Stars, hide your fires,
Let not light see my black and deep desires.
Shirley miała złote włosy, perli uśmiech i głos, za którym podążał zawsze sznurek mężczyzn ze wzrokiem zamglonym a wargami rozchylonymi z zachwytu. Wszędzie, gdzie tylko nie poszła, uwaga skierowana była na nią, jej długie nogi i talię, którą można było objąć radośnie w tańcu. Szeptała czułe słówka do ust adoratorów, obiecując im skarby z dna oceanu, jeśli tylko spełnią jej najskrytsze marzenia. Jedynym marzeniem na jej ustach, było wydostanie się z zabitego dziurami miasta i kąpanie w nie—słonej wodzie oceanu a ciepłym świetle reflektorów. Marzyła o sławie, aby każdy, kto na nią spojrzy, wiedział, kim jest. Była zdeterminowaną kobietą, której nie przeszkadzał okazjonalny trup na drodze do celu. Nie przeszkadzała jej nawet mała dziewczynka, zawieszona na jej ramieniu, której złote oczy wpatrywały się w matkę jak w najpiękniejszy skarb, jaki mogła sobie wymarzyć. Nie przeszkadzało jej, że ojciec dziewczyny pozostawał dalekim wspomnieniem uczucia dwóch czarowników, którzy teraz nie miały ze sobą nic wspólnego.
REŻYSER, SYRENA I SALONOWY TEATRPierwszy mąż Shirley, Paul Miller, był uznanym reżyserem o reputacji człowieka rozsądnego, który pałał się miłością do sztuki filmowej i swój kunszt traktował niezwykle poważnie. Był rodzinnym człowiekiem — z żoną i trójką dzieci, stąd, gdy porzucił to wszystko dla młodej aktorki, w światku branży filmowej zawrzało, szczególnie gdy na jaw wyszły kompromitujące zdjęcia sugerujące, że płomienna miłość między tą dwójką rozpaliła się znacznie wcześniej, niż granice dobrego smaku by na to pozwalały. W zaciszu ich własnego domu, z daleka od okrutnych plotek i pomówień, byli jednak szczęśliwi. Tak ten okres zatarł się w pamięci małej dziewczynki z burzą ciemnych włosów po ojcu i miodowych oczu matki. Pamiętała, jak wieczorami siadywała mu na kolanach, a on udając przeróżne postaci, opowiadał jej o planach na następne historie, które opowie zza kamery. Do snu czytał jej sztuki Szekspira, opowiadania Edgara Allana Poe, czy powieści Fitzgeralda. W niedzielne wieczory odgrywali razem amatorskie teatrzyki, a on zachwalał jej niezwykle poważną interpretację Lady MacBeth jak na sześciolatkę. We wspomnieniach Lyry był jej bardziej ojcem niż Shirley matką. To on zawiózł ją nad wybrzeże i powiedział, że powinna wejść do wody, gdy przyszedł na to czas. Shirley unikała tego tematu, nie wyjaśniła za wiele z tego, co stanie się z ciałem dziewczynki, gdy głębiny słonej wody pochłoną ją całą; że się nie utopi, nie straci wzroku, tylko nogi. Wchodząc, pierwszy raz do wody poczuła energię, której nie potrafiła opisać słowami; więź, której nie dało się podrobić i przerażenie, gdy dostrzegła monstrualną twarz matki. Już nie była ona okryta subtelną warstwą piękna, jedynie strachem.
Początkowe przemiany wiązały się ze strachem i niechęcią, połączoną z dziwną fascynacją podwodności, którą odczuwała. Z czasem Lyra nauczyła się wstydzić tego, jak wygląda pod wodą i zatrzymywać tę część swojego bytu tylko dla siebie.
Znacznie bardziej komfortowo czuła się z magią. Jej pierwsze pojawienie się wywołało u niej ekstazę, a u matki srogie upomnienie o negatywnych skutkach jej nadużywania. Potrafiła się z nią kontrolować, wiele razy prowokowana przez niemagiczne dzieci ze szkoły, które naśmiewały się z niej czy jej matki, za każdym razem jednak odpowiednio kontrolując negatywne uczucia, które w niej wrastały. Nigdy nie zrobiła też nikomu krzywdy w syreniej formie; ograniczając kąpiele do zbędnego minimum. Pod wodą można jednak znaleźć najróżniejsze skarby; nawet te wyjątkowo okrutne. Z czasem stała się znieczulona na brutalność dookoła, przyzwyczajona do widoku topienia naiwnych młodzieńców.
ROZWODZI SIĘ ŻONY, NIE DZIECILyra nigdy nie dowiedziała się dokładnie, dlaczego Paul rozstał się z jej matką. Miała swoje teorie w postaci listy innych męskich imion czy wykruszającego się konta bankowego. Pamięta jednak dokładnie przeraźliwy płacz, który wydobywał się z jej dziesięcioletnich płuc. Rozpacz, którą poczuła, gdy jego spakowane walizki ułożone były w równym rządku na korytarzu. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że będzie to ostatnia osoba w jej życiu, której na niej zależało. Obiecał jej wtedy, klęcząc na rozgrzanym od słońca betonie przed ich domem, że zawsze będzie jego córką i gdy tylko zechce, może go odwiedzić. Jego intencje były dobre, jednak wystarczyło kilka wizyt, aby poczuła na sobie lodowaty wzrok jego byłej żony, do której wrócił. Kąśliwe uwagi jego dzieci, które niespecjalnie podzielały pogląd swojego ojca, aby go z nią dzielić. Shirley też wykorzystywała Lyrę jako kartę przetargową, często wymagając od Paula czegoś, w zamian za wizytę córki.
Tymczasem do ich domu zawitał nowy mężczyzna. Znacznie starszy, niż tylko dekadę od jej matki. Lyra pamiętała, że pachnął wilgocią i kadzidłem, nie mówił za wiele, gdy była w pobliżu. Shirley kupowała jej jednak ładniejsze sukienki, droższe zabawki, niż wcześniej. Wyjeżdżali częściej na wakacje, nawet jeśli jej nowy ojczym, Raymond, niespecjalnie dobrze się na nich bawił. Siedział jedynie na fotelu, gdy ona wraz z mamą kąpały się w hotelowym basenie, świdrując je wzrokiem swoich starych, zmęczonych oczu. Wieczorami jednak ożywał, jakby przez cały dzień zbierał energię, by pod osłoną nocy zamykać się w pokoju z jej matką. Lyra nie mogła wtedy spać, przestraszona skrzypieniem łóżka.
Jednego wieczoru Shirley wzięła go za suchą, pomarszczoną dłoń i z uśmiechem zaproponowała, aby wykąpali się w oceanie, posyłając Lyrze spojrzenie pełne wymowności i nakazu milczenia. Więc milczała, gdy znikali w mroku nocy i milczała następnego dnia, gdy zrozpaczona matka rozmawiała z policją o zaginięciu swojego męża. Gazety rozpisywały się o jego słabej kondycji, umyśle, który z wiekiem zaczął płatać mu figle; że często nie wiedział sam, gdzie się znajduje. Tydzień później wyłowiono jego ciało, całe napuchnięte i pogryzione przez morskich mieszkańców. „Okrutny wypadek”, mówiono, jednak podejrzliwie spoglądając w stronę młodej wdowy, teraz całkowicie kontrolującej jego hojny spadek.
DO TRZECH RAZY SZTUKA PRZEMIENIONA W TRAGEDIĘDom na nowo zmienił swojego pana, wystrój przepychu zastąpiły wypchane głowy zwierząt na ścianach, strzelby zawieszone nad dębowym biurkiem i metaliczny zapach puszek od piwa. Jack, znacznie młodszy do Shirley, stał się jej trzecim i ostatnim mężem, gdy Lyra miała ledwo skończone trzynaście lat. Matka uparcie twierdziła, że odnalazła miłość swojego życia — kogoś, kto naprawdę ją rozumie. Kogoś, kto będzie dla Lyry dobrym ojcem, wychowa ją tak, jak powinno się wychować córkę. Dziewczyna jednak całkowicie niemal pozbawiona do tej pory męskiego wzorca, niespecjalnie wiedziała, co to oznacza. Czy to, że nie pukał do drzwi jej pokoju, nawet jeśli się przebierała, było częścią „odpowiedniego” wychowania? Czuła wyjątkowe obrzydzenie, gdy jego lepie ręce korzystały z każdej okazji, aby jej dotknąć, a zwrócenie na to uwagi matce kończyło się jedynie surowym upomnieniem, że powinna się lepiej kontrolować. Z pewnością robiła to specjalnie, kusiła go swoimi mocami i powinna natychmiast przestać, jeśli nie chce, aby straciły ten ładny dom, na który tyle pracowała. Więc przestała. Przestała coś mówić, zagryzała zęby lub wychodziła na długie godziny, starając się jak najmniej czasu spędzać tam, gdzie niepokojąco spokojne, wypchane zwierzęta Jacka wisiały na ścianach. Miała wrażenie, że śledziły jej każdy ruch i bacznie obserwowały, czy zachowuje się, jak na młodą damę przystało. Jack miał swoje teorie, całkowicie odklejone od tego, kim Lyra była — że prowadzi się lekko, jak jej matka niegdyś, zanim ją poznał i nawrócił na odpowiednią drogę. W końcu przyłapał ją z chłopakiem w pokoju i za karę pozbawił drzwi od sypialni.
BOSKA INTERWENCJAShirley, która w życiu towarzyskim prowadziła się, jak chciała, również i to kościelne miała w poważaniu. Utrzymywała jednak pozory — poślubiony niemagiczny wymagał częstej obecności na czarnych mszach czy innych, kościelnych wydarzeniach. Pilnowała Lyry, aby ta nie omijała zajęć w szkółce. Chociaż przymykała oczy na okazjonalne wymykanie się z niemagicznej szkoły, gdzie Lyra właściwie lubiła jedynie zajęcia językowe oraz teatralne. Lyra zresztą sama nie miała specjalnie ochoty omijać spotkań w szkółce kościelnej, czując fascynacje w używaniu magii znacznie większą niż w liczeniu czy wskazywaniu na mapie, gdzie się co znajduje. Do chrztu przygotowywała się pilnie, ze stresu nie śpiąc niemal całą noc. Bała się przeraźliwie, że zgubi swój pentakl i athamé, po czym zostanie wykluczona ze swojej społeczności.
Dziedziną magii, która najmocniej ją zafascynowała, była magia iluzji, z siłą woli jednak na czele. Lubiła bawić się percepcją rzeczywistości u innych nie tylko słowem, ale i czarami. Zauważyła również, że one przychodziły jej najbardziej naturalnie.
LEPKOŚĆ SPOJRZEŃ I GŁÓD RĄKCałe życie właściwie Lyra dostawała więcej uwagi, niż chciała. Lubiła ludzi; lubiła z nimi rozmawiać, tłumy jej nie przerażały, jednak dusiło ją to, jak nachalna potrafiła być czyjaś uwaga, jak niespokojne pytania i przysuwające się coraz bliżej niej twarze, im starsza i piękniejsza się stawała. Czasami z tego korzystała, prosząc o przysługi czy zwyczajnie z nudy, naśladując to, jak jej matka niegdyś zagadywała mężczyzn w kawiarniach. Jedynie tyle — bawiła się, nie pozwalając, aby cokolwiek więcej z tego wyszło. Za każdym razem czując jednak wyjątkową odrazę do samej siebie; im starsza się stawała, tym łatwiej było jej się kontrolować, by kogoś nie lamentować. Bez znaczenia, jak kusząca była ta opcja.
„Córka czarnej wdowy, z pewnością pójdzie w jej ślady, spójrzcie tylko, jak mąci w głowie tym młodzieńcom”, mówiono, chociaż Lyra wcale nie zabiegała o niczyje względy; tym bardziej płci przeciwnej.
Upatrzyła sobie więc ludzi, którzy podobnie jak ona, nie cieszyli się dobrą reputacją. Wolała towarzystwo wyrzutków; osób, które w szkole siedziały same przy stoliku, a po szkółce kościelnej wracali sami do domów. Którzy słuchali tej samej muzyki, co ona; oglądali te same filmy i fascynowali się dziwnymi, niszowymi tematami, które nikogo nie obchodziły — ją obchodziły i to wystarczało. Przyjaźnie były dla niej wybawieniem, ostoją od duchoty spojrzenia jej ojczyma w domu i zakrapianymi alkoholem opowieściami matki o czasach, gdy złotą skórą świeciła w filmie o Bondzie.
MIŁOŚĆ DO SZTUKI, SZTUKA DLA MIŁOŚCINie pamiętała, kiedy to się zaczęło. Być może od Paula, być może było w niej już znacznie wcześniej — ta pierwsza miłość. Prawdziwa miłość do sztuki; do teatru i aktorstwa. Rozumienie postaci, w które się wcielała, przychodziło jej z łatwością. Lubiła spędzać godziny na dokładnym rozpisywaniu ich motywacji, na dyskusji z reżyserem, a potem na opracowywaniu dedykowanych dla nich manier. Od dziecka zawsze w czymś grała — w szkolnych przedstawieniach, w sztukach wystawianych przez miejskie teatry. Prawdziwym opiekunem jej kariery był Paul. To dzięki niemu chodziła na zajęcia z aktorstwa i miała motywację, by próbować dalej. Kolejne przesłuchanie, kolejne przedstawienie, aż dotarła wreszcie na deski Teatru Overtonów.
Mogłaby z łatwością zgarnąć role, które opierały się na wyglądzie, niekoniecznie umiejętnościach aktorskich, ale Lyra do swojego kunsztu podchodziła bardzo poważnie, uważając, aby nie stać się swoją matką. Shirley po dzisiejszy dzień swoje mieszkanie ozdabia plakatami, na których leży naga wymalowana złotą farbą w Goldfingerze, z ogromną dumą opowiadając o roli swojego życia. Jej córka miała większe ambicje, sztukę aktorstwa traktując z powagą niemal boską.
Moment, w którym udawało jej się dostawać role głównych bohaterek, był momentem we wspomnieniach oblanym złotem. Od ról pomniejszych, przez drugoplanowe, aż po główne — do każdej z nich podchodziła z taką samą dozą profesjonalizmu i przygotowania, udowadniając każdemu, że zasłużyła, by je mieć.
Kontrola była ważna; kontrola nad samą sobą, ale i kontrola nad własnym ciałem. Godziny spędzane na scenie — podczas prób i przedstawień — wystawiały ciało na próbę. Konieczne były więc treningi, tak, by każdy mięsień był posłuszny, a każda kończyna wyginała się tak, jak aktorka by sobie tego życzyła. Rozciąganie się, taniec czy joga — wszystko to weszło już w jej nawyk, stając się częścią jej codziennej rutyny.
ZAKOCHAĆ SIĘ W WYOBRAŹNINajwiększą i najambitniejszą rolą, jaką zagrała była rola Ofelii w alternatywnej interpretacji młodego reżysera w teatrze Overtonów. Widownia biła brawa długo jeszcze po tym, jak zeszła ze sceny, a na za kulisy z bukietem pięknych kwiatów przyszedł młodzieniec, gorączkowo nalegający na spotkanie z „przepiękną Ofelią”. Wpuszczono go głównie dlatego, że jego rodzina w dużej mierze zapłaciła za to, aby przedstawienie zostało w ogóle wystawione. Byli zamożni i wpływowi w świecie teatralnym, ambitnie podchodzący do kwestii społecznych i z marzeniami, aby pewnego dnia zająć zaszczytne miejsce w Kręgu, jeśli będzie im to dane. Aaron wprawdzie nie przejawiał tej samej determinacji i ambicji, co jego matka czy ojciec, jednak posłusznie robił to, co mu nakazywano, chcąc zachować jak największy pokój w rodzinie.
Zakochał się w Lyrze tego dnia, czasami podczas nocnych uniesień nazywając ją jego piękną Ofelią, a ona zakochała się w nim i bezpieczeństwie, które jej oferował. Była to miłość oparta na wzajemnych wyobrażeniach i oczekiwaniach, które rzeczywistość brutalnie by zweryfikowała, gdyby nie—
Zaręczyli się szybko — bardzo szybko — co stało się źródłem kilku plotek, że młodzieniec padł ofiarą kobiecych wdzięków, które zrobiły z niego głupca. Jego rodzina niezbyt zadowolona była ze związku, małymi szpilkami próbując wybić mu z głowy ślub. W ich relacji zawrzało, gdy na stół wyłożył intercyzę, przekonując Lyrę, by ją podpisała. Powiedział jej też, że najlepiej będzie, jeśli przestanie grać w przedstawieniach. „Przecież i tak nie będziesz mieć czasu, wiesz, z dziećmi”, mówił. Pokłócili się okropnie, tydzień zimna wojna trwała w ich mieszkaniu, aż wreszcie topór wojenny został zażegnany, gdy ona zgodziła się na przedstawione warunki.
Do snu szła spokojna, Aaron wypił drinka, którego miał w zwyczaju nalewać sobie przed nocą i zasnęli, przytuleni w mocnym uścisku.
O poranku uścisk nie zelżał, wręcz przeciwnie — Lyra przebudziła się ściśnięta mocno chłodnymi rękami, sennie próbując wydostać się z nich, aby móc wstać. Jego ciężkie, sztywne ciało naciskało na nią mocno i słowa nie działały, prośby nie przynosiły skutku, aż wreszcie krzyki i desperackie wyrywanie się spod trupiego ciała przyniosły zamierzony efekt. Na miejsce przyjechała policja, przesłuchując Lyrę w charakterze świadka, śledztwo kończąc z oficjalnym wynikiem autopsji — śmierć z przyczyn naturalnych.
Oficjalnie ustalono, że mężczyzna, w wieku dwudziestu sześciu lat, dostał zawału. Jego rodzina niespecjalnie w to wierzyła, ale nie znaleziono nic, co mogłoby dowieść, że byłoby inaczej. Przekonani jednak o winie dziewczyny, zaczęli rozpuszczać coraz to gorsze plotki na jej temat, całkowicie mieszając jej nazwisko z błotem. Ludzie wierzyli, bo była to dobra historia. Nie wpuszczono jej na pogrzeb narzeczonego, kazano jak najszybciej opuścić mieszkanie, które dzielili i skutecznie sprawiono, że niemal żaden reżyser w mieście nie chciał wpuścić jej na swoją scenę.
ZDESPEROWANE SYRENY UCIEKAJĄ SIĘ DO DESPERACKICH CZYNÓWŻycie Lyry, które nigdy nie było specjalnie stabilne, rozsypało się na kolejne, tragiczne kawałeczki. Musiała wrócić do domu matki; do ojczyma o lepkim spojrzeniu i jeszcze bardziej lepkich palcach.
Jej młody wiek go nie powstrzymywał wtedy; teraz tym bardziej.
Przekonany był o winie Lyry, głośno głosząc opinię, że sama sobie na to zasłużyła tym, jak się prowadzi. Ciągłe kłótnie, kompletny brak prywatności i natarczywość ojczyma sprawiły, że zdecydowała się wyprowadzić do mieszkania znajomych, niemal całkowicie odcinając się od matki i potencjalnej pomocy finansowej od niej. Z początku próbowała wrócić na scenę, chwytając się coraz do bardziej żałosnych ról, byle tylko zarobić, występując nawet okazjonalnie w kilku reklamach czy małych rolach telewizyjnych sprawdzających ją jedynie do ładnej twarzy w tle. Z czasem jednak nawet ich zaczęło brakować, zmuszając ją do chwycenia się brzytwy w postaci wyrywania własnych łusek i sprzedawania ich na czarnym rynku.
SUCHOŚĆ ŻYCIA CODZIENNEGODni zlewały się ze sobą, rozpacz goniła rozpacz, aż wstawanie z łóżka stawało się przedsięwzięciem nie na jej siłę. Tragedia utraconej miłości i reputacji ciągnęła się za nią, jak dusząca ją z każdym dniem mgła, a koszmary, które nawiedzały nocami, spędzały jej sen z powiek. Nie potrafiła wskazać miejsca, gdy ta myśl się w niej narodziła, ale w pewnym momencie po prostu przestała wchodzić do wody. Z początku nic to nie zmieniło, jednak z tygodnia na tydzień, miesiąca na miesiąc, zaczęła odczuwać tego skutki, aż wreszcie przy trzecim miesiącu, jej ciało zaczęło się poddawać.
Przytłaczający skórę żal trzymał ją na brzegu, choćby się starała, nie była w stanie wejść do wody, kuszona propozycją, że wtedy to się skończy — cały ten ból, cały ten chaos odejdą w niepamięć, a ona wyschnie i zniknie; nikt nie będzie już na nią patrzeć, nikt nie będzie już o niej mówić.
Czuła wyraźnie, że im dalej od morza, tym słabsza była. Codzienne czynności zaczynały sprawiać jej trudność, jedzenie nie przynosiło energii, a promienie słońca nie sprawiały, że jej skóra tętniła życiem — była stworzeniem morskim, to słonej wody w żyłach potrzebowała, jednak pogrążona w bezdennej rozpaczy, nie była w stanie. Jej apatia przechodziła niezauważalnie dla większości ludzi. Były jednak osoby, które dostrzegały, jak jej usta pękają i krwawią boleśnie przy każdej próbie sztucznego uśmiechu; jak skupienie sprawiało jej trudności; jak chwiała się, gdy wstawała od stołu. Właściwie nie pamiętała momentu, gdy wbrew jej cichym protestom, włożyli ją do morza, na tyle głęboko, że przemiana była niemal automatyczna.
DROGA NOCYCzas leczył, a przynajmniej zakopywał rany. Dni przynosiły nowe trudności, noce stare koszmary, jednak z upływem czasu nauczyła się udawać, że nie istnieją. Skupiała się na codzienności; na kawie wypijanej rano w kuchni; na załatwianiu interesów antykwariacie; na patrzeniu, jak słońce leniwie zachodzi nad oceanem; na spotkaniach kowenu, na które zaprosił ją przyjaciel. Zaczęło się z ciekawości, słuchając jednak słów, które były tam wypowiadane, zauważyła, że się z nimi zgadza. Magia w jej mniemaniu nie była czymś, czym powinni się dzielić. Niemagiczni byli albo natarczywymi muchami, które łgały do syreniej aury jak do ognia lub bolesnym wspomnieniem ojczyma. Uporczywych spojrzeń i uwag, rąk, które bezczelnie wyciągali w jej stronę, a ona musiała zachowywać powściągliwość, aby ich nie odgryźć.
Więc przychodziła dalej i została w Kowenie Nocy, jako sprzymierzeniec, coraz chętniej słuchając i obserwując, co się na nich dzieje.