First topic message reminder : Ulica portowa Na wylanej asfaltem głównej ulicy Maywater roi się od małych restauracyjek zwłaszcza serwujących owoce morza i ryby, od sklepów wędkarskich i żeglarskich, a także kiosków z pamiątkami. W sezonie turystycznym można spotkać tu wycieczki i tłumy turystów, którzy po odwiedzeniu pobliskiej plaży, chętnie udają się na lokalny obiad. Poza sezonem ten region świeci pustkami, a większość z biznesów jest pozamykana na cztery spusty. Droga na plażę z głównej ulicy jest dość prosta, dlatego latem nie należy dziwić się osobom ubranym jedynie w strój kąpielowy, które przechadzają się po po mieście w szybkiej drodze do sklepu. Rytuały w lokacji: Locus Fortitudinis [moc: 75] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Josh Anawak
PŻ : 144
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 22
WIEDZA : 15
TALENTY : 6
Drzwi do szoferki skrzypnęły, zdradzając że zawiasy były przerdzewiałe i poddawały się już korozji czasu. Jednak co ciekawe i zaskakujące wnętrze pojazdu było czyste. Siedzenia wydawały się być odkurzane i choć dało się poczuć zapach pleśni przedzierającej się spod gumowych wycieraczek. To jednak nie był niczego co wskazywałoby na zaniedbanie rybaka. Brakowało walających się wszędzie puszek, papierów czy chociażby odoru zgniłej ryby, skoro przewoził właśnie ten towar swoją maszyną. Dodatkowo tuż przy lusterku wstecznym wisiała choinka zapachowa o wdzięcznej nazwie „nowy samochód”. Czy to była ironia? By właśnie wybrać ten aromat dla rozpadającego się rzęcha? Ciężko było powiedzieć. Wnętrze jednak chroniło od zimnego wiatru. Po chwili Ren mógł poczuć jak auto kołysze się, gdy Josh porusza się na pace, układając wszystko i najpewniej przygotowując się do drogi powrotnej. Zeskoczył. Amortyzory z prawej strony w pick upie zatrzeszczały i zaskrzypiały. Mężczyzna odtworzył drzwi po stronie kierowcy. Nie miał już na sobie grubych gumowych rękawic, jednak wciąż nosił te żółte ogrodniczki chroniące jego garderobę przed wodą. Wychylił się i sięgnął dłonią w kierunku stacyjki, przekręcając klucz, tak by nawiew wypełnił wnętrze suchym ciepłem. Zaraz odjedziemy.- Zakomunikował uśmiechając się lekko i pospiesznie zamoknął drzwi. Ren właśnie w takich małych gestach mógł podejrzewać, że jego znajomy jest bardzo empatyczny lub po prostu nauczony jest myślenia również o innych. Jego cień o d czasu do czasu przysłaniał małe okienko wychodzące na tył auta, słychać było jak przesuwa ciężkie skrzynki, które zmieniły balans rozłożenia na osiach. Wreszcie cierpliwość Sai’a przyniosła oczekiwany efekt. Mężczyzna otworzył drzwi i zrdeszcznie wsiadł do swojego auta. Nie miał już na sobie roboczego ubrania, musiał zmienić nawet gumowce i zastąpić je zwykłymi trepami. Jednak coś innego wskazywało na to, że pracuje ponad własne siły. Grymas bólu gdy przekręcił się na fotelu sprawdzając, czy aby może bezpiecznie wycofać. Czerwone, szorstkie dłonie noszące ślady pęknięć skóry. A w tym wszystkim na próżno było szukać śladu użalania się nad swoim losem. Był zimny i nieustępliwy niczym wody po których pływał. Panią Black? Zapytał słysząc pytanie i zerknął kątem oka na pasażera siedzącego przy jego boku. Znam ją bardziej przelotnie. Wiem, że opiekowała się moim dziadkiem przed jego śmiercią, spotykałem ją, gdy go odwiedzałem. Chyba zatrudnił ją dziadek, bo ojciec zawsze urywał temat gdy o niej wspominałem… A co? Spodobała ci się?- Zapytał z przekąsem Azjatę i uśmiechnął się szeroko, zupełnie jakby chciał się z nim droczyć. Z góry uprzedzam, że dziś nie będę ci odpowiadał na pytania o wierzenia jakie przekazywał mi dziadek i ojciec! - Powiedział szorstko, zdając sobie sprawę jak dociekliwy potrafić być Ren gdy chce coś usłyszeć. Ostatnim razem gdy się widzieli musiał odpowiadać mu chyba przez godzinę o stworzeniu morskim z ich legend, drapieżniku który pojawia się chaotycznie. Tak samo rzecz się miała gdy wspominał mu o ludziach cieniach, którzy są niewidocznie do czasu, oraz najprawdopodobniej żywiący w cieniu, w który wrastają. Gdy Ren pochylił pełne wargi by coś powiedzieć, Anawak zdawał się go ubiegać i rzucił dostanie. Nie ma mowy!- Po czym zaśmiał się i pokręcił przecząco głową. |
Wiek : 29
Odmienność : Niemagiczny
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : rybak/biolog oceaniczny
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
05 kwietnia 1985 Trzeba go było gdzieś wyciągnąć. Facet wygląda, jakby zapomniał, co to sen, ale i tak zmusza się do funkcjonowania i to wcale nie normalnego. Nie, żebym nie rozumiał. Sam najlepiej wiem, jak to jest dać się pochłonąć występom, szczególnie w sezonie. Człowiek zapomina o jedzeniu, czasem o głębszym wdechu. Sen schodzi na plan tak daleki, że ciężko go dostrzec. Ale od czego mamy niemożliwie drogie kremy pod oczy? Może trzeba mu polecić podkład? Hej, kochany, te worki można zakryć, pomóc? Może później, może delikatniej. Jeszcze się nabawi kompleksów, a przecież te cienie pod oczami niespecjalnie ujmują jego pięknej buźce. Przysysając się na zbyt długo do słomki drinka z palemką, nagle uświadamiam sobie, że mam ściągnięte brwi. Jeszcze dostanę zmarszczek, po moim trupie. Patrz, Maurice, do czego mnie doprowadzasz – przez moją troskę twój portfel będzie cieńszy o koszt liftingu dla tego niestrudzonego czoła, które chciałoby takim pozostać. Drink jeszcze się nie skończył, ale szum w głowie wzrasta już od jakiegoś czasu. Zwykle nie piję, nawet jeśli stanie za barem temu nie sprzyja. Gdybym miał wlewać w siebie procenty co kilka wieczorów, marny byłby ze mnie akrobata. Trzeba dbać o kondycję. I o linię, naturalnie, ta talia sama się nie zrobiła. Czas przyjąć strategiczną pozycję. Czas na przesłuchanie. Dlatego też dłoń niemal tanecznym ruchem wsuwa się pod brodę, eksponując długie – niech mi ktoś powie, że nie – palce. Chciałbym sądzić, że moje spojrzenie jest wystarczająco przeszywające. Pewnie nie jest. Palemka obraca się między palcami drugiej dłoni i rozprasza, a atmosfera przydrożnej knajpy rozluźnia podstępnie. Endorfiny, czy to wy? — Słonko — mamy do pogadania — załatwić ci coś na sen? — Diler ze mnie żaden, ale zna się niejednego. Psychotropy ponoć mają równe wzięcie co koks, a co komu szkodzi spróbować? Artyści już tak mają, nie? Trzeba skądś czerpać siłę. Czasem też trzeba spać, mimo wszystko. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Słodki napój rozgrzewał od środka dokładnie tak, jak należało. Dzięki niemu głowa stawała się lekka, a myśl odpowiednio wolniejsza. Potrzebował tego tak bardzo, że prawie nie zwracał już uwagi na to, że alkohol zbędnie obdziera go z elokwencji. Zapominał o mądrzejszych słowach, bezmyślnie kopiąc w kanapę przed sobą, podczas swobodnego poruszania nogą i najpewniej doprowadzając tym Irę do szału. Nie mógłby mniej się tym przejmować, nie dziś. Szarplica ostatnio dokuczała mu bardziej, niż kiedykolwiek i biedaczysko nic tylko ojojałoby nad sobą uciemiężone swym okrutnym losem. Zmęczenie odmalowało się na jego syreniej aparycji nie tylko potężnym zasinieniem żłobiących dołu pod błękitem oczu, lecz również odcisnęło swój ślad w samych gałkach ocznych. Pojedyncze pęknięte żyłki i łzawe zaczerwienienie nie były już w żadnym stopniu urocze. Potrzebował snu tak rozpaczliwie, że przez ostatnich kilka dni nieomal nie rozstawał się z eliksirem nasennym. Działał tak dobrze, jak mogliśmy to zobaczyć dzisiaj. Skóra blada z wyczerpania, a ręce drżące od nadmiaru stymulantów, zażywanych na zmianę z uspokajaczami. Może to czas, aby po raz kolejny skorzystać z prywatnej opieki medycznej? Cholerni lekarze zawsze mieli dostęp do metod, które nieco łagodziły tę przykrą przypadłość genetyczną. Język chętnie zbliżał resztkę cukru ostałą się na górnej wardze, wykrzywiając mu usta od silnej kwasowości cytryny, którą posmarowano kant szklanki. Nie odwrócił jego uwagi od negatywistycznych rozmyślań, ale ocucił go na tyle, aby Maurice zdał sobie sprawę z tego, że Ira coś do niego mówi. Uniósł wzrok znad wódki wymieszanej z sokiem z malin i pomarańczy, aby obdarować go swoim - Nie trzeba - odmówił, chociaż po jego słowach uśmiechnął się do niego delikatnie. Doceniał każdą propozycję, którą mu składał, nawet jeżeli nigdy z niej nie korzystał. Strach przed tym, co mógłby sobie zrobić po uzyskaniu nielimitowanego dostępu do innych substancji, niż te obecnie przyjmowane, był zbyt silny, by go ignorować. Zaczepnie chwycił parasol palemki i spróbował wyjąć mu ją spomiędzy palców. - Mógłbyś załatwić mi jakąś rozrywkę. Strasznie denną muzykę tu mają. - Poskarżył się, jak zwykle odsuwając temat rozmowy od swoich sypialnianych - Fajnie byłoby utopić ten gramofon w oceanie… - rzucił bezmyślnie, zerkając na cel swoich niecnych rozmyślań spode łba. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Nie trzeba. Nie trzeba. Nigdy nie trzeba, a potem, o – widzimy, co się dzieje. Ostatnimi czasy jest jeszcze gorzej niż zwykle. Jak on w ogóle funkcjonuje? Osobiście z całą pewnością dostałbym pierdolca. Inna sprawa, że gdybym nie spał, zapewne długo bym nie pożył. Akrobacje na wysokościach w stanie skrajnego wymęczenia to przepis na efektowne – i na pewno efektywne również – samobójstwo. Maurice może i nie naraża się w ten sposób, ale tylko czekać aż padnie z wycieńczenia w połowie występu. Dobra, ćpanie to może nie jest najlepsze wyjście. Ale jest to jakieś wyjście. Trzeba tylko wiedzieć jak i ile, da się nie uzależnić. Proszę, spójrzmy tylko na mnie – zdarza się czasem czymś wesprzeć, a radzę sobie całkiem nieźle. I śpię. Dawka czyni truciznę, częstotliwość czyni uzależnienie. Ale przecież nie będę go namawiał. Gdyby się jednak zaćpał, byłoby mi smutno. Gdzie znajdę takiego drugiego? Nie wydają takich na loterii. Niedrażniący estetyki, nieirytujący (zazwyczaj) i godny zaufania. W każdym razie jeszcze go nie zawiódł. Otwarcie mówiąc – tęskniłbym za tym neptykiem, gdyby go zabrakło. Patrzcie, jak alkohol rozczula człowieka. Przytuliłbym go, gdyby nie stół. Ta zmarnowana gęba prosi się o trochę ciepła. Może źle śpi, bo po prostu nie ma go kto wymęczyć przed snem? Powinien sobie kogoś znaleźć. Tak dla zdrowia. Ej, to moja palemka. Palce zaciskając się zaborczo na wątłym kawałku plastiku, a ja silę się na niewinny uśmiech, gdy jeden z moich palców splata się z palcem Maurica, by udaremnić mu próbę kradzieży. Nieładnie, kochany, co moje to twoje, ale czasem trzeba ładnie poprosić. Och, dlaczego tak ciężko kontrolować twarz, gdy słyszę „mógłbyś załatwić mi jakąś rozrywkę”? Maurice, Maurice, powiedziałbym, że nie wiesz co robisz, ale przecież dobrze wiesz. I jak tu się nie uśmiechnąć? — Chodź, królewiczu, spadamy stąd. — Mówisz, masz. Wstaję i dopiero moment później rozplatam nasze palce. Palemka opada zapomniana na stół. Gramofon jest za wielki, żeby go podpierdolić i utopić, ale w oceanie można przecież robić ciekawsze rzeczy. Noc jest ciepła, kurtka pozostaje rozpięta i łopocze na wietrze, a ja mogę odetchnąć pełną piersią. Jak milutko. W rzeczywistości pewnie pizga jak cholera, ale jeśli tak, to promile we krwi każą sądzić, że jest zupełnie inaczej. Jedna noga podskakuje, druga opada miękko na ziemię, wyprzedzając Maurice’a. Dreptam sobie przodem do niego, tyłem do drogi. Spróbuj mnie złapać, jeśli się potknę, tak zwie się ta zabawa. Nie potknę się oczywiście. Tak myślę. — Za opłatą będziesz mógł wybrać piosenkę. — Zadzieram głowę, by móc patrzeć mu w twarz. Słowo daję, taki wzrost to musi być jakaś choroba. — Wybierz mądrze — mruczę z nieschodzącym uśmiechem. Zostawiliśmy nudny gramofon, nie widzę powodu, dla którego miałbym go nie zastąpić w naszej wycieczce na pirs. Bo tam idziemy, nawet jeśli mogłoby wydawać się, że nie wiem, gdzie kicam. Dobrze wiem. Chciał się pobawić. O tej porze roku i dnia będzie tam pusto. Chciał rozrywki, będzie miał rozrywkę. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Zacmokał z dezaprobatą, gdy palemka odmówiła zmiany właściciela. Odkąd Ira mu jej odmówił, chciał jej zdecydowanie bardziej, niż przed momentem. Uśmiechnął się do niego uprzejmie, wwiercając błękitne spojrzenie w jego twarz. - Oddaj mi ją, proszę. Wiesz dobrze, że w moim drinku wyglądałaby lepiej. - Spróbował przedyskutować losy palemki, nasączając swój głos odrobiną hipnotycznej melodii. Po alkoholu o wiele łatwiej przychodziło mu zapomnienie o ostrożności. Powinien trzymać głowę nisko, zamiast licytować się o durny kawałek plastiku. Cóż, dziecinna upartość była zbyt potężna, by wygrać z rozsądkiem. Nie pierwszy, nie ostatni raz, prawda Maurice? Wojna palemkowa wygasła dość szybko. Zdaje się, że obaj ostatecznie postanowili złożyć broń. Kolorowy parasol znalazł nowy dom na wilgotnym od chłodu szklanek drewnie, gdy dwoje mężczyzn poderwało się z miejsca. Overtone wypadł na ulicę z cichym śmiechem na ustach. Akcja była o wiele przyjemniejsza od zamulonego siedzenia nad odrobiną wódki. Gdyby było z kim tańczyć, kogo obserwować, to cała posiadówka mogłaby wyglądać inaczej. Przecież dwie żmije nie mogły wchodzić nawzajem wyłącznie do swoich gniazd, jakaż to przyjemność. Chłodny wiatr uderzył go po obojczykach, ale podobnie jak Ira, zupełnie tego nie czuł. Szum w głowie zagłuszał wszelkie syreny alarmowe, które mogłyby zawalczyć o wezwanie rozsądku. Udał, że musi zastanowić się nad jego słowami, gdy wyjątkowo przerysowanym gestem ujął się za brodę. Byłby też spojrzał w niebo, gdyby w tym właśnie momencie prawie nie uderzył w pokonywany przez nich krawężnik. Zreflektował się w ostatnim momencie. - Gdy zanucę pierwszy, to nie będzie żadnej opłaty. - Wysnuł hipotezę z cwaniackim uśmiechem błąkającym mu się na ustach, ale nie poszukiwał w Irze żadnego potwierdzenia. Przetestował teorię, nim zdołałby zmienić zasady gry, które postanowił ustalić. - Row, row, row your boat, Gently down the stream. Merrily, merrily, merrily, merrily, Life is but a dream. - Zaśpiewał głośno, ładnie zachowując rytm i wdzięcznie wcielając się w role przedszkolaka. Kiedy nie silił się na operę, jego głos potrafił być niesłychanie łagodny, nawet w tak idiotycznej piosence. Nie pytał go, gdzie idą. W pewnym momencie po prostu chwycił bezmyślnie jego dłoń i pozwolił się prowadzić. Śpiewając dziecięce piosenki, był wyłączony z jakiejkolwiek decyzyjności Lamentowanie: 30+14>40-59 -> pirs[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Maurice Overtone dnia Pon Kwi 22 2024, 16:56, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
4 III 1985 O ja pierdolę, ale dziura. Zielony Plymouth pozostał, wtapiając się w okoliczną zieleń, a Marvin, z torbą u pasa i potrzebą zrobienia z siebie jakiegoś pożytku w obliczu dramatu, nawiedził ulicę portową, gdzie jak doniósł mu jeden ze stałych zleceniodawców ulicę rozjebało. I Piekło Marvinowi świadkiem jak bardzo nie spodziewał się, że słowa te nie były ani trochę przesadzone. Dziursko ziało swoją piekielną czeluścią już z odległości kilkuset jardów. Ulica Portowa zaś, częściowo przysypana ziemią, gruzem i chaosem, prezentowała się inaczej, niż jeszcze lat temu parę miał okazję ją oglądać w przerwie od przyglądania się przechadzającym się tu i ówdzie pannom w bikini. Smutny to widok dla majstra, bo dziś panien próżno było wypatrywać — zostały tylko dziury. Najpierw zaszedł do sklepu rybnego, gdzie całe pół sekundy mu zajęło zastanowienie się, co zajmie mu więcej czasu — otwarcie drzwi i przejście nimi, jak przystało na istotę cywilizowaną, czy może zrobienie większego kroku i przystanięcie w progu do imentu zniszczonej witryny. Ostatecznie wybrał to pierwsze, by dodatkowo nie antagonizować sobie miejscowej ludności, przypatrującej się ukradkiem nowo przybyłemu na plac budowy. Część personelu, w charakterystycznych, zielonkawych kurteczkach, przerzucała resztki walającego się ulicą gruzu i przez chwilę Marvin miał ochotę do nich dołączyć, gdyby tylko nie wzywały go sprawy pilniejsze. Bo przydałoby się rozpisać niezbędne materiały i zaplanować naprawę uszkodzonych witryn, by już więcej nie straszyły nielicznych odwiedzających swoim urokiem i odzyskały choć część dawnej świetności. Najpierw dokonał niezbędnych pomiarów w sklepie u Johna — wszystkie spisał w małym notatniczku. Na ich podstawie będzie musiał spasować nowe deski co do ułamków centymetrów, powstawiać nowe szyby, posklejać to, co da się skleić i wywalić to, o czego naprawie należy już zapomnieć. Zajęło mu to dłuższą chwilę, w trakcie której krzątający się po obejściu sprzedawca powoli namyślał się, co do listy swoich potrzeb. — A weźmie mi pan, jak już pan tak mierzy, pospisuje też wymiary tutaj i tutaj, żebym sobie mógł zamówić nową wystawę u stolarza? Poprzednia mi poszła w drzazgi, kiedy— — Nauczony doświadczeniem Marvin nie pytał już, co oznacza owo kiedy, po którym każdy sklepikarz, bez wyjątku, zamykał usta. Jakakolwiek małomiasteczkowa tragedia dotknęła tych mieszkańców, położyła się cieniem w postaci skąpych i lakonicznych zeznań. Najbardziej rozgadani byli ci już z natury skorzy do mówienia, ale tym dla odmiany Godfrey nie wierzył w ani jedno słowo — zwłaszcza, że ilu bajkopisarzy, tyle i usłyszał bajek. I niby mógłby jednym dotykiem tej przesiąkniętej tragedią ziemi zobaczyć ciąg wydarzeń, ale świadomie wybrał niewiedzę — i ten jeden raz nie zamierzał fundować sobie kolejnej migreny, kiedy potrzebowano