PERŁOWE ŁUKI Są jednym z najstarszych i najbardziej zagadkowych miejsc w całym Deadberry; Perłowe łuki, niepozorne z daleka i imponujące po bliższym poznaniu, to zbiegające się z sobą drewniane konstrukcje, które od lat — tak wielu, że nawet najstarsi mieszkańcy miasta mogą to potwierdzić — oplata krystalicznie biały, nigdy niewiędnący bluszcz. Nawet w najsroższe zimy Perłowe łuki nie poddają się mrozom; ich kwiaty nie więdną ani nie kurczą się w sobie, wedle legendy swoją siłę czerpiąc z magii natury, którą ktoś przed wiekami zaklął pod powierzchnią tutejszego spłachetka ziemi. Pod Perłowymi łukami postawiono ławkę, która zwykle zajmowana jest przez pary zakochanych — dzięki oddaleniu od centrum niewielkiego parku, białe kwiaty często są świadkami największych tajemnic czarowników. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
2 — II — 1985 Blask ognia wypalony pod powiekami i smród dymu przyciśniętego do zmarzniętej ziemi przez lutowy mróz; w powietrzu, jak eter, zawisły siwe smugi ciągnące znad rozpalonych ognisk. Gdyby wziął zbyt głęboki wdech — o jeden za dużo — gryzący produkt uboczny zagorzałej wiary wżarłby się w nozdrza, płuca, mózg. Tak, jak zrobił to z ubraniami; do bardzo—drogiej—bardzo—kosztownej—bardzo—Williamsonowej wełny płaszcza przylgnęła woń płonących szczap i grzechu. Niewielka różnica w zwyczajowym zapachu — minus krew i pot, i zbyt częsty odór radiowozu — ale skutecznie irytująca przyćmione zniecierpliwieniem zmysły. Osiemnaście minut od zniknięcia sprzed kościoła; czternaście od wymigania z herbatki u pani Verity, która za punkt honoru postawiła sobie przedstawienie mu swojej dalekiej, znacznie młodszej i niezwykle urodziwej kuzynki, Barnaby, na pewno nie chcesz do nas zajrzeć na minutkę? Dziewięć odkąd opadł na zmarznięte drewno ławki, która od lat — odkąd zniknął Leonard — była stałym punktem na mapie rodzeństwa Williamson. Niektórzy po wizycie przy Czarze Ognia chodzą z rodzicami na kremówki; inni ukrywają się przed nimi w parkowych altanach tak długo, aż zimowe słońce nie dotknie linii horyzontu, a młodsze rodzeństwo nie zacznie pociągać nosami, za nic nie chcąc przyznać, że — tak zwyczajnie, po ludzku — marzną. Charlotte, najbardziej uparta, kiedyś udawała najdłużej. Dziś — tak samo długo — kazała na siebie czekać. Zdradził ją dopiero chrzęst śniegu pod butami i mrowienie; chrzęst był efektem jej kroków, mrowienie — obecności. Zbliżała się i Barnaby zaczął wyczuwać ją na drugim — trzecim, czwartym, dziesiątym; nieistotne — poziomie podświadomości. Zawsze najpierw była przeczuciem, dopiero później obrazem. Najpierw: gęsia skórka na karku, pierwotny instynkt drapieżnika, który w pobliżu wyczuwa równie groźne zwierzę. Dopiero po chwili — słowa, widok, dźwięki, ludzkie emocje w nieludzkim świecie. — Siostro — papieros w ustach podryguje w rytm sylab — jedno słowo, siedem liter, całe lata wspomnień, których zasklepione strupy pokrywają ich dzieciństwo. Kiedyś nie mieli przed sobą tajemnic, teraz składali się tylko z nich; Charlotte mogłaby wyrecytować listę prezentów, które najstarszy brat otrzymał z okazji Chrztu, datę i godzinę pierwszej bójki w szkole, nazwiska osób, które rzygały na jego dwudziestych pierwszych urodzinach. Ale ostatnie sześć lat? Pustka. Zgroza. I cały paciorek wyrzutów; najczęściej wykrzykiwanych — kolejna z rodzinnych tradycji. — Tegoroczny podarunek sprostał twoim wymaganiom? — smużka siwego dymu spomiędzy rozchylonych ust rozmywa świat dookoła; wokół nich tylko trzaśnięcia i szum odległej cywilizacji, odległe echo dziecięcego śmiechu, jakiś kundel zawodzący w samotności. Powietrze jak posypana cukrem lignina; śmiertelnie słodkie, skrzypiące między zębami. — Dobrze cię widzieć. Jakby dwa kwadranse temu wcale nie spotkali się na skwerze przed Kościołem; jakby tamto miejsce i okoliczności nie miały żadnego znaczenia — jak mogłyby mieć, skoro u ich podwalin leżało skrojone na miarę całego hrabstwa oszustwo? Szopka zbita z kłamstw, pozorów i uprzejmych uśmiechów unieważniała te kilka współdzielonych chwil. Tam — przy Czarze — objawiły się ich uformowane przez ojcowskie pięści kukły. Tutaj — z dala od wścibskich oczu i nachalnych uszu, i jednego wybitnego skurwiela — nie musieli udawać. Stąd magiczne zaklęcie: dobrze cię widzieć; spod masek wyjrzały prawdziwe oblicza. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
W dzieciństwie bardziej cieszyła się na wydarzenia związane z Ucztą Ognia. Nie mogła się wprost doczekać na mnogość tańczących wszędzie płomieni, podniosłość chwili, niezliczone atrakcje, przygotowywane dla najmłodszych niespodzianki. W czasach nastoletnich najbardziej cieszyła ją możliwość poznania czarowników pochodzących z innych rejonów świata, którzy zjeżdżali się tu na wspólne huczne świętowanie. Wymiana doświadczeń bywała prawdziwie ciekawa i pouczająca, zwłaszcza gubiąc się gdzieś wśród dusznych oddechów w namiocie intencji. A dziś? Wielka wiara i religijność nie były mocną stroną panny Williamson. Przekonana o panującej sile oraz potędze magii, nie paliła się do bicia pokłonów i składania modłów. Dla Charlotte była to najzwyklejsza codzienność, a festiwal po prostu dobrą zabawą. Namaszczenie, z jakim rodzina każe jej nadal uczestniczyć w tych wszystkich pochodach przestały irytować, zbyt dobrze rozumie wymóg szopki, jakiej oczekuje się od Williamsonów. Czasem dochodzi do wniosku, że to właśnie zachowanie jej rodziny jest jedyną, niezachwianą w świecie rzeczą, która utrzymuje rzeczywistość w równowadze. Gdyby tylko nadarzyło się odstępstwo od normy, posypałoby się wszystko, a do tego nie mogli przecież dopuścić. Nie zwykła się spóźniać. Kazać komuś czekać - jak najbardziej, ale nie wyrobić się z czasem? Nigdy. Zatrzymała się przy jednym z festiwalowych straganów i zgarnęła czarodziejską czekoladę - obowiązkowy przystanek podczas każdych odwiedzin Deadberry, będący jednocześnie kęsem nostalgii, na jaki sobie pozwalała w ramach rozpieszczania samej siebie. Widząc majaczącą się w oddali, wśród białych, nigdyniewiędnących pąków sylwetkę brata. Jeśli okaże się być grzeczny, może nawet podzieli się z nim zdobyczą. - Barbie - przywitała go równie oficjalnym tonem i opadła ciężko na zamarzniętą ławkę. Poły ciemnego płaszcza rozsunęły się, odsłaniając przykrótką jak na tę porę roku spódnicę. Chroniące przed chłodem rajstopy o barwie soczystego bakłażana dobrze pełniły swoją rolę. - W tym roku Czara Ognia wybitnie się mnie wypięła - westchnęła ciężko, próbując odpalić papierosa pamiętającą o wiele lepsze czasy zapalniczką. Chrzęścił krzemień, sypały się drobne iskierki, lecz od żadnej z nich nie poszedł płomień. - Stwierdziła, że przyda mi się lifting twarzy. Kamień przeciwko starzeniu, dasz wiarę? - W tonie dziewczęcego głosu wybrzmiała ironiczna nuta. Podarki otrzymywane w Ucztę Ognia nigdy nie należały do najlepszych. Za każdym razem trafiały jej się bzdurne szpargały, które zaraz po powrocie do domu ciskała w kąt, zapominając o nich na długie lata. - Mogę ci go dać, wyglądasz, jakby miał ci się przydać. - Rzuciła mu spojrzenie z ukosa, nadal nie porzucając kpiącego tonu. Było w Barnabym coś, co umacniało ją w przekonaniu, że nie zwykł obrażać się na podobne uszczypliwości. Czyżby to sylwetka Czarnego Gwardzisty, zaszczytny tytuł oficera, jakim tytułować się może, znosząc brutalność otaczającej go rzeczywistości, a może lata wychowania pod jednym dachem, znoszenie prawdziwych tortur, zgrubiała od razów skóra i wypaczona, niewzruszająca się drobiazgami moralność? - Widywałbyś częściej, gdybyś nie był dupkiem i pozwalał się odwiedzać. - Stale powracający zarzut, jaki tkwił w poharatanym sercu Charlotte niczym drobny, acz bolesny cierń, jakiego nie sposób zeń usunąć. Powinna była przywyknąć do świadomości, że brat miał już własne życie i sam decydował kogo do niego wpuszcza. Nie miała mu tego za złe, zwyczajnie wolała być częściej tutaj, niż poza jego zasięgiem. - Nosz do chu… - warknęła wściekle, kiedy po kolejnych próbach zapalniczka nadal nie chciała spełnić swojego zadania. - Pomóż. - Zielone oczy zwróciły się ku twarzy brata z błagalnym wyrazem. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Obracany między palcami papieros posyłał w kierunku nieba niestrudzoną smużkę siwego domu. Salwa za salwą, znaki ostrzegawcze, tajny język rdzennych mieszkańców tych ziem — coś o niebezpieczeństwie ubranym z niewymuszoną elegancją Williamsonów; coś o niewdzięcznych siostrach i irytujących przydomkach, na które Barnaby odpowiada w jedyny słuszny sposób — ciszą podkreśloną rozżarzonym oczkiem papierosa. Próbował objąć w głowie wydarzenia ostatniego miesiąca i ścisnąć je w ciasną kulkę, skompresować myślami do czasu, który da się przeżyć; chciał zgnieść tę wieczność w coś, co zmieści się w dłoni, popatrzeć na to i pomyśleć: och, to tylko trzydzieści dni, trochę ponad siedemset godzin, w trakcie których ty i Charlotte nie wymieniliście nawet słowa. Nic strasznego; przecież wciąż żyjecie. Tylko co to za życie? Za późno przyłapał się na nerwowym przygryzaniu papierosa; filtr między jego wargami przybrał ohydną, rozmiękłą konsystencję, którą postanowił zignorować tylko dlatego, że paczka w kieszeni płaszcza świeciła pustkami, a rozmowa z Charlotte wymagała każdej porcji nikotyny w zasięgu dwóch mil. — Nie robisz się młodsza, Lotte — siwe okruchy popiołu opadły na śnieg przy butach — oderwał od nich wzrok dopiero, kiedy poczuł ciepło smukłego ciała obok. — A ciężki charakter dodaje lat. Spojrzał na nią przez smugę błękitnawego dymu, który niestrudzenie unosił się znad zapalonego papierosa; chyba—fioletowe — nie był pewien; ostatnio Elsje nauczyła go dwóch nowych nazw kolorów, ale już zapomniał — rajstopy nie sprawiały wrażenia ciepłych, ale wygoda w przypadku Charlotte rzadko szła w parze z estetyką. Za ociekające słodyczą Barbie i jeszcze słodsze zarzuty, którymi raczyła go od przybycia — przez ostatnie trzydziestki sekund — powinien pozwolić jej zamarznąć. — To, słodka siostro, jest częścią mojego uroku — to oznaczył nieokreślonym ruchem dłoni; wskazał na twarz, naciągniętą ze zmęczenia i ciemne sińce pod oczami, tylko o kilka odcieni jaśniejsze od rajstop siostry. To było szerokim pojęciem — przygarbionymi ramionami, roztargnionym spojrzeniem i wskazującym palcem, który na kolanie wystukiwał znany tylko Barnaby’emu rytm. — Niektórzy z nas mają prawdziwą pracę — jej zarzut, jego zimny ton; gdyby dobrze się wsłuchać i dokładniej przyjrzeć, można by odnaleźć w nim okruchy styczniowego lodu. — I faktycznie muszą ją wykonywać. Przerażające, wiem. Chciał powiedzieć coś jeszcze — niepowstrzymana potrzeba, nieodparta pokusa, słowa, które same wyrywają się spomiędzy warg i chociaż wiedział, że są okrutne, rzadko próbował je powstrzymać; tym razem spróbował. Wystarczyło magiczne zaklęcie z jej ust. Jedno rzucone z premedytacją — co do tego nie miał wątpliwości — słowo. Pomóż; błagalne ogniki w zielonym spojrzeniu nie był widokiem, na który mogli liczyć postronni. Charlotte nie okazywała słabości — w domu ich dzieciństwa słabość była zakazana; była tabu, była synonimem kary, była wyrokiem, który zapadał bez procesu, za to z godną podziwu skutecznością. W tym mieście, hrabstwie i stanie — na całym tym brudnym od błota świecie — istniała tylko jedna osoba znająca prawdę; że pod tą kartonową zbroją, pod tymi mechanizmami obronnymi, pod ostrymi rysami i jeszcze ostrzejszym pięknem wciąż ukrywa się kilkuletnia dziewczynka, która wierzy, że starszy brat wszystko naprawi. — Tak wiele zarzutów, złości, irytacji i gniewu — łagodnie uniesione brwi pogłębiły cienką zmarszczkę na czole. — A na końcu — trzask zapalniczki, zapach benzyny, blask metalu w skąpym słońcu zimowego popołudnia; przytrzymał ogień przy koniuszku jej papierosa, spokojnie obserwując, jak tytoń zaczyna płonąć wściekłą czerwienią. — I tak wracasz do punktu wyjścia. Do mnie, podpowiedział usłużnie delikatny cień zepsucia w linii nieprzyzwyczajonych do uśmiechu ust. Nie cofnął dłoni — chłodne palce uchwyciły podbródek siostry, jeszcze chłodniejszy metal zapalniczki przylgnął do gładkiej skóry razem z dotykiem; łagodne widmo cieni pod jej oczami zanurzyło jego ton w nieokreślonej złości i bardzo konkretnej złośliwości. — Źle sypiasz czy ktoś nie pozwala ci spać? On też lubił powroty do punktu wyjścia — zwłaszcza, kiedy rozgrzebywały ledwo zasklepione rany bezpodstawnych zarzutów i ogłoszeń na kościelnej tablicy. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Tylko co to za życie, pytała samą siebie, kiedy po raz kolejny przyłapywała się na bezwiednym kierowaniu kroków do jego mieszkania, kiedy pierwszą myślą po zdobyciu wybitnej oceny z zaklinania było zadzwonić i się pochwalić, albo gdy potrzebowała ramienia do wylania żalów i każdy inny wydawał się mieć za słabą wolę, by przetrwać starcie z huraganem. Unoszenie się dumą było przekleństwem w budowaniu i naprawianiu wszelkich relacji, skutecznie utrudniając każdą próbę nawiązania nici porozumienia, a tak się składa, że Williamsonowie z tą klątwą przychodzili na świat. Żywione urazy nigdy nie były wybaczone. Odkładało się je tylko na półkę, pozwalając by czasowo obrosły kurzem, by móc wrócić do nich w odpowiednim momencie. - Trudno. Będę zasłaniać się hasłem, że kobiety są jak wino. - Wzruszenie ramion i potrzeba odpuszczenia. Bzdurne docinki bawiły ją zwykle przez moment, gdy irytacja na twarzy rozmówcy była wyraźnie widoczna. Uwielbiała obserwować zawahanie, rozlewający się na policzkach rumieniec, drżące w popłochu spojrzenie, szukające ucieczki. Próżno ich szukać u Barnaby, który przywykł już do podobnych przepychanek, doskonale wiedząc, by spodziewać się niespodziewanego - czy dlatego tak trudno było wyprowadzić go z równowagi? - Każdy ma jakieś swoje przeznaczenie. Podczas gdy moim jest rozwijać się i spełniać swoje pasje, ty zapieprzasz do roboty. To niezwykle ważne zadanie, bez ciebie nie byłoby trzymanego w ryzach świata. Przerażenie prędko znika, kiedy mam pewność, że pełnisz pieczę nad jego bezpieczeństwem. - Wyraźna nuta teatralności w odpowiedzi na wymowny chłód. Czy tak zamierzał jej dzisiaj dopiec, próbując wymusić wątpliwości względem własnego zachowania? Wyrzuty sumienia były tym, co nie imało się Charlotte. Zbyt głęboko była przeświadczona o własnej wspaniałości i nieomylności, by ot tak poddawać w zwątpienie stawiane przez siebie kroki. No chyba, że miało się rozsądne argumenty, których mogła użyć, przedstawiając jako własne. Nie spieszył się, a napawał możliwością bycia dobrym starszym bratem. Czy to on przychodził jej na ratunek, czy może pozwalała mu odnaleźć się wśród niespełnionych aspiracji? Dochodziła czasem do wniosku, że właśnie dlatego wybrał karierę w Czarnej Straży, by móc decydować na kogo spadnie jego wielka łaska. Kruchy dotyk, nawet jeśli chłodny i szorstki, był marną namiastką uczucia, którego była głodna. Lgnęła do niego niczym zbłąkana ćma do słońca, nie chcąc dać się przekonać, że u kresu drogi czekać ją będzie tylko śmierć. Nie miało to przecież żadnego znaczenia, potrzebowała go, pragnęła, na tu i teraz. I wystarczyłoby jedno, nieprzepełnione złośliwością słowo, a odpuściłaby mu wszelkie winy, pozwoliła nadal zajmować zaszczytne miejsce w jakże wąskim panteonie bliskich sobie osób, przekreśliła miniony miesiąc, tak jak i wcześniej zaciskała zęby, kiedy doprowadzał ją na skraj cierpliwości. Pozwoliła już sobie nawet zmrużyć oczy i uśmiechnąć się w myśli, gdy padające z jego ust słowa pozwoliły na przetoczenie się wzdłuż pleców fali dreszczy. Byłbyś wspaniały, gdybyś się nie odzywał. - Jedno nie wyklucza drugiego - odparła wciąż tym ściszonym tonem, jaki nabrał nagle cieplejszej barwy i twarz młodej kobiety rozświetlił delikatny uśmiech. - Ja zwyczajnie daję ci szansę na poprawę. Wierzę w ciebie. - W istocie, gdyby tak nie było, już dawno zrezygnowałaby z kontaktów z bratem, a przynajmniej zrewidowała oczekiwania względem niego. Koniec papierosa zajął się mocniejszą czerwienią i szarość dymu wyrwała się spomiędzy warg czarownicy, dmuchnęła nią w twarz Barnaby. Wyswobodziła się z uchwytu i wyprostowała, opierając wygodniej na ławce. Zakładając jedną nogę na drugą, zawiesiła uważny wzrok w czarowniku, chcąc dostrzec każdą z zachodzących wśród męskich zmarszczek zmianę. - Teraz nagle interesujesz się tym, co mam powiedzenia? Ploteczki już ci nie wystarczają? - zacmokała, kręcąc głową z niezadowoleniem. - Chyba nie sądzisz, że wrócimy do porządku dziennego po tym, co mi zrobiłeś. - Zawierzyłeś kłamcom, odtrąciłeś, porzuciłeś, wypadłeś z łask. Każdy kolejny dzień rozłąki coraz mocniej wbijał tkwiący w sercu różany kolec, zatruwając resztki sympatii, jakie jeszcze do niego żywiła. A przynajmniej tak sobie wmawiała, nie chcąc dopuścić do momentu, by ponownie dać się skrzywdzić. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Tylko spokojnie; spokojnie. Spokojnie. Mantra rozbita na poszczególne sylaby i litery, powtórzona raz — z uporem — i drugi — z desperacją. Tylko spokojnie; nic, co mogła zrobić, powiedzieć albo zarzucić mu Charlotte nie było zaskoczeniem, przecież słuchał tego repertuaru od dnia, w którym powinieneś poślubić dziewczynę z Kręgu zamieniło się w to Daisy, moja narzeczona. Tylko spokojnie — przygryziony filtr papierosa dławił słowa w zarodku, gryzący dym wżynał się pod półprzymknięte powieki, w jego umyśle tliły się słowa — tylko spokojnie upstrzone wyjątkowo kwaśnym starsze roczniki doceniają jedynie Francuzi, siostro. Nie wypowiedział ich na głos wyłącznie dlatego, że istnieje określony limit wzmianek o Abernathych — szczególnie, jeśli chce się uniknąć mdłości — w jednym dialogu; i właśnie go osiągnęli. Dlatego spokojnie. Argument o pracy jest tylko kolejnym z repertuaru Charlotte; pracujesz za długo, nie ma cię zbyt często, nigdy nie znajdujesz dla mnie czasu, znów cię nie było. Barnaby Williamson, zawodowo rozczarowuje kobiety pracoholizmem od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego. — Chronić i służyć, Lotte. To pierwsze ćwiczyłem od dziecka, z tym drugim nigdy się nie dogadywaliśmy — cień uśmiechu — jedyną słuszną odpowiedź na teatralność siostry — ukrył za rąbkiem kołnierza zroszonego parą ze skroplonego w chłodzie oddechu. — Cieszę się — coś okrągłego i gorzkiego utknęło mu w gardle — przełknął ślinę, zignorował metaliczny posmak w ustach. Cieszę się nie było słowami, na które jakikolwiek Williamson potrafił zdobyć się na trzeźwo. Oni nie znali uciechy; jedynie skalkulowane, zimne zadowolenie. — Cieszę się, że chociaż jedno z nas może spełnić marzenia. Tak długo, jak długo idą w parze z ambicją. Swoboda kończyła się tam, gdzie zaczynały korzyści dla rodziny; każdą integralną decyzję — poza tym, czy do kolacji zjedzą kawior z bieługi czy jesiotra — musieli wyszarpywać siłą, wyrywać zębami, zdobywać krzykiem. Ambicja rozpychała wnętrza Blossomfall Estate i nawet lata później — ponad pół dekady spędzone z dala od dławiących murów rodzinnego domu — była realniejsza od namiastki wolności, którą zdobył Barnaby. Charlotte żyła w tym samym kłamstwie; studiowała, bo pozwolili na to rodzice. Żyła swoim małym życiem, bo tak zdecydowali rodzice. Wydawała pieniądze, bo finansowali ją rodzice. W tym świecie, który potulnie kładł się do jej stóp, ruch oporu był niewielki; i to Lotte okrzyknęła najstarszego brata jego głównym prowodyrem. — Wierzysz we mnie? Papieros, obracany między palcami z nieświadomą wprawą kogoś, kto zamiast płuc powinien mieć smołę, zastygł w bezruchu. Coś — drobne pęknięcie, cieniutka rysa na zwykle niewzruszonym obliczu — przemknęło przez twarz Williamsona; pierwsza skaza gniewu pojawiła się między zmarszczonymi brwiami. — W którą część dokładnie? W to, że nie dam zabić się w cuchnącym zaułku Sonk Road? — słowa jak obrazy; słowa, które przywołują odgłos zatrzaskiwanych krat, zapach lizolu, szczęk kajdanek zamykających się na nadgarstkach. — W to, że nie będą mnie zdrapywać z kamienicy w Deadberry, kiedy ktoś uzna, że dobry gwardzista to martwy gwardzista? — słowa jak koszmary; słowa, które ożywiają odór krwi, dotyk krwi, smak krwi. Dla Charlotte służba w Czarnej Gwardii była synonimem zamkniętych drzwi mieszkania na Starym Mieście i bratem znikającym bez słowa; dla Barnaby’ego była smrodem paskudnej magii i zamkniętymi w czaszce koszmarami. — Chronię cię przed ojcem, błędami i konsekwencjami, ale nawet ja — nawet ja; przez cały czas mówił cicho, ale teraz jego głos opadł do szeptu. — Nawet ja nie mogę uchronić cię przed twoim największym wrogiem. Spojrzenie, do tej pory utkwione w kępce nadgniłej trawy — zabawne; jego oczy miały ten sam kolor — przeniosło się na siostrę. Była zimna, wyniosła i przekonana o własnej nieomylności. Doskonała córka swojej matki. — Tobą samą. Niedopalony papieros wpadł w nadtopiony śnieg z cichym sykiem; uwolniona od jego obecności dłoń sięgnęła do szyi i krótkim, zbyt gwałtownym — w tym momencie nie mogło być mowy o delikatności; złość szukała ujścia — ruchem wyszarpnęła spod kołnierza szalik. Bez słowa złożył go w pół, w milczeniu narzucił na kolana Charlotte, w ciszy wygładził miękki, czarny materiał i przesunął go wyżej, na marznące w zbyt cienkich rajstopach uda. W zwięzłości tego gestu nie było nawet cienia wahania; jakby wykonywał go dziesiątki razy na jawie i we śnie. — Spójrz na mnie, Charlotte — zmęczenie ugasiło pierwsze ogniki gniewu, nawet jego ton stracił ostrość, która jeszcze przed momentem dźgała powietrze tak, jakby personalnie go uraziło. Przez moment był po prostu rozbawiony — rozbawiony własnym głosem, ledwo wyciekającym z gardła jak anemiczny strumień. — Chcesz znać prawdę? Skąd ten list, słowa, zgorzknienie, miesiąc milczenia obtoczony w panierce wyrzutów i wymownego unikania? Pęknięcie gniewu w masce spokoju zasklepiało się powoli; nagłym zrywem szczerości zszywał się na nowo. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
O tym, że słowa posiadały niewyobrażalną moc, większą niźli pięść, która pogruchotać może kości, Charlotte wiedziała już od dawna. Każde skaleczenie, zadrapanie czy siniak prędzej czy później znikały, czy to samoistnie, chowane pod materiałem koszuli, czy też od inkantowanego w niecierpliwości czaru. Po kilku godzinach można było zapomnieć o upadku, po kilku dniach o uniesionej przez ojca ręce, zaś rany na sercu goić się nie chciały. Jak wiele razy powtarzała w myślach rzucone w złości słowa, zgryźliwy komentarz czy brak aprobaty? Jak często je analizowała, szukając sedna - to ze mną, czy z nimi jest coś nie tak? - zachodząc w głowę, poddając się wątpliwościom? Przed laty obiecała sobie, że nie pozwoli, by kiedykolwiek podobne słowa zdołają ją zranić, zamiast tego sama władała nimi niczym orężem, atakując celnie, nim sama stanie na linii ognia. Nuda, chciała rzucić w odpowiedzi i tym samym potwierdzić stwierdzenie o braku zgody. Z góry założyła nieprawdę, jaka tylko sączyć się mogła z jego ust wraz z oznaką rzekomej radości. Nic w tym naturalnego, nic szczerego - tak wolała twierdzić, w to też chciała wierzyć, nigdy dotąd nie dostając przecież podobnej prawdy. I kiedy już sądziła, że na dzisiejszym spotkaniu postawić trzeba grubą kreskę, porzucić mrzonki i spisać na straty, coś się zmieniło. To do tego dążyła, by dotrzeć tam, gdzie skrywano największe tajemnice, pogrzebane nadzieje, uczucia, do jakich nie chce się przyznawać, jakie chowa się przed całym światem w nadziei, że nikt ich więcej nie odnajdzie, nie wyrządzi krzywdy, nie złamie. To to drobna rysa, pionowa zmarszczka burząca przystojną twarz, nadająca jej charakteru, realizmu, namacalności. Rodziło się poczucie triumfu z dobrze wykonanego zadania, osiągnięcia choć namiastki ostatecznego celu. Namiastki, bo od Barnaby więcej nie dostawała. - Wierzę, że wybrałeś sobie życie, jakiego pragnąłeś wieść - odparła ze spokojem, pozwalając by niewiele mówiący uśmiech nadal błąkał się na kobiecej twarzy. - Porzuciłeś wszystko, uznając, że ryzyko bycia rozsmarowany na kamienicy Deadberry jest przyjemniejszą wizją przyszłości, niż to, co mogliśmy ci zaoferować. - Co JA mogłam. - Pozostaje mi wyłącznie cię wspierać. Czy nie tego chcesz? - Znów ta teatralność, w której ściągnęła brwi, chcąc przycisnąć go nieco bardziej. Czy zezłości się, widząc, że szacunek jest ostatnim, co mogłaby ofiarować w podzięce za dołączenie do Gwardii? Nawet nie drgnęła na gwałtowność gestu Gwardzisty, z ukosa obserwując wysuwany spod kołnierza szalik. Ułożony na udach i kolanach materiał wywołał nagłą falę ciepła, choć nie sposób doszukać się jego prawdziwej przyczyny. Nie wróciła do niego spojrzeniem, uparcie wpatrując się w punkt przed sobą. Narastające napięcie drażniło, nakazywało się ruszyć, zareagować, oburzyć choć prychnięciem, wywróceniem oczu. Podkreślić chciała swoją niezależność, brak wzruszenia padającymi z ust Barnaby słowami, lecz bratu kłamać nie zwykła. Żarty czy przepychanki to jedno, nie mogła ustawić go w równej linii z miało ważnymi osobami. To brak reakcji, chłód i beznamiętność mogły wyprowadzić ją z równowagi, doprowadzić do szału, szewskiej pasji, do bycia ogarniętą niszczycielską siłą, która nie spoglądała za siebie ani nie wahała się, pochłaniając na swej drodze wszystko, na co natrafi. Uwielbiała dać się ponieść, pędzić bez zatrzymania, dać upust złości i idącym za nią możliwościom. Istotną tu była jednak równowaga, świadomość przy kim może pozwolić sobie na wiele, a kiedy zatrzymać się, zamknąć język za zębami, rozproszyć gromadzoną między palcami magię. W odsuwaniu od siebie podejrzeń mogłaby nie mieć sobie równych, umiejętnie wodząc za nos zdziałać mogła wiele. Tyle że za bardzo uwielbiała utkwione w sobie spojrzenia, przypisywanie przewin oraz zasług, płynącą zeń satysfakcję. Być dla siebie największym wrogiem - czy to naprawdę tak straszna rzeczywistość? Skoro nikt nie mógł się z nią równać, nie było potrzeby, aby się o cokolwiek martwić. Tylko dlaczego serce kołatało się w piersi, gdy zamiast zerwać się z miejsca na ściszony głos Barnaby, by ogniem odpowiedzieć na lód, zachowała spokój? Trzymany między palcami papieros palił się sam, ćmiąc we własnym tempie, mieszając powietrze z szarością dymu. W przedłużającym się nienaturalnie milczeniu uniosła wzrok na twarz brata, odczytując zeń zmęczenie. Nachyliła się ku niemu, jakby oczekując niezwykłej tajemnicy, zdradzonego sekretu, który na zawsze odmienić miał jej życie. - Czy to prawda, która mnie wyzwoli? - zapytała równie cicho, z teatralną wiarą w zieleni oczach. Cóż więcej mógł jej powiedzieć, jak uświadomić, kiedy nie potrzebowała już żadnych rad? Nie chciał, ani nawet nie mógł dać jej tego, czego pragnęła, czego oboje byli świadomi, nawet jeśli prawdziwe życzenia nigdy nie wybrzmiały. Czy miał w planach podzielić się nowym, wysnutym naprędce kłamstwem? A może przez ten cały miesiąc udręki, jaką była ich rozłąka, planował i układał przemowę, chcąc dać młodszej siostrze najważniejszą z lekcji jej życia? - Mów do mnie - poprosiła grzecznie, niespiesznie przesuwając wzrokiem wzdłuż szczęki, po linii ust, przez krzywiznę nosa, aż po bliźniaczą zieleń tęczówek. Miała pewność, że niczym jej już nie zaskoczy. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Przeszłość jak kadr, błysk, zerwana klisza — u jej podwalin, jak betonowy fundament ukrywający hekatombę gnijących ofiar, od zawsze (już na zawsze) będzie leżeć dzieciństwo ulepione z rozmazanych obrazów i wyjątkowo konkretnych emocji. Trzecim z najwcześniejszych wspomnień — pierwsze miejsce należy do matki; jej chłodna dłoń na jego rozpalonym czole, kiedy nie mógł mieć więcej niż pięć lat — jest ból wbijający się w zszargane płuca i słowa. Tędy, tutaj, tym korytarzem, z całych sił. Nieznany głos i rozmyty obraz; pamięta tylko, że biegł, jakby kogoś gonił. Albo uciekał. Charlotte znała smak tego terroru; oddychała tym samym, nasączonym niepewnością powietrzem, zaciskała w dłoni ten sam widelec — zawsze właściwy — i obserwowała gasnące we własnym spojrzeniu światło nad tą samą umywalką, do której tydzień temu jej najstarszy brat pluł krwią. Charlotte znała smak tego terroru — Barnaby nie był jedynie pewien, czy go zrozumiała. Im dłużej obserwował jej dorosłą — czy dojrzałą? Nie miał pewności; dorosłość jest kwestią metryki, dojrzałość to nadgniły owoc umysłu — wersję, tym mocniej wątpił. Im bliżej filtra był dopalany właśnie papieros, tym większe zwątpienie. — Co dokładnie mogliście zaoferować? — chwilę temu był bliski uśmiechu; teraz w jego głowie salon nielegalnie podnajmował wrzask. Wichura w umyśle wyła, zachwycona obrotem sytuacji; kiedy on tracił opanowanie, Charlotte świętowała. — Powolną, za to skuteczną asfiksję w murach Blossomfall? Co dokładnie ty mogłaś mi zaoferować? Kolejną martwą żonę, kolejne zacieranie śladów, kolejne zarzuty, kolejne nie tak to obmyśliłam, nie tak powinieneś zareagować, byłbyś idealny, gdybyś zawsze słuchał i ciągle milczał. — Kolejną dekadę zastanawiania się, czy Leo tak naprawdę nie leży zakopany pod tują matki? — wysunięty z ust papieros obumarł — obumarło też jego serce. Coś zaciśniętego jak pięść, twardego i cierpkiego jak niedojrzały owoc tkwiło w jego piersi; tkwiło i właśnie broczyło smutkiem. Dekada to najwyraźniej za mało, żeby pochować młodszego brata na cmentarzysku wspomnień. — Jedyna różnica pomiędzy gwardią i rodzinnym domem jest taka, że pierwsze z nich nie ukrywa paskudnych intencji. Uśmiech na ustach Charlotte to odpowiedź sama w sobie. Zawsze atakowała, kiedy gniew zaćmiewał osąd; gdy maska zaczynała opadać, a wraz z nią ostrożność i zrogowaciała obojętność. Jej brak szacunku wobec służby — do kurwy nędzy, nie zrzekł się własnego życia na rzecz Gwardii dla podziękowań i laurek, kiedy ktoś w końcu zrozumie? — mógłby być kroplą przelewającą czarę. Gdyby nie to, że ta czara od lat ma połamaną nóżkę, rozbity brzeg, leży zakurzona w kącie i jest pusta. Bezustannie odtwarzali ten scenariusz; urocza siostro, niosłem ci kryształową różę w zębach, ale pokaleczyłem sobie dziąsła i teraz mam ochotę splunąć komuś krwią w twarz. Dla Charlotte życie miało wyłącznie dwa wydania: było sceną, na której główną rolę odgrywa ona; albo prywatną wendettą, której celem jest — a jakże — ona. W obu wersjach rolę głównego złoczyńcy pełnił on; teraz pozbawiony szalika, za to z ustami pełnymi gorzkiego rozczarowania. Sobą, nią, nimi? Kiedy w zieleni jej tęczówek tkwiła kpina, w jego dogasał gniew. — Nie słyszałaś najnowszych wieści, siostro? Wyzwoli nas tylko Lucyfer. Chcesz usłyszeć więcej, Lottie? Najwyższy nie zadowala się bylejakością; w szeregi swoich najwierniejszych żołnierzy przyjmuje tylko tych, którzy poświęcili mu wszystko — osoby, na których naprawdę im zależy, ludzi, bez których nie potrafią funkcjonować. Ołtarz poświęcenia jest ołtarzem zarżniętej rytualnie miłości; Williamson to rozumie. Sześć lat temu musiał kochać prawdziwie i głęboko, skoro jego ofiarę uznano za wartościową. — Prawda brzmi następująco — mam w piersi ogromną czarną dziurę, można wrzucić tam wszystko i nie usłyszeć plusku na dnie; tego nie mógł powiedzieć. Dla niej pustka zamiast serca była naturalnym stanem. Wybrał drugą prawdę — gorzką jak ziarenko pieprzu nieostrożnie rozgryzione między zębami. — Pora dorosnąć, Charlotte. Najwyższy czas, żebyś zrozumiała, że każdy twój błąd — teraz to jej twarz była maską — tyle tylko, że była to maska na sekundy przed eksplozją. Znał ją zbyt dobrze, żeby bezczynnie czekać na wybuch; pozbawiona papierosa dłoń opadła na ukryte pod szalem kolano, uścisk zgrabiałych z zimna palców był ostrzeżeniem. — Nie przerywaj. To już nie były ciche słowa, o których obecności świadczyła jedynie siwa mgiełka pary; ton jego głosu przypominał coś martwego, przebitego metalem i krwawiącego na brudną podłogę. — Każdy twój błąd ma konsekwencje, zwłaszcza, kiedy piszą o nim w Zwierciadle. Mogę zalewać je wapnem, zamykać w szafie, zamiatać pod dywan i zatapiać w betonie, ale pewnego dnia — szybciej niż sądzi; dla niej gwardia była tylko kaprysem, najokrutniejszym ze zrywów oporu wobec ojca — dla niego była wyrokiem. — Zabraknie mnie i tej niewielkiej garści kontroli, którą posiadam. Co wtedy? Skupionemu na jej twarzy spojrzeniu dorównać mógł jedynie uścisk na kolanie; dwa punkty styczne utrzymujące ich na powierzchni rzeczywistości.[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Nie Sty 14, 2024 3:18 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Williamsonowie, mimo zasłaniania się woalem kurtuazji, czarowania pięknem słów, oraz wprowadzania na twarze uprzejmych uśmiechów, doskonale wiedzieli jak tworzyć potwory. Niewiele miały one wspólnego z piekielnymi bestiami, których brutalność opierała się wyłącznie o instynkt samozachowawczy, o chęć przeżycia, zapełnienia brzuchów, czy zapewnienia bezpieczeństwa młodym. Williamsonowie mieli kierować się wyrachowaniem, tasować talie kart, zmyślnie licząc każdą z nich, kierować innymi, układać rzeczywistość podług własnych potrzeb, byleby osiągnąć więcej - pieniędzy, wpływów, kontaktów. Łapczywość nie znała granic, a przybranie jej w eleganckie stroje sprawiało, że stawała się tym groźniejsza. A co z tymi, którzy mieli już wszystko, nie musząc martwić się o przyszłość, skoro ta z góry zaplanowana, toczyła się już własnym torem, bez możliwości zmiany? Akceptacja swojego losu była niejako pierwszą z prób, jaką młodzi Williamsonowie musieli przejść. Pogodzić się z życiem mogli na wiele różnych sposobów, lecz póki zamierzali utrzymać nazwisko, wpasowywali się w narzucone schematy, a dla zachowania zdrowych zmysłów, szukali weń własnych ścieżek. Charlotte z nieuchronnością przeznaczenia zdążyła się (niemal) posłusznie oswoić. Bunt przeciwko zasadom nie wchodził już w grę, lecz jej problem tkwił w innym miejscu - nadal nie wiedziała którą drogę obrać. - Akceptację, zrozumienie i miłość - a przynajmniej ode mnie, cisnęłoby się na usta, gdyby zdobyła się wreszcie na prawdziwą szczerość, a na tą nie mogła sobie pozwolić - nie z nazwiskiem Williamson, nie bez pewności, że odpowiedź jej nie skrzywdzi. Pytania Barnaby nie były niczym zaskakującym, doskonale przecież wiedziała, że dusił się w Blossomfall, wszak nie było to miejsce, w którym można rozwinąć skrzydła. Wynosząc się z domu rodzinnego zdobył swoistą wolność, jakiej - mimo iż była trudna i pełna wyrzeczeń - zazdrościła mu siostra. - Intencje rodziny zawsze były jasne. Są zaskakująco proste, jakby się nad tym poważnie zastanowić. - Lekkość rzuconych słów w połączeniu ze wzruszeniem ramion wskazywała na to, że wypaczona moralność krewnych przestała robić nań wrażenie. Głęboko zakorzeniona w politycznych zawiłościach ambicja była niemożliwa do wyparcia, a wszelkie próby wyrwania się z jej szponów to jak polewanie piekła wodą. Zignorowała przywołane imię Otworzyła już usta, żeby wtrącić swoje trzy centy do rzekomego popełniania błędów, kiedy prostym zwrotem zmusił ją do zaciśnięcia warg. Przez dziewczęce ciało przebiegł dreszcz, zgromadził przy wbijających się w kolano palcach. Pulsował w rytm cedzonych słów goryczy, a te, mimo iż wcale nie zaskakiwały odkrywczością, tym razem kuły prosto w serce; i tylko dlatego, że wypowiadał je Barnaby. Błędy, o jakich mówił, były przecież wyborem. Nie zawsze zaplanowanym z rozwagą, ale za każdym razem doprowadzał do obranego celu. A że efekt nie wszystkim odpowiadał? Trudno. Branie odpowiedzialności za czyjeś niespełnione oczekiwania byłoby błędem i pod nim mogła się czasem podpisać, zwłaszcza gdy przychodziło do płaszczenia się przed matką. Wyobrażenia o córce idealnej miały się nigdy nie spełnić, bez względu na to jak wiele z siebie da - dla ojca, matki, czy Barnaby. Podporządkowanie zasadom i nauka jak być kimś innym, byle nie sobą, stały na porządku dziennym. Jak wiele mogła zrobić, na ile sobie pozwolić, by jednocześnie pasować do obrazka? Serce łomotało niczym kafar, a zamiast kłębiących się w głowie myśli, towarzyszyła jej pustka. Płytki oddech, zaciśnięte szczęki i jedno tylko czające się z tyłu pytanie - czy może mu zaufać? - Wtedy będzie to już moje zmartwienie, nie twoje. - Czyste wyparcie, mechanizm obronny silniejszy od przyznania prawdy. - Dlaczego w ogóle się przejmujesz, skoro tak wielkim jestem dla ciebie ciężarem? Czasem odnoszę wrażenie, że zmówiłeś się z ojcem, by wypchnąć mnie wreszcie do szkoły życia. - Tego porównania nie chciało żadne z nich, mając w głębokiej pogardzie sposoby, jakimi szachował wojskowy, by utrzymać rodzinę w ryzach. - Teraz ty mi nie przerywaj. - Zimna dłoń ułożyła się na jego, zaciskając palce znacznie lżej, niż jego. Na bladej twarzy pojawił się niesięgający oczu uśmiech. - Okłamałbyś sam siebie, nie przyznając, że ostatni miesiąc był najpiękniejszym w twoim życiu, kiedy wreszcie mogłeś odpuścić. Jeśli potrzebujesz mojego przyzwolenia, żeby się odciąć, proszę bardzo. - Oboje oczekiwali czegoś innego, lecz Charlotte nie mogła im tego dać i przerwać błędnego koła. - Tą jedną odpowiedzialność mogę z twoich barków zdjąć. - Smutek i żal wcisnęła głęboko między odłamki pokruszonego serca, bo w przeciwieństwie do Barnaby, nie zapadło się jeszcze do czarnej dziury. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Tępy ból — w miejscu, gdzie czaszka i kark stają się jednością; tam, gdzie najlepiej uderzać, żeby zabić; tam, gdzie do dziś ma ukrytą pod włosami bliznę, bo dwadzieścia dwa lata temu ojciec najwyraźniej próbował go zamordować i Barnaby ma mu za złe, że nie spróbował dostatecznie mocno — przypominał o wszystkich wspomnieniach, które zakopała rozłąka. Pamięta każde poczucie rozczarowania, każde uderzenie bezradności, każde zmieniłeś się, bracie. Po opuszczeniu Blossomfall dystans pomiędzy nim i Charlotte wykroczył poza sferę szerokości geograficznej — nagle pojawił się w słowach. Zmieniłeś się, bracie; cztery miesiące po przeprowadzce, w złotym świetle przesączającym się przez zaciągnięte zasłony, na kanapie w jego — wtedy jeszcze nowym — mieszkaniu, Charlotte wyglądała prawie niewinnie. Butelka w jej dłoniach — nie miała nawet osiemnastu lat, ale piwo skończyła szybciej od niego; po trzech jedyny dystans, który była w stanie przebyć, to ten z salonu do sypialni — nosiła ślady po oskubanej nerwowo etykietce. Wtedy nie miał sił na kłótnię; wiedział, że te słowa wybrzmią. Prędzej czy później, w tej czy innej formie. Zmieniłeś się, bracie; powtarza sześć lat później i tym razem Barnaby nie ma w sobie wiele poza jeszcze głębszym zmęczeniem i jeszcze groźniejszym gniewem. W co dokładnie się zmienił? W samca alfa, zapatrzonego we własne, rozdęte ego? W potwora z bagien? W kogoś, kto nie działa według zasad Charlotte — nie tak, jak Charlotte sobie życzy — więc siłą rzeczy zajmuje pionierskie miejsce na liście jej rozczarowań? — Akceptację, zrozumienie i miłość. Jego drewniany, zły, zawiedziony głos; powtórzył słowa siostry, zastanawiając się, czy to żart — a jeśli tak, gdzie tkwiła puenta? — Trzy pojęcia, o których istnieniu nasz ojciec nie zdaje sobie sprawy. Gdyby nie posmak tytoniu na języku, zaśmiałby się na głos; bez cienia wesołości, za to szczerze. W krótkim momencie zawieszenia — pomiędzy rozchyleniem ust, jakby chciał nabrać głęboki haust powietrza przed skokiem w głębinę a przeniesieniem spojrzenia na Charlotte — zrozumiał, gdzie leży błąd. Rozmowa z nią nie ma sensu, ponieważ jego siostra coś ukrywa. Rozmowa z nią nie ma sensu, bo to, co niewypowiedziane, buduje między nimi mur. Plastikowa ściana z prób, bólu, szyb, błędów; Barnaby musi oprzeć o nią czoło, żeby słowa — wydostające się z jego ust z trudem, jakby z każdą sylabą od nieistniejącego serca odrywało się małe, żywe włókienko — dotarły do celu. — Nie bądź naiwna, Charlotte. W tej rodzinie intencje mają ukryte motywy, pod którymi tkwią zakopane głębiej zamiary — on wie, że ona to wie — tak, jak ona wie, że on będzie powtarzać do nieodległego dnia własnej śmierci. Jedno zaciśnięcie palców na kolanie — zostawi sińce? Bardzo dobrze — kupiło mu kilkanaście sekund ciszy; jeszcze nie wiedział, że za moment będzie musiał odpłacić tym samym. Kiedy dłoń Charlotte opadła na jego rękę, na krótką chwilę wszystko wróciło do normy; tak jakby ich ciał nie oddzielało kilka tygodni milczenia, tak jakby wczoraj skończyli kolację w Palazzo i wciąż czuli na językach smak włoskiego wina. Te tygodnie odrzucenia bolały, ale nie zdołały zatrzeć nagromadzonych przez lata wspomnień — jej słowa osiągnęły oczekiwany efekt. Po raz pierwszy od dawna milczał nie dlatego, że musiał; ta cisza była zrozumieniem. Naprawdę wystarczyło kilka słów, krótka rozmowa na ławce w zapomnianym przez Lucyfera parku, żeby wymazać przeszłość? To dzieje się samo, kiedy kogoś kochasz; każdy błąd, który ta osoba popełnia, boli mocniej i rani głębiej. Gdyby tamto przeklęte ogłoszenie dotyczyło kogokolwiek innego — kuzynki, bliższej, dalszej, żadnej znajomej — Williamson uśmiechnąłby się jedynie z pobłażaniem; kiedy odbite czarnym tuszem litery układały się w imię jego siostry, dystans — zdrowy rozsądek? — zwyczajnie zanikał. — Zmówiłem się z ojcem? Ze wszystkich zarzutów, które mogłaś wybrać, ten był najbardziej jadowity — ciche słowa wzbijały w powietrze siwe obłoczki dymu, zza których Barnaby doskonale widział efekty gniewu: twarz Charlotte była ściągnięta, w jej oczach tkwiło coś strasznego; gniewna rozpacz, poczucie straty i krzywdy, na którą nie zasłużyła. Nikt nie zasłużył. — To jedno udało się rodzicom. Nie nauczyli nas niczego o miłości, za to wszystkiego o zadawaniu bólu — najczęściej sobie samym; Lottie pod jego dotykiem to nieruchoma, napięta skała. Barnaby wiedział, że gdyby teraz cofnął dłoń, zamieniłby w kamień jej spojrzenie. — Nie jesteś odpowiedzialnością. Jesteś moją siostrą i— Niedobrze; w obliczu katastrofy nawet tępy ból odszedł w niepamięć; to nie może się tak skończyć. — Nic ani nikt tego nie zmieni. To nie było tak banalne; to nie rozwód ani koniec przyjaźni, żeby móc rozejść się teraz, odejść, nigdy się nie zobaczyć. Więzów krwi nie potrafiła rozerwać nawet magia — Williamsonowie rozumieli to aż za dobrze, niejednokrotnie przekuwając ten fakt na swoją korzyść. Gdyby pozwolił odejść Charlotte, nie zmieniłoby się tak naprawdę nic; jedynie miesiąc milczenia przeistoczyłby się w całe życie ciszy, w trakcie którego Barnaby pamiętałby tylko to — jej twarz z grymasem możliwym wyłącznie w teatrze bunraku, w antycznej tragedii. Nagle zrozumiał; lepiej późno niż wcale. Jeśli teraz niczego nie naprawi, straci ją na zawsze. — Ponad dwie dekady temu złożyłem obietnicę. Naprawdę sądzisz, że miesiąc milczenia cokolwiek zmieni? Jeśli teraz nie przeprosi — problem w tym, że Williamson nigdy nie przeprasza — Charlotte odejdzie; dalej niż do Blossomfall, dalej niż na Księżyc, dalej niż poza znany kosmos. — W ostatecznym rozrachunku rodzina to wszystko, co mamy — zaciśnięta na kolanie dłoń poruszyła się powoli; szorstkie opuszki oplotły znacznie drobniejsze palce Charlotte i zanim zdążyła wyrwać je z uścisku, Barnaby uniósł jej rękę do ust — chłodna skóra dłoni przeciwko ciepłemu pocałunkowi, który próbował zmazać współdzielony ból. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Gdyby to przeklęte ogłoszenie było rzeczywiście jej winą, złośliwością innych czarowników, którym nacisnęła na odcisk, zgodziłaby się z bratem, przyjmując dezaprobatę. Igranie z demonami ma jednak swoją cenę, którą płaci pokornie. Chce się sprzeciwić, że miłość nie stanowi dlań tajemnicy, że wcale nie jest obcą sztuką, jakiej nigdy w życiu ma nie doświadczyć, a mimo to milczy, zdając sobie sprawę z oszustwa. Dziś ma być szczerze, bez powielania schematów. - Nie musiałbyś mnie o to pytać, gdybyś nie dawał powodów do zwątpienia. - Odpuszczanie, podobnie jak składanie przeprosin, nie leży w gestii Williamsonów. - Widzisz, drogi Barnaby, profesja, w której się kształcę, pełna jest specyficznych, dość nieoczywistych zagrożeń. - Spotkanie z Zahunem pokazuje jasno, że nie da się wszystkiego przewidzieć i żadna poznana dotąd magia nie pozwoli na zapobieganie wszelkim niechcianym skutkom. Czy gwardzista woli, by wśród efektów ubocznych kontaktu z demonami były obrażenia fizyczne? Czy woli widzieć młodszą siostrę z wyłamywanymi kończynami, przykutą do szpitalnego łóżka, plującą żółcią? Mówi się, że nie taki diabeł straszny, kiedy się go pozna - czy wobec tego Gwardia tak bardzo wypaczyła moralność Barnaby, że rozsianą plotkę uważa za groźniejszą od tego, co może zagrozić życiu? W tej jednej kwestii Charlotte może się z bratem zgodzić. Dla Williamsonów reputacja jest wszystkim, żadna z fizycznych ran nie przyniesie tak fatalnych w skutkach efektów, co zaburzenie obrazu idealnej rodziny. Nie stoi to jednak na przeszkodzie, by wytknąć starszemu braki. - Ale skąd miałbyś to wiedzieć, skoro wolisz milczeć i się ode mnie odsunąć, zamiast zapytać o powody? - Bo o to tak naprawdę chodzi, nie o sam fakt dezaprobaty. Naganę przyjmie przecież z pochyloną głową, na następny raz obiecując - nie innym, lecz samej sobie - przygotować się lepiej. Zieleń kobiecych oczu szkli się ostrożnie, w przypadku Charlotte wzruszenie i smutek łatwo pomylić z rażącymi promieniami słońca, czy przeraźliwie jasną bielą otaczającego śniegu. Barnaby jednak zna ją zbyt dobrze, by dać się nabrać wymówkom. To on przed laty otula ją ramieniem, gdy po raz pierwszy wymierzona kara zostawia na dziecięcej skórze piekący czerwienią ślad i składa obietnicę, którą nadal chce respektować, o której do dziś oboje pamiętają. Muśnięte pomadką usta wyginają się w grymasie, który w odpowiedzi na czuły gest stanowić ma lekki uśmiech. Przesuwa skostniałym kciukiem po spierzchniętych, przybrudzonych tytoniem wargach. - Zdajesz sobie sprawę, że w twoich ustach brzmi to jak słabe pocieszenie? - Głos czarownicy łagodnieje; niewielu obdarza ciepłem, które odnajduje odbicie w szczerości. Nachyla się, by złożyć pocałunek na szorstkim policzku, tylko nieznacznie zahaczając o kącik ust. - Przyjdź na obiad. Rodzina się ucieszy - dodaje ściszonym tonem, a zieleń tęczówki znika na jedno uderzenie serca w puszczonym oczku. Podnosząc się z miejsca, chwyta czarny szalik i układa go na ramionach Barnaby. Z kieszeni kurtki wyciąga jeszcze czekoladę zawiniętą w wytłaczaną złotymi literami folijkę, stanowiącą sentymentalną podróż do dzieciństwa, gdzie wszystko było (choć trochę) łatwiejsze. Czy to uśmiech błąka się na kobiecej twarzy, a może tak tylko podpowiada umysł, który w pozytywny sposób interpretować chce majaczący się grymas? Pozostaje to w niedopowiedzeniu, bo Charlotte odwraca się na pięcie i odchodzi w kierunku targów, nie oglądając się już przez ramię. | zt x2 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Z nocy 29 na 30 marca 1985 Dopił w ostatnich dwóch łykach niemal wystygła kawę i w ramach kompromisu z piętrzącą się pod kopułą czaszki paranoją, rzucił okiem na pozostałe na dnie filiżanki fusy, Nie ujrzał tam nic, poza czarną, przemoczoną breją, którą, bez sentymentu i żadnego przeczucia płytkiemu dreszczem układającego się płytko pod skórą, wylał do zlewu. Omiótł spojrzeniem niewielki metraż pomieszczenia, wzrok na moment zatrzymując na pogrążonym we śnie, przytulonym do kaloryfera Pico. Pozwolił, by ten rozczulający widok wykrzywił jego usta w uśmiechu, jednak spacerujące po tarczy zegara wskazówki coraz skuteczniej nakłaniały go do opuszczenia mieszkania. Zaciągnął się ostatnim buchem cygaretki tlącej się między zębami. W powietrzu unosił się zapach jaśminu i dusząca woń chmurą kłębiącego się pod sufitem papierosowego dymu. Uśmiech tlący się na ustach półuśmiech wygasł w czterech krokach znalazł się przy drzwiach w kolorze burgundu. Chłód przywitał go minutę później - kiedy, po pokonaniu kondygnacji schodów, znalazł się na zewnątrz. Noc zastygła na ulicach miasta, okrywając je kokonem ciemności. Przełamywał ją blady snop światła, którego źródłem były pobliskie, uliczne latarnie i blask księżyca swoja srebrzystą poświatą padającą na skrawki pokonywanego przez Cecila chodnika, ale nie tylko w wiszącej na nieboskłonie lunie doszukiwał się obecności Lilith. Zapach księżycowego kwiatu towarzyszył mu całą drogę do Perłowych łuków. Chociaż do Deadberry przyprowadził się niedawno, bo raptem siedemnaście dni temu, topografię części miasta, która została ukryta przed spojrzeniem niemagicznych poznał dużo wcześniej, zanim podjął decyzje o porzucenie dawnego życia w monochromatycznych odcieniach Sonk Road, dlatego nie kazał nogą zbyt długo tkwić w bezruchu. Wsuwając dłonie do kieszeni, ruszył w drogę, która, tym razem nie była pozbawiona celu. Kierunkowskazem stał się przedmiot ciążący we wewnętrznej kieszeni płaszcza. Panująca dookoła cisza była przerywana jedynie przez szum wiatru. Ani bezszelestne, cecilowe kroki, ani tym bardziej oddech zmieniający się w mgiełkę pary nie mogły jej zakłócić. Zwolnił, zbliżając się do kresu swojej wędrówki. Przed oczami Cienia, tuż obok kwiatowej kompozycji, zamajaczył kształt (nie)znajomej sylwetki. Mógł, gdyby tylko chciał, zakraść się za jego plecy, sięgnąć po noż i zatopić zimną stal w skórze mężczyzny. Nie chciał, wiec nie wykonał żadnej z tych czynności. Zamiast tego delikatny grymas imitujący uśmiech pojawił się na jego wargach - Widocznie nam obu sen nie układa się pod powiekami - odezwał się, demaskując swoją obecność. Zachował przy tym dystans dziesięciu kroków. Spotkanie pod osłoną nocy, zaaranżowane przez Marcusa, wykrzywiło czoło Cienia pojedynczą zmarszczką zaskoczenia. Do tej pory Verity, podczas ich zamkniętej w kilku miesiącach współpracy ograniczonej do korespondencji, nie czuł takiej potrzeby. Co się zmieniło? Dowody w rękach |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Marcus Verity w swoim kalendarzu dysponował tylko jednym dniem świątecznym wolnym od pracy. W tym roku był hojny — zaczął swe męczarnie o świcie i przed kolejnym świtem je skończył. Ku jego zaskoczeniu, nie żałował każdej pojedynczej godziny wczorajszego dnia, od bezcelowych wędrówek z Helen aż po kolejne kieliszki drogiego wina w gustownie urządzonym salonie Bena i Audrey. Nieobecność pani Verity mogła mieć z tym coś wspólnego. Dzisiaj jej ciche kasłanie i pociąganiem nosem wypędziły go z domu już przed południem. Wizja pracy z domowego gabinetu była kusząca tylko przez chwilę, zanim jeszcze współczesna medycyna cudownie wyleczyła go z kaca. Wolał cierpieć samotnie, w zaciszu kancelarii. Większość spraw wystarczyło dopiąć na ostatni guzik — potwierdzić stawki, dostępność świadków, dopracować kolejność przedstawianych dowodów. Kompozycja była bardzo istotna, o czym zapominało wielu amatorów. Jak w dramacie, należy budować napięcie, uwodzić słuchaczy rozwojem wydarzeniem i pozornie nieprzewidzianymi zwrotami akcji, zapraszać w głąb fabuły, a przynajmniej tej jej wersji, którą uznał za odpowiednią do przedstawienia. Dobra historia nie potrzebuje ilustracji, ale Marcus musiał wziąć pod uwagę możliwości swojej publiczności. Kolorowe, jaskrawe obrazki czasem były konieczne, by zwrócić ich uwagę. Nicholas rozumiał to doskonale. Rozumiał również przewagę, jaką dawała mu pozorna anonimowość. Pozorna, bo przecież musiał wiedzieć, że pierwszym, co zrobi każdy szanujący się człowiek, jest prześwietlenie swojego darczyńcy. Wystarczyło niedbale rzucone Verity, zwitek banknotów oraz zapas chorobliwej determinacji, by przetrzepać akta, roczniki czy szkolne albumy. Pozorna, bo Carl Nicholas nie istniał, a przynajmniej nigdzie tam, gdzie byłoby to istotne. To też było wartościową informacją. Nie był idiotą. Zaskoczył go, przyjmując zaproszenie na dzisiejszą pogawędkę. Deadberry było ciekawym doborem miejsca spotkania. Rzadko tutaj bywał, zniechęcony nieustającym gwarem magicznej dzielnicy. Mimo to, już z daleka dojrzał punkt orientacyjny wskazany przez Nicholasa. Śnieżnobiałe liście niemal emanowały własnym blaskiem, ośmielone przez nagi księżyc. Nie miał pojęcia o roślinach, ale i on potrafił docenić wyjątkowość konstrukcji. Z bliska, łuki wyglądały na wiekowe — dość wiekowe, by mógł być pewien, że uginają się pod ciężarem wspomnień. Słyszał je, gdy wstrzymywał oddech, szepty szeleszczące na wietrze. Próbowały ukryć się w szmerze liści, na próżno. A może to on próbował je tam wepchnąć? “To tylko liście, to tylko drzewa, to tylko gałąź, to tylko cień”. Za stary był na takie sztuczki. Cichy głos młodego mężczyzny wyrwał go z chwilowego rozkojarzenia, powstrzymał przed podświadomą potrzebą zbadania faktury historii pod palcami. A jednak, przyszedł. Odwrócił wzrok od perłowych pnącz, by zlustrować prawie znajomego nieznajomego. Miał młodziutką, szczupłą twarz i usta wykrzywione w miłym półuśmiechu. Wyglądał niepozornie, jak ktoś, kogo bez słowa mija się na ulicy, bez choćby jednego spojrzenia. Oczywiście, że tak wyglądał. Był ciekaw, czy minął go już kiedykolwiek wcześniej, czy i twarz Marcusa widniała w jakiejś kopercie. - Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że cię od niego odciągam - odpowiedział, podobnie poufałym, swobodnym tonem. Pomimo tej swobody w głosie i uśmiechu, Carl wciąż stał w niewielkim, bezpiecznym dystansie. Skrócił go powoli, o pięć spacerowych kroków. - Dziękuję, że zgodziłeś się na to spotkanie. Domyślam się, że nie było łatwo oderwać się od świątecznego stołu. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował chłopaka. Miał tylko nadzieję, że nie dopuszcza się właśnie demoralizacji młodzieży. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Twarz Na pewno, choćby motywowany zawodową skrupulatnością, przejrzał listę absolwentów i wówczas musiał zdać sobie sprawę, że Carl Nicholas nie istniał tam, gdzie pozostawiłby po sobie ślad swojej obecności. Nie znalazł go również na wyblakłych, przetartych zdjęciach kościelnych kronikach – podobnie jak samego Cecila, który unikał kontaktu z obiektywem aparatu. Twarz Verity’ego była dużo lepszym punktem obserwacji, co jego plecy. Gdy tylko się odwrócił i objął Cienia spojrzeniem, wrzucając z siebie słowa, zbliżył się ku niemu, naruszając dystans dziesięciu kroków – jakby chciał lepiej przyjrzeć się ukrytej w półmroku twarzy rozmówcy, zamaskowanej wtopieniem na najniższym poziomie. Uśmiech zastygły na wargach mężczyzny i luźny, pozbawiony oznak nerwowości ton głosu nie powstrzymał dreszczu napięcia, który przebiegł wzdłuż cecilowej linii kręgosłupa, spinając mięsnie nieprzyjemnym odrętwieniem, ale nawet ono nie zmusiło jego własnych ust do rozstanie się z połuśmiechem. - Nie zgodziłbym się na nasze spotkanie, gdyby nie było mi na rękę - po tym, jak mężczyzna skrócił dystans, który ich dzielił, łatwo przeszedł z "pana" na "ty". Prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę charakter ich znajomości, kurtuazje były zupełnie zbędne, bo poza samym osiągnieciem celu, nie liczyło się dla nich nic więcej. List Marcusa nie odciągnął go ani od snu, ani od rodzinnego stołu. Sny, które miewał, utwierdzały Fogarty'ego w przekonaniu, że powinien rekonwalescencje organizmu ograniczyć do zbędnego minimum. – Skądże, mój apetyt, po wydarzeniach z dwudziestego szóstego lutego, nie jest u szczytu swojej formy. - Nie ucztował w ramach Męczeństwa Aradii, dlatego nie mierzył się z dylematem oderwania się od stołu. Ofertą, jaką złożył Verity'emu na piśmie, nie mogła zostać zaadresowana do przypadkowej osoby z prawniczym wykształceniem. Zanim rozpoczął współpracę z Marcusem, upewnił się, że prawnik miał do tego odpowiednie predyspozycje, uwarunkowane zakrzywionym kręgosłupem moralnym i ambicjami, które pchały go w objęcia bezwzględnych działań mających na celu udowodnia przed sądem niewinności swoich klientów. Marcus posiadał jedno i drugie. Determinacja pobrzmiewała w każdym jego słowie, gdy stawał w obronie nawet najbardziej wybrakowanych jednostek. Rzucił okiem na paczkę papierosów, którą mężczyzna trzymał między palcami. Chwila zawahania trwała ledwie jedno uderzenia serca. Z wijącym się w kącikach ust miłym dla oka uśmiechem, poczęstował się cygaretką. W ułamki sekund później wsunął ją do ust i zapalił wyjętą z kieszeni zapalniczką. Zaciągnąwszy się nałogiem, uwolnił mężczyznę spod sideł wątpliwości. Zabłądził spojrzeniem ku jego twarzy, łapiąc z nim pożądany kontakt wzrokowy, choć nigdy nie zapomniał o intensywnym błękicie jego oczu. Bezgłośne "Więc? Co dalej?" zawisło w odgradzających ich od siebie skrawkach przestrzeni. Chciał poznać motywacje Marcusa, która kryła się za nagłą, obecnie niewytłumaczalną, potrzebą spotkania. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Verity zawsze dbał o wrażenie, jakie sprawiał – zwłaszcza pierwsze, choć jakby nie patrzeć, Nicholas ograbił go z szansy na pozostawienie po sobie prawdziwego pierwszego wrażenia. Cokolwiek ułożył sobie w głowie, teraz miał okazję do skonfrontowania mrzonek z rzeczywistością. Taką rzeczywistością, jaką Marcus zechciał mu przedstawić. Dzisiaj nie zależało mu jednak na weryfikowaniu portretu, jaki narysował mu w głowie małolat. Dzisiaj to on kolekcjonował własne pierwsze wrażenia, by wypełnić luki w ich kilkumiesięcznej, korespondencyjnej znajomości. Ku jego zadowoleniu, Carl nie wydawał się wyjątkowo spłoszony jego poufałością. Bez mrugnięcia okiem odnalazł się w rytmie, jaki narzucił ich spotkaniu. Był albo naiwny, albo wprawiony w tego rodzaju schadzkach. Na tym etapie, nie był jeszcze w stanie stwierdzić, które było bliższe prawdy. – Trudno się dziwić – przyznał z powagą. – Mam nadzieję, że żadna z tych tragedii nie dotknęła cię osobiście? Wyglądał na uprzejmie zainteresowanego tą kwestią, oszczędzając zarówno sobie, jak i Nicholasowi zbędnych krokodylich łez współczucia. Osobiste katastrofy chłopaka niewiele go obchodziły, udawanie, że jest inaczej, byłoby stratą jego czasu. Nie mógł być na tyle głupi, by uwierzyć w udawaną troskę. Taką przynajmniej miał nadzieję Verity, obserwując swojego dotychczas anonimowego wspólnika i ważąc losy ich dalszej współpracy. Zasłona dymna między nimi stała się bardziej materialna, wirując w bladych wstążkach dymu papierosowego. Chwila ciszy, przerywana tylko szamotaniną nocnych stworzeń i stałą melodią miejskiego życia. Nie spieszyło mu się jej zapełniać. Naglenie w piwnych oczach Nicholasa zdradziło, że w swej cierpliwości był osamotniony. – Sullivan nie wyglądał mi na takiego, który inspirowałby ulicznych fotografów – odpowiedział na nieme żądanie mężczyzny, niespiesznie zbliżając się o pół kroku do celu ich miłego spotkania. – Jestem ciekaw, dlaczego to akurat on został twoją muzą. Masz dość niebanalny gust, muszę przyznać. No właśnie. Koperta zaadresowana do jego skromnej osoby pojawiła się znikąd. Bądźmy szczerzy, jego klient nie zasługiwał na wsparcie anonimowych darczyńców, którym miałoby zależeć na jego bezkarności. Sprawa Sullivana, gburowatego i podstarzałego CEO jednej z wielu sobie podobnych koncernów farmaceutycznych była pierwszą, w którą Nicholas postanowił się zaangażować i prawdopodobnie najgorszą, w jaką angażować się mógł chcieć. Było wiele innych, bardziej spektakularnych i nieoczywistych. Marcus nie narzekał, skądże – czek, który dostał za wygraną, zatarł niesmak, jaki pozostawiała po sobie każda rozmowa z czarującym chamem, a nawet uzupełnił nadszarpnięte zapasy szkockiej w barku. Był za to niezmiernie ciekaw, gdzie w tym wszystkim było miejsce jego samozwańczego stróża praworządności. Wątpił, by kierował nim sentyment – Sullivan nawet kleszcza nie zdołałby do siebie przekonać. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)