MarzecTo, co wydarzyło się na Placu Aradii, prześladowało go w snach. Tłum uciekające w popłochu, tłoczące się przy zaryglowanej kościelnej bramie. Słowa modlitwy sączące się z ust wyznawców Lucyfera. Niebo o barwie krwi. Deszcz piór. Swąd palących się zwłok. Orły. Rzucone na bruk kobiece zwłoki. Wydziobana wątroba na wzór prometejskiego mitu.Obaj byli oportunistami. I obaj wiedzieli, że wszystko ma swoją cenę i nawet wpierdol nie był darmowy. Kosztował zakrwawione knykcie, ukruszonego zęba, podbite oko, rozciętą wargę albo złamany nos.W Eaglecrest pojawił się jak zawsze - punktualnie. Pod znajome drzwi trafił minutę po czasie. Wędrówka przez znajome uliczki ciągnęła się w nieskończoność. Miał wrażenie, że nie dojdzie do celu. Miał wrażenie, że nie zapełni tęsknoty pod sercem,która jątrzyła się jak otwarta rana.Bał się spać. Bał się koszmaru, który powracał każdej nocy - własnych żylastych palców wydłużonych w orle szpony i stosu zakrwawionych, martwych ciał. Jedno z nich miało jej twarz. Kolejnej słabości. Misty Presswood.Poznał ją. Poznał ją niemal od razu. To ta sama kobieta, która w otoczeniu dwójki, a właściwie trójki mężczyzn, wliczając w ten krąg męża Zuge, znalazła się w jednym czasie, co Kowen Nocy w zagajniku. Grymas, jaki przeciął twarz Fogarty'ego nosił znamię wyzwania. Pamiętasz mnie? Połączyła nas wspólna tragedia - śmierć Erosa.Obiecaj, że chociaż ty mnie nie odtrącisz, zwrócił się do Matki, kiedy spotkał ją na swojej drodze, w nieczynnej fabryce, gdzie przyjął jej błogosławieństwo. Kiedyś było darem. Teraz czuł na swoich barkach ciężar tego brzmienia.Czasem, w takich chwilach, jak te, kiedy emocje ciążyły jak kamień stresem na żołądku, miał wrażenie, że w oczach Nevella odbijał się księżyc, który, niczym drogowskaz, swoją srebrzystą poświatą, wskazywał Fogarty'emu drogę do celu, jakby sama Lilth czuwała nad nim, by dotarł do domu bezpiecznie. Bloodworth był jego drogowskazem, światłem przełamującym mrok. Sama Matka Piekieł złączyła ze sobą ich drogi.Historia - przepustka do przeszłości. Cecilowi same obcowanie z książkami nie wystarczało. Wykłady, choć ciekawe, nie dostarczały wiedzy, jakiej pragnął. Niektóre pytania musiał zatrzymać dla siebie. Nie mogły ujrzeć światła dziennego. Z jedną z książek traktujący o Wykreślonym Roku, wziął się w końcu w garść i podszedł do pochylającej się nad lekturą profesorskiej sylwetki. Kroki jego były jak zwykle ciche, niemal bezszelestne - bardziej słyszalny był szelest kartek. Jakby poruszał się po lodzie, który w każdej chwili może pęknąć pod ciężarem jego kroków, albo po rozgrzanych węglach, wiec robił wszystko, by uniknąć kontaktu z nimi.Objął wzrokiem teren wskazany gestem przez Arthura. Obraz, którego nie chciał oglądać. Nawet tornado nie było w stanie narobić tylu szkód. Apokalipsa wyciągnęła ku nim swoje ramiona. To ledwie początek tego, co ich czekało. "Dać im przestrzeń do życia" odbiło się od cecilowej ściany czaszki.Znaki świadczące o obecności Neviego w pomieszczeniu powitał cichym westchnieniem ulgi. Nie chciał być dzisiaj sam, chociaż paradoksalnie zdecydował się zamieszkać w pojedynkę, z cichym towarzyszem w osobie Pico, plątaniną myśli wbijającą się pod kopułą czaszki, chaotycznymi emocjami wybijającymi gwałtowni rytm w sercu i piętrzącymi się pod powiekami dantejskimi scenami, których świadkiem były jego oczy.W pięciu gwałtownych uderzeniach serca wymknął się z mieszkania. Bezszelestnie pokonał kondygnacje składającą się z trzech pięter i w końcu został powitany przez chłód marcowej nocy, który sprawiał, że znowu zadrżał, czując jak od stresu sztywnieją mu mięśnie. W głowie huczało jedno pytanie - co takiego się stało, że stryj nie mógł poczekać z tym do jutra?Ujrzał w jego spojrzeniu strach. Podobny do tego, który wspiął się po ścianach ceciliwego gardła, kiedy cisze panującą w mieszkaniu zakłócił głośny pisk. Świadomość, że życiu Pico groziło niebezpieczeństwo, zupełnie wybiła Fogarty'ego z rytmu. Ołówek wypadł mu z dłoni, a on - na złamanie karku - pognał do kuchni. Wtedy momencie też był bliski zawału, co utwierdza Cecila w przekonaniu, że Edgar zasłużenie stał się ofiarą jego żartu, chociaż Nevie nigdy nie nauczył go czym jest akceptowalna dawka poczucia humoru.Przez chwile - trwającą ledwie kilka sekund - rysy twarzy Lebovitza wydały mu się osobliwie znajome, jednak, pomimo najszczerszych chęci, nie mógł przywołać wspomnień, które by ich dotyczyły, ani tym bardziej zdiagnozować źródła tego wrażenie, niewątpliwie zakorzenionego w błysku, jaki dostrzegł w jego spojrzeniu i w sposobie, w jakim układał usta, obecnie w grymasie zdziwienia.List napisany ręką Blair Scully był dla Cecila równie zaskakujący, co jej ochota na zakopanie topora wojennego, bo chociaż symboliczny uścisk dłoni miał być wymownym gestem początkującym nieoczekiwany, nowy rozdział ich znajomości, dopiero jej może udałoby się nam w końcu razem popracować nad znalezieniem wspólnego języka uświadomiło Cecila, że - w jej oczach - nie był to jedynie teatrzyk pustych gestów i kolejna farsa. Wierzyła, albo chciała wierzyć w szczerość jego intencji. Ewentualnie - i ten scenariusz Fogarty'emu wydał się o wiele bardziej prawdopodobny - rzucała mu kolejne wyzwanie. Nie pozostało mu wobec tego nic innego, jak podnieść rzuconą ku niemu rękawice.Usiadł, zgodnie z jej instrukcjami, na łóżku. Materac ugiął się najpierw pod ciężarem jego ciała, potem pod jej, gdy zajęła miejsce obok.Rozmowa, jaka się między nimi nawiązała, została zwieńczona niezręcznym milczeniem.Czasem zazdrościł Ronanowi, ze wśród drzew, w zbutwiałym odcieniu zieleni, w akompaniamencie trelu ptaków, w mchu uginającym się pod ciężarem korków, czuł się, jak w domu. Cecil, choć bardzo tego pragnął, nie mógł podzielić jego uczuć. Czuł się tu obco, jako intruz, jak włamywacz, który narusza niedotkniętą ludzką ręką zarezerwowaną wyłącznie dla przyrody przestrzeń.Twarz Verity’ego była dużo lepszym punktem obserwacji, co jego plecy. Gdy tylko się odwrócił i objął Cienia spojrzeniem, wrzucając z siebie słowa, zbliżył się ku niemu, naruszając dystans dziesięciu kroków – jakby chciał lepiej przyjrzeć się ukrytej w półmroku twarzy rozmówcy, zamaskowanej wtopieniem na najniższym poziomie. Uśmiech zastygły na wargach mężczyzny i luźny, pozbawiony oznak nerwowości ton głosu nie powstrzymał dreszczu napięcia, który przebiegł wzdłuż cecilowej linii kręgosłupa, spinając mięsnie nieprzyjemnym odrętwieniem, ale nawet ono nie zmusiło jego własnych ust do rozstanie się z połuśmiechem.KwiecieńList, który dotarł do niego kilka dni temu, mimowolnie wywołał lekki uśmiech na jego ustach. Bał się, cholernie się bał, że bezpowrotnie stracił z nim kontakt. Nie chciał urwać z nim znajomości. Nie w taki sposób. Chociaż przez rok wmawiał sobie, że Foggy nie był istotny w jego życiu, podskórnie wiedział, że to nieprawda. Był. Póki ściana ognia nie stanie mu na drodze, był w stanie poradzić sobie z każdą przeszkodą. Nie powiedział tego na głos. Swoje spojrzenie skupił na lewym profilu Forgera. Odbijała się w nich determinacja zaciśnięta w zamkniętych w pięść w placach.Chociaż przez dłuższa chwile unikał kontaktu wzrokowego z Foggy'm, czuł na sobie ciężar jego spojrzenia, przez co tym bardziej próbował stłumić oznaki stresu, jakie go dopadły, dłonie ukrywając w kieszeni płaszcza i zaciskając zęby na filtrze papierosa. Dopiero wyszeptane Tranquillita scorporis i ciepło dłoni ułożonej na barku, uspokoiło kołaczące w piersi serce. Podniósł wzrok na jego twarz, usiłując ukształtować z grymasu tkwiącego w kącikach ust imitacje uśmiechu, który miał zastąpić słowo "dziękuję".Powinien zaczął od początku - "Cześć, jestem Cecil, współdzielimy ściany", ale był na bakier z kurtuazjami, a racjonalizm został zastąpiony przez płytki dreszcz biegnący pod skórą i dolną wargę złapaną w zęby. Istniał też - ironicznie - cień szansy, że zdradził mu swoje imię, jednak mogło zostać zapomniane między innymi. Nietypowa, a może raczej niebanalna, ale przyciągająca uwagę piwnych tęczówek uroda zapadała w pamięć. Cecil pomylić jej nie mógł z żadną inną. Czasem, w chwilach takie, jak te, gdy nie potrafił odróżnić snu od jawy, a płytko pod skórą wił się dreszcz, wydawało mu się, że balansował na granicy fikcji i rzeczywistości, które oddzielała cienką, wręcz niedostrzegalną dla ludzkiego oka linia obłędu. Obecnie czuł jak wspina się po wąskim karterze krtani, przez co nie był pewny, czy jest stanie zmusić struny głosowe do współpracy.Nieznajomemu towarzyszyła pogarda do tego miejsca. Dostrzegł w jego sylwetce. W wyprostowanych plecach, pewnym kroku. Pomyślał o nożu. Zetknął z jego rękojeścią palce. Wystarczyło scalić się z otoczeniem, zakraść się za plecy i napoić chłodną, spragnioną stal tętnicą w naczyniach krwionośnych krwią. Obudził się nagle. I chociaż oddech miał spokojny, miarowy, a klatka piersiowa unosiła się i upadla równomiernie, ból imadłem zacisnął się na jego czaszce. Stękając mrukliwe przez zaciśnięte zęby, obrócił się na drugi bok i dopiero wtedy odkrył, ze leży na czymś twardym, czymś, co nie mogło być materacem jego łóżka. Czuł suchość w gardle. Przełknął ślinę, by go nawilżyć, wzrok skupiając na majaczącej w zasięgu wzroku sylwetce mężczyzny, którego głos rozległ się tuż przy jego uchu, jakby do niego szeptał. Barwę głosu miał znajomą. Rysy twarzy również.Spoglądał na nią jak na zjawisko, które wymykała się spod rozumienia ludzkiej wyobraźni. Jej rysy twarzy wykrzywiała, zdaniem Cecila, zupełnie niezrozumiała, złość. Do spojrzenia wdarły się iskry nienawiści, która niegasnącym pożarem zalewała cecilowej trzeźwa, gdy tylko spoglądał w kierunku, w którym jego wzrok ciemniał, a palce zwijał w pięści. Przed piwnymi oczami rozciągał się widok, który sprawiał, że serce wybijało mocniejsze akorady w piersi. Sonk Road. Popękane chodniki. Betonowa klatka. Cmentarzysko złudzeń i nadziei. Miejsce, gdzie stęchłe powietrze przesiąkło zgnilizną rozkładu. Tu nawet papierosy nie smakowały tak samo. Tu diabeł mówił "dobranoc".Noc jak zwykle dawała mu fałszywą gwarancje bezpieczeństwem. Skąpany w blasku księżycowej luny czuł na sobie kojącą obecność Lilith, ale nie mógł dłużej trwonić czasu. Omiótł spojrzeniem okolice. W oknach nie paliło się światło. Były szczelnie zasłonięte. Kogo tam zastanie? Odnajdzie martwego, a może ledwo żywego Huxleya?Niemal błagalne spojrzenie wbił w oblicze Terence'a, czując mrowienie pod językiem i nieprzyjemny posmak w przełyku. Maska obojętności, którą usiłował założyć na twarz, pękała pod naporem emocji, nad którymi panował z coraz większym trudem. Czasem miał tylko jedno pragnienie – ukryć się w ciemności nocy. Bez słowa, z cichym, nieskoordynowanym pomrukiem, zmniejszył dzielący ich dystans w zaledwie dwóch krokach. Niewypowiedziane "tęskniłem" mgiełką oddechu ułożyło się nevellowym skrawku szyi, kiedy westchnął z wyraźną ulgą, twarz wtulając w jej zagłębienie. Przymknął powieki. Sekundy umykały, chociaż sam miał wrażenie, że czas stanął w miejscu, tak jak on stał w bezruchu. Czul bijące od Neviego ciepło. Słyszał własne bicie serca. Odnajdywał w tym ukojenie.Pierwszym, werbalnym komentarzem był syk, imitujący głos wydany wcześniej przez cecilowe gardło. Odbita w mimice twarzy irytacja współgrała z wysłanym mu przez studenta surowym spojrzeniem. Pod jego wpływem zatrzymał oddech w płucach i, by uniknąć konfrontacji wzrokowej, przyjrzał się splecionym w uścisku palcom, jednak pod wpływem Cecilu Fogarty, które stanowczością pobrzmiewały w skrawach dzielącej ich przestrzeni, uniósł głowę. Kolor jego oczu wydawał się jeszcze chłodniejszy niż zazwyczaj, upodobnił się do tych wszystkich chłodnych, samotnych poranków w samym sercu zimy, gdzie temperatura spadała poniżej zera, co czuł, gdy wyślizgiwał się z pościeli, gdyż zwykle zapomniał domknąć uchylone okno, przez które wpadło zimne powietrze.Wykorzystując element zaskoczenia, wślizgnął się do środka pomieszczenia, jednak nie ujawnił swojej trudnej do dostrzeżenia niewprawionym okiem obecności. Ukrył się w cieniu gablotki. Strużki światła, która oświetlały mu drogę, padły na dwie trafione zaklęciami sylwetki. Mężczyźnie, walczącego o haust powietrza, kaptur spadł z głowy. Cecil ujrzał jego wykrzywioną w złości twarz. Była mu zupełnie obca.Przypalona skóra piekła nieprzyzwoicie, jakby zimne ostrze stali zatopiło się głęboko w jego ciało. Jej niechcianą woń czuł, wciągając przez nos kolejne hausty powietrza. Była drażniąca w podobnym stopniu, co posmak duszącego dymy w przełyku i równie przytłaczają, co kłębiące się pod sklepieniem czaszki myśli. Nie miał wątpliwości, że blizny, które pozostaną na powierzchni jego ramiona, chociaż częściowo zaleczone przez czar chłodzący, będą przypominać mu, jak kolejny raz uciekł przed tym, czego bał się najbardziej - ogniem.Co skrywa płótno, za które ryzykowałem życie?, zatańczyło na opuszku języka, ale nie znalazło drogi do ust. Zdjął kurtkę. Przewiesił ją przez oparcie krzesła. O tej porze - oprócz jego, Huxleya i kobiety sączącej przy jednym ze stolików kawę - nie było tu nikogo. Nawet Zuge. Gdzie jest? Ciekawość nie zagrała pierwszych skrzypiec, nie zapytał. Znał odpowiedź. Może potem wpadnie. Może się nie pojawi. Jedna wielka niewiadoma.Chwile słabości, które miewała Charlotte Williamson, nie należały do niego. Nie chciał oglądać ją w takim stanie. Nigdy. Były te emocje, które go nie dotyczyły, bo jedyne, co mógł jej zaoferować w zmian, poza ironiczną wymianą doświadczeń, to cierpki grymas zastygły na ustach i słowa pozbawione otuchy.Spojrzał prawdzie w oczy. Dostrzegł ją w spojrzeniu Scully. Blada skóra w wąskiej uliczce, odciętej od dostępu do światła, oświetlonej wyłącznie przez nikły blask sierpa księżyca, wyglądała tak jak on - upornie. Dwie zjawy balansujące na krawędzi. Dwie zabłąkana dusze. [ukryjedycje]
Ostatnio zmieniony przez Cecil Fogarty dnia Nie Kwi 28 2024, 15:28, w całości zmieniany 2 razy |