innych jego zalet, a tą niekoniecznie było wścibstwo. Za to chętnie poratował starego rybaka miarą i zaoferował się, że zamówi niezbędne materiały. Prosty projekt już rodził się w głowie Godfreya, lecz tego dla odmiany zapisywać nie musiał — wszystko wpasuje się samo, gdy już dostanie wszystkie niezbędne elementy. — Ma pan jak zabezpieczyć witrynę, zanim nie przyjadą materiały? — Już miał pomysł, jak zrobić to lepiej, a zupełnym przypadkiem w swojej przyciężkiej torbie dźwigał mechaniczny stapler. Jeszcze tylko trzeba mieć co nim przyczepić. — Mam kilka desek, chłopaki mi naznosili płyt, żebym coś z nimi zrobił, ale nie mieli czasu, żeby pomóc, a ja sam… To wie pan. Marvin wie. Stawy już nie te, co kiedyś, ręce słabują i między innymi dlatego stary John zrezygnował z połowów, tylko sprzedaje to, co nałowią inni. Wystarczyło im czterdzieści minut z okładem i przerwa na fajkę pomiędzy, by umocować płyty w taki sposób, by nie ziała już z fasady sklepu taka szpetna dziura. Zadanie wykonane. Kolejną na dzisiejszej liście miejsc do odwiedzenia, była mała kawiarenka na samym rogu, z przepięknym widokiem na ocean. Marvin dobrze ją pamięta — kiedyś, dawno temu, przyjeżdżał tutaj do koleżanki — miłość nie przetrwała próby czasu, ale kawiarenka… Ta miała być wieczna i na wieki zapomnieć, jak usmarował się tutaj kremem z ptysia, gdy zawiał mocniejszy wiatr, którego w całej swojej niezmierzonej mądrości — nie przewidział. Rzeczona kawiarenka przetrzymała już przecież najgorsze sztormy i nawet niewiele ucierpiała w obliczu rozstępującej się ziemi. Całe szczęście, bo Marvin naprawdę doceniał urok tego niepozornego miejsca, mimo wspomnień zabarwionych ambiwalencją. — Dzień dobry pani, jakie straty? — Dopytał uprzejmie od wejścia, poprawiając pas wiecznie ściągający spodnie w dół i wrzynający się w ramię pasek Torby, w Której Znajdziesz Wszystko. Zapytał, choć część uszkodzeń od razu rzucała się w oczy — zniszczona fasada budynku oraz obdrapane farby i tynki będą wymagały fachowej ręki, pieczołowitego wyrównania i odmalowania — być może na kolor nadziei? Ten pasowałby tu, jak ulał. — Ta fasada, pan zobaczy! Schodki zniszczone, trzeba będzie naprawić i kilka połamanych stolików i krzeseł, ja panu wszystko pokażę. I rzeczywiście, stan kilku ze składanych stolików wołał o pomstę do nieba. Okrągłe blaty przełamane wpół, dokładnie na rysunku drewna. Te z nadających się jeszcze do naprawy, Marvin odłożył na jedną stronę, a jeden — ten doszczętnie zniszczony — odrzucił na bok. — Z tym się będzie musiała pani pożegnać, ale Marvin Godfrey skombinuje mu jakieś godne zastępstwo. Podreperuję nogi tych stolików, żeby się przypadkiem nie bujały na wietrze i dosztukuję kilka krzeseł, a które się da, to naprawię. Do tego muszę wziąć jedno, żeby w kuźni postawić, będę musiał na czymś się wzorować, żeby zrobić przynajmniej podobne… — Opowiadał tak jeszcze długo, a właścicielka kawiarni skwapliwie mu przytakiwała. Wreszcie z gotową listą rzeczy do kupienia, przyniesienia, naprawienia i skołowania, mógł wsiąść w swoją bryczkę, uprzednio pakując do niej wszystkie uszkodzone stoliki i krzesła. To zabawa, którą dokończy w domu. Po drodze zajechał do kilku sklepów, przekazał kilka zleceń i umówił się na wymianę oleju z jednym z klientów. Lista rzeczy do zrobienia przewijała się w głowie i nie dała Godfreyowi spokoju aż do momentu, kiedy ostatnie kury sąsiadów przestały gdakać. Ten dzień był jednym z dłuższych. /Marvin z tematu |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
20.03.85 Chciałoby się rzec, że poranek dawno nie zapowiadał się tak ekscytująco. Zamiast tego powrócił wspomnieniami do wydarzeń, które miały miejsce niespełna miesiąc temu. Krwawy deszcz wypalający skórę, potężna wyrwa w ulicy, gówniarz, który nie mógł umrzeć i... cielsko pierdolonego anioła. Cokolwiek się wydarzyło, Kościół skrzętnie ukrywał wszelkie informacje. Maywater, Deadberry, Cripple Rock... To, co zobaczył i w czym uczestniczył wystarczyło, by mógł połączyć ze sobą kropki. Tylko głupiec nie zorientowałby się, że wydarzenia nie były ze sobą powiązane. Zniszczenia wciąż były wciąż widoczne - nic dziwnego, minęło niewiele czasu, odkąd... no właśnie. Nie był w stanie określić, co się właściwie stało. Wszystko widział, brał udział w tamtych wydarzeniach a zwisający z gałęzi dzieciak śnił mu się jeszcze przez dłuższy czas. Na jakiś czas wycofał się z pomocy; ból w ramionach odzywał się za każdym razem, kiedy próbował podnieść coś cięższego. Towarzyszyły mu sporadycznie pojawiające się drzazgi wbite w palce. Zasłaniał się natłokiem pracy w dokach, trudnościami i zależnościami przywrócenia trybików składających się na prosperowanie firmy. Dopiero kiedy wydało mu się, że już po wszystkim, postanowił dołączyć do pomagających w odbudowie i oczyszczaniu poszkodowanych dzielnic. Ulica Portowa nadal straszyła zniszczeniami; wyrwą w ulicy, połamanym drzewem, które jeszcze niedawno rosło tu z dumą i zdobiło pobliskie zejście na plażę. Codzienny garnitur zamienił na ubranie robocze, sygnet na palcu - na rękawice z szorstkiego materiału. Nie zamierzał tym razem nic nadzorować; nie zapomniał, czym była ciężka, fizyczna praca. O takich rzeczach nie wolno zapominać. Anzelm Pierdolony Muzyk nie pogwizduje tylko w trzech sytuacjach — gdy pali, pije i śpi, choć co do tego ostatniego koledzy z załogi mają zdania podzielone. Co bardziej złośliwi uśmiechając się z satysfakcją dodają, że nawet pierdoli, pogwizdując. Tym razem, przynajmniej na chwilę, Johan ma szczęście, bo usta Anzelma zajęte są tym pierwszym — żar końcówki papierosa pochłania kolejny fragment tytoniowej ofiary, kiedy van der Decken zbliża się do burdelu pełnego gałęzi i połamanych konarów. W natłoku spraw pilniejszych, nikt się jeszcze tym nie zajął. Spogląda na Anzelma i kilku innych ochotników, którzy pojawili się tu w ramach sąsiedzkiej pomocy. — Czołem, Panie Kierowniku! — Sztuczna dwójka, wstawiona przed dwoma laty, błyska w marcowym słońcu. Johan aż unosi brew; sam, być może, wybrałby złoto. Sam też nabiera ochotę na papierosa. Wyciąga więc z kieszeni papierośnicę i wyciąga jednego by po chwili wsunąć filtr między usta. — Sporo tego zostało — zauważa i zaciąga się tytoniowym dymem. Podchodzi do sterty zwalonych gałęzi kopiąc po drodze porzucony kamyk, kawałek asfaltu. — Zamierzam wyrobić się z tym do obiadu, więc nie ma pierdolonego obijania się. Zagryza papieros między zębami, zakłada na dłonie robocze rękawiczki i rozgląda wokół by zlokalizować najbliższą ciężarówkę, na której pakę trzeba wszystko przerzucić. — Bliżej, kurwa! Może od razu zaparkuj w Cripple Rock!? Zamierza oczyścić dziś ten teren, ale nie zamierza biegać z gruzem w tę i nazad. — Ano sporo. Chłopaki najpierw torowali drogę, żeby tu się dało w ogóle wjechać — to jeszcze do niedawna nie było taką oczywistością, a wszystko przez porozrzucane wszędzie fragmenty ulicy, które sukcesywnie uprzątano. Pomocnikowi nie trzeba dwa razy powtarzać — kiep w paszczy i tak za chwilę stanie się wspomnieniem, więc wypuszczając kolejną porcję dymu nosem, Anzelm opuszcza swój punkt obserwacyjny i posłusznie podąża za van der Deckenem. On przecież nigdy się nie obija — czasem tylko musi sobie pomóc melodią. Wypalony papieros ląduje na ziemi, a brudny but pieczętuje jego los. I wtedy jak żałobny marsz, na jego pożegnanie napięte usta starego Anzelma opuszczają pierwsze świszczące dźwięki. To na pewno jakaś szanta, a jaka? Chuj wie, van der Decken nie jest w stanie rozpoznać melodii. Schyla się po pierwsze połamane konary, te mniejsze, większymi zajmą się zaraz. Najpierw trzeba do nich dotrzeć. Przerzuca je na pakę a w ślad za nim podąża Anzelm niestrudzenie przygwizdując. Pierwsze minuty okazały się znośne. Jedna rundka, druga i szósta. Przy siódmej, i cięższej z gałęzi zaczęła Johanowi drgać powieka. Pół godziny i cztery większe konary później na jego czole pulsowała nerwowo żyłka a on sam zaciskał zęby. Przerwa na kolejnego papierosa na niewiele się zdała, cholerny muzyk poczuł wiatr w żaglach artyzmu i oceaniczną bryzę - rozgwizdał się na dobre. — Zaraz ci przypierdolę — mówi w końcu van der Decken zaciskając dłoń na mokrym patyku. Aż palce go świerzbiły od ochoty przełożenia mu nią przez łeb. Z pomocą mieszkańców okolicy teren z godziny na godzinę pustoszał, zapełniała się paka drugiej ciężarówki. Akurat jego muzykalny pomocnik pochylał się, by dźwignąć jeden, większy kawałek drewna i uzupełnić go kilkoma pomniejszymi fragmentami, szpecącymi krajobraz. — Hę? — Anzelm podniósł łeb, niewiele rozumiejąc ze wzburzenia swojego kierownika. — Komu przypierdolić? — Nawet zaoferował się do pomocy a van der Deckenem aż zatrzęsło wewnątrz. Wyrzucił ostatni kiep po papierosie na pakę, która po chwili odjechała wywieźć to, co zostało zebrane z ulicy. — Sobie, kurwa, w domu — warknął, nie mogąc go dłużej słuchać. Jeśli mężczyzna dalej będzie się przy nim kręcić i gwizdać, dojdzie tu do rękoczynów, a na te nie mógł sobie dzisiaj pozwolić. Rozejrzał się po jako-tako uprzątniętej ulicy. Robotnicy będą mieli kawał roboty z głowy. I dobrze. Tak naprawdę jednak, roboty wcale nie ubywało. To był jedynie ułamek. zt. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
11 V 1985 || Annika i Philip Maj dziś rozpieścił mieszkańców Maywater pogodą niczym z folderu reklamowego, kuszącego wizją wygrzewania tyłka gdzieś, gdzie powszechniejsze od Wspaniałe warunki, by spędzić dzień na świeżym powietrzu i coś ponaprawiać. Tym Annika zajmuje się już od poranka — w miarę swoich możliwości pomagając miejscowym sklepikarzom i notując w głowie ich najpilniejsze potrzeby. Bo — w istocie — niewiele rzeczy przygnębia ją bardziej, niż zniszczenia pokrywające większą część Ulicy Portowej i jej bezpośrednie przyległości, błagające w tym stanie o pomstę do samego Piekła, ale nawet w tej — skądinąd gównianej — sytuacji, znalazła jeden powód, by twarz rozjaśnił choćby podły i najbardziej mizerny cień uśmiechu. A ten powód powinien się tu zaraz pojawić. Po marcowym zapale próżno było szukać na ulicy większego śladu, część pracujących tutaj w pocie czoła przez ostatnie dwa miesiące, zdążyła wrócić już do swoich zwykłych obowiązków — a ci, którzy pozostali, w znakomitej większości są po prostu z tą ulicą mocno związani choćby przez fakt, że zbliżający się sezon wakacyjny ma zapewnić im byt na całą resztę roku. A bzdurne pogłoski i tlące się obawy nie napawają ich optymizmem, co można wyczuć w powietrzu. Dlatego... Wybiła równo dwunasta dwadzieścia pięć, gdy Annika pojawiła się na skrzyżowaniu z Ulicą Portową, gdzie można jeszcze bezpiecznie zaparkować pojazd. Wyjazd dalej, w dół ulicy jest wyprawą na własne ryzyko. Uśmiechnęła się szerzej, widząc charakterystyczną, kanciastą sylwetkę pojazdu i opuszczającego go Philipa. — A kto to taki piękny? — Zaczęła od wylewnego komplementu, co ponoć stanowi całkiem dobry zwyczaj, gdy zamierza się skorzystać z czyjejś pomocy. Po krótkiej wymianie uprzejmości poprowadziła Philipa w dół ulicy, gdzie rozegrał się największy dramat. — Patrz pod nogi — upomniała Duera Wie o tym aż za dobrze — może to było zmęczenie, a może beztroskie gapienie się na boki, co skądinąd zapewne wkrótce będzie uskuteczniał Duer, ale jej prawe kolano pod koniec marca padło już ofiarą kolizji z nierównym podłożem ulicy i tylko fakt, że nikt na to nie zwrócił większej uwagi sprawił, że nie okryła się wiecznym wstydem. Dziś patrzy pod nogi o tyle uważniej, że buty trekkingowe zamieniła na sandały, a ubiór roboczy na coś lżejszego — pogoda zachęca do relaksu, ale torba na ramieniu przypomina, że nie po to tutaj przyszła. — Większość sklepików dalej potrzebuje drobnego wsparcia w odbudowie, ale ja chciałabym skupić się na rytuałach — rzeczywiście, zniszczone fasady nie zachwycają, nie odstając w żaden sposób od samej ulicy, błagającej wręcz o nową nawierzchnię. A tę — jak Annika nieświęcie wierzy — położą już niedługo. Mam przy sobie bransoletkę z jadeitem, 3 komplety świec białych i 2 komplety świec zielonych [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Annika Faust dnia Czw Maj 02 2024, 19:43, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Philip Duer
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 8
TALENTY : 30
Silnik czarnego BMW mruczy przyjemnie dla ucha, prosząc o te kilka — Jeśli będzie ładna pogoda — mówił dzień wcześniej Annice przez telefon, choć już wtedy wiedział, że prawdopodobnie przyjechałby nawet gdyby pogoda była iście barowa. Na pewno mieli w Maywater jakąś tawernę, chyba że tę zdmuchnęło z powierzchni ziemi jeszcze w lutym. Zdziwiłby się, gdyby do tego czasu marynarze nie pomogli w jej odbudowie. — Zobaczę co da się zrobić. Faktycznie na siedzeniu pasażera leżą rytualne świece, a w myślach Philipa pojawia się leniwe podejrzenie, że chyba ostatnio czuje się za dobrze, skoro godzi się na tę pomoc. Pierwszy filantrop Hellridge — jak nic powinien dostać ulgę podatkową. Tabliczka Maywater ostrzega, żeby zwolnić i Duer przyhamowuje rozpędzone auto, bo cholera wie, co może wpaść mu pod wypolerowaną na myjni maskę. To tylko z trzy ulice na krzyż, znalezienie właściwej pochłania mniej czasu, niż zlokalizowanie na parkingu miejsca, gdzie ryzyko osrania karoserii przez mewy jest najmniejsze — czyli z dala od latarni i drzew. Wysiada z samochodu, zabierając z siedzenia obok zestaw świec i woreczek z prochem rytualnym. Athame podobnie jak zapalniczka i papierośnica bezpiecznie spoczywa w przepastnej kieszeni szarej bluzy—kangurki. Annika musiała zauważyć go już wcześniej, bo nie każe na siebie czekać i pojawia się przy samochodzie w momencie, gdy Philip przekręca zamek w drzwiach od kanciastego emigranta z Europy. — Gdzie? — odwraca się i spogląda przez ramię. Overtonowie już ustawiają się w kolejce, żeby zaprosić go na deski swojego teatru. Wrzuca klucze do kieszeni spodni i uśmiecha niewyraźnie, rozglądając się po okolicy, która jak na połowę maja wygląda dość... gównianie. Za miesiąc — góra dwa — rozpoczyna się najlepszy sezon w roku, a Maywater wciąż prezentuje się jak antyreklama miejscowości wypoczynkowej. Nie zapłaciłby złamanego centa za wynajem kwatery w podobnej okolicy — van der Deckenowie musieliby mu słono dopłacić, żeby w ogóle zechciał spędzić tu urlop. — Chcę wiedzieć, jak to wyglądało w lutym? — unosi na chwilę okulary przeciwsłoneczne i spogląda na twarz Anniki. Skala zniszczeń musiała być ogromna, skoro jeszcze teraz to wszystko przypomina... W sumie, nie wiedział co. Z zasady nie bywał w podupadłych wiochach. — Kogo zatrudniliście do remontu? Żeby wiedział kogo unikać. Ubytki w nawierzchni wołają o pomstę do Piekła, a elewacje mijanych budynków aż się proszą o gruntowne odświeżenie, a przede wszystkim wzmocnienie. To pierwsze czym Philip zamierza zająć się po tym jak już wypije puszkę zimnej coca—coli, którą pani Faust miała kupić mu po drodze i spokojnie wypali papierosa. Niegospodarność van der Deckenów chwilowo planuje przykryć pod plandeką milczenia. Po przedsiębiorcach tego kalibru spodziewałby się czegoś więcej, szczególnie że poczynili już pierwsze kroki ku naprawom szkód — zamknęli wioskę dla niemagicznych. — Od czego chcesz zacząć? — on sam nie zamierza wchodzić do żadnego z powoli mijanych budynków, dopóki nie obłoży okolicy rytuałem Locus Fortitudinis. Przystają przy niewysokim murku, na który Philip odkłada zestaw świec i woreczek z prochem, i wyjmuje z pozłacanej papierośnicy papierosa. ekwipunek: pentakl, athame, świece do magii powstania, złoty łańcuszek z Pursonem, złoty pierścień z jadeitem, chusta przeszyta mysią nicią, rytualny proch x2, kluczyki od samochodu [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Philip Duer dnia Pią Maj 24 2024, 20:52, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : jubiler, zaklinacz
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Sapnęła pod nosem. Być może rozbawiona. — Tam. Przegapiłeś — wskazała róg budynku za skrzyżowaniem. Najwyraźniej stara się o własną statuetkę, choć byłaby może bardziej przekonująca i byłoby jej do śmiechu, gdyby nie obraz nędzy i rozpaczy za jej plecami. Tym bardziej bolesny, że czuje się współwinna — zajmowała się wszystkim, ale nie tym, co najważniejsze; szepty, prywatne zawirowania, przeprowadzka, tresura piekielnego psa, więcej dramatów, włamanie, strzelanina i koszmarne ostatnie dwa tygodnie kwietnia – wszystko do kupy sprawiło, że Annika dla Maywater zrobiła zbyt mało. A to miało się teraz zmienić. Śmiało odwzajemniła spojrzenie, lekko mrużąc powieki. — Chcesz wiedzieć? — Bo zmieniło się niewiele — lwia część śmieci — Gówno zostało zrobione — syknęła przez zaciśnięte zęby nie pozostawiając złudzeń, że to temat raczej z tych drażliwych. — Zatrudnialiśmy głównie miejscowych i zwykłych robotników, nie tylko Maywater ucierpiało w lutym — i nie tylko oni mieli kupę roboty przy uprzątaniu swojego poletka, ale czy można było lepiej wydać te pieniądze? Zapewne. Annika jest tutaj od czegoś innego i nie bez powodu — nie ma na podobne dylematy żadnej mądrej odpowiedzi. Mogłaby co najwyżej zabawić Philipa kolejną ciekawostką o krabach, które nawet z wyciętym mózgiem nadal są w stanie jeść i kopulować. Najwyraźniej z tą samą przypadłością boryka się też połowa kadry pracującej przy odbudowie. Plandeka milczenia musiała okryć i tę uwagę. — Moglibyśmy zacząć od— Przerwała, dostrzegając na horyzoncie coś, co jak duży, czarny pocisk, właśnie pędziło im na spotkanie. Żółte ślepia, spiczaste uszy i brzydki, goblini pysk, w którym trzyma jaskrawopomarańczową torbę termoizolacyjną. — Bunny! Miałaś pilnować prowiantu, a nie… — serwować wstrząśnięte drinki. Zadowolona z siebie I od tej pory od tego drugiego nie oderwała swojego żółtego spojrzenia. — Chyba nie mogła się doczekać — to na pewno nie jest kwestia niedostatków w tresurze, bo przez pół miesiąca rozdzielił je okrutny los, czy też niespodziewana alergia. To nie mogą być niedostatki w tresurze — bo przecież przybiegła tu z tym, czego miała pilnować. To znaczy, że poniekąd zrozumiała zadanie. Podobnie jak niespełna tydzień temu, gdy na plaży zamiast podać Annice ręcznik, ukradła i dokładnie przeżuła jej podkoszulek. Bunnicula ma swoje zdanie i wyraża je na każdym kroku — nawet, gdy chodzi tylko o czerwoną koszulkę z infantylnym nadrukiem, czy o pilnowanie bagażu. Odebrała Bunniculi torbę i postawiła ją na murku. Otworzyła, a zawartości Philip mógł się od razu domyślić. — Najważniejsza będzie — jak przekazali jej mili panowie nadzorujący tutaj prace — naprawa pomostu. Materiał jest, ręce do pracy — ponoć — też. Magiczna pomoc by wszystko usprawniła — podała Philipowi pierwszą butelkę — nie lizana, serio–serio — drugą za chwilę otworzy dla siebie. Jeśli będą mieli szczęście, buzująca zawartość nie zaleje ich do reszty. A Bunnicula jak patrzyła, tak patrzy dalej. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Philip Duer
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 8
TALENTY : 30
To pytanie z rodzaju grzecznościowo—obojętnych. Maywater można by zasypać solą, zamiast odbudować, a Philip nie zauważyłby różnicy, dopóki nie naszłaby go chęć ograbienia barku w śmiesznym, białym dworku Overtona, a i wtedy nie byłoby to wcale takie oczywiste. Annika zdaje się tego nie dostrzegać, zaaferowana otaczającymi ich zniszczeniami i Duer nie ma potrzeby wyprowadzać jej z błędu. Może posłuchać o tym, jak Deckenowie nie potrafią złożyć do kupy tego, co powinno zostać odbudowane w nie więcej, niż dwa tygodnie. No, może trzy, jeśli obciąć premię opieszałym robotnikom. Oby z puszkowaniem sardynek radzili sobie lepiej. Uwaga, która nie opuszcza bezpiecznej przestrzeni umysłu, Philip usta już ma zajęte filtrem Marlboro. Ostatnio to coraz częstsza bariera odgradzająca świat od jego mądrości. Spojrzenie podkreślonych sinymi cieniami oczu nieśpiesznie przelewa się z rozżarzonej końcówki papierosa na otoczenie. Wytypowanie idealnego miejsca pod pentagram to pierwszy (i ostatni łatwy) krok do sukcesu. Dawno nie miał do czynienia z rytuałami wykraczającymi poza to, czym zajmował się na co dzień — zabezpieczanie budynków zdecydowanie nie mieściło się w tym zakresie. To wiedza jeszcze z czasów studiów na tajnych kompletach, wymagająca odświeżenia i nie gwarantująca powodzenia. Może powinien zawczasu uprzedzić panią Faust, ale przecież nie bierze pod uwagę gwałtownego krachu w swoich umiejętnościach. Nawet tych mocno zakurzonych. Moglibyśmy zacząć od — — od fundamentów. Nie dopowiada za Annikę. Papieros zamiera w połowie drogi do ust i tylko jaskrawopomarańczowy przedmiot w pysku pędzącego w ich kierunku czarnego psa, podpowiada, że ten raczej nie ma wrogich zamiarów. Może nie na pewno, może nawet nie w trzydziestu trzech procentach, ale to wystarcza, żeby oleum nie rozpłynęło się w powietrzu, a zwierzę nie rozkwasiło sobie mordy na chodniku, kiedy jego łapy rozjechałyby się na cztery strony świata. Wszystko staje się jasne półtorej sekundy później. — Bunny? — jasna brew unosi się gwałtownie. Brakujące elementy układanki wskakują na swoje miejsce, co wcale nie czyni sytuacji mniej absurdalną. — To jest ten pies? Bardzo podobny do barghestów, którymi Lanthierowie szczycą się w czasie corocznej kawalkady bestii. Tylko tamte nie noszą w pyskach obślinionych termoizolacyjnych toreb. — Nie powinna być, nie wiem, na smyczy? W kagańcu? W cholernym Rezerwacie? — To w ogóle legalne? — chyba przegapił moment, kiedy goblinio—wilcze poczwary wyszły z lasu i stały się domowymi pupilami—towarzyszami, biegającymi luzem ulicami. Nigdy wcześniej nie miał okazji znaleźć się w tak bezpośredniej bliskości barghesta i wyraźnie niechętnie zmienia ten stan rzeczy. Zwłaszcza kiedy żółte ślepia śledzą każdy jego ruch. — Obyś odwoływanie miała lepiej przećwiczone, niż zostawanie w miejscu — zimna butelka coca—coli przechodzi z rąk do rąk i znajduje swoje miejsce na murku. Otworzenie jej w tym momencie byłoby równoznaczne z wrzuceniem do środka mentosa — chłodny, ale bardzo lepki prysznic gwarantowany. — Na naprawie pomostów się nie znam, więc może zacznijmy od prostszych rzeczy? Wzmocnienie budynków w obrębie tej ulicy? Pytanie będące stwierdzeniem. Usypanie z soli, mąki i popiołu linii pentagramu oraz rozstawienie świec to wygodny pretekst i Philip odsuwa się od popękanego murku, Anniki i barghesta. Właśnie w tej kolejności, prawda? Oczywiście. — Później może coś ochronnego dla czarowników? — pomiędzy drugim, a trzecim ramieniem pentagramu odwraca spojrzenie na panią Faust i przesuwa przeciwsłoneczne okulary nad przecięte płytką zmarszczką czoło. — Albo wspomagającego rzucanie czarów. Kończy obrys i wzmacnia go rytualnym prochem. Dwa kroki w tył i upewnienie się, że wszystko prezentuje się wystarczająco schludnie. Nienagannie. Przynajmniej do czasu, aż wszystkiego nie rozwieje wiatr. — Structurae robustae — wyraźnie akcentuje głoski, stojąc w środku pentagramu i powoli odwracając się z athame w dłoni ku kolejnym świecom. Atawistyczne uczucie niepokoju spycha w głąb świadomości. Wszystko musi się udać. — Locum firmitate munire. rytuał Locus Fortitudinis (70): k100 + 20 + 5 (Purson) - 10 (rytualny proch) - 20 (bursztynowe świece pszczele) zużywam: rytualny proch, bursztynowe świece pszczele skutki uboczne: k60 - 5 - 1 (jedwabna chusta przeszyta mysią nicią) | jadeit |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : jubiler, zaklinacz
Stwórca
The member 'Philip Duer' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 50 -------------------------------- #2 'k60' : 50 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Łatwo jest w zastanej sytuacji myśleć różne rzeczy, ale to Annika pod koniec kwietnia otrzymała list, który stał się zaczynkiem do potraktowania odbudowy Maywater jako miesięcznego wyzwania. Mogła zżymać się długo i w wielu słowach, ostatecznie jednak, po części nieświadomie podtrzymując narrację Philipa, a po części szczęśliwie nie mając dostępu do jego myśli, zwyczajnie robi, co do niej należy. I nie musi pytać, co Duer zrobiłby na jej miejscu, gdyby podobny list otrzymał od Reginharda — zdążyła się zorientować, że Philip uwielbia starego gynofoba całym sercem Ale wszystko składa się w idealną całość, bo Annika może traktować tę pracę u podstaw jako najlepszą możliwą dystrakcję przed tym, co czeka ją zaledwie jutro i o czym w jednym, albo i dwóch słowach opowiedziała Duerowi w ich wczorajszej rozmowie. Omawianie strategii brzmi zabawnie, kiedy planujesz grę w podchody — mniej zabawne jest, kiedy chodzi tu o przygotowanie do rozprawy sądowej. Być może dlatego Annika — mimo usilnych prób — jest raczej niespokojna. I to być może dlatego Bunnicula pozwala sobie na więcej. Ale nie ma na to żadnych dowodów. — To jest ten pies — wzruszyła ramionami — chyba nie myślałeś, że — tak zajmowałoby mnie posiadanie jakiegoś całkiem zwyczajnego? — To akurat nie pada z jej ust, choć jej nieświętej pamięci całkiem zwyczajny pies rasy lagotto romagnolo, którego była posiadaczką jeszcze jako nastolatka, miałby tutaj coś do dodania — że rozpowiadałabym wszem i wobec, że trzymam w domu barghesta? — Philip mógłby się tylko gorzko zaśmiać, gdyby wiedział tak samo dobrze, jak Annika, że czerń wchodzi na salony na jeszcze jeden sposób — bo jednym tchem może wymienić jeszcze kilka nazwisk stukniętych podobnie, jak ona. Ale to nie jej rola, by oświecać Duera, że podobną bestię, tylko przeciwnej płci, prowadza na sznurku jego własny kuzyn. Na samą myśl nie mogła powstrzymać odrobinę szerszego uśmiechu, bo ewidentnie — te wieści jeszcze nie trafiły do jego uszu, a Annika zastanawia się, jak to jest możliwe. — Zaskakująco legalne, kiedy masz znajomości w Ratuszu — nie dodaje niczego więcej poza tym, że na wypadek niespodziewanego, jej papiery są jak najbardziej w porządku — odwołuje się bardzo ładnie. Wiem, co robię, a barghest to mimo wszystko nie bies. Chodź tu — ton komendy był ostry i skierowany do Bunniculi, co nakłoniło ją wreszcie do oderwania spojrzenia od obiektu intensywnego zainteresowania i zatrzymania się przy nodze Anniki. — Jest jeszcze młoda, ale zabieram ją, gdzie tylko mogę. I daję jej tyle swobody, na ile pozwalają okoliczności — jak tu, gdzie nie ma nic poza gruzem i kilkoma zamkniętymi sklepikami. Pracownicy pojawią się znów za jakąś godzinę — wyłącznie magiczni. I gdzieś niedaleko kręci się Lucas. On z kolei już zna Bunniculę na wylot. — W końcu podejdzie, żeby cię obwąchać, jeśli nie masz nic przeciwko — wolałabym, żeby dobrze poznała twój zapach — to padłoby, gdyby nie zatrzymało się gdzieś na końcu języka i nie zawróciło pospiesznie. Oboje są tu w bardzo konkretnym celu i pentagram właśnie się usypuje, by celu tego dopełnić. Krótka komenda leżeć i do jednej kupki pyłu za moment dołączy druga. Tę zwieńczy grupa białych świec. — W takim razie wzmocnienie budynków. Będę zobowiązana — chodzi o posunięcie prac do przodu, a nie badanie limitów swoich możliwości — nie powiedziała Annika nigdy. — Ten teren nie pogardzi każdą ochroną, ale to wciąż będzie miejsce turystyczne — kiedyś. Niedługo. Bo Annika się uparła. — Ja mam jeszcze inny pomysł. Bo zamarzyło mi się tutaj miejsce uzdrowiskowe — choć szeroko się uśmiecha, postawą daje znać, że nie żartuje. Do tego potrzebuje kilku elementów, dziś dołoży pierwszy. A jeśli świece zapłoną, być może natychmiast oboje odczują różnicę. To tylko jeden obrót i skupienie. Ostatni z elementów tylko wydaje się prosty, bo zanim to następuje, dzieje się coś innego, co wytrąca ją z równowagi. Inkantacja, wyraźne uderzenie magii, po którym krzepną fundamenty pobliskich sklepików, komplet świec zgodnie potwierdza, że wrażenie to nie żadna magiczna fatamorgana— A wszystko wieńczy upadek. Z tym ostatnim Annika nie wiąże najlepszych skojarzeń i tylko tym może uzasadnić swoją natychmiastową reakcję, gdy w połowie przerywa usypywanie pentagramu, doskakuje do Philipa i tylko dziesięć sekund pełnych opieszałości dzieli ją od tego, by rozpocząć badanie fizykalne od szybkiego pulsimetro. Ale Philip wcześniej odzyskuje przytomność. — W porządku? — Jest ciche i jakakolwiek odpowiedź nie pada, nie powstrzymuje dłoni przyciągających twarz bliżej, by upewnić się, że obie tęczówki tak samo niezawodnie reagują na ostre słońce Maywater. Okulary leżą obok i o dziwo są całe. Resztki zdrowego rozsądku powstrzymują Annikę przed tym, by wbrew woli pacjenta nie upewnić się, że jasne włosy nie kamuflują przypadkiem żadnego śladu po zbyt energicznym uderzeniu o ziemię. — Coś cię boli? — Czy będziesz zgrywał bohatera? Być może zna już na to odpowiedź i najlepiej wie, co sama odpowiedziałaby w takiej sytuacji. Dlatego po upewnieniu się, że mózg Duera nie odbił się za mocno od czaszki, pozwoli na to, by fizyczny dystans między nimi natychmiast i naturalnie odrósł. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy