First topic message reminder : PERŁOWE ŁUKI Są jednym z najstarszych i najbardziej zagadkowych miejsc w całym Deadberry; Perłowe łuki, niepozorne z daleka i imponujące po bliższym poznaniu, to zbiegające się z sobą drewniane konstrukcje, które od lat — tak wielu, że nawet najstarsi mieszkańcy miasta mogą to potwierdzić — oplata krystalicznie biały, nigdy niewiędnący bluszcz. Nawet w najsroższe zimy Perłowe łuki nie poddają się mrozom; ich kwiaty nie więdną ani nie kurczą się w sobie, wedle legendy swoją siłę czerpiąc z magii natury, którą ktoś przed wiekami zaklął pod powierzchnią tutejszego spłachetka ziemi. Pod Perłowymi łukami postawiono ławkę, która zwykle zajmowana jest przez pary zakochanych — dzięki oddaleniu od centrum niewielkiego parku, białe kwiaty często są świadkami największych tajemnic czarowników. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Carl - niepozorny, niezapadający w pamięć -nie pozostawił sobie ani pozytywnego, ani negatywnego pierwszego wrażenia. Szybko rozpuszczał się w strugach ulotnej pamięci. Marcus Verity stanowił jego zupełne przeciwieństwo. Nieustępliwy, z wybrakowanym kręgosłupem moralnym, wspinający się po szczeblach zawodowej kariery, dbający o swoją prezencje, elokwentny, lubiący stawiać kropę nad "i". Czyż nie dlatego zapragnął poznać Carla osobiście? Chciał mieć ostatnie zdanie. Chociaż Cienia czasem korciło, by rozplątać supeł tajemnic, jakie oplotły się wokół adwokata, nie zdecydował się zahaczyć o niego swoich palców. Póki ich współpraca układa się po jego myśli, pozostały tam, gdzie ich miejsce - daleko poza zasięgiem jego wzroku. Ku jego zadowoleniu, Marcus w kontaktach międzyludzkich był równie wylewny, co na sali sądowej, wiec nie musieli się martwić o zbędne kurtuazje i wyszukaną szermierkę słowną. Carl natomiast bez mrugnięcia powiek odnalazł rytm, jaki został przez Verity'ego narzucony, o dziwo całkiem swobodnie czując się w jego towarzystwie. Napięcie, jakie mu towarzyszyło, przestało istnieć między jedną a druga wymianą spojrzeń, chociaż nie uległ zupełnie temu złudzeniu - nie spuścił gardy. - Nie, na całe szczęście. Ominęły mnie, podobnie jak zbędne przejawy troski, chociaż nie mogłem pozostać na to wszystko obojętny . Uprzejmie zainteresowanie tą kwestią Marcusa mógł schować do kieszeni, co Carl zasugerował mu w przedostatnim członie swojej odpowiedzi. Nie potrzebował udawanego przejawu troski. Nie potrzebował zbędnego, wyimaginowanego współczucia, tak jak mężczyzna nie wymagał od niego szczerości. Zasłona dymna, który przysłoniła im widok na ich twarze, mogła ukryć zbędną ekspresje, jaka się na nich tliła, chociaż ta należące do Carl była równie nijaka jak przedtem. - Cóż mogę powiedzieć - na cecilowych ustach nadal błąkał się uśmiech, był zarówno łagodny, jak i zupełnie nieszczery, utkany z iluzji kłamstwa, ale dzięki temu, że pasował do osobowości Carla, zarzucenie mu wiarygodności najprawdopodobniej wykraczało poza kompetencje prawnika, który obcował na co dzień z układającymi się na wargach swoich klientów drobnym, w ich mniemaniu, nieszkodliwym kłamstwami, które mogły rzutować na cały przebieg rozprawy i wtrącić z rąk ich adwokatów wszystkie asy, dotychczas skryte w rękawie. - Sullivan miał wbrew pozorom sporo zalet, chociaż okazywał je w osobliwy sposób i - czego nie można mu odmówić - bywał użyteczny, dlatego umieszczenie go za kratami byłoby wielką stratą. Źródłem niebanalnego gustu Nicholasa była interesowność Cecila Fogarty'ego, bez tych dwóch czynników ta niezależność nigdy by nie zaistniała. Koperta zaadresowana do Marcusa Verity'ego nie pojawiła się znikąd, była celowym, zaplanowanym, knutym przez miesiące działaniem, podobnie jak fotografie, które zagwarantowały Sullivanowi kilka kolejnych lat bezkarności, chociaż Carl podejrzewał, ze to tylko kwestia czasu, kiedy klient prawnika znowu odnajdzie drogę do jego kancelarii, ale wtedy najprawdopodobniej będzie mógł liczyć wyłącznie na siebie, bo wbrew słowom, jakie opuściły jego gardło - Sullivan zasługiwał na długoletni pobyt w więzieniu. Pomimo tej świadomości, nigdy nie zakuły go wyrzuty sumienia. Bowiem nie dążył do jego niewinności w charakterze anonimowego stróża praworządności. Cel, który mu przyświecał, nie miał związku z zasadami moralnymi. Verity, mając styczność z tym człowiekiem, musiał zdawać sobie z tego sprawę. Musiał wiedzieć też, że Carl nie był na tyle wylewny, by zdradzić kryjącą się w jego działaniach motywacje. - Nie wierzysz w niewinność swoich klientów? – drwina w głosie Nicholasa była wyraźnie słyszalna. Zaciągnął się papierosem, ale tym razem nie pozwolił, aby dym dużej pozostał w płucach. Szybko go wypluł raz z ledwie słyszalnym westchnieniem. To dlatego Marcus nalegał na te spotkanie - chciał wypytać o sprawę Sullivana? To trochę rozczarowujące. Obrócił papierosa między palcami. Jego skład był znaczenie lepsze od czerwonych marlboro, którymi truł płuca. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
W melodię nocy wdarł się cichy śmiech Verity’ego. Z naszkicowanej naprędce listy przymiotów Nicholasa wykreślił Może miał wielkie ambicje i determinację, może nawet talent, ale to nie one dyktowały ludzki los. Pewnie niedawno wynajął pierwszą stancję, albo i pokój w studenckim mieszkaniu bez centralnego ogrzewania ani szczelnych okien. Dorabiał, by wesprzeć rodziców lub utrzymać się na powierzchni ubóstwa, z każdym kolejnym dniem zapominając o swoich “wielkich ambicjach”. Robotę znalazł sobie co najmniej niekonwencjonalną. Nie, nie wyglądał na wybitną, wyjątkową jednostkę, która odważyłaby się wyłamać z ram, jakie naszykowała dlań fortuna. Być może teraz działał na własną rękę, zachęcony łatwym pieniądzem i dreszczykiem emocji, bądź satysfakcją z odegrania się na tym pazernym 1 procencie, ale za tą pierwszą sprawą musiał stać ktoś jeszcze. – Przejadły ci się? – nie ukrywał swojego rozbawienia carlową bezpośredniością. Umiał pozostać niezauważonym, ale nie obawiał się zaznaczyć swojej obecności. Stawiał, lub próbował stawiać, granice i swoje warunki. Ciekawe, czy często wzbudzał współczucie swoich rozmówców. “Nie potrzebuję twojej litości”, jakże typowe dla tych, którzy znajdowali się w godnych politowania okolicznościach. To duma czy oszczędność czasu stały za jego niechęcią do uprzejmości? – Hm. I jaki użytek niejaki Carl Nicholas mógłby mieć z takiego Sullivana? – w jego głosie zamiast drwiny pobrzmiewała ciekawość. Mało obchodził go Sullivan i jego narkotyczne imperium, a to, co go obchodziło, to podpisany czek i honorarium. Ponadto chciał wiedzieć, dlaczego tak małe rybki pchają się do akwarium piranii. – Niewinność moich klientów nie jest kwestią wiary – skarcił, a kłamstwo spłynęło z jego ust tak gładko, jak kolejna chmura siwego dymu. – Niezawisły sąd prawomocnym wyrokiem ogłosił go niewinnym. Gdybym nie wierzył w wygraną mojego klienta, nie zostałby moim klientem. Lata praktyki w zawodzie nauczyły go, jak odpowiadać na pytania bez udzielania jakiejkolwiek definitywnej odpowiedzi. Wierzył, że Carl doceni jego kunszt, tak jak i Marcus potrafił docenić jego. Póki co, współpraca malowała się w obiecujących barwach. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Śmiech Verity'ego naruszył cisze nocy i zabrzęczał w uszach Carla. Nie poszedł za jego przykładem. Pogłębił jedynie grymas imitujący uśmiech, jaki osiadł na wargach. Carl Nicholas stanowił zagadkę, zagwozdkę, bo nie istniał naprawdę. Byl wymysłem, tworem, projektem. Bytem zrodzonym z iluzji kłamstw, która czule otuliła cecilowe rysy twarzy. Carl - o człowiek o wielkich ambicjach, który przedwcześnie skonfrontował się z brutalną rzeczywistością. Mieszkał w małym, wynajmowanym, dwupokojowym mieszkaniu na ostatnim piętrze. Zimą panował tam chłód, latem gorąc, którego trudno było znieść. Niemal pusty portfel nie ciążył w kieszeni. Całkowite przeciwieństwo Marcusa Verity’ego. Człowieka, który bez wysiłk sięgnąć mógł po wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego dłoni. Nazwisko dawało prestiż. Prestiż koneksje. Koneksje otwierały drzwi do sukcesu. - Znużyły. Brakiem szczerości, zwisło w skrawkach dzielącej ich przestrzeni, ale nie zwerbalizowały się spod strun głosowych w formie słow. Chciało się rzec, i jaki użytek, nijaki Marcus Verity, mógłby mieć z takich informacji, ale dzisiaj Gdyby Veirty zapytał Sulivana o nijakiego Carla Nicholasa, najprawdopodobniej mężczyzna zbyłby go milczeniem. Całkiem słusznie, bowiem najprawdopodobniej nie znał człowieka ukrywającego się pod ową tożsamością. - Czemu mają służyć te pytania? Zawodowej ciekawości? -prychniecie zatrzymał w krtani Verity'ego nie darzył pogardą, a zalążkiem lękliwej fascynacji, która została pogłębiona przez prawniczą bezpośredniość i determinacje w dążeniu do poznania „prawdy”, chociaż w tym wypadku „prawda” zwężona była do jedynie punktu widzenia. Nadal, pytanie co skłoniło go do naruszenia ram ich znajomości, głośno wybrzmiewało w myślach informatora. – Tobie, prawnikowi, z sukcesami na koncie, termin "zachowanie tajemnicy służbowej" nie jest, jak mniemam, obcy - w tonie głosu Nicholsa nie pobrzmiewało nic poza uprzejmością, która refleksami objęła także toń ciemnego spojrzenia. – Mnie obejmuje w podobnym zakresie, co ciebie. Powiem wprost. Jestem zaprzyjaźniony ze swoim językiem i nie chcę go stracić, Marcusie. Verity'emu Carl intelektu odmówić nie mógł. Rachować potrafił. Pewnej kalkulacji zapewne już dokonał. Carl Nicholas nie rozdawał żadnych kart, nie trzymał asa w rękawie. Był tylko gońcem na czarno-białej szachownicy. Złapany w lepką, zawiła sieć powiązań, uwikłał się w sprawy, które, być może, w końcu przerosną jego możliwości, bo małą rybkę pływającą w akwarium pełnym krwiożerczych piranii nie czekało nic poza pewną śmiercią. - Więc, tak czy owak, to kwestia wiary - wtrącił, z cieniem rozbawienia zabłąkanym na sinych od chłodu wargach – wiary w własne możliwości. Zaciągnął się papierosem, podarunkiem od Marucusa. Dym czule połaskotał go w ściany dróg oddechowych, zanim wypełnił powierzchnie płuc. Co to za marka? Pewnie taka, na którą nigdy nie będzie go stać. - Jak mogę ci pomóc? Co mogę dla ciebie zrobić? Dlaczego mnie tu ściągnąłeś? Tylko po to, by zaspokoić swoją ciekawość? Cecilowe rysy twarzy nadal były niewyraźne, zatopione w mroku nocy. Cudotwórca był z niego żaden. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Odpowiedź mężczyzny była przynętą zbyt skromną, by ciekawość Verity’ego rzuciła się na haczyk. Skwitował ją jedynie uśmiechem i w gestii Carla leżało zdeterminowanie, czy był on tak samo szczery, co jego współczucie. Marcus nie szastał litością. W jego profesji brakowało miejsca na litość czy wielkoduszność, a wszelkie jej okruchy już dawno wysypały mu się z kieszeni. Jedyne, czym mógł poczęstować Nicholasa, to papieros, prawdopodobnie najlepszy, jaki kiedykolwiek wypali. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, może nawet podaruje mu jeszcze jednego. Nikt nie mógł oskarżyć go o skąpstwo. Ciekawość, natomiast, pozostawała jego grzechem głównym. Osobista, naukowa, zawodowa — brał je wszystkie, jak leciało. Nie umykała mu ironia jego odmienności. Całe dekady wiedzy, nieustannie na wyciągnięcie dłoni, szumiące w uszach niby odległy rój złośliwych szerszeni. Surowa kara za podsłuchiwanie rozmów dorosłych, ale kimże był, by kwestionować decyzje Lucyfera? Nie kara, dar, poprawiłby Sebastian. Dziwne, że nigdy nie chciał się wymienić podarunkami od losu. Czy odnalazłby odpowiedź na wszystkie swoje pytania w uprzejmym uścisku dłoni? Te, które padały z ust Nicholasa były przewidywalne, choć wciąż odrobinę rozczarowujące. Zniecierpliwienie trzymało się z daleka od jego twarzy. Szkoda byłoby psuć ładną kompozycję uprzejmych uśmiechów i swobody, w jakiej planował zaaranżować ich dzisiejszą pogawędkę. — Faktycznie, mogłoby to być nieco niewygodne — przyznał, wyglądając, jak gdyby poważnie rozważał taką ewentualność. — Przynajmniej nie musiałbyś daleko szukać pełnomocnika, wygralibyśmy ci ładne odszkodowanie. Byłbym nawet skłonny rozważyć drobny upust, z racji na naszą owocną współpracę. Jak pewnie doskonale wiesz, nie zajmuję się pro bono. Obrócił papierosa w palcach. Ognik żaru zbliżał się powolutku do filtra, odmierzając kolejne minuty ich rozmowy. — Jeżeli tak ci na niej zależy — Marcus Verity chodził na ustępstwa tylko w tych sprawach, które były mu całkowicie obojętne. Kwestie wiary i jej definicji przestały go interesować kilka lat temu. Zostawił ją bratu, w jego rękach była bezpieczniejsza. Sam miał z niej użytek tylko na sali sądowej, żonglując dogmatami. — Cieszę się w takim razie, że i ty znalazłeś w sobie wiarę w moje możliwości. — brzmiało to tak samo śmiesznie, jakim było. Cholera, nawet brzmiał odrobinę, jak Sebastian, gdy pouczał go o niezbadanych wyrokach Lucyfera. Jednak na coś przydawała się jego zagorzałość. Wreszcie padło pytanie, które towarzyszyło im przez tych kilka krótkich, wspólnie spędzonych minut. Znów skupił wzrok na Carlu, próbując dostrzec potencjał w płaszczu z cieni, fałszu i papierosowego dymu. Jak mógł mu pomóc? Dobre pytanie. — Robisz już dostatecznie wiele, Carl, ale dziękuję za propozycję. — zawyrokował w końcu, dopalając papierosa, nim mógłby oparzyć opuszki palców. Żar zniknął pod podeszwą buta. — Doceniam twoją pomoc i determinację. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że chciałem to zaangażowanie zobaczyć na własne oczy. Wiesz, jak jest. Łatwiej zaufać człowiekowi z krwi i kości, niż jego mglistemu wyobrażeniu, a przecież współpracę trzeba budować na zaufaniu, nie sądzisz? Potrafił być przekonujący. Kontynuowanie współpracy na nierównym gruncie byłoby w końcu skrajnie nierozsądne. Obawy Verity’ego były uzasadnione. — Nie będę cię dłużej zatrzymywał. Dobrze cię w końcu lepiej poznać — z nieco cieplejszym uśmiechem na ustach wyciągnął dłoń do mężczyzny. W końcu wciąż nie przypieczętowali swego partnerstwa jak należy. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
- Żadne odszkodowanie nie zrekompensowałoby mi braku języka - między słowami Carla zabłąkało się rozbawienie, które pod postacią głębszego uśmiechu zawitało na jego usta i objęło także iskrami spojrzenie. – I, niestety, obawiam się, że nie stać mnie na twoje usługi, choć nie mam wątpliwości, że stać cię na gest nieodpłatnej pomocy. Zawtórował Marcusowi. Odjął papierosa od do ust, obracając go między smukłymi palcami z wprawą człowieka, który robi to przez całe swojego życie i dzień dużej, a więc nałogowego palacza. Bardziej niż w wiarę w możliwości Marcusa Verity'ego, Carl zaufał pełen zawartości jego portfela, która - na przestrzeni ich znajomości - jeszcze nigdy go nie zawiodła. Pozostawił jednak tę wniosek w przestrzeni, gdzie kłębiły się jego myśli. Ścieliły się tam równie gęsto, co chmury deszczowe nad ich głowami. Wsunął papierosa na powrót do ust. Zacisnął się nim ostatni raz, czując jak żar zbliżający się do filtra parząc go delikatnie, ostrzegawczo w opuszki. Nie zbliżaj się do źródła światła, bo spłoniesz jak ćma, usłyszał szept przy swoim uchu. Barwa głosu była znajoma. Należeć mogła do jednej osoby. Zagłuszył ją głos adwokata. Odpowiedź, która z ust Marcusa wybrzmiała, Carl nie zadowoliła, ale żaden nie zjawił się tu po tu, by usatysfakcjonować drogą stronę. Satysfakcja miała płynąć z ich współpracy i obopólnych korzystać, jaką z niej czerpali. Carl powstrzymał się od wykrzywienia ust w cierpkim grymasie. Współpracę trzeba budować na zaufaniu. Czy to właśnie sentencja, jaką w życiu kierował się Veirty,a może kolejna słowa rzucone na wiatr, pusty frazes, który miał na celu uśpić jego czujność i pozwolić sobie na moment rozluźnienia? Nie powiódł się, bo chociaż cecilowy kark nie sztywniał od napięcia, nie pozwolił koncentracji na emigracje, a emocją na samowolkę. Lekkość, z jakim wyrzucał z siebie kolejne zadania, zawdzięczał wyłącznie sztuce kłamstw, która posługiwał się od dawna. Więc wystarczy ci kilka minut, by kogoś lepiej poznać?, pytanie zawisło w powietrzu wraz papierosowymi oparami, które wypuścił. Zanim rozszarpał go wiatr, uformował się w bezkształtna chmurę dymu. Ciepły uśmiech, który otulił rysy twarzy mężczyzny, nie ocieplił jego wizerunku, gdyż para niebieskich oczu nadal wydawała się Cecilowi równie chłodna, co jego własne, wiecznie tęskniące za ciepłem dłonie. - Dobrze cię w końcu spotkać - przytaknął mu,zamykając peta w pięści. Na wyciągniętej ku niego dłoń nawet nie zerknął. Dotyk był materialny. Faktura, którą poczułby pod palcami ciepła i prawdziwa. Czasem lepiej pozostawić miejsce dla wyobraźni. Czasem lepiej być wyłącznie mglistym wyobrażeniem, a nie człowiekiem z krwi i kości, który czuje, oddycha, myśli. - Uznajemy, że nasze spotkanie i papierosy, którego podczas rozmowy wypalaliśmy, przypieczętowały naszą współpracę. Wymowne gesty uprzejmości były zbędne. Zatrzymać je powinni w zawieszonych na wargach fałszywych uśmiechach, na których tliła się pozorna grzeczności. - Dobrej nocy, Marcusie. Ani razu nie obejrzawszy się ze siebie, Carl jego pierwszy zniknął z pola widzenia Marcusa. Sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej zegarek. Rozmowę zamknęli w pięciu minutach. Fogarty doszedł właściwie do jednego wniosku - ciekawość była grzechem głównym ich obu. z tematu |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Rozbawienie na ustach Marcusa pozostało tam jeszcze przez co najmniej dwie i pół minuty. Nie liczył, jak na szczęśliwego przystało. Brak ogłady, ubrany w przymałe wdzianko z buty i wyniosłości zawsze go śmieszył. Karykatura niezależności, czyli jedyne, na co liczyć mogli ludzie z pewnych środowisk, nie robiła na nikim zamierzonego wrażenia. Nicholas, z całym swym młodzieńczym entuzjazmem i przekonaniem o własnym potencjale, usiłował zinfiltrować piękny, wielki świat, który dotychczas podziwiać mógł wyłącznie na łamach gazet i ekranie telewizora. Verity nie wróżył mu świetlanej przyszłości. Aby odnieść sukces w tymże świecie, należało umieć zagryźć zęby, uśmiechnąć się pięknie do obiektywu i łykać hektolitry banałów z taką samą wprawą, z jaką się je lało. Ładne, fałszywe uśmieszki może i wyćwiczył przed lustrem, ale zajęcia z savoir vivre’u i perswazji musiał ominąć. Może zajęty był łapania za kieszenie ludzi większych od niego. Jakiekolwiek wrażenie pozostawił po sobie chłopak – młody mężczyzna doń nie pasowało – szybko opuściło Marcusa. Jak na człowieka mało ważnego, trybik we wspaniałej machinie wspaniałej Ameryki, umknął jego uwadze, ustępując miejsca sprawom istotniejszym. Zerknął na zegarek. Godzina dość wczesna, by zdążył upolować jeszcze gorące i pachnące pudełko kurczaka Generała Tso na Starym Mieście. I dość wczesna, by po drodze do samochodu minął kilku zakapturzonych maruderów, przestępujących z nogi na nogę w oczekiwaniu, aż ich małe, wyleniałe pieski załatwią swe potrzeby. Dzisiejszy spacer z czworonożnym kompanem mógłby być przyjemniejszy. Może on byłby bardziej absorbujący od niemal niesłyszalnego szelestu obcych głosów, przyjaciela nieodstępującego Marcusa choćby na krok. Niestety, echa przeszłości nie chciały doradzić, czyją kuchnię powinien dziś odwiedzić w poszukiwaniu swego pierwszego i ostatniego posiłku dnia. Najwięcej miały zawsze do powiedzenia w kwestiach, w których porad nie potrzebował. | zt |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
4 maja 1985 Ostatnim dniom towarzyszył spokój, jednym elementem przełamującym rutynę było zebranie, które zaszczepiło w Cecilu kolejne, kłębiące się pod kopułą czaszki refleksje. Snując je do późnych godzin, wtulony w ciepłe ciało Bloodwortha, w końcu ugiął kark przed zmęczeniem i zasnął z ustami znajdującej się w niewielkiej odległości od znajomej skóry, jednak ze snu wyrwał go wijący się pod powiekami koszmar. Gęsty labirynt sosnowych drzew. Tysiące szeptów przecinających ciszę. Szelest liści kołysanych przez porywiste podmuchy wiatru. Wysuszone gałęzie drzew do złudzenia przypominające ludzkie kończyny. Upiorna, filigranowa sylwetka wyłaniająca się z ciemności, w miejscu, gdzie odnaleziono zwłoki Dahlii. Chłodny oddech na skórze i cichy szept tuż przy ucho: podejdź bliżej. Zimne dreszcze dosięgające każdy segment ciała. Szczyt Łysego Wzgórza majaczącego nad linią horyzontu. Krzyk wibrujący w powietrzu. Jego właścicielem była Tessa. Czuł, jak jej strach paraliżuje mu mięśnie. Nie mógł oddychać. Obudził się, dysząc, z imieniem siostry na spierzchniętym języku. Strach ścisnął go za gardło. Zacisnął mocno palce na ramieniu Neviego, by go zbudzić. Wydawało mu się, że zaraz się udusi. Bloodworth udrożnił mu drogi oddechowe krótkim, wysyczanym przez zęby Pulmones mundi i ciężarem pytającego spojrzenia opartym na zamkniętych w sidłach napięcia ramionach. - Chodźmy się przejść - wyszeptał w przestrzeń, pozwalając, by Nevell odgarnął mu włosy z wilgotnego czoła. Pięć minut później byli gotowi do wyjścia. Do drzwi odprowadził ich Pico. Nastała noc; ciemność zawisła nad miastem, drogę oświetlał księżyc i atramentowy firmament usłany gwiazdami. W srebrzystej poświecie padającej na ich sylwetki wyczuwał obecność Lilith.Butelka wina, podobnie jak papieros, kursował z rąk do rąk. Zaciągnął się dymem i przekazał nałóg idącemu obok niego Nevellowi. - Co powiesz na weekend w Bostonie? - zapytał w końcu, by przerwać ciszę, która między nimi zapadła, bo Cecil, odkąd wyszli z mieszkania, nie odezwał się do Nevella choćby słowem. Potrzebował tego – milczenia, ale nie chciał być sam. Serce w piersi nadal drżało, podobnie jak przecinający powietrze głos. Na karku gromadziły się krople potu. – Zapisałem się na trzydniowy kurs... Urwał w połowie zdania. Cień, nakreślony na ścianie, zbliżał się ku nim coraz bardziej, podobnie jak echo kroków. Z rogu ulicy wyłoniła się skąpana w mroku sylwetka. Cecil wiedział do kogo należała, opowiadał o tym zarys uśmiechu nakreślony na jego wargach. Bez słowa poddał siostrze butelkę wina. Domyślił się, gdzie była i co robiła. Nigdy nie pytał ją o szczegóły, chociaż wielokrotnie ciekawość paliła go w gardło, jednak, póki wracała cała i zdrowa, nie miał zamiaru ingerować w jej sprawy. Oboje zanurzeni w świecie, gdzie zasady moralne były milczeniem, mogli liczyć jedynie na samych siebie. - Spacerujemy. - Bez celu. Być może aż do wschodu słońca. W ramach relaksu. - Dołączysz? - Każdy czasem tego potrzebował - oderwać się od przytłaczającej rzeczywistości. Odkąd Tessa wróciła, nie mieli jeszcze okazji na słodką beztroskę, która w dobie ostatnich wydarzeń wydawała się wręcz nieprzyzwoitą zachcianką. Wątek pisany w ramach eventu Lepszy pokój najgorszy, kości zmroków Ekwipunek: pentakl, athame, nóż, po zestawie świec białych i niebieskich[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Cecil Fogarty dnia Sro Sie 28 2024, 19:05, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Stwórca
The member 'Cecil Fogarty' has done the following action : Rzut kością '(S) Kość zmroków' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Nevell Bloodworth
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Gdy trybiki w umyśle Cecila Fogarty’ego pracowały na najwyższych obrotach, prowadząc w ostateczności do senności i wpadnięcia ostatecznie w ramiona koszmaru — student medycyny już dawno spał z głową złożoną na poduszce i wtulonym w siebie Cieniem. Niekoniecznie kontrolowane, gwałtowne ruchy ilustratora zdążyły go obudzić, jeszcze zanim ten wbił palce w jego ramię, pewnie zostawiając po nich lekko zaczerwienione ślady. Pulmones mundi musiało wystarczyć, biorąc pod uwagę, że przy byciu zaspanym tylko to przyszło mu do głowy. Nevie nie zaprotestował, choć zapewne gdyby był nieco bardziej przytomny, to na pewno by to zrobił — nocne spacerki powoli zyskiwały status kości niezgody. Przemierzali skąpane w ciemności, rozjaśniającej przez światło księżyca, uliczki, popijając białe, niezbyt słodkie wino, jednak na to Nevell nie narzekał, ponieważ zdążyło go ono rozbudzić. Papierosem, który przekazywał mu Cecil zaciągał się mniej, bardziej skupiony na przemierzaniu drogi, przez co zupełnie o nim zapominał. Bloodworth nie wypytywał Fogarty’ego o koszmar, który wprawił go w stan przypominający atak paniki, który zazwyczaj dałoby się zaobserwować, jeśli ilustrator natknąłby się na samowolnie tańczący gdzieś ogień. Jeszcze. Student medycyny liczył jeszcze, że Cień sam podejmie ten temat i podzieli się tym, co w śnieniu go tak wytrąciło z równowagi, że chciał to złagodzić winem i dymem nikotynowym, zamiast tego skrzypek doczekał się propozycji wyjazdu z Saint Fall. Posłał Cecilowi dłuższe spojrzenie, jakby chciał odkryć, jakie jeszcze pomysły przed nim skrywał. — Możemy odwiedzić muzeum Isabelli Stewart Gardner, mają ponoć dzieła Rembrandta — podjął Nevell z zarysem uśmiechu, ciągnąc spokojnie temat wycieczki do Bostonu, tym samym przyklepując ten pomysł, przekazawszy do jego dalszego procedowania. Wspomniane muzeum zostanie wprawdzie okradzione dopiero w latach 90-tych, a bodajże trzynastu dzieł sztuki nigdy nie uda się odnaleźć (w tym: marynistyczny obraz Burzy na Jeziorze Galiliejskim), mimo zaprzepaszczonego śledztwa prowadzonego kiepskawo przez FBI z biurem ulokowanym w Chelsea. O tajemniczy, trzydniowy kurs nie zdążył podpytać, ponieważ najpierw zamajaczył cień, a potem pojawiła się przed nimi Tessa Fogarty we własnej osobie. Ciekawe, czy też zbudziła się ze snu w tym samym czasie albo koszmar Cecila zmaterializował się znienacka u niej. Czy w ogóle spała? A może tylko wyczuła emocje okołosenne Cienia? Nevell Bloodworth nie musiał Tessy specjalnie zapraszać do dołączenia, a nawet jakby chciał – jego uwaga przeniosła się na jakieś dziwaczne monstrum, gwoli ścisłości nastolatka z nadmiarem sierści, który powitał ich szczekaniem. Nie chciał wierzyć, że coś takiego wypadło z Rezerwatu pod opieką Lanthierów – chyba babka Florine dałaby mu znać o takich dziwactwach, gdyby traktowała je jako normę, prawda? Często przecież z dziadkiem Abnerem wybierali się tam na weekendowe spacery. — Wow, Matka Piekielna nigdy, by ci czegoś takiego nie zrobiła — stwierdził z niesmakiem Nevell, kręcąc tylko głową z niedowierzaniem na ten jakże osobliwy widok. Czy to był problem z panowaniem nad magią? A może właśnie skutki magiczne związane z otworzeniem Wrót Piekła? Bloodworth mógł jedynie domniemywać. |
Wiek : 21
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : student medycyny
Tessa Fogarty
ILUZJI : 10
SIŁA WOLI : 17
PŻ : 173
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Zawsze było coś do zrobienia, zawsze była gdzieś potrzebna. Zniknęła na krótko przed zmierzchem, który przychodził coraz później, gdy dzień wydłużał się coraz mocniej wraz z coraz cieplejszymi dniami. Skracał się zatem sukcesywnie czas, kiedy ciemność pomagała jej w ukryciu tego, czego należało się wstydzić i co nigdy nie powinno być w zasięgu wzroku osób niepowołanych. Nie było to proste, gdy z każdym kolejnym dniem Teresa obawiała się, że FBI w końcu zainteresuje się małym hrabstwem Hellridge i jego brudnymi tajemnicami, które w końcu wyjdą z każdego zaułka, żeby zalać ulice. Nie każdy musiał się tego obawiać, chociaż Ameryka miała być krajem równych szans, ściągając do siebie nierzadko wyrzutków Starego Kontynentu, w rzeczywistości oznaczało to coś zgoła innego. Teresa została obciążona przez swoje nazwisko nim jeszcze zdała sobie na dobre sprawę z tego, co oznaczało nazywać się Fogarty i gdyby chciała, od wszystkich nieszczęśliwych zdarzeń mogłaby pociągnąć kreskę do właśnie niego. Do pewnego stopnia mogło to być wytłumaczeniem, jednak był moment, gdy większe znaczenie zaczęły mieć jej własne, złe decyzje. Te z kolei chciałaby wszystkie wrzucić do koszyka impulsywności spowodowanej chorą głową wyciszaną przynajmniej częściowo lekami od ojca, ale to także byłoby nadużyciem. Podstawową wadą Teresy, która mogła być tak naprawdę źródłem wszystkich jej problemów, była ogromna niechęć do przyznawania się do braku racji. Ale o tym nie chciała słuchać od nikogo, nawet od Cecila. Auto porzuciła na parkingu przy starówce, by bez jego pomocy przejść do Deadberry, gdzie bocznymi uliczkami jedyne towarzystwo na jakie mogła liczyć, to bezdomne koty kryjące się blisko kontenerów na odpady. Chwiejne kroki nie miały w sobie nic z gracji, ale dobry wygląd nie był jej zmartwieniem. Nie nosiła na sobie żadnych znamion złości wycelowanej w nią przez tych oprysków (nie dzisiaj), nie odstraszała wyglądem, który wymagał szybkiej interwencji magii anatomicznej, która nigdy nie była jej silną stroną. Czuła się zmęczona i rozkojarzona, głosy przybrały na sile, a przywołanie się do porządku wymagało dłuższej chwili. Z zaciśniętymi zębami wynurzyła się spomiędzy zamkniętych dobre kilka godzin temu sklepów, rozglądając spod zmrużonych powiek. Nie widziała wiele więcej niż pozwalały jej blade światła latarni, jednak dostrzeżenie pary dwudziestolatków spacerujących jak gdyby był to środek dnia w kierunku parku. Miała ochotę wywrócić oczami na ten widok, gdy powoli ruszyła za nimi. — Mogę — przytaknęła, szczędząc sobie i im zbędnych słów, a idąc parę kroków za nimi wyciągnęła z kurtki paczkę papierosów. Tak naprawdę nie musiała, nawet po tym jak Cecil zwrócił się wprost do niej, zamiast przynajmniej udawać, że nie dostrzega jak po cichu wyłania się cichaczem, by powoli kierować się do ich mieszkania, najlepiej bez przykuwania uwagi innych. A może wcale nie poruszała się tam bezgłośnie, skupiona na utrzymaniu relatywnie prostego toru swojego chodu? Odpalenie papierosa zajęło jej dłuższą chwilę, przy drżących z poirytowania dłoniach. Fogarty, idiotko, ogarnij się, mruknęła pod nosem pojedynczy dźwięk niezadowolenia zanim koniec zajarzył się czerwienią. Przez moment wydawało się, że osobliwe pojękiwania przecinane przez gardłowe warknięcia brzmiące jak naśladowanie psich dźwięków, jest kolejną z halucynacji, słyszalną nie z zewnątrz, ale dobiegającą z jej środka. Zatrzymała się mimo to, patrząc na boki, a odnajdując dziwne stworzenie cofnęła się na parę kroków w tył. Jeszcze, kurwa, zwierzęcopodobnego im tutaj brakowało. Rzut na mechanikę słuchaczy (k10): 10 (słyszę głosy, Ekwipunek: pentakl, athame, kluczyki do auta, papierosy, zapalniczka, buteleczka Valium |
Wiek : 23
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : deadberry
Zawód : urzędniczka, krętaczka, złodziejka
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Poczuł na sobie dłuższe spojrzenie Bloodwortha, ale odpowiedział mu ledwie zagadkowym uśmiechem. Dowiesz sie we właściwym momencie, kochany. Ja sam wciąż się waham. - Nie możemy, a musimy. Najlepiej dwie godziny przed zamknięciem, bo inaczej spędzimy tam caly dzień. Wiesz jak ciężko oderwać mi wzrok od holenderskiego malarstwa, zwłaszcza Rembrandta - nie kryl zachwytu; nie krył wesołych ogników, które odbiły się w tarczy jego spojrzenia. Nevie wiedział co to znaczyło; gorączkę myśli. - Mianuję cię przodownikiem naszej wycieki. I już chciał wygłosić tyradę na temat malarza z Lejdy, ale obecność siostry bliźniaczki pokrzyżowało mu szyki. - Co to za mina? Papierosy ci się skończyły? - Sięgnął do kieszeni, by poczęstować ją swoimi. Tessa, bez żadnego aktu sprzeciwu, dołączyła do ich nocnej, pozornie pozbawionej celu ekspedycji i już chciał zaproponować na cel ich wędrówki jeden z okolicznych parków, ale Lilith miała dla nich zupełnie inny plan. Zwierzęce pomruki - z sekundy na sekundę - przekształcały się w psi warkot, którego nie mógł zignorować z prostej przyczyny - Nevell i Tessa zbliżyli się ku jego źródła, zupełnie ignorując instynkt samozachowawczy. Cecil też nie mial w zwyczaju powoływać się na jego poczytalność, wiec, częściowo zaalarmowany przez ten dźwięk, poszedł w ślad za nimi. Objął spojrzeniem sylwetkę zwierzocopodobnego, konkretnie pół psa, pół człowieka; ewidentnie nie radził sobie z Darem od Lilith. Winowajca mógł być jeden, a imię jego to Lucyfer. Cecilowi nie udzieliło mu sie zdenerwowanie, jakie biło od Tessy, za to rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie; zabierz je od mnie, siostro. Gąsiora przekazał stojącemu tuż obok Neviemu. Prościej było odwrócić się na piecie i odejść, ale nie preferował prostych rozwiązań. Stworzenie skierowało ku Fogarty'emu swoje bezbiałkowe spojrzenie, gdy ku nie mu podszedł. Nie kierował się współczuciem i nie tylko ciekawość wytyczyła jego ścieżkę do właściciela niepokojącego skowytu. Skojarzył mu się z innym, równie przykrym incydentem. Pico, w obecności swoich oprawców, kwilił podobnie. Jak wiec mógł odwrócić wzrok? Wyciągnął ku niemu dłoń. Jak będzie? Upierdolisz mi rękę? Czy skorzystasz z dobroci mojego serca? Zwierzęcopodobny, w ramach odpowiedzi, skulił się w sobie. - Zgubiłeś się? - usta wykrzywił w pokrzepiającej imitacji uśmiechu. Był bezpańskim kundlem, bez dachu nad głową, którego ktoś wyrzucił na ulice? Próbował coś powiedzieć, ale zamiast słów, z jego gardła wydobył się psi szczek. - Lucyfer wyrządził ci wielką krzywdę - usiadł tuż obok, na chodniku; serce nie biło głośniej w piersi, krew nie pulsowała gwałtowniej w żyłach, nie towarzyszył mu strach. - Widzisz, robi wszystko, by zniechęcić nas do magii, a na swoje ofiary wybiera bezbronne istoty, tak jak ty, ale w końcu i jego dosięgnie sprawiedliwość, której tak się obawia - zerkał ku niemu, gdy to mówił. Słyszysz? To Lucyfer. To wszystko jego wina. Każe nas, bo nie może się pogodzić z tym, że traci kontrolę. - Tranquillita scorporis. - Za pierwszym razem nie poczuł strumienia ciepła wsplotach skóry, dopiero za drugim, magia przyszła i zamknęła jego ciala w czułych objęciach. - Teraz lepiej? - Zwierzecopodobny przestał sie trząś i pokiwał krótko głowa. - Spójrz - wniósł oczy ku niebu, objął nimi tarcze księżyca. - Nigdy nie pozwól sobie wmówić, że jesteś sam. Widział, jak Nevell na niego spoglądał, z malującym się na twarzy obrzydzeniem. Nie był w tym osamotniony. Reputacja zwierzęcopodobnych była zbliżona do reputacji Cieni. Zmierzają cię z błotem, gdziekolwiek pójdzie, dlatego nie zapominaj o tej, co akceptuje magię pod każdą postacią - Lilith. - Ona tu jest, Matka. Tak długo, jak księżyc świeci, będzie z tobą. Tym razem zainicjował z nim kontakt wzrokowy. Dlatego masz ochotę wyć do księżyca, rozumiesz? Szukasz otuchy. Ona jest twoją otuchą, opoką, źródłem szczęścia. - To nie ważne, ze Lucyfer odebrał ci mowę. Lilith zrozumie każde twoje słowo. Nie kłamał. Wierzył w każde swoje słowo. Tranquillita scorporis, 8 i 88 |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Nevell Bloodworth
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Oszczędne mogę, sprawiło, że Nevell po rozproszeniu uwagi, która skierowała się na futrzaną osobliwość, wrócił spojrzeniem do Teresy Fogarty we własnej osobie. Charakteryzowały ją drżące ręce, utrudniające odpalenie papierosa i atypowe milczenie. Zwierzęcopodobny sprawił, że siostra Cecila cofnęła się i jej intencje przecinały się na wskroś z tymi nevellowymi — również bardzo chętnie wyruszyłby w przeciwną stronę. — Pokłóciłaś się ze swoją dziewczyną, czy co cię ugryzło? Najadłaś się za dużo tabletek? Jakim cudem niby jesteś tak cicho, Tina? — mruknął do niej zaczepnie skrzypek, czekając z wytęsknieniem, aż rzuci mu wściekłe spojrzenie, by wyrównały jej się odpowiednio fluidy. Zaraz jednak jego niedowierzający wzrok powędrował do rozgadującego się w najlepsze Cecila, który wyruszył w drogę zapoznawczą z napotkaną jednostką. Chyba sobie z nich, kurwa, teraz żartował. Obserwował Cecila ochoczo bawiącego się w opiekuna dla zwierząt, a wstręt samoistnie odnalazł drogę do jego mimiki, rozgaszczając się na niej na dobre (podobna, niekontrolowana emocja wtargnie na jego twarz podczas spotkania z Matką Piekielną, na którą Cecil obecnie powoływał się z takim żywym oddaniem). Nevell nie był w żadnym stopniu oswojony z widokiem zwierzęcopodobnych i przyznać musiał z miejsca, że nie należało to do widoków radujących serce. Bloodworth nie poszedł śladem Cienia, nie ruszył się z miejsca nawet o milimetr. Księżyc obejmujący swoją łuną widoczną przestrzeń, rozpędzał trochę ciemność, w której z łatwością mógłby się skryć tenże przyjemniaczek. Nevell westchnął bezgłośnie, uświadamiając sobie w tym momencie, że to najpewniej koniec ich spaceru, co zarejestrował z wyraźnym ukłuciem rozczarowania. Posłał Tessie porozumiewawcze spojrzenie, ściągnąwszy usta w wąską linię. — To jest obrzydliwe, skąd to w ogóle wypełzło — Nevell burknął bardziej do siebie niż do Tessy, choć był pewny, że była w stanie to dosłyszeć i to bez większego trudu. Ponownie utkwił w niej spojrzenie, tak jakby obrazek jego Cienia ze zwierzęcopodobnym sprawiała mu estetyczną krzywdę. Na końcu języka miał już konkretną uwagę, którą sprzeda Fogarty’emu, gdy tylko postanowi z łaski swojej i Lilith wrócić do nich. Potrzeba indoktrynowania, której Bloodworth ze strony Cecila doświadczył, najwyraźniej okazała się ważniejsza niż spędzanie z nimi czasu. — Co on w ogóle odwala, Tessie? — Jeden z niewielu obrazków, kiedy zamiast sobie dogryzać, mieli być ze sobą zgodni, a przynajmniej... na jakiś czas. |
Wiek : 21
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : student medycyny
Tessa Fogarty
ILUZJI : 10
SIŁA WOLI : 17
PŻ : 173
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Oczywiście, że Nevell musiał się zapytać. Z jego tonu raczej nie wynikało, że było to pełne troski zapytanie, czy wszystko z nią w porządku. Na to i tak nie umiałaby odpowiedzieć. Akurat w takim momencie musieli się natknąć na podobne rewelacje, jak młody dzieciak nie radzący sobie z częściową przemianą w zwierzaka. Gdzie się podziewali jego rodzice, do cholery? — Cicho siedź, Bloodworth — skrzywiła się jakby coś ją bolało, ale nie do końca tak było. Trudno było w podobnych sytuacjach o fizyczne odczucia. Towarzyszyło jej uczucie otępienia, bo chociaż głosy i szepty towarzyszyły jej na co dzień, te zazwyczaj stanowiły tło dla wydarzeń, których świadkiem była. Od wewnętrznego monologu odróżniały je różne barwy i tony, często także męskie, niekiedy dziecięce. Teraz te przebijały się na pierwszy plan, przez co jej własne myśli stały się przytłumione, jakby były jej bardziej obce niż echo przeszłości wyrażone w zlepku wyrazów następujących po sobie. Trawa, drzewo, jakie paskudztwo, nic nie widać, ciemno. — I nie nazywaj mnie Tina, z łaski swojej — jakie głupie zdrobnienie. Skąd on to w ogóle brał? Cecil nie mógł nie wykorzystać tej okazji, zabawiając się w kaznodzieję Matki Piekielnej. Prezentował tym zupełnie inne podejście od Nevella, który wyraźnie miał ochotę zabrać nogi za pas i oddalić się od zwierzęcopodobnego, zostawiając go tym samym na pastwę losu. Być może nie świadczył o niej najlepiej fakt, że sama najchętniej zrobiłaby to samo niż usiłować mu pomóc, jednak na tyle, na ile sięgała pamięcią, nigdy nie miała do czynienia z kimś, kto w ramach wyróżnienia się spośród innych czarowników, obrastał raz na jakiś czas sierścią i rosły mu kły jak u psa. Nie kojarzyła nawet z żadnych zajęć prowadzonych w szkółce kościelnej, by opowiedzieli im coś więcej o zwierzęcopodobnych. Skąd zatem mogła mieć pewność, że ten nie odgryzie jej ręki, kiedy ona będzie próbowała mu pomóc? — Cecil, błagam cię, ten dzieciak jest zbyt spanikowany. Pewnie nawet nie zrozumie, co do niego mówisz — jęknęła niemalże, rozmasowując skronie. Co jest, co jest? Wyjątkowo natrętny głos rozbrzmiał w jej głowie, kiedy starała się skupić na bracie i gremlinie, który ciągle ją zaczepiał. — Robi za ulotkę propagandową, nie widać? Lilith drogą do wiecznego potępienia, spróbuj jeszcze dziś. Rzut na siłę woli: 21 + 17 = 38 < 50 (dalej słyszymy głosy) PŻ: 173 - 15 (M) = 158 |
Wiek : 23
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : deadberry
Zawód : urzędniczka, krętaczka, złodziejka
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Emocje Tessy intensywnie przebiły się do jego świadomości; tak próbowała na niego wpłynąć? - Jesteś rany? - zapytał zlęknione stworzenie. Wydawało mu się, że jego oddech stał się spokojniejszy. W pierwszym odruchu chciał złapać go za nadgarstek i zmierzyć po opuszkami jego puls, ale nie zdecydował się na ten krok; darzył sentymentem swoje palce i rękę, nie chciał je stracić. Na dźwięk jego głosu ciche skomlenie ustało; zwięrzęcopodobny zamilkł, ale nie zamilkły głosy Nevella i Teresy; wybrzmiewały za ich pleców. Zamknijcie się oboje, chciał powiedzieć, ale ostatecznie słowa zdławił w przełyku i jedyny akt zainteresowania, jakim im okazał, to spojrzenie znad ramienia, choć trwało ledwie kilka sekund. Otóż kątem oka wyłapał nagły, zwinnych ruch; zwierzęcopodobny nachylił się ku niemu. W pierwszej sekundzie Cecilowi wydawało się, że chce mu skoczyć do gardła, lecz ten nagle zamarł bez ruchu, jakby chciał mu tylko coś powiedzieć. - Mam cię podrapać za uchem? - spytał nerwowo Fogarty; nie wiedział, jak obchodzić się z psami. - B... o...li - wycharczał z wyraźnym trudem, słowa zwieńczone zostały skowytem; tak ujadać mogło tylko ranę zwierzę. Co boli?, chciał zapytać, ale i bez tego zlokalizował źródło jego bolączki. I ciche westchnienie wydostało się spomiędzy jego ust. Nie wiedział na co patrzył. Przynajmniej w pierwszej chwili. Zrozumienie przyszło półminuty później. Rana postrzałowa, choć kula nie zatopiła się w ciele. Kto do niego strzelał? Matka? Ojciec? Gdy zrozumieli z kim dzieli dach nad głową? Kurwa! To mial być zwykły spacer w blasku księżyca. - Fortitudo - wymamrotał cicho, niemal pod nosem, przykładając dłoń do krwawiącej rany. Najprawdopodobniej, gdy strumień ciepła przepłynął przez pory jego skóry, stworzenia, otumanione przez ból, obnażyło przed nim garnitur zębów i zawarczało. Co? Upierdolisz mi rękę u samego łokcia? Buntownicza postawa szybko go opuściła, ale Fogarty nie spuszczał z niego czujnego wzrok. Dalby rady wyjąć nóż i wbić go w czuły punkt na jego karku ,zanim zatopiłby boleśnie zębiska w jego skórze? Ależ skąd. Mógł jedynie zminimalizować szkody. Najprawdopodobniej Tessa właśnie wymacała rączkę pistoletu, choć po stanie emocjonalnym brata wiedziała, że to jeszcze nie czas na interwencje. - Spokojnie - żadnych gwałtownych ruchów, Cecil. Wyglądał przerażająco, ale to przecież nadal rozumna istota, prawda? Inaczej już dawno pokazałby mu zęby. - To tylko ból, ból jest namacalnym dowodem naszego istnienia. - Rozumiesz w ogóle co do ciebie mówię? - Mówiłem, Lilith daje szanse każdemu - uśmiechnął się z pozorną łagodnością. - Posłała mnie tu, bym pomógł wylizać ci się z ran. Nie wiedział, jak inaczej mógł pomoc. Jego wiedza na temat zwierzęcopodobnych była ograniczona, a jedyna osoba, która najprawdopodobniej mogła mu pomoc, brzydziła się do niego podejść. Pomyślał więc o innej opcji - Forgerze; co by zrobił, gdyby Cecil przeprowadził na próg jego mieszkania hybrydę człowieka z psem? Zaśmiał się w duchu. Chciałby zobaczyć jego minę. Fortitudo (st 85), 68 + 20 |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Nevell Bloodworth
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Cicho siedź, Bloodworth z ust nienaturalnie milczącej Teresy, sprawiły tylko, że w kontraście do obserwowanej sytuacji, że na krótki moment uniosły mu się kąciki złośliwie. Sama wiedziała, że to tylko woda na młyn i działało to w obie strony. Większej zachęty skrzypek dostać nie mógł w tym całokształcie estetycznego nieszczęścia. — Jak to było…? Zgodnie z pierwszą poprawką, na którą często się powołujesz, przysługuje mi swoboda wyrażania się. — Widzisz, Tessie, nawet słucham cię ze zrozumieniem? Dostanę jakieś punkty? Posłał bliźniaczce Cecila spojrzenie z góry i ironiczny półuśmiech, który zanikł, gdy na dobre zrzedła mu mina na widok Frogarty’ego i tego owłosionego monstrum, którego miejsce w najbardziej szczęśliwym scenariuszu było w cyrku. Nevell nie postąpił ani kroku do przodu, ten dystans w pełni go zadowalał. Ramiona miał skrzyżowane na torsie, co jasno wskazywało na zamkniętą postawę. Fala obrzydzenia zalała studenta medycyny na nowo, a jedyne ukojenie dawało mu rozważanie na tym, które zaklęcie z magii odpychania będzie idealne, jeśli uzna ruchy napotkanego zwierzęcopodobnego za niosące zagrożenie. Jeśli Cecil nie myślał o swoim bezpieczeństwie, to Nevell może być zmuszony do podjęcia konkretnych działań za niego. Nie miał wątpliwości wobec tego, że będzie musiał poważnie rozmówić się z Cieniem i jego niebezpiecznymi zapędami do nieodpowiedzialnych zachowań. Palce skrzypka zbielały na knykciach, gdy ucisk na skrzyżowanych ramionach się umocnił. Najpierw Frogarty powinien zdezynfekować dłonie, zanim dotknie Picasso, który był delikatnym zwierzątkiem, a kto wie na co chorowało to coś. Ravencrofta to pal licho, o niego się Bloodoworth wcale nie martwił. Wyrzucony z budynku kocur i tak znajdował drogę, by przyleźć aż pod samą wycieraczkę. Nevell dochodził do wniosku, że ten kot wykopałby się nawet spod sterty zwłok. Na twarzy skrzypka zagościł adekwatny grymas do odczuwanej emocji — wstrętu. — Niech bawi się w słup reklamowy w sprzyjających mu okolicznościach — Wwiercał w plecy Cienia krytyczne spojrzenie. Każda okazja była dobra do indokrynacji i wszystkiego, co uda się napotkać na drodze? Nevell pożałował, że w ogóle wybrał się na ten spacer z niemile widzianą niespodzianką owłosioną i bełkoczącą coś niezrozumiałego. Skrzypek nie zajmował się tresurą zwierząt, ale jego Cień miał najwyraźniej słabość do czegokolwiek, co przypominało w ułamku zwierzę. |
Wiek : 21
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : student medycyny