.
Kiedy w wieku czterech lat, Thea z płaczem wpadła do sypialni swoich rodziców, wyszlochiwując w objęciach ojca o zjawie czającej się w kącie jej pokoju, miała wrażenie, że w panującym półmroku po raz pierwszy zobaczyła uśmiech barwiący usta matki.
***
Bardzo chciała, by gwar spędzający jej sen z powiek ustał.
Dorastając szybko znienawidziła samotność, gdyż to zazwyczaj w odosobnieniu
oni stawali się najgłośniejsi.
“Musisz przestać bać się umarłych.” mawiała jej matka, głosem zimnym i ostrym jak stal.
“Nie uciszaj głosów, każ im krzyczeć głośniej.”Jednak ciężko jej było oderwać zaciśnięte w piąstki ręce od bolących od hałasu małżowin usznych, a szczypiące od łez oczy zamykały się jakby automatycznie przy najmniejszym nawet szmerze. Same reprymendy matki i kąśliwe uwagi odnośnie swoich słabości zdawały się jakby docierać zza wygłuszającej membrany w tym tak rozległym zgiełku. Thea nie zdążyła się jeszcze w pełni zaznajomić ze swoim darem, gdy pełną piersią stwierdziła, że zieje do niego nienawiścią.
Nienawidziła nieprzespanych nocy spędzonych na nieustannym błaganiu szepczących, szlochających i wyjących w jej sypialni dusz by się uciszyły. Nienawidziła apatyczności i brutalności własnej matki, która biła ją po nadgarstkach i dłoniach, kiedy te naciskały na jej uszy, i niczym mantrę powtarzała coś oschle o skupieniu i koncentracji. Przeklinała zmarłych, swoją matkę, a także siebie i to, jak fatalnie obchodzi się z tym co wyrychtował dla niej los. Była ledwie dzieckiem, a obywać się miała z czymś tak zawiłym, bezładnym i makabrycznym jak świat umarłych.
Pomimo bezsenności miała wrażenie, jakby utknęła w najkoszmarniejszej z mar sennych, z której, nie ważne jak się stara, nie może się wybudzić. A cały strach i niepokój jaki jej towarzyszył, naznaczył się piętnem w postaci pojedynczego kosmyka siwych włosków wyrastających zza jej lewego ucha. Oziębłym srebrem przywodząc na myśl brzemię, jakie na niej spoczęło.
***
W swoje dziesiąte urodziny, Thea odpakowała w prezencie od ojca własny magnetofon szpulowy. Unosząc swój wzrok by zderzyć się z ciepłem i troską głębokiego brązu jego tęczówek, usłyszała półszeptem:
“W razie jakby głosy wciąż ci doskwierały, zawsze możesz wyciszyć je muzyką. Kupiłem ci też kilka taśm. Tylko nie mów matce.”Zamknąwszy go w ciasnym od wdzięczności uścisku, poczuła, jak część dojmującego balastu powoli zsuwa się z jej wiotkich ramion.
Nieraz zastanawiała się, jak ktoś tak łagodny, wrażliwy i serdeczny jak on mógł związać się z kimś tak na pozór innym, antypatycznym i nieczułym, jak jej matka. Często obserwowała ich chyłkiem z osobnego krańca salonu. To jak żyli zawsze wprawiało ją w zdumienie. Zawsze obok siebie. Razem, ale jak gdyby osobno. Zastanawiała się, czy jej ojciec nie tłumił w sobie potężnego potencjału magicznego—wyjaśniałoby to małżeństwo między tak odmiennymi charakterem osobami jak Haitao Sheng i Qiang Zhou.
I choć zajmowanie dłoni nawijaniem taśm zamiast rozpaczliwym osłanianiem uszu nie zawsze przynosiło całkowite ukojenie w obliczu umarłych, było w stanie uspokoić ją na tyle, by katorżnicze nauki jej matki zaczynały stopniowo przynosić efekt. Tłumienie nędznych pojękiwań nawiedzających ją o zmroku zjaw Red River Rock, Sympathy For The Devil czy She’s Not There, było na tyle skuteczne, że Thea pierwszy raz od dłuższego czasu zdołała przespać całą noc bez przebudzania się z bolącą od natłoku głosów głową. Z tamtą chwilą, dziewczyna praktycznie co noc zajmowała się naprzemiennym odsupływaniem i nawijaniem taśm na szpule, a ze szkolnych ławek, czy prywatnych instruktaży matki, coraz częściej wyplątywała się ukradkiem na rzecz pomagania ojcu w restauracji. Wiązało się to z bezustannym przymusem opowiadania kłamstw, co w żadnym razie nie zawsze uchodziło jej płazem i, w konsekwencji, jedynie zaogniało gniew Qiang, która nie miała skrupułów co jakiś czas podnieść rękę na nieposłuszną córkę. Mimo to, Thea czuła, że każdy policzek czy kuks pod żebra były warte, jeśli mimo nich udało jej się spędzić choć chwilę w przyjemnym cieple stłumionych przez drzwi kuchenne rozmów, pobrzękiwania ceramiki naczyń i apetycznym zapachu świeżo przyrządzonych potraw.
W oczach matki zdołała nadrobić z czasem poprzez przykładanie się w szkółce kościelnej, do której, pomimo swojej zapalczywości i rozrabiactwa, chodziła z zamiłowaniem. Zupełnie tak, jakby wszystko co magiczne a niezwiązane z byciem medium lub jej matką, faktycznie wzbudzało w niej znaczne zainteresowanie.
Zauważalnie bardziej też otworzyła się na ludzi, choć wśród niektórych otrzymała łatkę nieznośnej zgrywuski używającej nabytej w trakcie zajęć wiedzy o manipulacji percepcji i magii ochronnej do celów kretyńsko błahych i trywialnych jak niewinne wybryki na współuczniach. Niemniej, starała się pozostawać otwarta i pomocna dla każdej napotkanej czarownicy i czarownika—znacząco częściej wykrzywiając usta w szerokim, szczerym uśmiechu, a rozmowy prowadząc z wyraźnie bardziej namacalnymi istotami niż półprzezroczyste dusze. Tak potrzebne jej oparcie znalazła wśród magicznych rówieśników, którzy partykularnym rozgardiaszem skutecznie odwracali jej uwagę od tego mającego miejsce w jej głowie, a także napięcia i niepokoju życia pod jednym dachem ze znacznie surowszym medium.
Przedtem, bywały chwile kiedy czuła się bliższa umarłym niż żywym. Od pewnego czasu natomiast, buzującą w jej żyłach krew stała się o stokroć bardziej wyczuwalna.
II: Poznając bez końca, bez końca doznajemy błogosławieństwa; wiedzieć wszystko byłoby przekleństwem.
s z m e rNajbardziej żywa czuła się w dzień chrztu.
Serce waliło jej młotem, a policzki płoniły od poddenerwowania tak samo mocno jak od wrzącej w niej ekscytacji. Jej siła woli i zdolności wiążące się z byciem medium były już na tyle wydajne, że nie musiała przejmować się bezładem głosów umarłych naciskającym na jej płat czołowy. Ci, co za nią podążają, pozostawili po sobie jedynie głuchy, odbijający się echem szmer upewniający ją w tym, że nigdy nie jest sama.
Głosy, które towarzyszyły jej w tamtym momencie, należały do żyjących.
Do jej ojca, który poklepawszy ją po plecach zapewniał ją, że chrzest trwa krócej niż mogłoby się wydawać i nie jest czymś, czym warto się nader denerwować. Oraz do jej matki—łypiącą na nią surowo, mamrotającą coś z przekąsem o tym, jak to powinna się wstydzić przystępowania do tak ważnej uroczystości będąc na tyle niekompetentną.
“Powinnaś trenować ciężej.” poburkiwała po mandaryńsku.
“Uczyć się ciężej. Inaczej nic z ciebie nie będzie.”Thea jednak czuła zupełnie inaczej.
“Dziękuję, matko.” chociaż w jej głosie nie było ani krztyny wdzięczności.
W głębi czuła, że nie ma już niczego, czego mogłaby się od niej nauczyć. Że przebywanie u jej boku jest dla niej bardziej przeszkodą, niżeli wsparciem. Może tak naprawdę to nie Thea była dla niej ciężarem, a matka dla niej. Tak niezwykle restrykcyjna w głębi swoich nauk. Tak demobilizująca w nieustannym karceniu i docinkach, bezwarunkowo nie zważając na jej fatygę i uzewnętrzniany potencjał.
Podczas chrztu, miała wrażenie, jakby widziała przed sobą Aradię. Pobłyskująca jasnym księżycowym blaskiem, o twarzy równie delikatnej i kobiecej, co władczej i bezwzględnej. Z jakiegoś powodu uznała, że te spoglądające na nią z góry przenikliwe oczy i usta podwinięte w łagodnym uśmiechu, są właśnie jej znakiem. Poczuła bijące od niej ciepło i w tej bezsłownej nauce zrozumiała, że jeśli chce je przy sobie zatrzymać, musi wziąć sprawy we własne ręce.
Po ceremonii, wpatrując się w blask wiszącego na bezgwiezdnym niebie księżyca z nietypowym dla siebie sentymentem, czuła się gotowa, by wybrać własną ścieżkę.
***
Wiedziała, że matka od tak nie pozwoli jej odejść.
Nie była też na tyle naiwna, by łudzić się, że ucieczka o urokliwej osłonie nocy ostatecznie wyjdzie jej na dobre. Qiang by jej szukała. Do skutku.
Więc, choć z pewnością do najcierpliwszych osób nie należała, Thea z pokorą czekała na ukończenie osiemnastu lat. Przez cały czas wyjątkowo sumiennie, niekiedy wręcz nadgorliwie podchodząc do swoich szkolnych obowiązków, jak i prywatnych nauk matki, na których kontynuację kobieta naciskała.
Z dniem ukończenia szkoły średniej, Thea z kamienną twarzą osoby wielce apodyktycznej, choć z drżącymi zza plecami dłońmi, oznajmiła matce o chęci studiowania na Saint Fall University.
Qiang nie ukrywała zdziwienia powoli podnosząc swój wzrok znad pożółkłych stron otwartych przed nią ksiąg, skupiając chłód swoich oczu wprost na swojej córce. Kontynuowanie nauk na uczelni wyższej nigdy nie było czymś, o czym Thea mówiłaby otwarcie, wręcz momentami sprawiała wrażenie zdeterminowanej do jak najszybszego ukończenia edukacji.
Zatem deklaracja zupełnie temu przecząca, wzbudzała niemałe podejrzenia.
“A co, jeśli można wiedzieć, masz zamiar tam studiować?” dopytuje, uważnie akcentując każde wypowiadane słowo.
Gdy przełknąwszy ślinę, Thea złapała się na zająknięciu w krótkim, choć wymownym:
“S-Spirytyzm.” była pewna, że to koniec.
Zaczerpnęła łapczywie powietrza przez nozdrza, wzdychając wolno z boleśnie zaciśniętą szczęką. W pełni przygotowana była na salwę krzyku i lecących w jej stronę najgrubszych z książek.
Te jednak, nigdy nie nadeszły.
“W końcu zmądrzałaś.” powiedziała wolno, ze wzrokiem na nowo utkwionym w opasłej lekturze.
Wyglądało na to, że lata obitych dłoni i nadszarpniętych uchu za kłamstwa o odrobionej pracy domowej, raptownie podwyższonej temperaturze czy wymykaniu się do szkolnych kolegów, poskutkowały i przyniosły intratne rezultaty. Nie był to już czas, gdy mała Thea godzinami powtarzała przed łazienkowym lustrem wymyślony frazes, bacznie obserwując rumieniące się policzki i czubek nosa, by następnie bez zająknięcia powtórzyć go swojej matce. Świeżo dorosła, bardziej wprawiona Thea, nie bała się już tak bardzo konsekwencji własnych łgarstw. W konsekwencji pewniej czując się z ich praktykowaniem. Czuła, że gdyby na poczekaniu wymyśliła niestworzoną bajkę o mlekiem i miodem płynącej krainie, którą odkryła na krótkim spacerze, i opowiedziała ją tym samym pewnym siebie tonem—nie tylko matka, ale i znaczna część społeczeństwa wyruszyłaby na jej poszukiwania.
Czuła się pełna buty, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Nieuczciwa, podstępna, lecz w tym wszystkim... Wolna.
Tego dnia czuła się, jakgdyby obdarzona drugim życiem.
***
Wyjazd z Portland był prostszy niż można było przypuszczać, choć widok osowiałej twarzy jej zwykle roześmianego ojca, zasiał w niej chwilowe wątpliwości co do słuszności swojej decyzji. W końcu do samych studiów musiała się zmusić, przekonać własną roztropność do imitacji podekscytowania na myśl wgłębiania się w wybrany kierunek, kiedy to w rzeczywistości, ekscytację wzbudzała w niej jedynie myśl o wydostaniu się z zatęchłych okowów matki. Jednak gdy tylko znalazła się poza granicami miasta i w drodze do owianego mistycyzmem i wdzięcznym mianem Małego Salem Hellridge, utwierdziła się w tym, że zrobiła dobrze. Innego wyjścia nie było.
W Hellridge czuła się bardziej sobą, niż uprzednio. Trochę tylko podobna—tylko
ledwie taka sama.
Szkółkę kościelną zamieniła na tajne komplety, ekspresyjny wokal Jaggera na słodką melancholie Morrissey’a i esencjonalną groteskę The Cure, a potężny magnetofon szpulowy na przenośny odtwarzacz
walkman. Natomiast, ojcowską restaurację jako miejsce wypoczynku i preorientacji zawodowej na… Cmentarz.
Dziwiła się sama sobie, kiedy po wieczornych zajęciach żądne przygód nogi zaczęły prowadzić ją w stronę pokrytego cienką skorupką rdzy ogrodzenia cmentarza miejskiego. Co miało być jedynie chwilową przechadzką w drodze do mieszkania, obróciło się w łazęgowanie między coraz to starszymi nagrobkami, uważnie wsłuchując się w każdy szept i pogłos jaki była w stanie podsłuchać. Magii używała w ostatnich czasach rzadziej niż jest w stanie spamiętać w obawie o swój stan zatrucia magicznego, a przebywanie w miejscu tak sowitym w dusze jak miejsce ich spoczynku, było nad podziw lukratywnym ćwiczeniem. Urzeczona była tym jak bardzo słyszane głosy różniły się jeden od drugiego—jedne śpiewne i delikatne, lub lepko basowe i ochrypłe, a jeszcze inne piskliwe i niewyraźne jak jutrzenna mgła. Brzmiały zupełnie inaczej niż zlewający się w jeden ogłuszający krzyk gwar z zaciszów kąta jej sypialni. Zupełnie wyraźniej, choć ciszej i dostojniej. Niby to dając jej możliwość ich dostrojenia, czy też całkowitej asonoryzacji. Było w tym coś niemal narkotycznego dla młodej medium.
Z czasem odwiedzanie cmentarza stało się jej codzienną rutyną. Wsłuchana w głosy leżących tam zmarłych, zaczęła do skutku doprowadzać ich skrępowanie zdeprymowane prośby. Gdzieniegdzie postawiła zapalony znicz, jeszcze indziej zamiotła opadłe na płytę pożółkłe liście, zmawiała też krótkie modlitwy do Lucyfera o spokój krzątających się wokół własnych mogił dusz. Pomyślała wtem, że zmarli może nie są tacy źli.
Przynajmniej ci, których udobruchać można zapaloną świeczką i modlitwą.
***
Kilka dni po zakończeniu pierwszego etapu swojej edukacji, Thea wróciwszy do mieszkania, otrzymała list od swojego ojca.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego—ot kolejne zawiniątko, które pojawiło się w jej skrzynce podpisane imieniem i nazwiskiem jej ojca. Uśmiechała się nawet, rozrywając ostrożnie kopertę, wyczekując kolejnych linijek tekstu o spokojnie rozwijającej się restauracji, okraszone stertą pytań o stan zdrowia i postępy w nauce. Może znajdzie w nim też gratulacje wzorowo zdanych egzaminów?
W środku znajdowały się jedynie trzy głuche słowa. Nabazgrane drżącą ręką i z piętnującymi miejscami cienki papier łzami.
"Przyjedź. Pożegnaj matkę."
III: Tę, którąś w życiu znienawidził, w śmierci ukochasz.
c i s z aTak szybki powrót na obrzeża rodzinnego Portland nie był czymś, co mogła przewidzieć. Nie w takich okolicznościach i tak ciemnych barwach.
Chciałoby się rzec, że skoro to jej pierwszy pogrzeb, niewątpliwie nie potrafi się też umiejętnie na takowym zachować. Takie domniemania przynajmniej cisnęły się na usta jej dalekich wujów, kuzynów i ciotek, którzy po przebyciu prowokujących migrenę godzin w samolocie z Szanghaju do przybrzeżnego stanu Maine, nie omieszkali się szeptać między sobą ostentacyjnie podejrzawszy oziębłe oczy siostrzenicy. Suchej nitki nie pozostawili również na jej ojcu, który to z kolei ewidentnie płakał
za mało jak przystałoby na dobrego męża. Drwiąco punktując jakoby niebo, które tego dnia odbijało się drobną mżawką od materiału ich parasoli i ubrań, miało bardziej smucić odejście Zhou Qiang niż jej najbliższą rodzinę.
Thea żałowała, że nie daje rady wyciszyć ich tak jak ma w zwyczaju ze zmarłymi.
Szykując się na pogrzeb gdybała, czy jej matka ukaże jej się ten ostatni raz zza światów. W pewnym momencie, podwijając ostatni raz mankiet czarnej kirowej koszuli, z obrzydzeniem przyłapując się na zbliżaniu do żywieniu ku temu nadziei. Wszelakie oczekiwania czy mrzonka minęły jednak dosyć szybko, gdy nawet stojąc wprost przed olchową trumną, twarzą w twarz z pobielałym, pozbawionym życia licem matki, nie wyczuła żadnej ponadnaturalnej obecności. Nawet charakterystycznie piorunującego podmuchu chłodu, który sekundował kobiecie jeszcze za życia. To chyba jego brak był czynnikiem, który dosadnie utwierdził Theę w tym, że jej matka faktycznie opuściła ten świat. Wyglądała, doprawdy, podobnie co kiedy zwykła drzemać w gabinecie przy biurku. Choć porównania z czymś namacalniejszym niż dziecięce wspomnienia nie miała, gdyż Qiang nie zdawała się zawitać na własnym pogrzebie duszą. Tylko zimnym, białym ciałem.
Wyglądało na to, że nawet pośmiertnie, nie czuła potrzeby spojrzenia na swoją jedyną córkę.
***
Po powrocie do Saint Fall, Thea nie wróciła na uniwersytet. Mdłości odczuwała na samą myśl o ilości kondolencji, jakie zasypią ją w chwili, w której powróci na zajęcia. Sama chęć kontynuowania edukacji, za to, zdawała się opuścić ją wraz z rodzicielką, która ją do takowej przymuszała, nawet pomimo faktu ewentualnego czerpania satysfakcji z obranego kierunku.
Tego samego dnia, którego pociąg z piskiem szyn wysadził ją na stacji Hellridge, Thea z ferworem wmaszerowała wprost do domu pogrzebowego. Posada, o którą miała się ubiegać, była najbardziej wymagającą fizycznie i, wprost proporcjonalnie, również jedną z najmniej przychodowych (pomyślała wtedy, że musi być to powód, dla którego nikt z rodowym nazwiskiem do tej pory jej nie zajął). W duchu starego zwyczaju, który dobitnie się w niej zakorzenił, otoczona stosem opasłych ksiąg z dziedziny anatomii ludzkiego ciała, Thea dokształcała się we własnym zakresie—niby to ulegając złudzeniu, że wybrany temat pomoże jej na ścieżce zawodowej, czy też że warta jest więcej dopóty, dopóki sprawia wrażenie choć ciut mądrzejszej. Jakby duch matki wciąż szczypał ją w namolnie kark i dłonie kąśliwymi uwagami na temat swojej niekompetencji i głupoty. Mimo złud odnośnie stanu swojej wiedzy z zakresu anatomii, to sprawność fizyczna okazała się być najprzydatniejszą w wykonywaniu zawodu grabarza. Ścigając perfekcję, której zdroworozsądkowo nigdy pewnie nie osiągnie, Thea po dziś stara się być czymś
więcej. Ćwiczyć więcej, wiedzieć więcej, potrafić więcej i bardziej od innych. Z kroplami potu na skroni i drżącymi od wysiłku dłońmi spoglądając w swoje odbicie, zastanawia się, czy aby z dniem pogrzebu nie umknął jej uwadze wizerunek matki.
Czy aby na pewno, nie zamieszkał on wtedy w niej.
in pace requiescat.