Witaj,
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t1331-marcus-verity
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1337-marcus-verity
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1336-poczta-marcusa-verity
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f214-willowside-16
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1335-rachunek-bankowy-marcus-verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t1331-marcus-verity
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1337-marcus-verity
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1336-poczta-marcusa-verity
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f214-willowside-16
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1335-rachunek-bankowy-marcus-verity

Marcus Everett Verity

fc. Evans Nikopoulos





 
nazwisko matki Faust
data urodzenia 13.01.1956 r.
miejsce zamieszkania North Hoatlilp
zawód adwokat (również diabła)
status majątkowy bogaty
stan cywilny żonaty
wzrost 187 cm
waga 74 kg
kolor oczu niebieskie
kolor włosów brązowe
odmienność słuchacz
umiejętność -
stan zdrowia -
znaki szczególne krótkie, nieregularne znamię magiczne na wysokości trzeciego żebra, przypominające bliznę

magia natury: 0 (POZIOM I)
magia iluzji: 5 (POZIOM II)
magia powstania: 0 (POZIOM I)
magia odpychania: 0 (POZIOM I)
magia anatomiczna: 0 (POZIOM I)
magia wariacyjna: 5 (POZIOM II)
siła woli: 7 (POZIOM II)
zatrucie magiczne: 2

sprawność: 3
Gibkość: POZIOM I (1)
Rzeźba: POZIOM I (1)
Taniec towarzyski: POZIOM I (1)
charyzma: 13
Kłamstwo: POZIOM II (6)
Perswazja: POZIOM II (6)
Savoir-vivre: POZIOM I (1)
wiedza: 25
Prawo: POZIOM III (15)
Religioznawstwo: POZIOM I (1)
Historia: POZIOM II (6)
Literatura: POZIOM I (1)
Łacina: POZIOM I (1)
Zarządzanie i ekonomia: POZIOM I (1)
talenty: 13 (11+2)
Percepcja: POZIOM II (6)
Prawo jazdy: POZIOM I (1)
Zręczność dłoni: POZIOM II (6)
reszta: 3 PSo



rozpoznawalność II (społeczniak)
elementary school Patriot
high school Frozen Lake High
edukacja wyższa Princeton, B.A. (Politologia)

Harvard, LL.M. (Prawo)

moje największe marzenie to zwolnienie z odpowiedzialności i niezależność bez utraty godności
najbardziej boję się porażki, utraty zmysłów, rozczarowania rodziny, upokorzenia
w wolnym czasie lubię pracować, czytać, chadzać do opery i teatru, porządkować garderobę, być na bieżąco z wydarzeniami z kraju i świata, kolekcjonować figurki oraz atlasy psów myśliwskich
mój znak zodiaku to Koziorożec


I. Prolog


13 stycznia 1956. roku, piątek, godzina 6:56. Po wielogodzinnych trudach porodu, 49-letnia Ella Verity wydaje na świat swojego najmłodszego, ostatniego, syna. Na malutkiej sali porodowej wrze — rozpaczliwy płacz noworodka, szloch wycieńczonej matki, szepty podekscytowanych położnych. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, w jednej z najbardziej renomowanych kancelarii na wybrzeżu, nagły brzdęk telefonu zbudza z półsnu mężczyznę o siwiejących powoli skroniach. Wygrzebuje pospiesznie słuchawkę spod sterty przedprocesowych notatek, nasłuchuje werdyktu, zamiera i… oddycha z ulgą. Michael Verity doczekał się swojej drugiej szansy. Dostała ona wdzięczne miano Marcus Everett Verity. Marcus po cesarzu, naturalnie, Everett, po pra-pra-dziadku.

II. Dzieciństwo


Po burzliwych pierwszych miesiącach życia, Marcus okazał się dzieckiem spokojnym i niezwykle dojrzałym na swój wiek, jak lubiła mówić jego matka. Owa dojrzałość mierzona była w każdym jednakże, natomiast i zważywszy, którymi operował kilkulatek, nasłuchawszy się przemów ojca i poważnych rozmów dorosłych, których czujnym słuchaczem był zawsze. Ubrany w szyte na miarę, niepoprawnie czyste ubranka, niewiele mówił, lecz gdy już zabierał głos, swoją powagą  niezmiennie rozczulał oraz rozbawiał wszystkie ciotki. Starym Veritym widocznie się poszczęściło — czy to dzięki profilaktyce i wychowaniu głowy rodziny czy może błogosławieństwu samego Lucyfera, ich syn nie wymagał wiele interwencji, by wstąpić na jedyną słuszną, już wybrukowaną, ścieżkę. Od zabawy klockami z rówieśnikami, wolał spędzać czas z ojcem, słuchając jego długich wykładów, podglądając notatki nabazgrane pospiesznym pismem lub podsłuchując dorosłe rozmowy telefoniczne. Trudno powiedzieć, co tak właściwie ciągnęło Marcusa do ojcowskiego gabinetu: obietnica wiedzy czy obecność ojca, którego poza ich lekcjami widywał tylko przelotem. Wyjątkiem były msze, na których zawsze pojawiali się w komplecie, wszyscy wyprasowani, lśniący i uśmiechnięci, niby rodzina prosto z obrazka. Wszystkich modlitw nauczył się na pamięć i grzecznie wyczekiwał końca obrządku, naśladując poważne, uduchowione miny dorosłych. Wiedział, że brał udział w czymś ważnym, choć sam nie potrafił zrozumieć, dlaczego.

Do Patriot szedł dobrze przygotowany. Za duże słowa schował do szuflady, wraz ze wszystkimi defnicjami, które zapamiętał z kolekcji słowników i encyklopedii w biblioteczce ojca. Podczas licznych przyjęć i zebrań Kręgu, na jakie zabierali go rodzice, zdążył zauważyć, że inne dzieci nie przepadają za wiedzą, którą tak często chciał się z nimi dzielić. Matka zapewniała go, świergocząc czule, jak dumna jest z jego postępów i mądrości, ale Marcus i tak widział, jak kuzynka Clara marszczy nos, gdy tylko usłyszy to nieprawda, bo…, a koledzy bardziej zainteresowani są zabawą w katastrofy lotnicze niż rozmową o budowie samolotów. Niewiele umykało jego uwadze — zawsze zauważał, gdy brakowało dla niego miejsca w towarzystwie, gdy mama unikała spojrzenia ojca albo gdy ten próbował niezauważenie schować przed nim jakąś ważną, zapieczętowaną kopertę. 

W pierwszej klasie zauważył więc, kto trzyma się z kim, a kogo rówieśnicy omijają szerokim łukiem. Wybierał kolegów ostrożnie i zaraz adaptował się do towarzystwa. Po kwaśnych minach przyjaciół poznał, że odpowiadanie na każde pytanie pani Wallace, zanim skończy je zadawać, nie jest najlepszym pomysłem, tak samo jak przypominanie jej o zadaniu domowym. Wiedział też, że pani Wallace lubiła, gdy pytał ją o zdrowie jej adoptowanego psa i zawsze uśmiechała się, gdy oddawał jej swoją pracę. Trochę później zauważył, że jeśli tylko wyglądał wystarczająco smutno, odbierając ocenę, pani Wallace mogła wybaczyć mu brakujące przecinki i maleńkie błędy ortograficzne, a gdy któryś z jego nowych przyjaciół coś przeskrobał, wystarczyło z nią porozmawiać, pokręcić trochę, obiecać poprawę i przeprosić, by sprawa przeszła w zapomnienie Angażował się w boiskowe zabawy, choć myślami był jeszcze na poprzedniej lekcji, układając daty w pamięci i nigdy nie bał się wywiadówek. 

Podczas dłuższych przerw od zajęć, nudził się niemiłosiernie. Przerwy świąteczne urozmaicał sobie zagadkami — rodzice zawsze szykowali dla niego prezenty, a on zawsze psuł niespodzianki, odnajdując rachunki i puste opakowania po zakupach, choć za każdym razem udawał, że naprawdę nie wiedział, co dostanie. W tym roku było nieco inaczej, lecz w szale przygotowań do Narodzin Aradii, nikt nie zwrócił uwagi na nietypowe rozkojarzenie Marcusa. Zwykle wszędzie tam, gdzie coś się działo, 7-latek spędzał większość czasu samotnie, zwiedzając korytarze i pokoje, jak gdyby znów widział je po raz pierwszy. Coś się zmieniło, był tego pewien. Jak wtedy, gdy wrócili z wakacji i gosposia poprzestawiała figurki wyżłów na jego parapecie podczas sprzątania. Wszystko było nie na miejscu, chociaż był pewien, że miejsca wcale nie zmieniło. Niektóre książki wyglądały na bardziej zużyte, a kilka z ozdobnych, porcelanowych talerzy w bawialni miało poobijane brzegi. Wszyscy zarzekali się, że tak było zawsze, ale on wiedział swoje. Nie trzeba było długo czekać na potwierdzenie dziecięcych teorii. 

III. Magia i szkółka kościelna


Ten dzień miał być dniem radosnym, wyjątkowym — nawet ojciec, po wielu namowach matki i, jak Marcus zdążył zauważyć, kilku dniach wyłącznie zdawkowych rozmówek, znalazł czas na dołączenie do nich w bawialni. W rogu stała ogromna, gęsta choinka, którą, jak co roku, mieli symbolicznie udekorować (dekorowali tylko kilka najniższych gałęzi, resztą zajmowali się profesjonaliści, bo nikt właściwie nie miał czasu, by dekorować kilkumetrowe drzewko). Każdy znalazł swoją ulubioną skrzynkę z ozdobami, które przekazywali z pokolenia na pokolenie, a której zawartości znali całą historię, a na pewno znał ją najmłodszy Verity. Zawsze wybierał tę samą, z wytartą już, złotą klamrą i inkantacją wygrawerowaną na dnie, lecz tym razem, zamiast ekscytacji, czuł dziwny niepokój. Gdy otworzył wieko, zdążył tylko zauważyć w kolekcji swoją ulubioną, purpurową wstęgę, gdy ze skrzyni, a później z każdego kąta pomieszczenia, dobiegł go ogłuszający hałas. Świat zawirował, pośród pisku, szeptów i krzyku, w kakofonii, której nie dało się pojąć. Zniknęło drzewko, w jego miejscu pojawiły się dziesiątki innych, góry prezentów i tłumy zjaw, sceny radości, bólu i namiętności, których nie był w stanie zarejestrować. Nie zarejestrował również, jak bezcenne pudełko w jego dłoniach rozgrzewa się do czerwoności, drży szaleńczo i zwyczajnie znika, wraz z całą zawartością. Uśpiona magia chłopca zrobiła to, co mogła, by uchronić go przed traumatycznymi efektami odmienności, którą rozbudziły wspomnienia zaklęte w amuletach. Zaraz po tym, jego umysł porwała nieświadomość. 

Niewiele pamięta z kolejnych dni. Nakrapiane eliksirem uspokajającym, zlały się w jeden, koszmarnie długi i senny. Ojciec stawał na rzęsach, by znaleźć dla niego odpowiedniego nauczyciela, co nie było wcale łatwym zadaniem w okresie świątecznym. Wtedy pomagał mu Sebastian, starszy brat, którego w jego życiu zawsze było więcej, niż ojca. To on nauczył go technik uziemienia i opanowania, przekazując Marcusowi wszystko to, czego sam się nauczył, ćwicząc własną siłę woli. Do dziś pamięta długie popołudnia, spędzone na czytaniu Księgi Bestii i wsłuchiwaniu się w nauki Lucyfera. Skupiał się na słowach modlitw, aż przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie, zdegradowane do zbitek liter i sylab. Czekał na ukojenie, olśnienie, jakiego przecież dostąpił jego brat. Nie doczekał się, choć kierował wzrok ku Piekle również poza ćwiczeniami, prosząc wszystkie diabelstwa o odwrócenie czasu. Na czuwaniu stał obok rodziców, zasłuchany w kazanie kapłana, które poruszało sercami wszystkich wokół. Mama wrzuciła jego intencję do czary, a chociaż zarzekała się, że ta spłonęła wraz z resztą, nigdy nie doczekał się jej spełnienia. 

Do szkoły wrócił później, niż jego rówieśnicy. Spędził dodatkowe dwa tygodnie na ćwiczeniach z mentorem, do którego rodzicom udało się dotrzeć. Choć zmiana w chłopcu była niezauważalna dla większości obserwatorów, jego świat wywrócił się do góry nogami. Niegdyś lgnący do bliskich, zaczął stronić od dotyku, a jego lęk przed ciszą i samotnością, jaki spędzał rodzicom sen z powiek po narodzinach syna, tylko się spotęgował. O tej umiejętności wiedzieli tylko najbliżsi, a Marcus robił wszystko, co w jego mocy, by jej nie ujawnić. Podczas gdy mentor uczył go technik medytacyjnych i uziemienia, brat był tym, który słuchał o jego porażkach, niepokoju, frustracji i słabości. Żadną z nich nie odważył się podzielić z Michaelem i Ellą. To właśnie wtedy jego ambicje przekroczyły możliwości — od tamtego dnia, Marcus robił wszystko, by zrekompensować swój defekt, a oczekiwania rodziny spełniać z nawiązką.

Do szkółki kościelnej trafił już jako opanowany, ambitny młody człowiek. Samodyscyplina, jakiej musiał się nauczyć, by zachować zdrowe zmysły sprawiła, że do zajęć podchodził już nie tylko z wrodzoną ciekawością, ale i determinacją. Nauki społeczne, które fascynowały go od początku edukacji, również w szkółce królowały nad jego zainteresowaniami. Z przyjemnością uczył się o historii świata, sztuce i literaturze oraz Piekle, o którym z taką żarliwością opowiadał mu Sebastian. Studiował nauki Kościoła, wszystkie dogmaty i tradycje i poznał wszystkie demony. Nie potrafił powiedzieć, gdzie kończyła się wiara, a zaczynała zwykła ciekawość. Wówczas jeszcze łudził się, że uda mu się znaleźć odpowiedź, cudowne lekarstwo, które go uzdrowi. Chociaż nie znalazł odpowiedzi, swoją naukę lata później przekuł w sukces, ubiegając się o stanowisko adwokata diabła. Na zajęciach praktycznych, najlepiej czuł się w magii iluzji i wariacyjnej, choć również w magii rytualnej odnajdował się dobrze, wykorzystując koncentrację, której nauczył się podczas pracy z odmiennością. Pomimo jego indywidualnych preferencji czy kompetencji, jego wysiłkom zawsze przyświecała idea perfekcji.

Przez lata spełniania wysokich wymagań rodziców, sam podniósł własną poprzeczkę, nieustannie dążąc do sukcesu. Nigdy nie nauczył się przegrywać, a rywalizację nawet w tej banalnej, szkolnej sferze, traktował śmiertelnie poważnie i skłonny był do nawet najbrudniejszych ze sztuczek, byle zapewnić sobie zwycięstwo. Chociaż niesatysfakcjonujący wynik z pracy w grupie mógł łatwo skreślić kolegę z jego listy znajomych, nigdy nie okazywał swojego niezadowolenia czy rozgoryczenia — prezentował światu skrojony na wymiar kostium idealnego syna, kolegi, kawalera, ucznia, wiernego. Kłamał w żywe oczy, z pięknym uśmiechem na ustach, kiedy tylko było mu to na rękę, byle nie wypaść z roli. Ładnym uśmiechem i pięknymi słowami dochodził swych racji i uciekał przed konfliktami. Zgodnie z nazwiskiem, jakimś cudem, Verity ze wszystkiego potrafił wyjść obronną ręką. Na Balu Adepta pojawił się z dziewczyną, która miała wkrótce zostać jego narzeczoną i odtańczył z nią więcej, niż jeden oczekiwany taniec, udając, że nie zauważa, jak depcze mu po palcach. Musiał zaufać przyjaciołom, gdy w niewybredny sposób komentowali jej urodę i liczne walory. Sam pozostał na nie ślepy.

IV. Edukacja i kariera


Tak samo funkcjonował we Frozen Lake High, budując swoje własne dziedzictwo, z chorobliwą obsesją rzucając się w wir nauki i życia społecznego. Żadnego przedmiotu nie potrafił sobie odpuścić, nawet jeśli niewiele poza naukami społecznymi i językami obcymi go szczerze interesowało. Poziom zaawansowany był absolutnym minimum, jakie musiał osiągnąć, nawet, jeśli praca nad projektami kosztowała go wiele nieprzespanych nocy. Łudził się, że jeśli zapełni każdą pojedynczą godzinę doby wysiłkiem, może nie zostanie mu czasu na wsłuchiwanie się w głosy przeszłości. Powtarzał daty, łacińskie sentencje i liczył od tysiąca, czwórkami. W wolnych chwilach dbał o relacje i reputację, angażując się w koła korepetytorskie czy wolontariaty. Jako sophomore dołączył do szkolnej reprezentacji w Mistrzostwach Debat Oksfordzkich i wtedy pierwszy raz poczuł się na miejscu. Otoczony ludźmi, którzy tak samo jak on potrzebowali dowieść swoich racji, wspinał się na wyżyny elokwencji i erudycji, z kapelusza wyciągając kolejne statystyki lub definicje, by obrócić je na swoją korzyść. To jedno zabrał ze sobą aż na Harvard. Nikogo nie zaskoczyło, gdy został wybrany na valedictoriana, a jego przemowa, choć niewiele miała wspólnego ze szczerością, porwała nawet najbardziej uparte serca. Ominęły go jakiekolwiek rozterki o własnej przyszłości, kierunkach studiów i przyszłym zawodzie. Wszystko już wiedział.  W sierpniu odhaczył kolejną pozycję Wielkiego Planu, a z przyjęcia zaręczynowego pamięta głównie zegarek, który za żadne skarby nie chciał przyspieszyć.

Wyścig trwał dalej, tylko sceneria się zmieniła. Dyplom licencjacki uzyskał na Princeton, z politologii, rozpisując się o roli polityki tożsamościowej w Amerykańskiej demokracji. To w New Jersey leczył pierwszego kaca i zupełnie niewinny katar, przekraczał pierwsze limity prędkości i banknotami przeganiał konsekwencje. To tam nauczył się, jak ukradkiem wsunąć maleńkie torebeczki do cudzej kieszeni i jak wyciągnąć ją podczas przypadkowego zderzenia na korytarzu. To tam pierwszy raz poznał pożądanie i swoją największą słabość (kolejny defekt), gdy smakował wstydu na cudzych ustach. Tam popełnił największe błędy, które próbował wyprzeć z pamięci, jak wspomnienia upojnej nocy. Kłamał, fingując zniesmaczenie, kiedy ów Błąd miał czelność o sobie przypomnieć. Do niczego nie doszło. A gdyby doszło, byłoby mu bardzo przykro, gdyby dziekan dowiedział się o tym, że truł połowę rocznika swoim towarem. Okłamał nawet siebie, prawie, bo gdy tylko przetarł dłonią blat biurka, przeszłość znów stanęła mu przed oczami. Do Massachusets wrócił jako zwycięzca, a o tych porażkach nie dowiedział się nawet Sebastian. Założył obrączkę, scałował krew z warg smakujących sadzą, a w noc poślubną usilnie starał się nie porównywać nut perfum żony do wody kolońskiej.

Na mapie kolejna destynacja, kolejny dyplom, kolejny tytuł, kolejny sukces. Pędził za nim, prosto na Harvard, odhaczając kolejne pozycje, jak gdyby taka była naturalna kolej rzeczy. Rzucił się w wir nauki, jakiekolwiek nieproszone myśli zagłuszając paragrafami i precedensami, oddając się w pełni logice i jej aksjomatom, zdradzieckie szepty rozpraszając znajomym porządkiem łaciny. Do debat dołączyły Procesy Inscenizowane, w których brał udział, gdy tylko było to możliwe. Były jego najważniejszym egzaminem i spektaklem, w którym grał główną rolę. Świadkiem był zawsze dobrym, przekonującym, lecz to w roli obrońcy i oskarżającego nabierał skrzydeł. Wyłapywał każdą nieścisłość, by poddać ją pod ostrzał zabójczo precyzyjnych pytań, grał do publiczności, a swoją mową końcową sięgał głęboko w serca i umysły przysięgłych, grając nie tylko sprzyjającymi mu faktami, ale i ludzkimi emocjami. Był w tym dobry. Za dobry, najwyraźniej, bo jeszcze zanim obronił pracę dyplomową, coraz częściej zostawał ściągany ze sceny, by pozwolić wykazać się innym. Nie przeszkadzało mu to w dzieleniu się swoją ekspertyzą z kolegami. Przynajmniej z międzyuczelnianych turniejów nikt nie próbował go wyciągnąć. Zbyt często wygrywał.

Nawet kilometry od domu, nie potrafił uciec przed Przeszłością. Próbował się z nią pogodzić, nieśmiało, spoufalając się z prowadzącymi i z uściśniętych dłoni próbując przypomnieć sobie zakres pytań na kolejnym teście. Czasem i z ław uśmiechali się do niego absolwenci, a on niewinnie zerkał im przez ramię. Gdzieś po drodze, może jeszcze na Princeton, zapomniał w sali wykładowej ciekawość. Cokolwiek napędzało go do działania i ślepo podnosiło poprzeczkę, nie miało z nią nic wspólnego. To nie z pasji zdawał śpiewająco każdy egzamin, a już na pewno nie z pasji wskakiwał w każdy projekt, który byłby pretekstem do uniknięcia wizyty w domu. Bywał tam dokładnie tak często, jak wymagało tego zachowanie autentyczności dozgonnej miłości, jaką darzył szanowną panią Verity. Udawał, obdarowując ją kłamliwymi deklaracjami bądź wymówkami, uśmiechał się pięknie, prosił o przebaczenie i całował bladą skroń, gdy okoliczności zmuszały go wreszcie do zjazdu. Wyglądała, jak gdyby mu wierzyła. Ledwie obronił tytuł, B.A. zamienił na J.D., już myślał o kolejnym. Nie stać było go na przerwę, nie potrafił się zatrzymać. Jak ten gówniarz, który zakrywał dłońmi uszy i wmawiał sobie, że jeśli tylko uwierzy, wszystkie głosy zamilkną, tak i teraz odwracał wzrok od tego, co nieuniknione. Wielki Plan przecież musi kiedyś dotrzeć końca. Skończą się dyplomy, skończą się tytuły, a on… no właśnie. A on?

Zdał bar, a chociaż to wystarczyłoby, by osiąść wygodnie za biurkiem w rodzinnej kancelarii, pędził dalej. Kampus znał już lepiej niż własny dom, a wykładowców darzył większą czułością niż małżonkę. Kolejny rok, kolejna zmiana — Marcus Everett Verity LL.M., widniało teraz na wizytówce, a jego rola na debatach i procesach coraz częściej sprowadzała się do bycia członkiem komisji niż jednym z aktorów. To bawiło go mniej. Wreszcie musiał się zatrzymać. Ojciec miał pierwszy zawał, zapracowawszy się aż na progi wytrzymałości. Nie, nie doznał wówczas olśnienia, nie zdecydował się szanować swojego zdrowia. Tymczasowo zrezygnował z najwyższego tytułu, by już na poważnie zaangażować się w funkcjonowanie Kancelarii. Poszło gładko, w końcu to po tej właśnie ścieżce stąpał przez niemal trzy dekady. Kiedy Michael Verity powrócił do zdrowia, wszyscy dziękowali Szatanowi za jego łaskę. Przecierając oczy, by przegnać nieproszone wspomnienia, Marcus doszedł do wniosku, że dla najmłodszego potomka rodziny musiało już jej zabraknąć. Nieważne, nie potrzebował jej, by wygrywać kolejne sprawy, tym razem grając o stawkę większą, niż uniwersytecki puchar lub uścisk dłoni rektora. Stawka była większa, więc i on grał lepiej, brylując po sali rozpraw, jak gdyby już z łona matki wyszedł z cyrografem w dłoni. Nie znosił ugód — były jak wyjście z sali egzaminacyjnej z tróją za partycypację. Wystarczała jego wiedza, charyzma i odrobina daru, który jak nic innego weryfikował ciąg zdarzeń. Skoro nosić to brzemię musiał do śmierci, czy nie mógł z niego korzystać w słusznej sprawie? Wystarczał przyjacielski uścisk dłoni czy drobiazg ukradkiem “pożyczony” z kieszeni. Wystarczyło ze szczerością wymalowaną na twarzy obiecać klientowi, że oczywiście, wierzy mu na słowo. Pewnym siebie, spokojnym tonem, zapewniał najbardziej beznadziejne z przypadków o tym, że wygraną mają już w kieszeni. Wymieniał przesłanki, przytaczał historie równie beznadziejnych przypadków i klepał zatroskane małżonki po ramieniu. Nawet jeśli doginał zasady na swoją korzyść, był przecież piekielnie dobrym adwokatem. A jeśli później musiał leczyć migreny i epizody w samochodzie zaparkowanym w szczerym polu, daleko od tragedii ludzi, których nigdy nie poznał, był to sekret między nim, a historią.

Marcus Verity
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Witaj w piekle!

W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.

I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

Sprawdzający: Frank Marwood
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Rozliczenie


Ekwipunek




Aktualizacje


20.10.23 Zakupy początkowe (+70 PD)
20.10.23 Zakupy (-900$)
21.10.23 Surowce marzec-kwiecień
21.10.23 Osiągnięcie: Pierwszy krok, Co do słowa, Jak za darmo, to biorę (+170 PD)
22.10.23 Darmowa karta zmiany
6.12.23 Świąteczna loteria: wymiana prezentu na dolary (+50$)
11.12.23 Zakupy (-20$)
25.01.23 Wydarzenie: Na rany Aradii (+200$)
28.01.24 Aktualizacja rozpoznawalności (+1PSo)
30.01.24 Aktualizacja postaci (+2 PSo)
03.02.24 Osiągnięcie: Ale to ty dzwonisz, No to klops! (+20 PD)
04.02.24 Opowiadania z wykonywaniem zawodu I, II i III (+657$, +30 PD)
4.02.24 Urodziny forum
05.03.24 Wydarzenie: Na rany Aradii (+10 PD)

Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej