First topic message reminder : Szlak tropicieli Ulubiona ścieżka tropicieli i łowców w Cripple Rock. Inni spacerowicze raczej jej unikają, bo często są z niej wyganiani. Panuje tu ekstremalna zasada ciszy, która ma na celu niepłoszenia łownej zwierzyny. Gęste korony drzew sprawiają, że słońce ma niemałą trudność z przebijaniem się przez nie, co powoduje, że obszar ten jest w ciągłym półmroku. Lepiej trzymać się głównego szlaku, bo wokół niego często rozstawione są sidła, bądź inne pułapki. W połowie jej długości jest wybudowana mała skrytka, która posiada produkty pierwszej pomocy, ale także energetycznego batona i butelkę wody. Używać tylko w razie potrzeby. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20 2023, 20:57, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Piekło dzisiaj miało bardzo ironiczne poczucie humoru. Albo zabrakło mu litości. Przeżyła nawał tłumu w Little Poppy Crest. Przeżyła przypadkowe spotkanie na pagórku, gdy oglądała kawalkadę bestii z oddali (nie przypuszczała, że ktoś wpadnie na ten sam pomysł i stanie w oddaleniu od tłumu, dokładnie w miejscu tym samym co Sandy), a teraz – wracając do domu najbardziej okrężną drogą, jaką tylko znalazła – natrafiła na kolejnego zgubionego mężczyznę, za którym w dodatku ciągnął się odór śmierci. Powiedzieć, że mu nie ufała, to nic nie powiedzieć. Kiedy zwykłe wyminięcie go nie pomogło, zaczęła zastanawiać się, na ile dobrym pomysłem jest zignorowanie jego obecności i pójście dalej. Czy nie odczepi się od niej, czy może wręcz przeciwnie, będzie rozzłoszczony? Na ile wartościowe dla niej było jej własne istnienie? Niemal wcale. Może właśnie dlatego wybrała się na wycieczkę w zaciemnionym miejscu, stąpając po najbardziej niebezpiecznym szlaku, jaki stworzono (a przynajmniej tak mówili miejscowi – mogła tylko podsłuchiwać i kiwać głową, to było jej pierwsze Męczeństwo Aradii w Hellridge) i może właśnie dlatego nie podlizywała się nieznajomemu, czego nie można było powiedzieć o nim. Zatrzymała się kawałek dalej, aby spojrzeć na niego z ukosa. Wyglądał zupełnie na miastowego człowieka. Dlaczego chodził sam po lesie o tej porze? — Valerio – powtarza, bo sens słów dociera do niej, nawet jeśli po twarzy tego nie widać. Jeśli sądził, że się przedstawi, to się bardzo pomylił. Powinien się cieszyć, że nie zakpiła ze stereotypowego myślenia o takich jak ona i nie wymyśliła sobie fantazyjnego imienia rodem z westernu. Może powinna? Mierzy go krótko spojrzeniem. Ładny strój, wyjściowe buty. Nijak nie przygotował się na pielgrzymkę. — Co robisz w lesie sam? Akcent mógłby paść i na w lesie, i sam, ale przez napływ chęci pozyskania informacji jakoś enigmatycznie się rozmył w tym całokształcie zdarzeń. Nie było sensu sterczeć w miejscu. Odwróciła ponownie głowę i poszła dalej, przyzwyczajając się do myśli, że nieproszonego towarzystwa się dzisiaj nie pozbędzie. Tropienie: 78 + 5 + 12 = 95 Suma wspólnego tropienia: 316 |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
Fakt, że zza krzaka widzi człowieka, a nie fragment poroża, czy zwierzęcia, które zaraz umknęłoby w innym kierunku sprawia, że nie może od razu uśpić swojej czujności. Co prawda opuszcza broń po względnych oględzinach typa. Strój, butelka w dłoni, a także jego zachowanie sprawia, że powinien był całkiem odpuścić, a może nawet przeprosić za straszenie go po środku Szlaku, ale tego nie robi. Czas jaki spędza w Saint Fall uczy go, że tutaj niczego nie można być całkiem pewnym. Dlatego, mimo, że lufą celuje już w ziemię, dalej błądzi spojrzeniem po sylwetce nieznajomego, przez wyraz jego twarzy, postawę, po wszystkie charakterystyczne elementy stroju, które mogą trochę powiedzieć mu o charakterze jego rozmówcy. To przypadkowe spotkanie wydaje się bardziej denerwujące niż Abraham mógłby zakładać. Kac daje się we znaki, a ostrożność powoli zabija w Aldenie chęci do czegokolwiek. Być może to jest powodem, dla którego nagle, w tym właśnie momencie postanawia, że nawet jeśli gość niesie ze sobą jakieś ślady magii – ma to w dupie. Wszystko ma w dupie. Ostatnie dni przeorały go przez życie, więc jeśli to ma się skończyć na szlaku, na którym Alden szuka sobie rozluźnienia, niech tak będzie. Mięśnie już od kilku dni bolą go od spinania się z każdej możliwej okazji, a całe napięcie, jakie w sobie nosi nie sprzyja nawet w pracy, gdzie musi być skupiony, a nie wycieńczony. Posyła więc niemrawe mruknięcie w kierunku nieznajomego, ale jest ono na tyle niewyraźne, że nie da się nawet zidentyfikować słów, jakie rzuca. Tylko pojedyńcze głoski. “mmm”, albo “nnn” i jakieś “sz” albo “czzzzz”. Ostatecznie jednak wypowiedź kończy się krótkim: — Mhmm. Mimo to, patrzy za jego ramię, jakby spodziewał się z tamtego kierunku jakiegoś zagrożenia. Nieco ściąga brwi ku sobie, co wydaje się ledwie dostrzegalnie na twarzy, którą naturalnie zdaje się przedzielać pojedyńcza bruzda. — Ciekawe miejsce na jogging — komentuje, trochę jakby robił to za karę, a może tak to tylko brzmiało, bo głos ma tak gardłowy, jakby nie odzywał się do nikogo od kilku dni, albo… zachlał, co akurat było bliższe prawdy. Mało brakuje, żeby Abe w zamyśleniu nie podrapał się strzelbą po karku, ale może dlatego, że trzyma ją wzdłuż uda, powstrzymuje go od tego ilość ruchów, jaką musi wykonać. W zastępstwie przeciera szczecinę zarostu palcami. Dzieli uwagę pomiędzy nieznajomego, a otoczenie, w którym dalej czegoś szuka. Nie wie przecież, że kroczy środkiem jakiegoś Szlaku Tropicieli. Dla niego to po prostu droga w lesie. I tura: 40 (k100) + 14 (talent) + 20 (II poziom tropienia) = 74 Suma: 155 |
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
29 marca, 1985 Ronan & Cecil Garść wrażeń, zanim ta wyprawa zmieni ich na zawsze, bo zmienić musi — każdy krok rozpoczyna nową drogę; każda nowa droga jest doświadczeniem; każde doświadczenie ma cel. W Cripple Rock ścieżek jest wiele, ale w dni pielgrzymek — kiedy Męczeństwo objawia się czerwienią, wiernymi, modlitwami i pamięcią wygodnie ignorowaną przez pozostałe dni roku — liczą się tylko cztery punkty; żaden nie jest styczny, za to każdy ma nazwę. Szlak tropicieli to zasadzka — podstępne, błotniste wzniesienia i przeorane korzeniami spadki; zmurszałe pnie, śliskie kamienie, mrok, mrok wszędzie, a w tym mroku — nieliczne ogniki nadziei. Prześwitujące przez gęste, stare gałęzie słońce przypomina wyblakłą kliszę; ktoś nałożył ją na niebo i zaświecił starą żarówkę, w efekcie nie gwarantując ani ciepła, ani blasku — jedynie płaski krążek w nicości ociężałych od szarości chmur. W zbutwiałej zieleni szlaku Fogarty to cienista obecność, szary kształt na tle lasu — Lanthier zna go, tak naprawdę nie znając. Zestaw zebranej przed lata wiedzy mógł ulec przedawnieniu; życie — zwłaszcza w tak młodym wieku (kiedy się zestarzałeś, Ronan?) — to dynamiczne eksplozje zmian. Lanthier wie, że Cecil i magia zawsze się lubili; wie, że jest zdolny do wszystkiego — nazwiska lubią narzucać stereotypy i napędzać motywację — w szczególności zaś do zaskakujących sztuczek, klecenia skomplikowanych fikcji, balansowania na granicy tego, co prawdziwe i co odrealnione. Lanthier wie — to już druga wiedza, chociaż ludzie zawsze byli, są i będą dla niego zagadką — że może przepisywać Cecilowi więcej przewrotności, niż jej rzeczywiście posiada, przenosząc na niego swoją gorączkową, zwichrowaną, chropowatą, posiniaczoną wizję świata. W życiu Ronana nie ma półśrodków; twardy grunt pod ciężkimi butami wyznacza drogę — to, co na niej, to przeszkody do pokonania. W zestawie swoich wiedz—niewiedz, Lanthier pewien jest tylko jednego; grzech to rzecz względna — szczególnie popełniony przez przodków — a Matka wybacza wszystko. Gałąź pod butem rozpada się na pół; ten trzask powędruje przez czeluści Cripple Rock, prosto do nadal łysych od liści zagajników, gdzie ciepło nieśmiało wkraczającej do Hellridge wiosny nadal jest mrzonka. Jelenie, sarny, daniele, zwierzęta małe i duże, magiczne i nie; od ponad doby ich życie przypomina walkę o każdy oddech — wszystko za sprawą ludzi. Zasłużyły na niewielkie ostrzeżenie. — Ile lat minęło odkąd Rezerwat próbował amputować ci rękę? — zestawienie, w którym nie ma przypadku, płynie za to cała tratwa intencjonalności; bestia wobec prawowitego obywatela Rezerwatu to krzywdzące określenie. Bestia nie zaatakowała Cecila, kiedy gwiazdozbiory złego — zły czas, złe miejsce, zły moment na samotne wyprawy — nałożyły się na siebie, prowadząc do małego—wielkiego wybuchu przypadku. Spirala zdarzeń uwięziła ich na orbitach sąsiednich galaktyk; Kowen dla tej dwójki to miejsce spójne, ale nie jedyne. Cripple Rock im świadkiem. I tura: 32 + 20 + 14 = 56 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
28 marca 1985 roku W domu państwa Marwood zawsze przykładano najwyższą wagę do wszelkich uroczystości kościelnych. Już od kilku dni czyniono przygotowania do Męczeństwa Aradii, w domu unoszą się zapachy świątecznych potraw. Stół nigdy nie jest u nich zastawiony po brzegi, ale Esther dokłada wszelkich starań, aby na miarę ubogich możliwości zatroszczyć się o domowników. Powstała więc zupa z buraków i jabłek, tradycyjny chleb z czerwonej fasoli, a także Ciasto Aradii o specjalnym, unikatowym przepisie przenoszonym w domu Hodgesów z pokolenia na pokolenie. Kuchnia nie jest jedynym sposobem na uczczenie święta. Tradycją w domu Marwoodów jest także coroczna pielgrzymka. Zazwyczaj obierali szlak w wąwozie imienia Bazela Hudsona, będącym jednym z najłatwiejszych przejść, jednak tym razem stare małżeństwo, po licznych namowach Esther, zdecydowało się na trudniejsze miejsce. Szlak tropicieli słynie z surowej okolicy i niełatwych przejść. W ich wieku nie powinno się szczególnie wysilać, zwłaszcza że liczy się sama gorliwa modlitwa. Spragniona w ostatnim czasie przygód siewczyni wprost nie mogła się już doczekać nowej wyprawy. Zapakowane do plecaka kanapki znajdują swoje miejsce tuż obok termosu z herbatą. Nie ma możliwości, by Esther zapomniała o tak istotnej kwestii, jakim jest prowiant, zwłaszcza że kiedy Frank zaczyna się męczyć, bywa nieznośną marudą. Jak inaczej go ugłaskać, jeśli nie dobrym posiłkiem? Zadowolona z poczynionych przygotowań już bladym świtem nasuwa ciepłe skarpety i pastuje buty. - Gotowy, skarbie? Wziąłeś ze sobą wszystko? - upewnia się, zwracając do ukochanego, kiedy przed wejściem do samochodu, zatrzymuje się wpół kroku. - Mapa, latarka, peleryna przeciwdeszczowa? - Chce, aby wszystko dopięte było na ostatni guzik, by nie zaskoczyła ich żadna ewentualność. Wprawdzie niebo jest błękitne, a wschodzące słońce zapowiada przyjemny dzień, tak nie ma pewności, że w trakcie drogi to się nie zmieni. Rozlega się chrzęst opon na podjeździe na skraju lasu. Esther wysiada z samochodu i zatrzaskuje drzwi, z przymkniętymi oczami wdychając świeże powietrze. Zdążyła zatęsknić za zielenią, jakże różną od wiejskich okolic Wallow. Roztaczające się wokół wysokie korony drzew i miękkość mchu wywołują wyłącznie miłe skojarzenia. U podnóży szlaku nie ma jeszcze wielu pielgrzymów, czekających zapewne, aż chłodniejsze powietrze odejdzie w niepamięć, a słońce zawiśnie wysoko na niebie. To dlatego pani Marwood upiera się, aby w trasę wyruszyć wczesnym rankiem, by ograniczyć tłum do niezbędnego minimum i móc w spokoju oddać się modlitwie oraz kontemplacji. Ubrana jest dziś w wygodne buty, luźniejsze dżinsowe spodnie o pokaźnych kieszeniach i flanelową koszulę z narzuconym nań ciepłym swetrem. Ciemne, poprzetykane gdzieniegdzie siwizną włosy splecione ma w warkocz i upięte w niski kok. Kobieta przerzuca przez ramię strzelbę, która pełnić ma dzisiaj funkcję pomocniczą. Nie zakłada, że będzie trzeba jej użyć, ale woli być przygotowana na każdą ewentualność. Niebezpieczeństwa mogą czyhać na każdym kroku, a Esther chce być pewna, że w razie wypadku będzie w stanie ochronić męża. -Dziękuję, że się zgodziłeś na ten szlak. Gwarantuję, że nie będziesz żałować - uśmiecha się promiennie, ewidentnie ożywiona możliwością przetestowania nowej trasy. Wprawdzie bywała już tu kilkakrotnie, przemierzając las i poznając go tak, jak własną kieszeń, jednak nigdy w towarzystwie męża. Ujmuje go za dłoń i przysuwa się, by pocałować z czułością, a szorstki zarost drapie przyjemnie w policzki. | Tropienie: 51 + 5 = 56 |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Ronan & Cecil Cripple Rock, pełne nieodkrytych tajemnic, Cecilowi dostarczało garść wrażeń, za każdym razem, gdy się tu zjawiał, z tym samym zapałem odmierzanym przez rytm wybijany w piersi. Każdym krokiem wytyczał nową ścieżkę, bo nigdy nie szedł śladami, które mijał po drodze. Każda nowa droga była zupełnie innym doświadczeniem, które prowadziło do oddalanego o wiele kilometrów celu wędrówki. Cel ten nie zawsze znajdował się w zasięgu wzroku, w drżeniu ciało, nie zawsze majaczył na horyzoncie. Pojawiał się na krawędzi spojrzenia nieoczekiwanie, czasem był złudzeniem optycznym, czasem imadłem strachu zaciskającym się na żołądku, czasem imitacją uśmiechu wykrzywiającą wargi. Jednak w dniu pielgrzymki wypełnionej gorliwymi, zamierającymi na ustach modlitwami, które na zadanie miały upamiętnić męczeństwo przelanej krwi, celu szukać nie musiał. Był tu, by złożyć cichy hołd. Podziękować za magię przepływającą przez sploty skóry. I nadzieje pojawiająca się pod odsłoną nocy, w blasku księżyca, w każdym oddechu zawieszonym w powietrzu.Szlak tropicieli - jedno z najbardziej wymagających odcinków lasu było wyzwaniem, które dreszczem wędrowało wzdłuż linii cecilowego kręgosłupa. Było miejscem, gdzie ziemi nie dotykało słońca, więc - z punktu widzenia Fogarty'ego - miejscem, gdzie nie musiał się obawiać, że jego skóra stopi się jak wosk. Z każdym kolejnym krokiem, z każdą gałęzią, które łamały się pod naporem ich ciężaru, zimno z coraz większym zaangażowaniem kąsało go w odsłonięte skrawki skóry. Postawił kołnierz kurtki, by uchronić policzki przed zimnem, dłonie natomiast wsunął do kieszeni. W zbutwiałej zieleni szlaku Ronan wyglądał jak nieodłączony element krajobrazu - na swoim miejscu. Czasem Cecilowi wydawało się, że to właśnie las Lanthier nazwać mógł swoim domem, bo tylko tu czul się swobodnie, ale Fogarty nie znał go równie dobrze, co położenia wszystkich blizn, jakie zdobiły powierzchnie jego skóry, więc to tylko, być może niezgodne z rzeczywistym obrazem, utkane pod sklepieniem czaszki spekulacje, które nie odnalazłyby lustrzanego odbicia w rzeczywistości. Na wargach Fogarty'ego, w ramach powitania,ukszałtowała się krzywizna oszczędnego uśmiechu, która nie objęła oczu, chociaż obecność mężczyzny była dzisiejszego dnia równie niezbędna, co czasem aż zanadto skomplikowana sztuka oddychania. Cecilowi, mimo iż zdarzało się odsyłać zdrowy rozsądek na urlop, nie zdecydowałby się na własną rękę pójść śladami poświęcenia Aradii. Do tej ekspedycji obecność doświadczonego tropiciela była niezbędna. Przyjrzawszy się ściółce leśnej, dopalił tlącego się w kącikach ust papierosa. Oddech wiosny nie dosięgnął tego obszaru; rzucające na nich cienie drzewa nadal były łyse, bezlistne, gałęzie przypominały kikuty ludzkich, wydłużonych kończyn, mech, zapadający się pod ciężarem ich kroków, pożółkł. Ugasił peta palcami i włożył go do uprzednio wyjętej z kieszeni papierośnicy. Serce zadrżało gwałtownie, kiedy trzask zmiażdżonej pod butem Lathniera gałęzi, zakłócił rozlaną między nimi ciszę, przez co nieomal wypuścił trzymany między palcami przedmiot. Skrawki dzielącej ich przestrzeni wypełnił głos mężczyzny. Podniósł wzrok, krzyżując go ze spojrzeniem tresera. - Nieco ponad siedem - odpowiedź pozostawiła cierpki posmak na języku. Kiedy masz niepełne siedemnaście lat, samotna ekspedycja do Rezerwatu Bestii, podyktowana potrzebą posmakowania na własnej skórze zastrzyku adrenaliny, nie ma nic wspólnego z rozsądkiem. Cecil, choć pamiętał, pamiętać o tym nie chciał, czasem wracał do tej chwili, głownie po to, by przypomnieć sobie, jakie miał wówczas wielkie szczęście. Szczęście, które nazwał opacznością Lilith, gdyż - nie miał wątpliwości – że to Matka Piekła miała go swojej opiece, to Matka Piekła postawiła na jego drodze swojego gorliwego wyznawcę. Pamiętał bezwzględne, bezbiałkowe ślepia z czerwonymi przerażającymi refleksami, które nadawały temu spojrzeniu dzikości. Pamiętał ciepły, wręcz palący oddech na skórze, gdy bestia zbliżyła ku niemu swój wielki, przerażający pysk i fetor jej oddechu. Spięte paraliżem strachu mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Słowa zostały zdławione niewidzialną, zaciskającą się wokół szyi pętlą w przełyku. Mógł tylko patrzeć i liczyć sekundy, które dzieliły go od śmierci. Wtedy na jego drodze pojawił się on - Ronan. Człowiek, któremu zawdzięczał życia, bo ryzykował własnym, by uratować go z tarapatów. Zew nieobliczanej natury przeciął ich ścieżki, zamknął w potrzasku specyficznego przywiązania. Cecil nie miał wątpliwości, że tego długu wdzięczności nie spłaci do końca życia. - Odkrywasz w sobie duszę sentymentalisty, Ronnie? - pytanie pobrzmiało subtelną nutą drwiny, która zatańczyła na opuszku mrowiącego języka. Trzymał się blisko, by nie zgubić drogi. Nic tak Fogarty’ego nie upadlało, jak zupełna bezsilność, która bezdźwięczne „kurwy” posłała w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni, bo tylko w chwilach bezradności odkryć mógł swoje kolejne słabości. I tura: 36 + 9 (talent) + 5 (I poziom tropienia) = 50 Suma po turze pierwszej: 106 |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Byal Faradyne
Ktoś postronny nadążający za ich rozmową, mógłby pomyśleć, że Faradyne to pesymista, skoro na twarzy zamajaczyło mu zwątpienie, kiedy zawisły między nimi słowa Judith Carter możliwości, w której to niemagiczni znaleźliby się w tunelach kopalni należącej do Hudsonów. Wynikało to jednak z przewodniej myśli, która ekspresowo przemknęła przez jego umysł: nie wydostaliby się, a przynajmniej nie z tej części, w której znalazł się historyk ze swoimi towarzyszami. Nierozłożone na przestrzeni lat ciało górnika sugerowało mu, że taki los mógłby spotkać innych jemu podobnych. Mężczyzna ponoć ruszył na zapieczętowane drzwi z kilofem i można podejrzewać w oparciu o zapiski z dziennika, który był w posiadaniu Faradyne’a, że zakończyło się to fiaskiem. Wydawało mu się też, że nie napomknął o napotkanej kobiecie, również w stanie nienaruszonym, choć jeśli dobrze pamiętał ta natomiast mogła być czarownicą. W komorze jednak większym zainteresowaniem cieszyły się zabezpieczone drzwi, które wymagały posiadania wiedzy czym były, a także wejścia w posiadanie klucza. Wydostanie się stamtąd nie byłoby więc wcale takie proste, nie mówiąc już o możliwości zawalenia się sufitu i pogrzebania żywcem, czy wyruszenia w inną odnogę tunelu, który mógł liczyć sobie nawet kilometry. Byal do dzisiaj uważał, że wydostali się stamtąd zwykłym łutem szczęścia. — O ile w ogóle, by tam przeżyli do czasu pojawienia się pomocy — mruknął niewesoło, wyraźnie zamyślony; na chwilę powrócił do ciemnych tuneli i do stworka zachowującego się jak dziecko, a który swego czasu wspiął się na niego niczym małpka. Zresztą… na ile labirynty korytarzy pod powierzchnią były bezpieczne dla niemagicznych? Bez adekwatnego prowiantu, przygotowania, gdy w grę wchodziło oddziaływanie magii? Czterech czarowników, w tym nieżyjący niemagiczny i magiczna, to niewiele, by wysnuć z tego satysfakcjonujące wnioski. Gdyby Faradyne się na to porwał, to musiałby to w linii prostej zestawić z wróżeniem z fusów osadzonych na dnie kubka po herbacie. — Obawiam się hipotetycznej sytuacji, w której na zewnątrz wydostaliby się niemagiczni, zakładając, że udałoby im się przeżyć, bez udziału Czarnej Gwardii i tego, czy i jakie miałoby to dla naszej społeczności skutki. Czy udałoby się organizacji przykościelnej dotrzeć do każdego uczestnika tych zdarzeń? Nie mam pojęcia, ale byłaby to na pewno szeroko zakrojona akcja. — Profesor historii magicznej mógł specjalizować się w roku 1885, które nieodłącznie wiązało się z zaostrzeniem prawa magicznych, jednak przewidywanie tego, co mogłoby się zdarzyć, wykraczało zdecydowanie poza jego kompetencje, zwłaszcza, że był badaczem przeszłości. Pocieszającą myślą byłoby to, że gdyby niemagiczni zostali znalezieni przez Czarną Gwardię, to ci mogliby przejść niezwłocznie do wykonywania swojej pracy. — Nie musielibyśmy się wówczas martwić ryzykiem ujawnienia, a procent czarowników i czarownic wzrósłby znacząco, więc niekoniecznie musielibyśmy się tak maskować. — Byal dość ogólnikowo pociągnął temat, spoglądając na niego właśnie przez pryzmat wspomnianej przeszłości i szerokich działań Fogartych oraz ich popleczników. Historia magiczna przekładała się nieubłaganie na kształt zachowań, norm i praw, które zostały ukute, nic więc dziwnego, że odchylenie normy w stronę zagrożenia wiązało się z interwencją instytucji przykościelnej. Następnie Faradyne przebiegł uważnym wzrokiem po zmarniałym bargheście i opis stanu stworzenia stanowiła dla niego cenną informację. Historyk zepchnął w inny tor stereotyp o Cartherach, który zapłonął jasno i równie szybko zgasł, kiedy rozbił się o rzeczywiste intencje Judith. Polowanie nie obejmowało bezbronnego, słabego szczeniaka, co sprawiło, że Byal tylko bezgłośnie odetchnął. Słaba kondycja barghesta wskazywała jednak na to, że nie powinien tu być, chyba że wcześniej inny wędrujący magiczny bądź niemagiczny rzucił mu coś do jedzenia lub jedzenie samo opuściło właściciela. Nie był on przecież aż tak daleko od ścieżki. — Faktycznie nie jest w najlepszym stanie. Może lepiej byłoby go stąd zabrać — Byal nie ubrał tego nawet w pytanie, bardziej stwierdził fakty w oparciu o stan barghesta. Judith w podobnym czasie podniosła szczeniaka i teraz mógł się mu nieco uważniej przyjrzeć. Nie zabrnęli na szczęście tak głęboko, by powrót ze ścieżki tropicieli okazał się szczególnie zawiły i trudny. z tematu dla Byala i Judith |
Wiek : 46
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : profesor historii magicznej
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Ronan & Cecil Głęboki wdech wypełnia płuca wonią lasu, papierosów i przeszłości. Zapach domu snuje się między strzelistymi konarami, spoziera z wilgotnych kępek mchu, osiada na materiale ciepłej kurtki. Wyrazista manifestacja minionych ulew i coraz śmielszej wiosny roznieca pożar tysiąca wspomnień; szlaków podobnych do tego, popołudni pachnących w podobny sposób, namiastki rozluźnienia przesuwającej się wzdłuż mięśni. Dom jest tutaj; nie ma ścian poza jedyną, która jest istotna — ścianą zieleni. Zatracenie w pozornym spokoju bywa błędem, często śmiertelnym; na własnej skórze lata temu mógł przekonać się o tym młody (już nie tak młody, ale w oczach Ronana: młody na zawsze; zupełnie, jakby przez jego młodość mógł odwlec w czasie własne przeterminowanie) Fogarty. Od tamtej pory minęło— — Siedem — za drgnięcie w kąciku ust odpowiada nawyk — numerologia Lanthiera interesuje tylko, kiedy musi zdecydować, po którym wykroczeniu odebrać bliźniakom prawo do słodyczy. — Przeklęta cyfra, musimy dobić do ośmiu. Przeklęta, ponieważ boska; boska, bo u zarania religijności symbolizm pełnił podstawę wiary. Siedem lat przeciekło przez palce — śladem po pierwszym spotkaniu jest teraźniejszość; tu i teraz zamknięte pod kloszem lasu Cripple Rock. Spuścizna sprzed ponad pół dekady to marzec u schyłku, Fogarty pozbawiony tej nastoletniej bezsilności, Lanthier z siateczką zmarszczek w kąciku oczu, misja wobec Lilith — czas nie oszczędza nikogo, poza wiarą. — To podobno przypadłość starości. Po trzydziestce oglądasz życie na wyblakłej taśmie i zastanawiasz się, kiedy zaczęło przybywać ci zmarszczek — pod ciemnym zarostem nie widać tych w kącikach ust; te na czole od zeszłego miesiąca są nieodłącznym elementem porannych spojrzeń w lustro. — Przed czy po ślubie? Przed czy po poświęceniu życia Matce? Istnieje gatunek oddania, którego nie można przełożyć na nieuniwersalny wyznacznik zmęczenia; to nieświadome podporządkowanie trybu życia dla celu, którego widmo od tygodni ciąży nad ich głowami z ponurą świadomością, że żadna modlitwa, bez względu na gorliwość, nie odegna tych chmur. Ponad siedem lat temu w Cripple Rock uratowano jedno życie; lata później to samo życie istniało dla celu wyższego niż zwykła egzystencja. Tamtego dnia obaj mogli nieświadomie spełniać wolę Lilith; dziś robią to z pełną świadomością, oddaniem, sposobami, które dla obu są różne, ale spójnym celem; dzieci nie zawsze muszą się zgadzać, ale zawsze słuchają woli Matki. — Spójrz — szlak tropicieli wije się po zalesiony horyzont; poskręcane, pozbawione kończyn cielsko ułożono z błota, ściółki i złej sławy, która nie traci na zagrożeniu nawet w trakcie Męczeństwa. Dłoń Lanthiera to jedyny drogowskaz, którego należy poszukiwać w tych lasach — cała reszta może być zgrabnym oszustwem przydrożnych mylników; pokryta siatką żył ręka wskazuje na miejsce po prawej. Jedna z gałęzi muska smętnie mech; coś złamało ją w połowie, chociaż samo drzewo nie wygląda na uschnięte ani chore. — Łatwo przeoczyć te ślady. Dla niewprawnego oka wyglądają na zwykłą, złamaną gałąź, ale tam — lekkie przesunięte ręki w prawo, a potem w dół; percepcja w lesie to podstawa. — Łoś zostawił gówno. Znajomość odchodów najwyraźniej też. Słowa przerywają ciszę, ale czujność nie ustaje; łoś to nie cerber, ale rozpędzony, ranny albo wściekły jest równie groźny. Wprowadzając Cecila w głąb szlaku tropicieli, Ronan odtwarza historię; siedem lat temu Fogarty nie był gotowy na ten las. Dziś? — Skoro o gównie mowa — uśmiech nadtapia spojrzenie; Lanthier zawsze uśmiecha się całym sobą albo wcale. — Życie dobrze cię traktuje? Nie było mnie na— Spotkaniu Kowenu to słowa, które wiszą nad głowami razem z dymem dopalanego papierosa. Rzadko smakują dobrze; dziś zostawiają na języku oleisty posmak nerwowości, której źródła Lanthier nie potrafi sprecyzować. — Rezerwat ma kłopoty, musiałem zostać na miejscu. Łagodne określenie na to, co wydarzyło się dwudziestego szóstego lutego; rozstępująca się ziemia pochłonęła znacznie więcej niż kilku spacerowiczów i sztachety ogrodzeń — ale martwe bestie nie są medialne, Piekielnik nie sprzedałby nakładu, gdyby zamiast bredni o spontanicznych trzęsieniach ziemi miał wydrukować smutną, szarą odę o pięciu istnieniach, których nie zdołali uratować. To tylko kundle; mówią ci, którzy dawno przestali cenić jakiekolwiek życie — nie mają więc prawa być sędziami cudzych. II tura: 59 + 20 + 10 = 89 Suma: 195 [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Ronan Lanthier dnia Pon Lut 12 2024, 21:21, w całości zmieniany 3 razy |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Stwórca
The member 'Ronan Lanthier' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Po pierwsze, to nie kwestia zmęczenia. Frank zadyszał ciężko, próbując na siłę wsunąć buty na nogi bez użycia palca lub łyżki. To wymagałoby zbędnego wysiłku, a przeliczając taką pracę na dżule, było kompletnie nieopłacalne. Oczywiście na prędko wyliczone wartości w głowie były absolutnie nieskuteczne w zestawieniu z najgorszym wrogiem każdego dojrzałego mężczyzny — tym materiałem na pięcie, co się zahacza i podwija. Po drugie, to nie kwestia zmęczenia — marudzenie Marwood miał we krwi, tyle że 90,2% czasu poświęcał na gadanie we własnej głowie, gdzie usłyszeć mógł go on sam. I Lucyfer oczywiście, ale przed nim nie miał najmniejszych tajemnic. Po trzecie, dobra kanapka potrafi ugasić każde skołatane nerwy, bo jak to mówią przez żołądek do serca, a że panna Marwood trafiła tam przez swój smakowity umysł, to już zupełnie inna sprawa. Kto mógłby myśleć przed 40 laty, że spotkanie na swojej drodze humanistki, będzie wiązać się z takim związaniem? — Nie wiem, a spakowałaś mi? — wybrzmiało pytanie, gdy kluczyki do starego Forda już dźwięczały jak dzwoneczki w kieszeni. Latarkę zawsze miał przy sobie — to kwestia zboczenia hobbystycznego, gdy dłubanie, w co rusz to nowych wynalazkach wymagało skrupulatnego przypatrywania się każdej najmniejszej cząsteczce. Wzrok już nie ten, okulary za słabe, żeby dostrzec w ciemności, a nawet przemiana wzroku nie dawała takiego rezultatu jak stara dobra latarka z korbką. Jednak, jakby się nad tym głębiej zastanowić — po co latarka w środku dnia w lesie? Esther znała się na tym lepiej. Wszelkie liście, szyszki, patyki, zwierzęta i cała reszta tego chaotycznego świata należała do niej i do Hodgesów, ale pielgrzymka? O nie. Pielgrzymka była zbyt ważna, by tak po prostu dać sobie spokój i zamknąć w szopie na resztę dnia. Wolne od zajęć miało swoje zalety, a spędzenie czasu z żoną na pewno należało do nich. Nawet jeśli codziennie woził ją do pracy, nawet jeśli widywali się w pokoju siewców niemal co godzinę. Twarz w końcu stała się tak obecna, że wyobrażenie sobie życia bez niej było jakby koszmar. Wciągający — owszem — koszmar. Stare wytarte sztruksy, cieplejsza kurtka i narzucony na barki plecak (przecież kobieta nie będzie wszystkiego nosić sama!) zostały dostrzeżone przez okoliczne drzewa, które zawiały, gdy tylko znaleźli się na ścieżce. Rok temu przeszli cały wąwóz Hudsona, dzisiaj czekał ich szlak tropicieli (pamiętasz, jak w 1956 skręciłem kostkę na tym korzeniu? Ja nie). — Esther... Jak mógłbym żałować? — krótki uśmiech to prowokator dla zmarszczek obok oczu. Żałował każdego dnia. Każdego jebanego dnia, gdy tylko budził się obok jej pięknej twarzy, gdy krzyk dzieci uniemożliwiał relaks w letniej kąpieli, gdy notatki sprzed 30 lat na temat badań, które prowadził, aby zyskać tytuł Alfy i Omegi, tak po prostu tkwiły teraz w szafie, pokryte calową warstwą kurzu. Żałował każdego dnia, że wtedy nie uciekł; żałował, że kiedykolwiek ją poznał. W całym tym żalu najbardziej żałował jednak faktu, że pozwolił sobie na takie myśli. Kara nie przychodziła, a wyrzuty sumienia za własny egoizm nasilały się dzień w dzień, godzina w godzinę, minuta w minutę. Sekunda w sekundę — ta jedna sekunda, gdy w jego spojrzeniu mogła dostrzec ból. Frank nie był nawet świadom, że ten tam się znajduje. Przepraszam. — Prowadź, pani Marwood — jedną dłonią chwyta tą jej, drugą wskazuje drogę w przód. Krótkie rozejrzenie się po okolicy to moment koncentracji, jakby pod ściółką leśną i na krzywiznach szlaku miał znaleźć olśnienie. — Myślisz, że zdążymy na obiad? Chciałem dzisiaj popracować nad rytuałami dookoła domu — i zjeść kurczaka. — Ostatnio miałem mniej czasu... — Frank, ty nigdy nie masz czasu. Słowa same wyskoczyły z ust, gdy planował powiedzieć cokolwiek innego: — żeby skończyć badania — żeby naprawić klamkę w drzwiach do ogrodu — żeby naoliwić zawiasy okna w łazience — żeby- — Żeby się tobą zająć... 74 + 11 = 85 razem: 85 + 65 = 150 bejbi zapomniałaś doliczyć za statę talentu (doliczyłam) |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Abraham i Charlie, 28.03.85 Ryzyko zawsze było wpisanie nie tylko pracę, jaka wykonywał, ale i w życie samo w sobie. Człowiek nie był w stanie przewidzieć, czy któregoś dnia po prostu nie zostanie przypadkiem postrzelony, albo czy wpadnie pod samochód. Wielka niewiadoma miała swoje uroki i wady. Blaski i cienie. Ryzyko zawodowe i to, które związane jest z szarą codziennością i nudnym dniem powszednim. Nie opuszcza rąk do momentu, w którym mężczyzna nie opuszcza broni. Widać, że jest wczorajszy i nie zamierza go prowokować. Powinien był założyć możliwość takiego spotkania - ba, założył, ale niekoniecznie taki scenariusz. Czy przypuszcza, że może mieć przed sobą niemagicznego? Niekoniecznie. Orlovsky nie jest dzisiaj zagrożeniem. - Lubię trudne szlaki. Trzeba w nie wsadzić więcej wysiłku - i nigdy nie wiadomo, czego można spodziewać się po drodze. Odwrócił się za spojrzeniem myśliwego; za sobą miał las. Ścieżka wyglądała tak samo nim zboczył ze szlaku, krzewy i drzewa rosły w tych samych miejscach. Pomiędzy nimi nic się nie czaiło, w najlepszym wypadku tego nie dostrzegał. Czego oczy nie widzą... prawda? - Wody? - uniósł brwi a potem rękę, w której trzymał butelkę. Wyglądał na kogo, komu by się teraz przydała. - Kac może wykończyć. Dobrze wiedział, co mówi, choć zwykle starał się go unikać. Uczucie zaschniętego kapcia w ustach, ból głowy i potrzeba wypicia ogromnej ilości wody nie były tym, z czym sympatyzował. A jednak, nie raz wracał do tej znajomości za każdym razem, gdy decydował się sięgnąć po kolejną szklankę lub butelkę. Czasem to był po prostu najłatwiejszy sposób na walkę z własnymi demonami. Skuteczny? Krótkotrwale, i nie zawsze. Na pewno niewłaściwy. Destrukcja miała szerokie ramiona i oplatała nimi tak mocno, jak matka swoje dawno niewidziane dzieci. Zawiał wiatr, niemal razem z nim zaszumiały poderwane w ruch liście drzew. Do połowy drogi było jeszcze daleko. Wybierając się tutaj zwykle brał ze sobą tabliczkę czekolady, dodatkową butelkę wody czy zapakowaną w folię rolkę bandażu, by wsadzić je do skrytki. Nigdy nie wiadomo, prawda? II tura: K100 = 17 + 13 (talent) razem: 185 |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Stwórca
The member 'Charlie Orlovsky' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Zagreus Zafeiriou
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 190
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 16
Skoro obaj byli przygotowani jak na wojnę i pełni zapału, Zag ruszył w dalszą drogę raźnym krokiem rozglądając się to tu to tam. Pomimo luźnej atmosfery zachowywał czujność i starał się nie tracić uwagi na otoczeniu. Teraz z niego powoli zaczynał wychodzić łowca, który często w pojedynkę tropi swoje cele i musi utrzymywać stałą czujność. Prędzej czy później pewnie trochę zapomni i poczuje się jak w swojej robocie. A miało być tak przyjemnie i bezstresowo, a to w jego przypadku jest jak odruch bezwarunkowy. Więc oby tylko nie dał się zafiksować swoim ambicjom tropiciela. - Jest tutaj jeszcze coś, czego nie widziałeś? - Zapytał zerkajac na atlas ptaków. Scully wyglądał na kogoś, kto jest entuzjastą ornitologii, skoro tachał ze sobą ten album. Pasje były pozytywną częścią życia i Zafeiriou nie rozumiał, że można było być ich pozbawionym. Dobrym przykłądem była jego matka, ale ona chyba odnajdowala pasję w wygrywaniu spraw, nawet jeśli nie było to sprawiedliwe zwycięztwo. Wzdrygnał się na myśl o niej i powrócił myślami do lasu. - Jak dla mnie możemy odejść odrobinę od szlaku i iść równolegle. Wątpię, że cokolwiek znajdziemy na tej ścieżce, skoro tutaj cały tłum się zebrał. - Zgodził się z Virgilem, by oddalić się odrobinę od grupy. Dla Zaga już tych kilka osób stanowiło tłum. Na pewno robili swoisty hałas i towrzyli niemałe zamieszanie. Jak na grzybobraniu albo spotkaniu na ognisku. Z tego też powodu propozycja kolegi wydała mu się bardzo atrakcyjna, będzie mógł się bardziej skupić na tropieniu. Natomiast Vrigil będzie miał więksża szansę na obserwację ptaków. - No to hop. - Zag idąc dostrzegł niewyraźną ściezkę, któą zapewne w okolicy przemieszczały się zwierzęta. Rzut kością na tropienie: 18 + 16 talenty + 20 (tropienie na poziomie II) = 54 + 56 (rzut Virgila) = 110 + 208 = 318 (suma ogółem) |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Łowca/Łowca duchów
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Sandy Piekło zawsze ma ironiczne poczucie humoru. Smak (tego ostatniego, stronzo) papierosa snuje się między wargami, myśli zaplątują się w łyse po zimie krzewy, spojrzenie błądzi w toni oczu, które jeszcze o tym nie wiedziały, ale już niedługo, już wkrótce, już za jakiś czas będą wpatrywać się w niego z poziomu kolan. Ten dzień miał potencjał do skończenia się tragicznie, ale teraz? Mia cara, teraz nabiera rumieńców i zyskuje imię Sandy. Jak piasek na rany jego istnienia — jak obietnica, że nie musi spisywać tej wyprawy na straty, a Matteo na rychłą śmierć. Sandy o tym nie wie, ale teraz wszystko spoczywa na jej barkach; od tego, co zrobi, zależy przyszłość pewnego Włocha z mordą jak naleśnik, który albo wpadł przez bramę Piekła, albo został zeżarty przez cerbera. W każdym razie — spotkał go los lepszy od tego, który szykuje Paganini. Valerio w pełnych ustach pachnie wiatrem prerii; ona cała przypomina coś, co zgubiło się w Cripple Rock, chociaż na pierwszy rzut oka widać, że z ich dwójki zagubiony jest wyłącznie on — i to nawet nie w jej oczach. Po prostu w pierdolonym lesie. — Nie jestem sam, mia bella — spojrzenie z ukosa, zatrzymany w pół krok i słowa, które nadal płyną; gdyby naprawdę chciała nieświętego spokoju, po prostu poszłaby dalej. — Idziemy przecież razem. Słowo staje się ciałem i zamieszkuje między nimi — dzieląca ich odległość topnieje z każdym krokiem stawianym w kierunku kobiety. W planie (jakim? Stronzo, sprytnym) nie zakładał, że Sandy zrobi to, co powinna moment temu; po prostu pójdzie. Che cazzo fai, kto tak robi? — Allora, zdradzę ci sekret — włoska skóra w starciu z leśną ściółką — brzydkie pęknięcie w przyjemnej masce zaczyna się w zmarszczce między brwiami i rozciąga na to, z czego Paganini nie zdaje sobie sprawy. Sandy wie; śmierć ma swój zapach i nie przykryje jej nawet woda kolońska. — Śniłem, że spotkam w Cripple Rock miłość życia. Złe słowa w złym czasie; zerknięcie w kierunku drzew nie może powstrzymać słów. — Eccoti qui, ragazza mia. Twarz między drzewami przypomina maskę sczezłą przez czas i śmierć; kaptur na głowie nie przysłania prawdy — spojrzenia, które krzyżują, wsiąkają w siebie przez sekundę. Eccoti qui, ragazza mia; tu jesteś, moja dziewczyno. Przeniesienie wzroku na Sandy nie pomaga — gdzie kończy się prawda, gdzie zaczyna zjawa? tropienie: 17 + 9 = 26 suma wspólnego tropienia: 342 |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
- Spakowałam, tylko na pewno ze sobą wszystko weź - powtarza jeszcze, by powaga tego zadania wybrzmiała między nimi. Wprawdzie nigdy się nie zdarzyło, aby zapomnieli o czymś szczególnym, poza zabraniem dzieci od rodziców, kiedy robili gruntowne odrobaczanie Gniazdka, bo meteor coś naznosił do domu. Tak dobrze bawili się wyłącznie we dwoje, nawet w obliczu tak mało romantycznego zadania, że posiadane potomstwo zeszło na dalszy plan. Kiedyś, kiedy dzieci były jeszcze małe, a Aurory nie było jeszcze nawet na świecie, zastanawiała się nad tym, jak mogłoby wyglądać ich życie, gdyby córki w ogóle się nie pojawiły. Czy oddawaliby się wspólnym pasjom i podróżom? A może w ogóle nie doszliby do porozumienia, nie mając powodu, aby się do siebie zbliżać? Bo czy to nie dziewczynki sprawiły, że coraz bardziej zaczęli się docierać, godząc na kompromisy, akceptując jakże liczne różnice, jakie zaczęły wychodzić na światło dzienne z każdym wspólnie zamieszkałym dniem. Mimo to Esther nie żałuje niczego. Porzuconych marzeń o życiu w wielkim mieście, całej gromady wyrośniętej pod sercem dzieci ani żadnego poranka, które budzi się u jego boku. Chociaż każdy dzień jest trudny, kiedy na horyzoncie nie widać żadnego zastrzyku pieniędzy, tak dostrzega jasne strony i cieszy się tym, co ma. - Ja też ciebie kocham, Frank - rzuca pogodnie, mocniej zaciskając palce na jego dłoni. Czarownik rzadko mówi coś wprost, zwłaszcza gdy idzie o uczucia. Podczas tych wszystkich lat wspólnego pożycia Esther musiała nauczyć się czytać między wierszami. - Sądzę, że zdążymy, jeśli zachowamy zwarty krok. Dasz radę z biodrem? Odzywało się dzisiaj? - pyta z troską, spoglądając na męża z ukosa, bo Frank jest kolejnym, którego otacza opiekuńczością, a jaki wzbudza w niej strach, że gdy nie będzie jej przy nim, może stać się coś strasznego. Wiele ryzykuje na rzecz Kowenu Dnia, poświęca się i aktywnie udziela, czym przynosi jej dumę z wierności wyznawanym wartościom, ale ten skrywany na dnie serca strach lubi czasem wychodzić na światło dzienne i dać o sobie znać. - Rozmawiałeś ostatnio z Winnie? - zwraca się do niego po chwili, kiedy bije się moment z myślami. - Wydaje mi się, że zachowuje się nieco dziwnie, zupełnie, jakby stawała się nieco mniej obecna. Sądzisz, że to przez te wszystkie egzaminy? Czasami zastanawiam się, czy to dobrze, że pozwoliliśmy jej na te studia. Czy nie są dla niej zbyt wymagające? - Życie rodzica wiąże się z nieustanną obawą o dzieci. Nawet kiedy stają się już dojrzałe i kroczą własnymi ścieżkami. Rodzic będzie się o nie zamartwiał, lecz nie oceniając, czy radzi ono sobie z rzeczywistością, czy jest dostatecznie samodzielne oraz silne, ale czy aby na pewno sam dobrze przygotował je do mierzenia się z dorosłością. - Naprawdę cieszę się, że się spełnia, ale nie wiem, czy po prostu tak nie mówi, byśmy się nie martwili. Uczyliśmy nasze dzieci szczerości, ale obawiam się, że z biegiem lat sami doszli do wniosku, by nie dzielić się z nami wszystkim. A kiedyś mówili o każdych radościach i smutkach - zauważa z pewnym czającym się w głosie żalem. Chociaż połowa ich dzieci może nosić miano dorosłych, tak dla Esther nadal wymagają opieki. Czy można pozbyć się tego strachu, przekonać siebie, uwierzyć, że wszystko będzie dobrze? Co, jakby tak pozwolić młodym zwyczajnie robić swoje? Chociaż Junior, Emma i Aurora nadal potrzebują ich pomocy na drodze ku dojrzewaniu, tak z wolna pani Marwood czuje się spychana gdzieś na bok. Nie przez wolę dzieci, ich decyzje i stanowczo stawiane granice, a przez nadchodzącą wielkimi krokami menopauzę. Nie obawia się śmierci, czy niespełnionych marzeń, a samego powolnego przemijania. | Tropienie: 33 + 14 = 47 + 150 = 197 |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Stwórca
The member 'Esther Marwood' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty