First topic message reminder : Łyse wzgórze W oczy rzuca się sucha gleba, swoim nieurodzajem sprawiająca, że nawet chwasty szybko usychają, jakby nie docierały tam promienie słońca. Bezlistne drzewa, mgła otulająca szczyt w sezonie jesiennym, niepokój, duchota i wrażenie, że w powietrzu unosi się stęchły zapach śmierci - właśnie tym zjawiskom jeden z najbardziej charakterystycznych punktów w Cripple Rock, którego wysokość względna liczy sobie okazałe 297 metrów, zawdzięcza swoja nazwę. Wzgórze od stu lat nie daje mieszkańcom Hellridge zapomnieć o wydarzeniach związanych z Wykreślonym Rokiem. To tu, 23 grudnia 1885 roku, znaczna część rodziny Fogartych, jaka krwawą tendencją zapisała się na kartach historii Saint Fall, pogrążając miasto nieomal na rok w bezwzględnym chaosie, została unicestwiona. Być może właśnie wtedy okolica zatonęła w objęciach martwicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
Nic mu nie mówi. To źle. Cecil nie zdaje sobie sprawy jak bardzo, ale zdaje się, jakby cała sztywność twarzy Abrahama nabierała w tym momencie na mocy prawnej, a tańcujące wokół niego nieprzychylne cienie gęstniały – to powinno być odpowiednią wskazówką dla czujnych obserwatorów, bo słowa – szybko się okazuje, nie są wcale mocną stroną łowcy. Jakby złożył śluby milczenia, które zobowiązują go do wypowiedzenia konkretnej liczby zdań w ciągu miesiąca, usta związuje w supeł, tym ciaśniejszy, kiedy czuje dotyk jego palców. Wyraźnie napina mięśnie szczęki, pracuje mu także żuchwa, co Cecil z łatwością może wyczuć pod opuszkami lewej ręki. I tyle. Nic więcej Abraham nie robi, mierzy Fogarty’ego spojrzeniem, jakby gra toczyła się nie o dumę, czy o to, kto pierwszy się z tej gry wycofa, a o ich życie. Pozwala mu się dotknąć, pozwala mu mówić, tak blisko swoich ust, że czuje jego oddech na ustach, i gdyby tylko pochylił się jeszcze kilka milimetrów w jego kierunku, poczułby także ich fakturę. Nic nie mówi, nie reaguje, nie odpowiada, ale tak naprawdę nawet nie zakłada, że Cecil faktycznie spodziewa się jego odpowiedzi. Daje jego słowom rozbrzmieć między nimi i zawisnąć jako pytanie retoryczne, nawet jeśli takim nie było w zamiarze. Jeden mięsień jego twarzy drga tylko wtedy, kiedy kciuk Cecila zahacza o jego wargę. Poza swoją kontrolą ciche syknięcie wydziera się spomiędzy jego warg, charknięcie może nawet, przez które ma się wrażenie, że ta ręka, która teraz znajduje się w tej niedogodnej pozycji na jego twarzy, zaraz zostanie odgryziona. To była jego odpowiedź. Spróbuj – namawia Cecil, ale Abraham nie kieruje się taką pokusą, zamiast tego opiera się chęci gwałtownego szarpnięcia głową w bok. Lekko przymruża powieki, zadzierając zamiast tego podbródek w górę. Nie zauważa tego wcześniej, albo ignoruje, ale Cecil jest wyższy od niego, ale nie tylko to go drażni, a ten wymowny dreszcz Cecilowego ciała, którego nie jest w stanie ignorować, chociaż próbuje. Wraz z tym spostrzeżeniem zaciska zęby, żeby powstrzymać się od komentarza. To nie tylko gra – może jej elementy, ale bezwolna reakcja ciała chłopaka wskazuje na to, że nie wszystko imituje. Z jakiejś przyczyny Abraham czuje się tym rozeźlony. Cofają się od siebie w tym samym momencie. Abie – pada z jego ust i Alden zaczyna żałować, że się przedstawił. W tej chwili niejasne “Mr le ronchon” zdaje się mu bardziej opowiednie niż zdrobnienie zdrobnienia jego imienia. Próbuje się nie skrzywić, kiedy poprawia go chłodno, ale bez wyrazu zniecierpliwienia: — Abe. Przechyla głowę na bok na propozycję, jaka pada między nimi i… po prostu wisi między nimi, bo Abraham nie odpowiada, nie ma tego nawet w planach. Pokazowo wsuwa z powrotem dłonie w kieszenie spodni, ale tylko na chwilę. Kilka oddechów, w których pławi się kojącą ciszą między nimi. Może jednak powinien, jakoś to podsumować? — Nie. I nie obchodzi mnie to. Wysuwa ręce z kieszeni spodni i zbliża się kolejny raz w jego kierunku. — Wiesz dlaczego…? Nie dowie się, bo zanim Abraham udziela odpowiedzi, jego pięść wbija się w żołądek Cecila, a kiedy cios zgina go lekko w przód, drugą ręką celuje w punkt witalny na szyi. Nie jest łatwo go trafić tak, żeby pozbawić kogoś przytomności, dlatego w końcu zamiast tego, łokciem uderza w jego potylicę. Zaboli. I będzie bolało jeszcze kilka dni, ale Abe potrzebuje go nieprzytomnego. Do osuwającego się na ziemię bezwładnego ciała, rzuca: — Teraz dopiero mnie obrzydziłeś. I chwyta go pod ramiona, a wtedy wstrząsa jego własnymi barkami nieprzyjemny dreszcz, niesmaczny. Ughh. Mimo to, przerzuca go sobie przez ramię, z łatwością, jakby ważył nie więcej niż drobna kobieta. I chyba właśnie tak było. | zt x2 |
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
Wie, że nie powinno go tu być, wie o tym już kiedy wysyła mu krótką notkę w odpowiedzi na jego list, który początkowo planuje zignorować. Uśmiecha się jednak gorzko do zamaszyście stawianych liter, bo prawda jest taka, że chce go zobaczyć – nieważne, jak nielogiczne i daremne wydaje się to spotkanie. Nie przemawia przez niego tęsknota, a czysta furia, jaką deklaruje w ostrym zakończeniu ogonka w “A” w swoim imieniu lub nazwisku – trudno powiedzieć, czym woli się przed nim przedstawiać. Imię wydaje się zbyt spoufałe, a nazwisko nierozsądne do zdradzania. Śmieje się gorzko – trochę szaleńczo, kolejny raz czytając linijkę listu Fogarty’ego. Jedną, za drugą – jak bardzo mały i zabawny wydaje mu się ten człowiek, który tak mocno objaśnia mu swoje motywy – czy jak pisze w liscie “ich brak” – jak niepewny siebie musi być i jak chory psychicznie, że chce się kolejny raz widzieć. Jak Abe, równie niezdrowy na umyśle, przystający na tą propozycję, jeszcze nie zdający sobie sprawy z tego, że niepewność, to cecha, jaką on sobą utożsamia. W swoim domu miał poczucie kontroli, miał przewagę nad czarownikiem, na Łysym Wzgórzu nic nie było pewne, mógł iść prosto w sidła pułapki, albo nawet zwykła rozmowa mogła zamienić się w krwawą masakrę. Jednak on jej łaknie – maskarady i konfrontacji. Ma bogate tygodnie, żeby zebrać informacje o Fogartych, o nazwiskach, jakie dzięki Cecilowi poznaje i zgłębia przez ten czas. Coś podskórnie w Aldenie, rwie się do tego, żeby uiścić pragnienie starcia z tym młodym człowiekiem, tak bardzo ciekawym, złowieszczym i zwodniczym jednocześnie. Tak bardzo potrzebnym mu do jego własnych celów i zbędnym zarazem, jako jednostka istnienia. Nie wie, czy idzie z zamiarem zabicia go, odkupienia własnych win, wykorzystania go, czy kieruje nim zwykła ciekawość, ale w końcu staje na wzgórzu, dokładnie w tym miejscu w jakim się spotkali i odpala fajkę. Co ma być – będzie. Nie przygotowuje się do tego spotkania w żaden strategiczny sposób. Przychodzi ze strzelbą na plecach, ale bez pentakla, bo wie, że w starciu z magią czarownika nie ma szans. W gruncie rzeczy w ogóle jej nie ma, kiedy jest ze sobą absolutnie szczery. Jest zdany na niego – aroganckiego szczyla – bardzo dobrze o tym wie. Czy to zaufanie? Nie. Realizm. — Czego? Nie widzi go jeszcze, ale najpierw słyszy, albo po prostu wyczuwa jego obecność, jak wprawiony łowca, jakim jest, a którym ostatnio staje się na pełen etat. Wydaje się, jakby agresywność tego pytania, miała zademonstrować jego siłę – a nie maskować słabość, ale czy Cecil wierzy w to, że Alden, bez brania go z zaskoczenia, może mu zagrozić? — Takiś stęskniony. Mogłeś mnie znaleźć w domu, nie musiałeś mnie ciągać na trupowisko. |
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
2 maja 1985, tuż po północy Cel wędrówki wyznaczała oświetlająca mu drogę tarcza unoszącego się na niebie księżyca. Myślał, że nakreślony przezeń list, zostanie zignorowany. Myślał, że Abe nigdy więcej nie będzie szukał z nim kontaktu. Odpisał. Tego samego dnia. Zabiegł o uwagę Cecila z podobną zapalczywością, równie bezwstydnie, co Cień, któremu ręka nie zadrżała nawet na ulotny moment zawahania. Zbliżywszy się do miejsca zainicjowanego przez siebie spotkania, nie zadbał o dyskrecje. Kroki stawiał pewnie. Chciał zostać zauważony. Chciał, by jego cień padł na sylwetkę stojącego przy urwisku mężczyzny. Mógł wtopić się w otoczenie, podejść do niego bezszelestnie, zakraść się za plecy, zimną stal noża przycisnąć do szyi, wykrzywić usta w grymasie imitującym zadowolenie i ukraść mu dech w piersi tak, jak wcześniej Abraham zabrał mu wolność. Mógł, ale swoje chęci pozostawił w sferze wyobrażani, na krawędzi świadomości, w obszarze myśli, bo nie zależało mu na zemście, na krótkotrwałej chwili satysfakcji, na triumfalnym uśmiechu wykrzywiającym wargi. Tęsknota - kiedyś wydawało mu się prymitywnym uczuciem zależności, pielęgnowaną pustką tężącą pod sercem, której nie mogła zapełnić niczyją, nawet najbardziej nachalną obecnością. Obecnie zakradała się w na jego usta w formie cichego westchnienia, odległego w czasie i przestrzeni. Nie wypierał się jej, nie udawał, że nie istnieje. Nie próbował się jej pozbyć, wydrzeć z piersi, zakopać trzy metry pod ziemią, wraz z wszystkim sekretami, które do groby zabrali jego przodkowie. Nie musiał. Oswoił się z jej obecnością. Przywykł do uczucia żalu zaciskającego się pięścią na klatce piersiowej. Do głosu, który zamierał w krtani. Bo tam - w mieście, które nigdy nie zasypiało - czekał na niego ktoś, komu zależało. Ktoś, kto sprawiał, że nie czuł się samotny. Tyle razy, mnąc pod językiem przekleństwa, wmawiał sobie, że śmierć była wyłącznie kwestią czasu, próbą dokupienia win, zakończeniem przepełnioną rozczarowaniami podróży, ostatecznym rachunkiem sumienia. Nie miała kształtu, zapachu. Deptała mu po piętach wielokrotnie i podobną ilość razy patrzył w jej bezlistne, zimne oczy. Czuł jej lodowaty oddech na karku, który nigdy nie mógł się równać z kąsającym jego policzki wiatrem. I obecnością Abrahama - jego nieobliczalna, fascynującą naturą. Czym mnie dzisiaj zaskoczysz, Abe? Co kryje się pod sklepieniem twojej czaszki? Jakie blizny skrywasz głęboko pod fałdami skóry? Tęsknota po żonie wciąż rozrywa na strzępy twoje serce, a może znalazłeś ukojenie w przypadkowym dotyku? Ich znajomość nie mogła liczyć na szczęśliwe zakończenie. - Za każdym razem, gdy próbowałem wdrapać się na sam szczyt Łysego Wzgórza odczuwałem irracjonalny lęk - szept wywodził się wąskiego kartelu krtani, gdy podszedł do mężczyzny, bez lęku, z fałszywą pewnością siebie tańcząca w kącikach ust pod postacią uśmiechu, która odbił się również iskrami w spojrzeniu. Zachował dystans pięciu kroków, dystans wyciągniętej ręki. Niezbędny, by nie pobudzać do życia drzemiących w Abrahamie nieuzasadnionych pokładów złości. – Za każdym razem wydawało mi się, że czuje unoszący się nad tym miejscem odór śmierci. Nie mogłem zapanować nad drżeniem rąk, jednak dzisiaj, gdy się tu znalazłem, nie towarzyszy mi strach. - Spojrzał mężczyźnie prosto w oczy, w ramach odpowiedzi czemu nie pojawił się na progu jego mieszkania. Nie czuł się tam swobodnie, ani bezpiecznie. Tu, na neutralnym gruncie, obaj mogli poczuć się równie nieswojo, równie nie na miejscu. Czuć unoszącą się razem z napięciem niewiadomą. – Jakby demony przeszłości, które zawisły nad tym miejscem w końcu znalazły drogę do Bram Piekła. Powiedz, Abe, co czujesz, stojąc tu? |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
Nie wierzy mu. Dla zasady i dlatego, że nie warto mu wierzyć, kiedy każde jego słowo potrafi człowieka zwieść, nawet zadeklarowanego tropiciela, jakim był. Prycha więc, po prostu, zwyczajnie i bez oporu, bo nie ma sensu już zakładać maski, kiedy oboje zrzucili pierwsze fasady w piwnicy. Tam nie dał się ponieść swoim demonom, ale dzisiaj jego spojrzenie jest bardziej niespokojne, dzikie i niepoksromione. Dzisiaj patrzy na niego czarnymi, szeroko rozwartymi źrenicami, całkowicie pochłoniętymi myślami, które epatują niepokojącą esencją. Gdyby można było jej nadać konkretną barwę, nawet intensywna czerń nie byłaby odpowiednio głęboka, żeby wyrazić meandry jego myśli. Przypomina sobie cecilowe gry i wężouste słowa, którym nie można zawierzać, dlatego chociaż wyznanie wydaje się szczere, bez niego Abe może by uwierzył, że Cecil naprawdę czuje lęk, ale teraz zdaje się poddawać to w wątpliwość. Lustruje go spojrzeniem od stóp po głowę, jakby samym wzrokiem miał wedrzeć się do jego duszy i poznać jego zamiary, ale wiadomym jest, że nie dostrzeże nic, prócz wątłej sylwetki i fałszywego uśmiechu, który sięga nawet oczu. — Czyżby? – mruczy bez zaangażowania, bo nie chce dać się wciągnąć w tą dyskusję, łypie na niego znad pociągnięć fajki, nawet przez kłęby dymu nie spuszczając z niego spojrzenia. On też nie wyjaśnia swoich zamiarów, ale wyraźnie pluje na jego kilka stóp bezpieczeństwa, bo wyciąga w jego kierunku paczkę fajek, którymi go chce poczęstować. To zaproszenie do skrócenia dystansu, pozwala mu zgadywać, czy tylko do tego. — Whisky. Wydaje się obłąkany, bo odpowiada cecilowi, jakby w ogóle go nie słuchał, ale mimo absurdalnego brzmienia tych słów, to konkretny komunikat, który wyjaśnia się, kiedy Abe niechętnie doprecyzowuje swoje słowa. — Leczy drżenie rąk. Chłopak dzieli się z nim swoimi odczuciami i Abraham nie ma pojęcia dlaczego, ale wszystko staje się jasne, kiedy odbija piłeczkę – ”co czujesz, stojąc tu?”. Oczywiście. Gorzki śmiech wypełnia przestrzeń, gardłowy i nieprzyjazny. To wylana gorycz i nieprzyjazność świata, znajdująca swoją personifikację w tym śmiechu. Przelane w nim: jad, uszczypliwość, groźba i politowanie. — Że zabiję cię, ale nie mogę. Jeszcze. Nie odpowiada “co czuje” – pustkę, przez większość dni, wrogość, złość i nienawiść w inne, choć nawet one bledną i przemijają, bo w gruncie rzeczy wydaje się niezaznajamiony już z żadnymi emocjami. — Co Ci towarzyszy? – pyta beznamiętnie, wysuwając papierosa spomiędzy warg w przypadkowej zbieżności czasu z tym, że Cecil zdaje się być teraz bliżej. Zupełnie tak, jakby był gotów wsadzić mu tę fajkę w gardło. Ale to przecież tylko PRZYPADEK właśnie, że akurat teraz trzyma go między palcami, wypuszczając dym z ust na bok, gdzie dym nie przysłania mu cecilowych zamiarów. — Oprócz fetoru krwi na rękach i zgnilizny twojej rodziny? Brednie. Fetor krwi unosi się za Abrahamem – jego własnej, od kiedy od jakiegoś czasu nie może pozbyć się niechcianych ataków drapieżników, pikujących na niego z nieba. Jakby niebiosa chciały dać mu znak, że to już czas umierać. |
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Wiara - lękliwie trzymane pod sercem stworzenie, wijące się jak węgorz wyciągnięty z wody w klatce piersiowej. Czasem, gdy wznosił modlitwy do Lilith, czuł jak wspinała się po szczeblach żeber, jak podtrzymywała płowy płomień niegasnącej w nim nadziei, jej żar, szczególnie tu, na Łysym Wzgórzu, gdzie jego przodkowie, z imieniem Matki Piekła na ustach, pożegnali się życiem doczesnym, płonął w trzewiach, często odcinając dopływ powietrza do płuc. Dzisiaj nie czuł bezdechu, duchoty. Nie czuł przytłoczenia. Nie czuł bezsilności, niemocy. Głos nie grzązł mu w krtani. Myśli były klarowane, nie układały się w mozaiki bezkształtnych, odbitych na dnie świadomości refleksji. Stał na ziemi uświęconej bez lęku i żalu. Stał, w towarzystwie człowieka, który, gdyby zacisnął palce na jego krtani, najprawdopodobniej mógłby go udusić w kilku gwałtownych uderzeniach serca. Czyżby, jak otrzeźwiający świst podmuchu wiatru, otaczało skrawki przestrzeni nad ich głowami i nie doczekało odpowiedzi. Twarz Cecila pozostała nieruchoma, poza ustami, które wykrzywił w sardonicznym uśmiechu. Nie kłamał. Nie tym razem, nie w tym wypadku, jednakże, umożliwiając tej ekspresji wtopienie się w rysy twarzy, pozwolił, by Abraham uwierzył, że to kłamstwo. Potrafił z prawdy stworzyć kłamstwo. Sam, czasem, balansując między fikcją a rzeczywistością, nie wiedział, co jest prawdą, a co tylko wymysłem wyobraźni. Czuł się, jak akrobata spacerujący na linii dwa metry nad ziemią. Jeśli spojrzysz w dół, to spadniesz, Cecil, i złamiesz sobie kark. Abe mógł go złamać z łatwością. Jak spróchniałą gałęź pod podeszwą obuwia. Sylwetka mężczyzny zachowała ta samą konstrukcje, co jego słowa – elektryzującą enigmatyczność, która, odnajdując drogę do aparatu słuchu Fogarty'ego, wprawiała mięśnie ciała w delikatne, niepohamowane i równie niezasadnie, niewyczuwalne drżenie. Wniosek był jeden, jego porada prowadziła do uzależnienia - Nie lubię whisky - odpowiedź Cecila, na pozór pozbawiona sensu, wybrzmiała z jego ust, w jego głosie Abe mógł wyłapać nutę niezachwianej frywolności, chociaz iskry radości nie odbijały się na krawędzi jego źrenic. – Jest paskudna w smaku. Niemal, w tym aspekcie, dorównuje bimbrowi pędzonemu w Wallow. Znam przyjemniejszy sposób na pozbycie się drżenia dłoni. Cecil, kiedyś, dawno temu, chciał wierzyć, że magia była odpowiedzią na wszystkie trapiące go problemy - nie była. Nie mogła uleczyć złamanego serca po stracie Anette. Nie mogła posklejać rozpadającego się pod żebrami kartonowego sumienia. Wyjął z wyciągniętej ku niemu paczki papierosa. Obrócił go kilka razy między palcami – odruchowo, z przyzwyczajenia. Jeszcze zabrzmiało jak odroczenie wyroku śmierci. Jak groźba i prośba jednocześnie. Jak skowyt rannego zwierzęcia. - Co cię powstrzymuje? Im dłużej zwlekasz, tym trudniej będzie się za to zabrać. Uświadomisz sobie, że moje imię i nazwisko to tylko powłoka, pod którą kryje się tez skóra i kości. A może już sobie to uświadomiłeś, Abe? Może przywykłeś do barwy mojego głosu, do skóry, z której ściekała czerwień krwi, do ciepła bijącego od mojego ciała? Cecilowi, w gorsze dni, jego skóra wydawała się cienka jak pergamin. Gdyby Abraham mocniej zacisnął palce na jej powierzchni, pozostawiłby na niej sine ślady swoich palców. Ugięłaby się pod jego palcami jak plaster cytryny. W smaku zapewne była równie kwaśne, co ten owoc. - Głód nikotynowy. Zmniejszył dzielący ich dystans. Tej czynności nie towarzyszyła intencjonalność, ani premedytacja. Tej czynności towarzyszyła potrzeba. Organizm tęsknił za nałogiem. Cecil zignorował prześlizgujące się po linii kręgosłupa przeczucie. Abraham wyciągnął asa trzymanego w rękawie. Argument nie do obalenia; z nałogiem Fogarty nie wygra nigdy. - Masz ogień? Fetor krwi przyległ do tego miejsca, jak zgorzkniałość, która bila od mężczyzny. Odór śmierci był, jak papierosowy dym, pozostawał wszędzie - w kącikach ust, w brwiach, we włosach, na dłoniach, w oddechu i w materiale chroniących ich przed chłodem nocy ubrań. Zgnilizna zepsucia dopadła ich dawno temu - w stęchłej piwnicy, odciętej od źródła światła i ciepła. Cecil stopniowo dostrzegł coraz więcej podobieństw między nimi. Gnili od środka, jak nagryzione, kuszące swoim wyglądem jabłka. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
Nikt nie lubi whisky, chciał powiedzieć, a milczał. Whisky nie pije się dlatego, że lubi się jej smak, gdyby tak było, Abe miałby jeden więcej problem. alkoholizm, a przynajmniej na razie jeszcze nie wierzy, żeby nim był – alkoholikiem. Zamiast jednak powiedzieć to głośno, kręci głową na boki i zamiast tego przyswaja odpowiedź Cecila, powoli i z rozwagą, dając sobie czas na zrozumienie drugiego dna tej wypowiedzi, a nie tylko słów, które padają między nimi, próbuje odczytać źródło nagłej niepowagi tonu, ale jak zawsze intencje młodego mężczyzny docierają do niego tylko połownicznie. Może jest już za stary, żeby zrozumieć zawiłe wariacje jeszcze trzeźwych, niezmąconych umysłów. Nadpisuje każde komentarze własnymi doświadczeniami i świat widzi przez ich pryzmat, czyli głównie na czarno, bez choćby iskierki rozjaśnienia. Nawet następne pytanie nie sprawia, że Abe dostrzega jakąś przyjemność w tym, co mówi: — Seks? Bezbarwność tonu Aldena budzi wrażenie obojętności, nawet jeśli zdrowy mężczyzna w jego wieku nie powinien być obojętny wobec tego tematu, on był. Mimo to, na ten temat ma też swoją opinię, którą dla odmiany się dzieli, jako wiedzą zupełnie bezużyteczną dla niego, jak i dla Cecila, w kontekście ich korelacji. — Najlepszy nie obywa się bez drżenia. Bardziej niż ten temat, interesowała go reakcja mężczyzny na kolejny wątek – ta była dość niewzruszona, jakby nie wierzył w groźbę rzuconą przez łowcę. Niedobrze, że tracił czujność i wiarę w to, że Abe naprawdę mógłby coś mu zrobić. Tylko niedobrze dla Abe’a, który tę pozę zachowywał, czy dla Cecila, który z przygaszoną ostrożnością móglby na tym ucierpieć? Abrahamowi oba “niedobrze” zdają się równie możliwe i poważne w swoich konsekwencjach. Nieważne czy dla niego samego, czy dla Fogarty’ego. — Mylisz się — zarzut, ostry opuszcza jego usta, wcale nie neutralny, agresywny, jakby przeprowadzał inwazję na jego myśli, albo przynajmniej chciał tymi dwoma słowami — odebranie komuś życia, nieważne, czy gnojowi czy nie, obcemu czy ukochanej osobie, nigdy nie powinno być łatwe albo łatwiejsze. To jest jego odpowiedź, która nie ma związku z nim – Cecilem, z tym, jakim jest człowiekiem, jak bardzo Abraham go nienawidzi, jakie obrzydzenie czuje do jego rodziny. — Spotkania z Tobą są jak wymienianie pieluch. Panuje przy tym kurewski gnój, jakbyś zmieszał zapachem gówno trolla, z rozmiarem łajna bydła, ale i tak to sobie robisz i dalej ją przewijasz – córkę, chociaż mógłbyś ją zostawić, żeby gniła sobie w swoim smrodzie. Z Tobą jest podobnie, dlatego od dzisiaj będę Ci mówił Pup (dop. aut. nawiązanie do Baby seal, in. “cile”, czyli dziecięcych kupek). Nie pozostawia mu przestrzeni do myślenia o tym, że go lubi, to ten trudny rodzaj sympatii, który nie ma swojej definicji i zapewne nigdy nie będzie miał. Abe nie szuka dla nich określenia, bo nie zakłada, że będą znali się dość długo i żyli, żeby mogli do określnia ich relacji doprowadzić. Wystarcza mu ta niewiadoma wokół tych dziwnych rozmów, które przeprowadzają, które z boku, dla niektórych mogą nie mieć sensu, ale mają – i dają mu więcej niż kilka miesięcy studiowania charakteru czarowników w księgach i fantazyjnych historiach, z których co najmniej połowa nie ma w sobie nawet ziarna prawdy. Czy miał ogień? Było to głupie pytanie, bo jakoś przecież odpalił swojego papierosa, poprawnie byłoby spytać, czy “da ogień”, ale czy chciał się czymś z Cecilem dzielić? Alden nie powstrzymuje się od ironicznego gestu, kiedy wyciąga zapalniczkę spod pazuchy i w zastanowieniu przekręca ją w palcach, aż w końcu wzrusza ramionami i odpowiada coś, co jest żywym zaprzeczeniem tego, co Cecil widzi: — Nie. Chowa zapalniczkę do kurtki, zaciagając się jednocześnie dymem papierosowym i chwilę wpatruje się z wyzwaniem w oczy Cecila, myśli, co zrobi. Co może. Zabrać mu ją, albo dalej prosić, to jedyne opcje. Odpuszczenie – nie wchodzi w grę, Abe już zdąża zauważyć, że “głód nikotynowy” Cecila dominuje nad jego zdrowym rozsądkiem. Jest zbyt silny, żeby mu się opierać. Dlatego wie, że kiedy zrobi to, co właśnie robi, a konkretnie zbliża się do Cecila, niedelikatnie zatrzaskując dwa palce na jego szczęce, żeby ją rozchylić, nawet jeśli Cecil nie będzie tego chciał, jego ciało zareaguje samo, kiedy Abe wypuści dym z ust. I tak też się stało. Korzystając z rozchylonych warg chłopaka, wpuścił do wnętrza jego ust drażniące kłęby papierosowe, znacznie mniej przyjemne niż te, które wciąga się do płuc. Nie tylko to jest jego zamiarem. Razem z tym ruchem, nakłada swoje wargi na jego w czymś, co odmawia sobie nazywać pocałunkiem, mimo wyraźnego styku warg, wymiany ciepła, oddechów i tarcia faktur skóry. Nie wie ile to trwa, trochę dłużej niż potrzebuje na pozbycie się dymu z ust, ale chyba niewiele dłużej. Odsuwa się powoli, jak zawsze nie tłumaczy się z niczego, nawet, kiedy mruczy niewyjaśnione. — Ciekawe. A chwilę potem pozbywa się smaku jego warg przez kolejne pociągnięcie z papierosowego filtra. — Myślałem, że jestem wyższy. Naprawdę, wiele razy patrzył na niego, zdaje się, z odrobinę niższej perspektywy, ale dopiero teraz to do niego dociera. |
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Rozbawienie wygięło cecilowe usta w delikatnym uśmiechu, który był ledwie widoczny przez padające na jego twarze cienie. Sprowokował go do tej dość kąśliwej konkluzji, więc nie pozwolił, by odpowiedziało mu prychnięcie usiłujące wydostać się z obszaru wąskiego tunelu krtani; zasługiwał na więcej uwagi. - Nie - zaprzeczenie przyszło kilka chwili później. Seks, bez rozlewających się po całej powierzchni ciała dreszczy, był zaledwie imitacją fizycznej przyjemności. – Miałem na myśli niezawodne i jednocześnie bezbolesne, ale niesamowicie kojące Tranquillita scorporis, ale nie będę polemizować z twoim doświadczeniem, z pewnością jest większa od mojego. Przywykł do bezemocjonalnej powłoki, którą nasuwał na swoją twarz Abraham. Kilku zmarszczek, jakie przecinały powierzchnie jego czoła, a także tworzyło pajęczyny wokół kącików ust, gdy wykrzywiał je w grymasie. Przywykł do słów - gorzkich, oschłych w brzmieniu równie szorstkich, co jego zarost pod opuszkami palców. Przywykł do ciężaru jego spojrzenia- oceniającego, jarzącego się w ciemności, jak ślepia dzikiej bestii, która bez chwili zawahania, w każdej chwili, mogła zacisnął palce wokół smukłej szyi i odciąć Cecilowi dostęp do powietrza. To nie prawda, że się nie bał. To nie prawda, że go lekceważył. Nadal żył w nim lęk. Nigdy nie o nim nie zapomniał. Towarzyszył mu, odkąd opuścił piwnice. Pielęgnował go, jak nawyki. Ale wiedział też, że słowa miały moc. Obracał je na języku, wciąż, nieustannie nimi prowokował, testował. Echo - kim jesteś, Abe? - w jego głowie nie cichło. Mógł się o tym przekonać. Włamać się do jego mieszkania. Przejrzeć rzeczy osobiste. Rozgryźć, co kryło się w tej enigmatycznej posturze. Poznać prawdę. Nie wykonał tego kroku. Nie naruszył jego przestrzeni. Nie wdarł się do jego życia. Sekrety, na które składał się Abraham, chciał smakować powoli. Kęs po kęsie. Bez pośpiechu. Rozkoszować się barwą smaków, jaką pozostawiała pod językiem. Poznać. Zrozumieć. Badać. Był zagadką, która chciał rozszyfrować, stopniowo, na własną rękę. Rozmowy z nim były zajmujące. Niejednokrotnie wywołały mnogość emocji. Uwiązały go sekrety, jakie sobie skrywał. Co kryło się za to postawą? Czemu go nie zabił, gdy miał ku temu okazje? Czemu uchylił mu drzwi do swojego życia? Dla rozrywki? Bez celu? Pytania się nawarstwiały. Chciał poznać odpowiedź na wszystkie. Jedna została mu udzielona, ale nie zgadzał się z tezą postawioną przez mężczyznę. Nie potrafiłby podnieść ręki na osoby,które obdarzył uczuciami. Nie potrafiłby zatopić ostrze noża w ich szyjach. Nie potrafiłby wykonać na nich wyroku śmierci. Emocjonalne przywiązanie bezlitośnie zaciskało się na jego sercu. W przypadku osób mu zupełnie obcych, mógł na chwile odizolować się do emocji. Mógł udawać, że to nie żywa,oddychająca istota, a zagrożenie, które bez mrugnięcia wyśle go na tamten świat, jeśli zawaha się chociaż na ułamki sekund. Więc się nie wahał. Gdy zaciskał palce na rękojeści noża, dłonie nigdy mu nie zadrżały. Odebranie czyjegoś życia po upływie czasu staje się suchym faktem i jedyne co pozostaje po tym akcie, to czasem próbujące dojść do głosu wyrzuty sumienia. Nie pozwól im wybrzmieć, Cecil. Zagłusz je. - I nigdy nie jest. Zazwyczaj to ostateczność. Natura, która popycha do zbrodni. Sytuacja, emocje. Nienawiść. Żal. Strach. Wszytko to, czego nie można pomieścić w organie wybijającym rytm w piersi. Ile krwi przylałeś w imię zemsty? Trupy, które po sobie pozostawiłeś, przyniosły ci ulgę? Z każdym życiem, które zgasiłeś, czujesz, że poczucie wyrządzonej ci krzywdy maleje? Nie. Abraham kierował się prosto w objęcia obłędu.Uslyszec to mógl w słowach, które z siebie wyrzucał. Były piękne. Jak bukiet róż, który zazwyczaj pod naporem czasu obumierał. Podążali więc w tym samym kierunku. - W takim razie albo lubisz ten smród, albo tak mocno zakorzenił się w twojej świadomości, że nie możesz przestać bez niego żyć. Najpierw przewijałeś córce pieluchy i nie pozwoliłeś jej zgnić we własnych odchodach, a teraz, w odpowiedzi na mój list, zjawiasz się tu, by się ze mną spotkać. Dlaczego, Abe? Co tobą steruje? Dlaczego? Cecil list nakreślił pod wpływem impulsu. Wydawało mu się, że zostanie zignorowany, zagubiony pośród sterty korespondencji, a jednak odpowiedź nadeszła szybciej niż zakładał. I znowu znaleźli się w punkcie wyjścia - w miejscu, gdzie śmierć spotkała się życiem, w miejscu, gdzie przecięły się ich ścieżki. Sympatia czy wrogość? Moneta była dwustronna, podobnie jak ich zrodzona z przypadku znajomość. Cecil nie czuł do Abrahama sympatii, nie czuł do niego również niechęci. Jego uczucia względem tego mężczyzny uplasowały się gdzieś pomiędzy jednym a drugim. Enigmatyczność, która od niego biła, go przyciągała i jednocześnie odpychała. Można było go porównać do ćmy, która leci w kierunku światła? Owszem - był na tyle lekkomyślny, by podejść bliżej i się sparzyć. Zachciała go do tego najpierw zapalniczka w dłoni Abrahama, a potem krótkie "nie", ale zanim zdołał wykonać chociaż jeden krok do przodu, mężczyzna go ubiegł. Poczuł palce zaciskające się szczęce Poczuł oddech układający się mgiełką na skórze. Nie krył grymasu, który przeciął jego twarz. Niechciany dotyk szorstkich palców parzył jego skórę. Ich twarze oddzielały milimetry. Odruchowo, bezwiednie rozchylił wargi i zaciągnął się kłębem dymu, który Abraham wypuścił z ust, niemal się nim krztusząc. Nieprzyjemnie gryzł w przełyk, w odcinki dróg oddechowych, które pokonał, by zapełnić powierzchnie płuc. Nie poczuł ulgi. Nie tym razem. Znieruchomiał, gdy wargi nieoczekiwanie zeszły się ze sobą i gdy poczuł na skórze szorstkość zarostu i obcy smak ust, czego zupełnie się nie spodziewał. Spróbował się wycofać, ale palce Abraham, dociśnięte do kości żuchwy, nie zareagowały na paniczny odruch jego ciała. Mięśnie spięły się w napięciu. Ciało zadygotało. Wolną dłonią odepchnął go od siebie. Nie wiedział, czy wskutek jego działań, czy braku reakcji, ale Abraham w końcu, chociaż powoli, się wycofał. Pierwszego słowa, które opuściło jego gardło, nie dosłyszał. Zagłuszone zostało przez tętniący w cecilowych uszach ciśnienia. Wycofał się dwa kroki w tył. Plecy napotkały przeszkodę w postaci drzewa. Wypluł pozostałości dymu z płuc. Zlizał z powierzchni dolnej wargi posmak obcych ust. - Uwierzyłeś w to, bo przez kilka chwil poczułeś, że masz nade mną władzę - rzucił, chociaż nie odzyskał rezonu. Schował do kieszeni drżące dłonie, wcześniej wsuwając do ust papierosa. Zacisnął zęby na jego filtrze, łudząc się, że sama jego obecność ukoi wystawione na próbę nerwy. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
6 czerwca 1985 Terence był nieświadomy - do czasu. W trakcie ich wędrówki - najpierw do Cripple Rock, a potem już przez las, pokrótce wtajemniczył go w swój plan. Powiedział Lilith, że, gdyby dało się dostać do Piekła, pojawiłby się u jego bram - nie kłamał. Powiedział, że skonfrontuje się z przeszłością - mówił prawdę. Chciał mu obiecać, że to ostatnia przysług, ostatni dług wdzięczności, jaki u niego zaciąga, ale żadne z tych deklaracji nie chciała przejść mu przez gardło. Wydawało mu się, że wąskie grono osób, którym mógł jeszcze ufać, było coraz wątlejsze, kruczyło się jak jego kręgosłup moralny. Będzie jeszcze więcej takich razów. Za którymś oplątał go ramiona obłędu. Skonsultował utracone poczucie czasu z kieszonkowym zegarkiem; niemal czuł pod palcami uwiezioną w przedmiocie demoniczna moc; w jakim języku przemawiają zmarli? Rozpozna chociaż kilka pojedynczych słów z wybrzmiewającej z wielu gardeł paplaniny? Zamiast się łudzić, skupił się na faktach. Blair niebawem rzuci rytuał. Czasu było coraz mniej. Zegar tykał. Niemal słyszał te nieznośne tik-tok odbijające od sian sali zegarowych w rodowej posiadłości Fogarty'ego przy Apollo Avenue 20. W miejscu, gdzie, jak mu się kiedyś wydawało, zatrzymał się czas. Obumarłe wzgórze zamajaczyło nad ich głowami - miejsce, gdzie życie spotkało się ze śmiercią; początek końca; historia zapisana we krwi. - Wspiąłeś się kiedyś na sam szczyt? - zapytał, by przerwać cisza, jaka trwała od kilku minut; była równie nieprzyjemna, co tężące w powietrzu napięcie; w powietrzu czul duchotę zbliżającego się lata, jego oddech w postaci podmuchu wiatru prześlizgnął się po skórze. Niektórzy wspinali się tylko po to, by tam naszczać. Cecil przez wiele lat nie był w stanie wspiąć się na sam szczyt. Czul wewnętrzną, emocjonalną blokadę, która go przed tym powstrzymywała. Wszystko się zmieniło, gdy w jego ręce wpadł dziennik Bertrama, a dzięki jego treści trafił do rodzinnej krypty; wszystko się zmieniło, gdy spotkał tam, na samej górze, Abrahama i jego cięte jak ostrze noża słowa. Półgodziny później przed ich oczami rozciągała się panorama otulonego we mgle miasta. Fogarty na moment zamknął oczy i wciągnął do ust nową dawkę powietrza; wydawało mu się, że w powietrzu unosił się zapach, którego nie zapomnij do końca życia, ten sam, który zakradł się do nozdrzy, gdy znalazł martwa Anette - była to woń śmierci. - Zachowaj dystans - mruknął cicho, bo przecież nie wiem, co się stanie, dodał w myślach, zerkając na niego przelotnie przez ramię; blady uśmiech był wszystkim, co mógł mu obecnie zaoferować. Usypał pentagram, ale nie umiejscowił na krawędziach jego ramion świec, zamiast tego usiadł w jego centralnym punkcie i jeszcze raz zerknął na zegarek. - Przemówcie do mnie jednym głosem. Wyjął z kieszeni piersiówkę. Zacisnął na niej palce. Nie miał pojęcia, jak smakowało fle lanmò - do tej pory nie potrzebował pomocy narkotycznych trunków - ale zaraz się przekona. Jeszcze kilka chwil. Wskazówka zmierzała ku właściwej liczbie. Już czas. Poczuł jak magia przepływa przez pory jego skóry, wsiąka w nią, jak woda w gąbkę. Łyk alkoholu był ostry i otrzeźwiający jednocześnie - rozpalił ściany przełyku. Zacisnął mocno palce na athame, wybierając drogę, którą kroczył od dawna. Nazwisko Fogarty przekroczyło wiele granic; dzisiaj przekroczy kolejną - granice między życiem a śmiercią. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Gdyby wiedział, na czym będzie polegała jego rola, nie zgodziłby się. Mało tego, postawiłby sobie za punkt honoru wyperswadowanie możliwie najbardziej logicznie jak to możliwe, że mają szansę popełnić największe głupstwo, jakie było możliwe. Podczas wędrówki na szczyt łysego wzgórza, przypominał sobie jakich udzielał odpowiedzi Cecilowi, gdy chłopak podpytywał wciąż o szczegóły pracy jako egzorcysta. Nie przypuszczał, żeby już wtedy w głowie Fogarty’ego kreował się plan stania się na jeden wieczór medium, ale zaczynał się obawiać, że sama ta rozmowa mogła być wystarczającą inspiracją w połączeniu z odkryciem takiej możliwości. W starciu ze zdrowym rozsądkiem, aby pozostać tego wieczoru w mieszkaniu i nadwyrężać zaufania Yadriela na wypadek, gdyby ten dowiedział się, że Forger wcale nie był teraz na dyżurze na swoim zwyczajowym, niemagicznym oddziale, przezwyciężył argument o niepozostawianiu Cienia samego. Zdołał już zaobserwować skłonności autodesktrukcyjne chłopaka i samo to przekonało go, że nieważne jak szaleńczy był jego plan, musiał przynajmniej upewnić się, że finał nie okaże się tragiczny w skutkach. — Nie przypominam sobie — odpowiedział lakonicznie, ale zgodnie z prawdą. Pozostawienie Terence’a i jego rodzeństwa w lesie Cripple Rock było jedną z gróźb, jakie słyszeli często podczas prób zdyscyplinowana dzieci, które śmiały się zachowywać jak dzieci. Groźbą, która nigdy nie została spełniona, ale skutecznie zasiała w głowie Forgera przeświadczenie o lesie będącym jednym z najniebezpieczniejszych punktów hrabstwa. I chociaż słyszał teraz częściej o tym jak nastolatkowie wybierają się do niego w poszukiwaniu miejsca odpowiedniego na wspólne ćpanie, tak incydenty w dniu upadku Erosa na ziemię przypomniały mu o dawnych obawach. Teraz wybierali się tam, by dopełnić rytuału i z jedną tylko nadzieją, że ten nie zakończy się katastrofą. Może powinien bardziej zaufać Scully. — Ty natomiast sprawiasz wrażenie, jakbyś doskonale znał to miejsce — stwierdził, zatrzymując się na chwilę w pół kroku przygarbiony. Wciąż tak wielu rzeczy nie wiedział o Fogartym ani o drogach, jakimi kroczył samotnie czy z siostrą. Części prawd o nim potrafił się domyślić, wbrew temu, w co być może chciałby wierzyć chłopak, nie było to niemożliwe do rozszyfrowania. Terence daleki był od naiwności, mimo że pewnych tematów nie poruszali w swojej obecności, opuszczając na nie korzystną dla nich obu zasłonę milczenia. Jednak obserwował i wyciągał z tego wnioski, a te zachęcały jedynie do życzliwego przemilczenia kwestii niewygodnych. — Na tyle, na ile będzie to możliwe — przytaknął. Dystans między nimi nie był duży, ale dawał możliwość reakcji, gdyby magia wymknęła się spod kontroli. Nie znalazł się na samym szczycie, ostrożnie dobierając sobie miejsce, by mieć jak najlepszy podgląd na to, co miało właśnie nastąpić. Skrzyżował ręce na torsie, a skupienie na jego twarzy skutecznie maskowało głęboki niepokój. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Wieczór był parny a powietrze gęste. Już w połowie drogi na waszych ciałach pojawiły się lepkie krople potu. Słońce wciąż znajdowało się wysoko na niebie dopiero rozpoczynając swoją leniwa wędrówkę ku zachodowi. Lato będzie upalne, stwierdził staruszek, którego Fogarty mijał wychodząc z domu. Być może mężczyzna miał rację; być może była to jego największa pomyłka tego dnia. Zdradzony po drodze plan nie wydawał się najlepszym na jaki można wpaść. W najlepszym wypadku, na pewno nie wydawał się też bezpieczny. Gdy dotarli na szczyt, miasteczko zdawała się spowijać mgła. Może Cripple Rock nie chciało być świadkiem tego, co miało się tu za chwilę wydarzyć. Usypany pentagram już czekał, aż Cecil znajdzie się w środku. Przez chwilę milczenia, która zapadła pomiędzy mężczyznami obaj mogliby przysiąc, że są w stanie usłyszeć tę najcieńszą wskazówkę zegarka. Tik-tak. Tik-tak. Jeszcze moment, jeszcze kilka sekund. Fle lanmò paliło gardło i język, magia paliła w krwiobiegu - początkowo było to przyjemne mrowienie ogarniające całe ciało, z każdą kolejną chwilą zmieniające się w dużo mniej przyjemne ukłucia. Niebo pociemniało, choć nie pojawiły się na nim żadne chmury a słońce nie zaszło. Straciło jednak swój blask; zbladło chcąc upodobnić się do Księżyca. Cecil poczuł na skórze powiew chłodnego wiatru, który zmierzwił mu włosy i rozsypał ułożony wcześniej pentagram. Jeśli Fogarty spróbował się podnieść poczuł na skórze dłoni, że trawa jest wilgotna. To nie była rosa; jeśli spojrzał na rękę, ta zabrudzona była granatową, atramentową mazią. - Cecil... - czyjeś usta musnęły płatek jego ucha szepcząc jego imię. Głos należał do mężczyzny? Być może. A może do kobiety? Kto wie. - Cecil... - usłyszał dwa uderzenia serca później przy drugim uchu. Fogsrty, czujesz mdłości, ślina zaczyna nabierać gorzkiego posmaku, ale nie bierze cię na wymioty. Nie jesteś w stanie zlokalizować osoby, która do ciebie szepcze ale wiesz, znajduje się tuż obok. - Gdzie zapłata? - znów, szept najpierw przy jednym uchu, potem przy drugim. Tym razem to nie jedna osoba, jesteś tego pewien. Czujesz, jak czyjaś dłoń przeczesuje włosy na twojej głowie. - Gdzie moje monety? Słońce zaczęło zachodzić, a na niebo wstąpiły gwiazdy. Szybko; mógłbyś przysiąc, że widzisz, jak kręci się ziemia. Terence, usadowiony kilka metrów dalej, zachowując ten cały dystans (być może słusznie, kto wie, co może się wydarzyć?) obserwujesz jak Cecil wypija narkotyczną nalewkę i zamiera w bezruchu. Nic więcej się nie dzieje, niebo nie ciemnieje, słońce nie zachodzi. Wciąż jest parno a nad Cripple Rock unosi się mleczna mgła. Jest to ingerencja Mistrza Gry związana z rzuceniem na Cecila rytuału. Wrócę do Was w kolejnej turze, dlatego proszę o dołączenie mnie do powiadomień o odpisach. Wszelkie pytania można kierować do Charlie'go |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
- Dziwi cię to? - na jego ustach zarysował się cień uśmiechu. - To przecież spuścizna moich przodków. - Drogi, którymi kroczył w samotności, pozostawały poza świadomością kogokolwiek, nawet Tessy. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz, siostrzyczko, powtarzał za każdym razem w myślach, gdy widział jej pytające spojrzenie. Choć dzielenie z nią bólu i emocji nie sprzyjało prywatności i zatrzymania sekretu tylko dla samego siebie, to jednak w końcu opanował tę umiejętność i choćby dlatego po dziś dzień nie wiedziała, że na mapie lasu przylegającego do Saint Fall odnalazł drogę do rodzinnej krypty. Kiedyś jej powiem, przekonywał samego siebie w myślach za każdym razem, gdy w towarzystwie samotności pokonywał jej próg. Powtarzał to tak długo ,że w końcu w to uwierzył, a niesprecyzowane kiedyś rozciągnęło się w czasie. Spojrzał na Terence'a - na moment zajrzał wprost w jego oczy i ciche westchnienie, echo odległych wspomnień, uleciało z cecilowych ust; kiedyś tonął w ich błękicie i zapomniał o tym, że poza mieszkaniem Foggy'ego życie nadal bez zmian toczyło się w jednostajnym rytmie, który zamierał w plątanie ich oddechów i łapczywych pocałunków. Nie był świadomy, że, pod wpływem tych nagłych refleksji, policzki udekorował blady rumieniec. Widział go katem oka, gdy usiadł w pentagramie, wypił kilka ostrożnych łyków alkoholu i złapał w palce surową rękojeść athame. Pięć szybkich uderzeń serca później niebo pociemniało. Uniósł wzrok mimowolnie ku górze, ale nie odnotował na nich obecność chmur, jakby nagle szara płachta pokryła jałowe ziemię Łysego Wzgórza. Za to słońce przygasło, jakby pozazdrościło księżycowi; przełknął ślinę ,mocniej zaciskając lepkie od potu palce na magicznym nożu. Przesunął lewą rękę po trawie, jakby czegoś szukał. Były wilgotne od kropel rosy, przekonywał samego siebie, ale mimowolnie podniósł ją na wysokości twarzy. Skórę pokrywał atrament, choć pierwsze wrażenie było zupełnie nietrafione; mazi miała zupełnie inną konsystencje, przekonał się o tym pocierając palce o palce, a chwilę później zbliżył je nosa, by zapoznać się z zapachem tej osobliwej substancji. Wtedy chłód musnął jego ucha, a w nim rozległ się cichy szept równie cichy co szelest wiatru. Cecil. Poczuł jak oblał go pot, jak zadrżały mu ramiona i ręce. Na moment zapomniał, jak się oddycha. Serce szalejące w piersi odliczało czas do kolejnego szeptu - tym razem w drugim uchu. Cecil. - To ja - rzucił pod nosem i rozejrzał się za źródłem tego dźwięku, ale nie dostrzegł w zasięgu spojrzenia żadnej materialnej, ani mniej materialnej sylwetki, poza majaczącej mu na niewielkiej odległości obecności Terence'a. Powinien zapytać kim jesteś?, albo skąd znasz moje imię? Pierwsze skojarzenie: Bertram. Wielokrotnie wertował w dłoni jego dzienniki i czuł się jak powiernik jego sekretów. Gdzie zapłata? zadzwoniło mu w uszach. Sięgnął do kieszeni, gdzie tkwił zegarek kieszonkowy. Spojrzał na jego tarcze. - Moja zapłata to czas - testował, sprawdzał, kto odpowiedział na jego wyzwanie; Fogarty z krwi i kości powinien doceń te poczucie humoru. Wszystkie ofiary Rory'ego zapłaciły właśnie tym - czasem. Znowu poczuł ukłucie niepokoju, tym razem w dolnej partii żołądka. Spojrzał w górę, gdy zrobiło się jeszcze ciemniej. Nad jego głową pojawiły się konstelacje gwiazd, a ziemia zawirowała. Usta mimowolnie wykrzywił w lekkim uśmiechu. Za daleko zabrnął, aby się wycofać. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
— Nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać o historiach naszych rodzin — stwierdził Forger. Nie umiałby powiedzieć jaki stosunek do swojego rodzinnego dziedzictwa ma Cecil, czy traktuje je bardziej jako brzemię, a może wręcz przeciwnie. Tematy dotyczące ich rodzin nie zajmowały ich podczas ich spotkań; wydawały się z jednej strony zbyt przyziemne, a z drugiej nieprzyjemne na tyle, by wymijać je szerokim łukiem. Terence nie dzielił się anegdotami ze swojego domu, nie opowiadał o matce ani wuju, a jego rodzeństwo było nawet mniej niż warte uwagi. Nie oczekiwał zatem wynurzeń chłopaka w tej dziedzinie, tym sposobem mogąc opierać się jedynie na przekazach historycznych, czasami na plotkach dotyczących szczególnych mieszkańców Broken Alley. Zresztą, Forger nie uważał, że mógłby się do niego porównywać. Jego adopcyjna rodzina od kiedy tylko pojawiła się na nowym kontynencie, najpierw jako bogaci francuscy kupcy w Nowej Francji na północno-wschodnim wybrzeżu, a następnie wraz z wysłaniem dzieci na uniwersytety budowała swoją nienaganną reputację. Jeśli ktokolwiek mógłby ją naruszyć, to jedynie Terence jako czarna owca, która dla dobra ogółu nie chwaliła się wspaniałym domem rodzinnym, z którego wyszła. Forgerowie nie zapisali się w historii Hellridge w taki spoób jak Fogarty. Na krótką chwilę dostrzegł róż na policzkach młodszego mężczyzny, ale gdy ten odwrócił się od niego szybko, łatwo było Terence’owi powiedzieć samemu sobie, że było to jedynie mylne wrażenie i coś mu się przywidziało. Już ostatnim razem, przy Oak End 140, próbował zachowywać na tyle serdecznego dystansu, by pewne wspomnienia nie wydostawały się niechciane w jego towarzystwie. Nie ze względu na to, że były to wspomnienia złe i godne zapomnienia, ale wiedział dobrze, że im dłużej będą one rozpatrywane wciąż na nowo i na nowo, nie zaleczy to pustki, jaka powstała w jego sercu. Uniósł spojrzenie, podążając za spojrzeniem chłopaka, jednak nie widział nic, co warte byłoby uwagi. Niebo naznaczone kilkoma chmurami, lekka mgła oblepiająca wilgocią ich obu – wszystko to powitało ich u samego początku wędrówki, żadnych zaskoczeń. Jeśli jednak odnieśli sukces, magia powinna w jakiś sposób dać o sobie znać. Przykucnął, obserwując otoczenie, próbując dostrzec jakiekolwiek zmiany wokół Cecila, jednak przyzwane dusze nie pozostawiały po sobie nic namacalnego i widocznego dla pobocznego świadka zdarzeń, którym się stał. Wtedy Fogarty zaczął mamrotać pod nosem. Nie słyszał dokładnie, co mówił. Słowa niósł wiatr, ale te ulatywały z dala od niego. On się martwił, jak zwykle. Cecil w tym czasie się śmiał. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
- Ja? Ja? - dziecięcy głos zabrzmiał echem przy uszach Cecila. Mógł być pewien, że towarzyszył temu śmiech. - Ja? Jaaa? A ja? A ja?! - Wszystko na marne...! - niebo zalśniło gwiazdami. Nieznośnie jasnymi; zdawać by się mogło, że zaczęły drżeć? Być może żył kiedyś malarz, który zobaczył to samo i zrobił to samo, co przed chwilą Fogarty. Być może uwiecznił podobny widok na jednym ze swoich obrazów. - Wszystko na marne...! Cecil mógłby przysiąc, że przez moment widział snującą się nieopodal kobietę. Jej sukienka, pełna frędzli kołysała się na wietrze. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, by ustąpić miejsca ganiającym się dzieciom. Okrążyły go śmiejąc się donośnie - choć Fogarty słyszał tylko echo. - Ja?! Ja! W tym samym momencie poczuł chude palce wbijające się w skórę jego ramion. Ściskające go dłonie były lodowate, jak dno oceanu. - Po co mi twój czas?! - krzyk nie był odległy. Rozległ się tuż przy prawym uchu chłopaka. Piskliwy, donośny i niespodziewany. - Gdzie moje monety?! Bez nich nie przepłyniesz! - Ja?! Ja! Ja?! A ja?! - Wszystko na marne...! Wszystko...! - Kompaniaaaa stać! - rozkazowi towarzyszył odgłos setek maszerujących stóp, które zaraz zatrzymały się na komendę. - Sprzwdziiić broń! Głosów przybywało a nieboskłon wirował coraz szybciej i szybciej. - Ja! Ja! - delikatne, przyjemne łaskotanie, jakby ktoś nawijał na palec kosmyk jego jasnych włosów. - … ciemną doliną zła się nie ulęknę... - ...sprawdzić bagnety...! Poczuł szarpnięcie z lewej strony lecz gdy się obejrzał, nikogo tam nie było. Jedynie echo śmiechu. Tupot stóp, który przerodził się w marsz. Zaraz dołączył do niego tętent dziesiątek kopyt i wojenne okrzyki, które znane był z westernów. Nieboskłon pędził dalej, przyprawiając o mdłości. - Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj mnie tu! Nie zostawiaj...!- kobiecemu łkaniu towarzyszyło kolejne szarpnięcie. Cecilu, czujesz, jak twoje spodnie przesiąkają wilgocią - atramentowa maź rozlała się wokół ciebie brudząc ci buty, spodnie i dłonie (te jeszcze bardziej). - Tik tak. Tik tak - mogłeś się wzdrygnąć czując zimny język wpełzający do twojego ucha. - A ja?! Terence - nie doświadczasz tego, co Fogarty. Mgła zaczyna się przerzedzać ukazując widok na Cripple Rock. W oddali możesz dostrzec pojedyncze samochody na drogach a gdy się dobrze przyjrzysz dostrzeżesz, że ktoś prowadzi za sobą krowę, jakby to było Wallow. Nagle jednak odczuwasz na swojej twarzy zimny podmuch wiatru. Z lewej dziurki nosa Cecila wypływa kropla krwi. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Zignorował dziecięcy szept i towarzysząc mu śmiech, który rozległ się przy ucho. Wbił oczy w firmament. Niebo usłane gwiazdami. Przypominał fragment sufitu w jego pokoju. Van Gogh też próbował odnaleźć wspólny język z duchami? Znaleźć się w punkcie, gdzie życie spotykało się ze śmiercią? Wszystko na marne! Kąśliwa myśl zakradła się pod sklepieniowe cecilowej czaszki. Nie czuł strachu, gdy na krawędzi spojrzenia dostrzegł kobieca sylwetkę; materiał zwiewnej sukni szarpał wiatr. Zanim lepiej się jej przyjrzał i próbował rozpoznać w jej rysach jakiekolwiek znajomy akcent, rozmyła się w powietrzu, jak papierosowy dym. Tam, gdzie przed chwilą stała, pojawiły się dzieci. Okrążyły go, z uśmiechami przyklejonymi do ust. Kierowała nim beztroska naiwność. Coś, czego nigdy nie zaznał w dzieciństwie przepełnionym apodyktycznością matki i jej bezlitosnymi metodami wychowawczymi. Wtem poczuł, jak zimne palce wbijają się w jego ramię, a ich chłód przeniknął go do skóry, jakby jego ciało zanurzyło się w lodowatych odmętach ocenu, spinając jego mięsnie w paraliżu napięcia. - Mój? - lekka drwina wybrzmiała z gardła Fogarty'ego. - Nie jest na tyle cenny, by traktować go jak walutę - próbował wyswobodzić się z imadła uścisku. - Nie chcę płynąć, chcę utonąć. Chciał utonąć w szeptach. Usłyszeć je wszystkie. Poczuć, jak przez niego przepływają, jak wcześniej ciepło magicznej energii. Poczuć chód przeszłość na skórze. Poczuć smak krwi w ustach i posmak goryczy w przełyku. Poczuć pięść strachu ściskającą go za dolne partie żołądka. Słyszeć rozdzierające cisze krzyki. Kolejny łyk alkoholu rozgrzał ściany przełyku. - Co obiecała wam Lilith? - jego głos zmieszał się z okrzykiem kompania stać!. - Co kryje się za pojęciem Wysłuchane Modlitwy? Sprawdzić broń! będzie jedną odpowiedzią? - Skylar, gdzie zniknęła twoja siostra? Nakręciła zegar i co dalej? Głosy przekrzykiwały się nawzajem. Cecil nie skupiał się na symfonii dźwięków płynących z miliony obcych gardeł. Skupił się na swoim celu. Na skupisku myśli piętrzących się w głowie. Na pojedynczych imionach. Tych, którzy tu pomarli. Kościół wymazał z historii ich twarze, ale pamięć pozostała. - Myślałem, że cofnęła się w czasie, ale byłam Cieniem jak ja, prawda? Dlatego przemknęła niezauważona przez batalion Gwardzistów i wcisnęła dziennik Betrama między rodzinny księgozbiór? Wstał, czując jak materiał spodni przesiąknął atramentem. Pulsujący, ból w skroniach go nie ruszył - zrobiwszy pełen obrót wokół własnej osi, zacisnął pewniej palce na rękojeści athame, a wypuszczona z drugiej ręki piersiówka zniknęła mu z oczu. Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj mnie tu! To Lilith opuściła swoich wiernych. Zakpiła im prosto w twarz. Pozwoliła, by ich krew wsiąkła w ziemię, po której stąpał. Cel uświęca środki, ale nie zabliźnia ropiejących ran. Ostrze noża zbliżył do gładkiej powierzchni własnej skóry i przeciął ją płytko. Ból przyniósł upragnione otrzeźwienie. Odetchnął, wbijając spojrzenie w przestrzeń przed sobą. - Co się stało w kopalni? Mój prapradziadek znalazł drogę do Bram Piekła? Tym jest szaleństwo, które go ogarnęło? Poczuł zimny dreszcze płynący wzdłuż linii kręgosłupa, gdy ciche tik-tak rozbrzmiało tuż przy uchu, a po jego małżowinie prześlizgnęła się wilgotna strukturę obcego języka. Palcami sięgnął po omacku do gardła osobnika, który naruszył jego przestrzeń osobistą, choć spodziewał się zacisnąć palce na pustce. Czas nie zatrzymał się dla tej chwili. Pod napięta na stelaż kości skórą krew, płynącą w korcie żył, pulsowała niespokojnie tętno w akompaniamencie akordów wybijanych przez serce. Pojawił sie tu, bo szukał odpowiedzi, jakiekolwiek wskazówki, nadziei, która rozpali w nim na nowo płomień wiary, a tymczasem znowu ogarniała go bezsilność, jakby stała się stałym elementem jego codzienności. - Chcecie zbyć mnie milczeniem? Tyle warte są dla was więzy krwi? |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator