First topic message reminder : Ulica portowa Na wylanej asfaltem głównej ulicy Maywater roi się od małych restauracyjek zwłaszcza serwujących owoce morza i ryby, od sklepów wędkarskich i żeglarskich, a także kiosków z pamiątkami. W sezonie turystycznym można spotkać tu wycieczki i tłumy turystów, którzy po odwiedzeniu pobliskiej plaży, chętnie udają się na lokalny obiad. Poza sezonem ten region świeci pustkami, a większość z biznesów jest pozamykana na cztery spusty. Droga na plażę z głównej ulicy jest dość prosta, dlatego latem nie należy dziwić się osobom ubranym jedynie w strój kąpielowy, które przechadzają się po po mieście w szybkiej drodze do sklepu. Rytuały w lokacji: Locus Fortitudinis [moc: 75] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Kolejny grzmot przeciął niebo, niosąc się echem wśród budynków. Tym razem już bez większych nerwów spojrzałam w górę ponownie, aby dostrzec odrywający się kawałek chmury. Zmarszczyłam nieznacznie brwi. To nie było normalne. Widziałam już zmieniające się kształty chmur, czasem, jako mały gówniarz, spoglądałam w górę, ku zniecierpliwieniu ojca. Na co się gapisz?, pytał zawsze, cel masz na ziemi, nie polujesz na ptaki. Otóż teraz poluję. Nie na ptaki, i nie na Gabriela, jak mogę wywnioskować po trzymanym w ręku piórze, ale na coś, co być może jest Gabrielowi podobne. Wciąż nie mogłam wykluczyć możliwości, że coś takiego pochodzi od istot, których być może nie znamy zbyt dobrze, skupiając się wokół jednej figury będącej naczelnym wrogiem Lucyfera. Było to zbyt białe jak na istotę pochodzącą z natury, i prawdopodobnie nie pochodziło też od piekielnych bestii. Z tego tytułu schowałam pióro do wewnętrznej kieszeni, odpinając szybko kurtkę, by wsunąć je w bezpieczne miejsce, a potem zapięłam z powrotem, bo nie pogrzało mnie do tego stopnia, aby długo wystawiać się na chłód otoczenia. I wciąż gapiłam się w niebo. Oderwana chmura poszybowała w stronę plaży, pozostawiając w niebie ciemną, gęstniejącą wyrwę. Czułam niewyjaśniony niepokój z tym związany i nie potrafiłam jasno powiedzieć, dlaczego. Samo to zjawisko było nietypowe. Teraz oderwanie kawałka chmury – jak często chmury odrywały się od siebie? Formowały w inne kształty, odrywały, być może, ale pomału, nie z taką nagłością, a już z pewnością nie uciekały po niebie, jakby ktoś je gonił. Próbowałam ogarnąć spojrzeniem, umysłem i posiadaną wiedzą to, co się w tej chwili działo, kiedy na czole poczułam wpierw skapnięcie. Było mokre, ale nie było zimne, tak jak zimny powinien być deszcz. Ta kropla wypaliła część skóry nad moją skronią, przez co skrzywiłam się i starałam wytrzeć w rękawiczkę mokry ślad, o ile w ogóle pozostał. Narósł we mnie niepokój. Spędziłam wśród natury prawie całe swoje życie, a nigdy nie widziałam czegoś takiego jak to. Nie wiedziałam, co miałam naprzeciwko, choć rozsądek podpowiadał mi, że jeśli spadło już kilka kropel – za moment lunie z całej siły. Czym to było? Na chodniku pozostały czerwone krople. Czy był to faktyczny rodzaj deszczu, czy może coś tak gęstego jak krew? Czy to możliwe, żeby coś spadającego z nieba wżerało się w skórę? Rozejrzałam się taktycznie po najbliższej okolicy, spojrzeniem omiatając dwójkę tych samych dzieciaków, na których zwróciłam uwagę już wcześniej. Nie od razu moje spojrzenie padło na krzew – nie od razu zrozumiałam, co się z nim działo. Kiedy widocznie próbował wypuszczać pąki i szykował się do rozkwitu, wystarczyło zaledwie kilka kropel, aby obumarł niemal do korzeni. Otworzyłam szerzej oczy, tym razem zaniepokojona nie na żarty. Spojrzałam znów w niebo, szukając spojrzeniem oznak, że czegoś takiego spadnie więcej i będę miała problem. Wszyscy będą mieli problem. Czy to był kwas? Czy to była toksyna? Moje rozważania przerwało wołanie mojego nazwiska. Nie dopasowałam głosu do konkretnej osoby, ale już skrzywiłam się na dzień dobry, gdy odwracałam się za siebie, z niemym, lecz wypisanym na twarzy czego?. Johan, jebany, van der Decken. Świetnie, jeszcze jego tu brakowało. Nie, żebym miała coś przeciwko niemu osobiście, zwyczajnie samo nazwisko wzbudzało niechęć. Nie jego wina, ale je nosił, więc miał pecha. Zaskoczył mnie więc pozytywnie, roztaczając nad nami barierę ochronną. Najwidoczniej nadpalenie skóry dobrze zobaczył, lecz zamiast serdecznego podziękowania doczekał się co najwyżej prychnięcia. — Nie sądzę, że to pomoże. – Dość wymownie wskazałam ręką na obumarły krzak, który miał na tyle nieszczęścia, że spadło na niego kilka kropel więcej. – Trzeba stąd albo spierdalać, albo znaleźć coś solidnego. Nie wiem czemu, może dlatego, że czyjeś spojrzenie wwiercało się w moje plecy, odwróciłam się, żeby dostrzec szczenięce spojrzenie Padmore’a, przy którym stała ta dziewczyna od Bloodworthów. O ile dobrze widziałam, chłopak miał tak samo wypaloną skórę jak ja. — No i czego tak stoicie? – warknęłam na nich, bo bądź co bądź dzieciaków było zawsze szkoda. – Schowajcie się gdzieś. Chcecie skończyć jak ten krzak? Na tym moja uwaga skupiona na nich się zakończyła. Powróciłam spojrzeniem do Johana. On pewnie znał się lepiej na chmurach niż ja, więc może mógłby mi coś powiedzieć na ten temat. — Widziałeś to? – palcem wskazałam trajektorię lotu oderwanej części chmury. – Co to, kurwa, było? – spytałam jakże subtelnie, z tyłu głowy wciąż się zastanawiając, czy nie powinniśmy gdzieś zejść. Powinniśmy gdzieś zejść. – Jest tu jakieś miejsce, gdzie można to przeczekać? – On powinien znać lepiej tę okolicę. Carterowie na ryby nie polują. Chyba że w wartkich strumykach, na pewno nie na łajbach, i nie w Maywater. rzut 1: przyroda (II) rzut 2: anatomia |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Sumienna - Czarna Gwardia
Stwórca
The member 'Judith Carter' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 9 -------------------------------- #2 'k100' : 54 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Jiahao Yimu
Mógłby ciągnącymi się w nieskończoność minutami obserwować powolnie spadające z nieba pióra – oczywiście gdyby okoliczności były inne, a niebo nie czerwieniałoby coraz bardziej. Prawdopodobnie rozłożyłby się na jednej z pobliskich ławek, prostując nogi, a ramiona kładąc na podłużnym oparciu. Z niesłabnącym uśmiechem na twarzy podążałby spojrzeniem za każdym z ptasich piór, wyciągając dłoń przed siebie, by sięgnąć palcami niektórych z nich. Obserwował uważnie jak chmura dzieli się na części – kawałek puszystych obłoków leniwie sunął po niebie, niesiony jedynie siłą podmuchów wiatru. Szkarłatny płat widocznie odznaczał się na błękitnym tle. Wkrótce większość mieszkańców miasteczka miała go napotkać na swojej drodze. Na chwilę zapomniał o białym upierzeniu, które trzymał w dłoni – przypomniał sobie jednak, że u ptactwa, które wiedział wcześniej nie dostrzegł żadnych ubytków, które mogłyby świadczyć o tym, że w chmurach czaiło się coś, co zabijało zwierzęta. Nie było też krwi, więc tę teorię bardzo szybko przekreślił. Dwoił się i troił, próbując wpaść na coś, co miałoby nieco więcej sensu. Przez całą tę zadumę słowa staruszki nie trafiły do niego stuprocentowo – wydawały się być zlepkiem sylab bez jakiegokolwiek znaczenia. Jeszcze przez dobrą chwilę miał łeb uniesiony ku górze. Mógł się spodziewać, że z chmury spadnie deszcz, ale do głowy by mu nie przyszło, że pierwsze krople okażą się intensywnie krwiste i ciężkie. Jakby prawdziwie gęsta krew miała wkrótce zalać ulice. Kap, kap. To tylko deszcz...Syknął z bólu, kiedy jedna z drobinek cieczy wylądowała prosto na jego czole. W pierwszej chwili chciał się jej jak najszybciej pozbyć, wycierając ją ręką, ale gdy w głowie ukształtowała się myśl, że może to wszystko rozetrzeć po skórze, to od razu zrezygnował z tego pomysłu. Uznał, że lepiej będzie po prostu przytknąć do rany rękaw płaszcza, by paląca substancja wsiąknęła w materiał. — Frigussubsidio Magnus — powiedział tylko, uznając, że staruszka ze względu na swój wiek i tak nie dosłyszy wypowiadanych słów albo nie odnajdzie w nich sensu. Pieczenie było uciążliwe, więc rzucenie czaru wspomagającego uznał za właściwe. Ulga przyszła bardzo szybko – chłód, który przeszedł przez ciało był niezwykle kojący. — Daleko pani mieszka? Może pani wstać? Schowalibyśmy się gdzieś przed deszczem — zasypał ją pytaniami, pozwalając sobie podać jej dłoń i ewentualnie użyczyć jej ramienia, by mogła wstać i mieć szanse na bezpieczne uniknięcie palących opadów. Chciał wraz z nią udać się w stronę zebranych, którzy prawdopodobnie podobnie jak on poszukiwali jakiegoś schronienia. Nikt nie chciał spalić się żywcem. rzut: użycie czaru Frigussubsidio Magnus 69+20=89 |
Wiek : 29
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : cripple rock
Zawód : ratownik; alchemik
Tilly Bloodworth
Słysząc jego ciche mamrotanie pod nosem, spojrzy to na wpół pytająco, wpół z obudzeniem, bo przecież wiele rzeczy można o nim powiedzieć. Wiele rzeczy. Dobrych. Lepszych. Najlepszych. Ale na pewno nie to, że Laurie Padmore jest głupi! A parka w kratę jest nad wyraz elegancka. Nawet jeśli nic nie może się równać z żółtym płaszczem. Wystarczyłoby tylko słowo, a oddałaby mu te kolczyki. A nawet więcej, podzieliłaby się z nim całą kolekcją. Neonowo zielonymi trójkątami, błękitnymi prostokątami, wielkimi kółkami we wszystkich odcieniach tęczy. I niech straci. Oddałaby mu nawet kolczyki-stokrotki. Choć nawet o kolczykach łatwo zapomnieć, gdy z nieba lecą pióra. Z lekko rozwartymi usteczkami przygląda się to pociętemu puchowi, to wielkiej, czerwonej wyrwie w chmurze. I zmarszczy niepewnie brwi, gotowa wskazać na ten fenomen meteorologiczny, kiedy smutne och, Tilly sprowadzi ją na ziemię. Cała uwaga skupi się na błękicie oczu Padmora. Oraz czerwonej kropli znienacka opadającej na jego pięknie zarysowany nos. I przypala delikatną skórę. Poczuje nagłe uderzenie wściekłości, aż podniesie się gwałtownie, jakby jednocześnie chciała walczyć z chmurą i osłonić go swoim ciałem. Rysy twarzy złagodnieją gdy złapie jej słoń. Przykucnie, wolną układając na jego policzku - Mocno boli? - spyta z czułym zaniepokojeniem. I, niczym lustrzane odbicie, powtórzy za nim - Tela. Jest ranny, czuje ból. Laurie jest ranny i czuje ból. Z dziwnej, złowieszczo czerwonej wyrwy dziwnej chmury spadają pocięte pióra i krwawy deszcz, który sprawił mu ból - Jesteś ranny - dokończy stanowczo, łapiąc jego spojrzenie. Z przekonaniem, że jest dzielny i dobry, a jego próby są wystarczająco, bo przecież czuje, widzi, jak dba o jej bezpieczeństwo. Mimowolnie skuli się, słysząc za sobą krzyki. Warknięcie Judith Carter - Papa zawsze powtarzał, że powinna się trzymać od Carterów z daleka - działa jednak otrzeźwiająco. Z przestrachem spojrzy na (prawie) gorejący krzew - Musimy uciekać - zgodzi się. Stanie na nogi, pomoże podnieść się Lauriemu i nerwowo rozejrzy dookoła, mają nadzieję, że pajęcze sieci ochronią ich choć na chwilę. I choć nie wie czy to najlepszy pomysł, to powie cicho - Inanis - delikatnym ruchem nadgarstka wskazując na drzwi najbliższego im sklepu. Z cichą nadzieją, że uda jej się zepsuć mechanizm zamka na tyle by móc otworzyć drzwi i dostać się do środka. 1. rzut pierwszy: tela, 72 + 5 = 77, powodzenie. 2. rzut drugi: Inanis by zepsuć mechanizm zamka w drzwiach najbliższego sklepu. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Stwórca
The member 'Tilly Bloodworth' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 95 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Kiedy dwie krople szkarłatnego deszczu uderzyły w listowie pobliskiego krzewu, w jasnym świetle błyszczały na zielonych liściach. Jednak w mgnieniu oka krzew zaczął schnąć, a jego łodygi i gałęzie zaczęły skręcać się w nerwowym szarpnięciu. Liście powoli zaczęły ciemnieć i opadać jakby osiągnięte przez nagle nadejście zimy. Zapaść wśród pędów wydawała się obejmować całą roślinę, z każdą chwilą stopniowo wysysając jej życiodajną energię i pochłaniając ją w mrok. W końcu cały krzew stał się czarną i nieżywą klęską niczym memento nieodwracalnej katastrofy. Laurie, z magią natury byłeś za pan brat. Chociaż twoje umiejętności dowodziły, że dziedzina ta niemal nie ma przed tobą tajemnic, tak w jednym momencie, kiedy tak bardzo jej potrzebowałeś, magia nie uformowała się, twoje próby nie zostały przez nią wysłuchane. Miałeś rację, musieliście znaleźć schronienie. Pozostawało pytanie — czy to pomoże? Pieczenie na nosie malało z każdą sekundą, jakby organizm przyzwyczajał się do tego bólu. Wciąż było wyczuwalne, zaczynało nawet swędzieć, ale wiedziałeś, że świeżej rany lepiej w ogóle nie dotykać. Johanie, twoja rodzina była najbogatszymi ludźmi żyjącymi w małym turystycznym Maywater. Okoliczne dzieciaki chcąc nie chcąc znały dobrze twoją twarz, w końcu nieraz ich ojcowie pracowali na kutrach Flying Dutchman. Nie było więc dziwne, że wystarczyło na nich huknąć, by łapiąc za butelkę piwa, wzięli nogi za pas. Wyraźnie woleli nie ryzykować. Wiedziałeś doskonale, że rzucanie czarów przy niemagicznych może skończyć się odwiedzinami Czarnej Gwardii, mało kto chciał mieć z nimi do czynienia, ale sytuacja taka jak ta powinna usprawiedliwić ten czyn. Szkarłatny deszcz nie był czymś normalnym, musiałeś zareagować. Wokół ciebie niczym babie lato zaczęły pojawiać się nitki pajęczyny, pobłyskującej delikatnie magią. Formowały się w tarczę, szerokie koło, które rozłożyło się nad twoją głową, niczym parasol. Wszyscy magiczni wokół, nawet jeśli nie wiedzieli, kim jesteś, mogli już mieć pewność, że przy sercu nosisz pentakl. Judith, pióro bezpiecznie spoczęło w twojej kieszeni. W karierze gwardzistki widziałaś wiele, ale szkarłatny deszcz, przez który obumierała roślinność i krystalicznie biały pierz nie był rzeczą typową nawet dla doświadczonego oficera. Rozglądając się po okolicy, zwracając uwagę na szczegóły otoczenia i dziwną chmurę, mogłaś mieć pewność, że pojedyncze krople to jedynie preludium. Zbierało się na burzę, nawet jeśli z nieba nie padała woda. Skroń piekła cię jeszcze przez moment, a potem, tak samo jak wystrzał kropli oleju z frytownicy, uczucie zaczęło przechodzić, choć dalej nieprzyjemnie swędziało. Gdy starłaś kroplę rękawiczką, ta wżarła się w jej materiał, ale nie zraniła twojej skóry, jakby rozpuściła się na włóknach, zostawiając na nich tylko brzydką dziurę. Cała twoja wiedza nie podsuwała ci już żadnych innych wniosków co do tego, co nastąpiło, musiałaś myśleć nad planem, a schowanie się i przeczekanie nadciągającego wydawało się najlepszym posunięciem. Jiahao, byłeś doświadczonym ratownikiem. Patrząc na zniszczenia, jakie na twojej skórze i skórach innych osób w pobliżu wywoływał ten dziwny deszcz, zebrani powinni cieszyć się, że znalazła się pośród nich osoba wprawnie korzystająca z dobrodziejstw magicznej anatomii. Czar, który rzuciłeś, zasklepił ranę powstałą na twojej twarzy, jak gdyby nigdy jej tam nie było. Pozostało tylko drobne uczucie swędzenia i czerwona plamka, która i tak wkrótce miała zniknąć. Miałeś rację, starsza kobieta nie dostrzegła, że tuż obok niej stały się prawdziwe dziwy. W końcu nie widziała nawet opadających swobodnie piór. — Nie, kochanieńki. Zajdę jeszcze do sklepu, o tej porze to wszystko pozamykane, tylko „u Thomasa” na rogu nie — wskazała palcem w dal, gdzie mieścił się jedyny otwarty sklep spożywczy w okolicy i cudem podniosła z ławki, a następnie powolnym krokiem, ignorując wszystko dookoła, zaczęła iść w jego stronę. Wiedziałeś, że ta wędrówka zajmie jej dobre kilkanaście minut, nawet jeśli ty pokonałbyś ją w niecałe dwie minuty. W głębi duszy mogłeś wyczuć, że spacer z nią, o ile rozpada się na dobre, może być ostatnim. Musiałeś podjąć decyzję, czy warto jej towarzyszyć. Tilly, kropla czerwonego deszczu, która spadła na nos Lauriego, nawet cię nie drasnęła. Instynktownie, podążając śladem swojego kolegi, rzuciłaś czar, który łapiąc z powietrza nieistniejące tam babie lato, uformował nad twoją głową pajęczą sieć, migoczącą i chroniącą cię przede wszystkim, co miało spaść z nieba, niczym parasol. Była zbyt mała, żebyście zmieścili się pod nią razem. Dla czarownicy takiej jak ty zamknięte drzwi nie powinny stanowić problemu, ale chociaż dobrze radziłaś sobie z magią, Bloodworthowie, w odróżnieniu od Carterów, nie lubowali się w polowaniach. Czar wysłałaś w stronę drzwi, jednak nie trafił on, w miejsce które sobie założyłaś. Zamiast zamka, odbił się o złożonego parasola ogrodowego, który w wakacje służył za wiatę przed słońcem dla dzieci pożerających kupione tam lody. Ten natychmiast wystrzelił w górę, rozkładając się szeroko. Szkarłatne krople uderzały w ziemię z siłą kuli armatniej, rozbryzgując się i ochlapując ścieżkę, która, tak samo, jak wcześniej krzak, zajmowała się czernią. Nad swoimi głowami usłyszeliście w końcu trzask i gdy tylko spojrzeliście w górę, dostrzegliście, że deszcz uderzył w drzewo. Jego gałąź teraz łamała się, niebezpiecznie przechylała i w końcu złamała, lecąc w dół. Wszyscy doskonale wiedzieliście, że nawet w największe konary nie uderzały w ziemię z taką prędkością. Zdawało się, jakby czerń, która pokryła złamaną gałąź, była ciężka, dodała mu wagi, aż w końcu runęło w dół, niedaleko was, wprost na jednego z nastolatków, a ziemia pod wami zatrzęsła się nieprzyjemnie. Wystarczyło mrugnąć i bliżej przypatrzeć się, by dostrzec, że strumień czerwonej mazi wypływającej spod konaru nie był kolejnym szkarłatem z nieba. Był krwią należącą do rozciętego ciała młodego chłopca. Jego dłoń drgnęła jeszcze kilka razy, a twarz wykrzywiła w potwornym bólu. Nie krzyczał. Ostre gałęzie drzewa przebiły jego klatkę piersiową. Zakaszlał jeszcze krwią, ktoś z jego grupy krzyknął, drugi chwycił go za dłoń i szarpnął ze sobą, zostawiając kolegę na środku ulicy. Być może byliście jeszcze w stanie mu pomóc. Asfalt, gdzie leżało teraz ułamane drzewo, zaczął pękać. Jeszcze przed chwilą stanowił twardą i równą powierzchnię, podzielił się na pół. W miejscu, gdzie wcześniej biegła droga, powstawała teraz niebezpieczna przepaść, z każdą sekundą pękająca dalej, zbliżająca się w waszą stronę, za krótki moment mająca podzielić skwerek na pół. Trzecia tura. Bardzo przepraszam za obsuwę. W ramach zadośćuczynienia mam dla jednego z Was bonus wynoszący +15 do następnego rzutu kością k100. Zgodnie z wolą kości dostaje go Judith. Podglądowo, pęknięcie zaczyna wyglądać mniej więcej tak, przy czym jest głębsze i z każdą sekundą się rozszerza. Wkrótce przedzieli skwerek na pół. W następnym poście określcie czy idziecie na jego lewą, czy prawą stronę. Tilly, zgodnie z pierwszym postem, w którym znajdujecie się na skwerku, daleko od sklepu, rzuciłam kością za twoją celność rzucania czaru na zamek. Niestety nie udało się, czar trafił w parasol. Jiahao, rzuciłam na percepcję babci i dostrzeżenie twojego czaru. Babcia nie ogarnia! Wszyscy, możecie bez problemu rozpoznać Tilly i Johana jako czarowników. Punkty życia: Jiahao Yimu 161/161 Judith Carter 169/174 (-5 P) Johan van der Decken 184/184 Laurie Padmore 157/162 (-5 P) Tilly Bloodoworth 156/156
Czas na odpis macie do niedzieli (12.03) do 16:00. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Wystarczyło kilka chwil by jedwabiste nici splotły się w prowizoryczny parasol nad jego głową - chwilę później również nad głową Judith Carter. Nie miał jednak pewności na jak długo, i czy w ogóle, zapewni im to bezpieczeństwo. - Bez jaj, Szerloku - mruknął spoglądając na krzak, który wskazała. A raczej na to, co z niego zostało. Uschnięty, powykręcany, niemalże czarny. Wydawać by się mogło, że lada moment zmieni się w pył i zniknie przy najmniejszym podmuchu. Widok ten sprawił, że Johan poczuł nieprzyjemny uścisk w żołądku; bynajmniej nie z powodu obumartej rośliny. Teraz był już pewien, że jakimś zrządzeniem cholernego losu wpakował się w solidny kawał gówna. - Widziałem - odparł krótko. Dobrze myślała, wiedział co nieco na temat zjawisk pogodowych; aby wypłynąć na ocean trzeba było znać przynajmniej podstawy. Czegoś takiego jednak nie spotkał nigdy. - I nie mam pojęcia co to jest... Gdzieś nieopodal wypatrzył mężczyznę pomagającego jakiejś staruszce, przy jednym ze sklepów kręciła się dwójka dzieciaków. Na pierwszy rzut oka Padmore i Bloodworth. Wszyscy mieli ten sam kłopot. Krwawy deszcz kwasu zaczął wzbierać na sile pochłaniając więcej i więcej. Ścieżka, trawnik, rosnące gdzieniegdzie krzewy - wszystko obumierało zaledwie kilka sekund po zetknięciu się w kroplami. - Zabierajmy się s... - nie dokończył, ale Juditch na pewno wiedziała, co zamierzał powiedzieć. Pod wpływem deszczu ugięło się w końcu i najbliższe drzewo, solidny, wieloletni dąb przyozdabiający te ulicę od dawna. Gruba gałąź pękała i opadała by wreszcie oderwać się od reszty pnia. O ziemię uderzyła w mgnieniu oka; ułamku sekundy wystarczającym by spróbować nabrać odrobiny powietrza. Ziemia zatrzęsła się pod jego stopami, jakby w oddali tupnął olbrzym. To właśnie tamtędy przechodziły smarkacze, które Johan jeszcze kilka minut temu przegonił. Dzieciak, na którego upadł konar nie miał szans; nie zdążył nawet wydać pojedynczego dźwięku. Ostatnie drżenie dłoni, oddech opuszczający zmiażdżone płuca. Kałuża ciemnej krwi wokół niego rosła. Tak samo rosło pęknięcie w ziemi wywołane uderzeniem. Adrenalina rozpływała się po ciele van der Deckena z każdym uderzeniem serca. Nastolatek nie robił na nim wrażenia, cała reszta już tak. - Oi! - rzucił w stronę Tilly i Lauriego, pociągnął Carter za rękaw i ruszył w lewo; tam, gdzie leżało przygniecione ciało. Bynajmniej nie dlatego, by spróbować pomóc nieszczęśnikowi, jego od razu spisał na straty, ale nikt poza samym Johanem nie mógł o tym wiedzieć. Udanie się w tym kierunku wydawało się po prostu najpewniejszym wyborem. Zerknął przez ramię w stronę Jiahao - czy dalej próbował ciągnąć za sobą staruszkę? |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Ojciec nieraz rugał mnie za bezsensowne gapienie się w niebo. Tym razem jednak gapienie się w nie było jak najbardziej uzasadnione – przyglądając się szkarłatowi rozlewającemu się po sklepieniu nad nami wywnioskować mogłam, że te kilka kropel, których urok mogłam poznać i na swoim czole, i na krzaku nieopodal nas, tym razem już zupełnie czarnym, było jedynie przedsmakiem. Mogła czekać nas tu prawdziwa męczarnia, jeśli nie sama śmierć. Pytanie tylko – jak daleko sięgała ta chmura? Czy ten deszcz ograniczał się jedynie do tego fragmentu, czy też inni byli równie narażeni na jego działanie? Czoło przestało mnie palić, raczej nieprzyjemnie swędziało, ale dziura wypalona w mojej rękawiczce mówiła mi jasno, że za moment wszyscy możemy się tutaj usmażyć. Nie wiem, czy to jakiś posrany rodzaj kwasu spadał z nieba, a odpowiedź van der Deckena nie pomogła mi w niczym – przydatny jak zawsze. Wiedziałam jedynie, że jesteśmy w dupie – i akompaniamentem do tego spostrzeżenia był huk otwierającej się parasolki, kiedy jeden z dzieciaków próbował trafić w drzwi, a trafił obok. Miłościwy Lucyferze… Miałam już podejść do nich i rzucić zaklęcie za nich, gdyby nie wszystko, co stało się na raz – gałąź wielkiego, starego dębu nagle pękła, przygniatając jakiegoś chłopaka. Nie znałam go, może nawet nie był magiczny. Nie krzyczał on – krzyczeli jego koledzy, a spod poczerniałej gałęzi wypływała struga krwi – tą mogłam rozpoznać po gęstości i innym odcieniu. Nie krzyczał, zakaszlał tylko krwią. Już po nim, przemknęło mi przez myśl, ale jakaś część mnie potrzebowała się upewnić. Przed oczami stanął mi obraz mojego męża pokrytego krwią. Nie powaliła go gałąź, ale niedźwiedź – ten leżał obok, już martwy. Niewidzące oczy niegdyś bliskiej mi osoby, strużka krwi wypływająca z ust, rozchylone wargi, wyraz zaskoczenia i strachu zastygły na jego twarzy w ostatnich minutach. Widziałam jego odbicie w twarzy tego chłopaka. Jestem za miękka. Ziemia zatrzęsła się, jakby drwiła z mojej słabości lub potwierdzała me myśli, a potem gładki asfalt zaczął pękać. Otworzyłam oczy szeroko, odruchowo przeskakując na stronę, która zdawała mi się bezpieczna. Za moment potoczyłam spojrzeniem po okolicy, musiałam sprawdzić, czy reszta tych kręcących się dzieciaków była równie bezpieczna, co i ja. Wyglądało na to, że im się udało, ale wciąż bez sensu kręcili się pod nogami. W przypływie dobrej woli wycelowałam w drzwi, rzucając Aperite. Nie wyszło. Psia mać. Spróbowałam raz jeszcze, jeśli nie wyszło tym razem, potem się tym zajmę. Mam strzelbę, przestrzelę zamek, albo chociażby wykopię jakiekolwiek drzwi nogą. — Chodź ze mną – rzuciłam jeszcze w ramach wdzięczności do Johana, który wspomógł moją koordynację w przeskoczeniu pękającego asfaltu. Pchałam nas w najbardziej niebezpieczny rejon w tym momencie, ale musieliśmy to sprawdzić. Nie byłam tchórzem, a sama mu nie pomogę. Może van der Decken się do czegoś przyda. – Znasz się na medycynie? – rzuciłam chyba tylko po to, aby nie wysłuchiwać potencjalnych sprzeciwów. Ostrożnie stąpając, prowadziłam nas w stronę chłopaka, który najpewniej był martwy. Gałąź musiała przebić mu płuco, nie było czego ratować. Ale musiałam sprawdzić. – Jest tu jakiś lekarz?! – zawołałam głośniej, ignorując, że albo sama zostanę zignorowana, albo przyciągnę za dużo uwagi. Ja temu dzieciakowi nie pomogę w żaden sposób. Mogę tylko próbować odsunąć gałąź z niego, ale nie wiedziałam, czy to było wskazane. – Trzeba będzie odsunąć tą belkę – rzuciłam do towarzyszącego mi mężczyzny, choć jeszcze nie podjęłam się żadnych działań. Miałam nędzną nadzieję, że ktoś przyjdzie z pomocą. Nie mogłam patrzeć na tę twarz, znajomo nieznajomą, z tą samą strużką krwi kapiącą z ust, z tym samym wyrazem twarzy. Sam Lucyfer wiedział, jak wielką cenę płaciłam. Sam Lucyfer wiedział, że to najpewniej ostatnia ze słabości, jaka mi została. rzut 1: Aperite (prób 50, bonus 20 - nieudane) | rzut 2: Aperite próba 2 |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Sumienna - Czarna Gwardia
Stwórca
The member 'Judith Carter' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 32 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Tilly Bloodworth
Fala ulgi szybko przepłynie przez jej ciało, kiedy na niebie pojawią się babie nici. Bez większego zastanowienia, skieruje je nad Lauriego, będzie bezpieczny dopóki… No właśnie. Piśnie ze strachem, kiedy parasol wystrzeli w górę. Skuli się lekko, zasłaniając uszy rękoma. Deszcz, trzask łamiącego się drzewa, krwawy deszcz, chaos, krzyk nastolatków. I wstyd, chciała otworzyć drzwi, zabrać przyjaciela w bezpieczne miejsce, może opatrzyć jego nos… Prędzej dorobiłaby mu drugi, z takim celem… Bodźców jest za dużo, zaciska mocno powieki, mrucząc cicho. Uszy wciąć zasłania dłońmi, choć palce naprzemian prostuje, to zagina, prostuje, do zagina, próbuje liczyć do dziesięciu, uspokoić oddech… Głośne Oi pana Van Der Deckena (to przecież młody pan Van Der Decken, jak mogła nie poznać!) pomaga się otrząsnąć. Otworzy oczy i widok dookoła sprawia, że aż się prostuje. Powiększająca się dziura w asfalcie, zawalone drzewo pod którym - Laurie - powie cicho, łapiąc go mocno za rękę. I podniesie na niego proszący wzrok. Wie, że sam jest ranny, wie, że muszą się schować, musi zapewnić mu bezpieczeństwo, ale - Laurie… - muszą spróbować pomóc. Pociągnie za rękę Padmore'a, ruszą w lewą stronę, pod konar. Gdzie jest już i pan Van Der Decken i pani Carter, przywita się z nimi cichym - Dzień dobry - w końcu nawet w takich okolicznościach nie można zapominać o dobrych manierach. Jeszcze nie mieli okazji się przywitać. Przygryzie nerwowo policzek, przykucnie przy rannym chłopcu z cichym - Cześć - złapie go za rękę - Nie bój się, wszystko będzie dobrze. Codziennie towarzyszy zmarłym w podróży na drugą stronę. Myje ich ciała, ubiera w wybrane stroje, układa włosy, maluje. Rozmawia przy tym, opowiada, wypytuje. Zmarli to jej codzienność. A jednak. Nigdy nie widziała umierającego człowieka. Mama… mama w końcu nie umarła, wciąż jest z nimi, zawieszona gdzieś pomiędzy. A i wtedy ciocia Penny odciągnęła ją z całych sił by nie widziała ani piany toczącej się z ust, ani konwulsji. Ten chłopiec… Jego krew ma przy swoich butach, ale nie mogą się poddać. Nie mogą mu pozwolić przejść na drugą stronę. Wie, że nie powinni wyciągać gałęzi dopóki nie będą w stanie szybko zasklepić jego ran. Nie czuje by miała tak wielkie umiejętności. A i nie ufa swoim wystarczająco by samemu próbować tak szalonej misji. Ale może dać mu większe szanse. Chwilę więcej, zanim pomoże mu profesjonalny medyk - [b]Fascia [/b]- powie cicho drżącym głosem, chcąc zatamować krwawienie. Czuje jak cała trzęsie się przy tym od środka, uspokój się Tilly Bloodworth! - Spirituspuritas - spróbuje. Może dzięki temu zyska jakąś szansę, będzie krwawić mniej. Może dzięki temu uda się go wyciągnąć z konaru i zanieść w bezpieczne miejsce, kątem ona widzi jak pani Carter próbuje otworzyć drzwi. Rzut I: fascia 15+10 = 25, próg to 40, nieudane. Rzut II: Spirituspuritas |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Stwórca
The member 'Tilly Bloodworth' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 22 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Laurie Padmore
Strach to zły pomysł. Z nieznośnym pieczeniem na czubku nosa, wonią spalonej skóry i przerażeniem ściętym w żyłach jak mleko w kance, bardzo dobrze rozumiał, że to wyjątkowo niewłaściwa pora na wsłuchiwanie się w swoje lęki i przerażenia. Jest czas na obawy i czas na odwagę. Jest czas na bezczynność i czas na działanie. Jest też czas na bycie tchórzem albo bohaterem — a to, kim ostatecznie się staniesz, zawsze weryfikują okoliczności. Jeszcze moment temu jego dłoń zaciskała się wokół drobnych palców Tilly, gorzki posmak przerażenia rozlewał w ustach, sparaliżowane ciało poddawało drobnym zawirowaniom okoliczności, a jedynym, co słyszał Laurie, był jej głos. Stłumiony, jakby płynął zza grubej ściany albo kilku warstw bardzo ładnej wełny; głos Tilly budzący dziesiątki wspomnień i setki małych nadziei, że jeszcze — może nie teraz, może nie dziś, może nie w najbliższym czasie — będzie dobrze. Będzie dobrze, Laurie, powtórzył w myślach, rozciągając sylaby jak malinową gumę do żucia. Będzie dobrze, więc powiedz jej, że będzie dobrze. — To nic takiego, Tilly — w stłumione, niepewne, drżące sylaby nie uwierzyłoby nawet dziecko — to, co wydobyło się spomiędzy nagle bardzo suchych ust Lauriego było kwintesencją najbardziej nieudolnego kłamstwa dekady. Odkaszlnął, cicho i niepewnie, w kolejne słowa wkładając jedyną cechę, której nie mogła odebrać mu nawet skapująca z nieba krew. — Nic strasznego. Piecze jak oparzenie słoneczne. Uśmiech w kącikach jego ust był marną namiastką zwyczajowej radości, ale jednocześnie pełnił rolę obietnicy — tym ćwierć—drgnięciem warg próbował wprowadzić okruszek pewności do świata, gdzie nic nie było zwyczajne. Rzucona przez Tilly tela rozwinęła się nad jej głową utkaną z pajęczyny ochroną i tyle w zupełności wystarczyło; od samego początku to ona miała być bezpieczna, chociaż przez tę chwilę — przez króciutką chwilę, której potrzebowali, żeby dotrzeć do drzwi najbliższego sklepu. Kolejny czar przeciął powietrze i kiedy wydawało się, że drzwi ustąpią, jedna katastrofa nastąpiła po kolejnej. Najpierw był trzask rozkładanego parasola, później huk ułamywanej gałęzi; ktoś krzyczał oi, ktoś pytał czego tak stoicie, ktoś po prostu wrzeszczał — czasami to jedyna słuszna reakcja — ktoś umierał, ktoś mścił się na nich wszystkich, ale przecież nic z tego nie miało znaczenia. Nawet najdrobniejszego; bo kiedy musisz podjąć wybór pomiędzy własnym strachem i niesieniem pomocy, decyzja zapada sama. Zwłaszcza, jeśli pomocy potrzebuje ktoś, kto przed momentem zrobił dla ciebie wszystko, co w jej mocy. — Spójrz na mnie, Tilly — nie był pewien, skąd ten spokój — może ułamana gałąź i gwałtowna reakcja natury rozwarły w jego sercu dawno zapomniane pokłady opanowania; może wcale nie był spokojny, jedynie oszołomiony. Może widok Tilly — przerażonej, z dłońmi przyciśniętymi do uszu, jest wszystkim, czego Laurie Padmore potrzebuje, żeby przestać być tchórzem. — Wyjdziemy z tego, w porządku? — za plecami słyszy kolejny trzask, znacznie głośniejszy i dziwnie znajomy, jakby magia natury i chaos siany przez przyrodę porozumiewały się tym samym językiem. Słyszy trzask, ale nie pozwala sobie na spojrzenie przez ramię — bo teraz liczy się tylko Tilly, Tilly, która się boi i łapie jego dłoń; Laurie widzi w jej twarzy odpowiedź na chaos, ale zamiast powiedzieć uciekaj, jedynie kiwa głową i pieczętuje ich los. Rozszerzające się pęknięcie biegło coraz śmielej w ich kierunku, ale przeskoczenie na lewą stronę — tam, gdzie konar i leżący pod nim chłopak — nie wymagało namysłu. Tilly natychmiast ruszyła z pomocą, wyduszając z siebie jeden czar za kolejnym; rozrastająca się spod ułamanej gałęzi kałuża krwi była dostatecznym dowodem dla Judith i Johana, którzy skupili energię na dostaniu się do wnętrza sklepu, ale Laurie wierzył, że dla chłopaka wciąż nie jest za późno — wierzył, bo wierzyła Tilly. — Fascia — przykucnął tuż obok niej, nakrywając własnymi palcami jej drżącą dłoń; druga ręka dotknęła mokrej od krwi koszulki rannego. Czar zapulsował w rytm rzężących oddechów i wsiąknął w skórę chłopca — konar wciąż przebijał ciało makabrycznie, ale dzięki magii mogli zatrzymać upływ krwi. — Jesteś bardzo dzielny — ciche słowa z trudem przedzierały się przez trzask pękającej ziemi. Laurie wiedział, że nie mają czasu — że wkrótce sami mogą podzielić los chłopaka — ale jeśli sam wciąż oddychał, musiał próbować pomóc. — Pulchraflos. Znajome mrowienie w opuszkach palców powinno bez trudu przywołać jedną z najprostszych sztuczek magii natury — Laurie nie czekał na zmaterializowanie kwiatu; próba odwrócenia uwagi chłopaka od cierpienia nie pozwalała marnować czasu, nawet jeśli miałoby się okazać, że to tylko puste słowa. — Skup wzrok na płatkach. Patrz na kwiat, dobrze? — spokój w jego głosie był dokładnym zaprzeczeniem chaosu, który zbliżał się z każdą sekundą, ale jeśli chłopak miał umrzeć, nie mogli pozwolić, żeby zmarł samotny i przerażony. Laurie spojrzał na Tilly — jego usta ledwie poruszyły się w szepcie. — Nie wiem, czy odsunięcie gałęzi nie nasili krwawienia. Albo go nie zabije. rzut #1: zaklęte Fascia (86 [k100]), próg osiągnięty rzut #2: zaklęcie Pulchraflos (20 [magia natury]) |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : twój lokalny farmer
Stwórca
The member 'Laurie Padmore' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 22 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Jiahao Yimu
Krople spadające z nieba niosły ze sobą tylko zniszczenie – szkoda, że udało mu się to pojąć dopiero, gdy niektóre z uszkodzeń wydawały się nieodwracalne. Wszystko, co wchodziło w kontakt z nieznaną substancją momentalnie czerniało, traciło życie. Katastrofalna sceneria bardzo szybko zaczęła się rozwijać. Opuszkami palców zbadał zaleczoną ranę, chcąc się upewnić czy ślad po oparzeniu zanikł. Skóra zdawała się być nienaruszona. Z uczuciem swędzenia mógł żyć, bo nie przeszkadzało mu na tyle, by zajmować jego myśli. Myśli, które skupiały się raczej na sytuacji rozwijającej się wokół. „(...) tylko 'u Thomasa' na rogu nie.” Szybki rachunek zysków i strat pozwolił na niemalże natychmiastowe podjęcie słusznej (według jego mniemania) decyzji. Starsza kobieta, na którą wpadł wydawała się nie widzieć niebezpieczeństw, które rzucał im świat. Była zupełnie nieświadoma. Najpierw chciał pomóc jej dotrzeć w bezpieczne miejsca, ale chwilę później uznał ją za ogromny balast, przez który prawdopodobnie nie zdołałby uratować samego siebie. A żeby pomóc innym, musiał zapewnić bezpieczeństwo sobie. Opuścił ją bez słowa – uznał to pożegnanie za najmniej bolesne. Ale wiedział przynajmniej dokąd ma się udać, bo starsza pani zdradziła mu nazwę sklepu, który mógł być bezpieczny. I to miejsce stałoby się jego najbliższym celem, gdyby nie przeciwności losu, które zgotował mu świat. Krople zmieniły się w kule armatnie – a jeśli nie, to z pewnością ich siła uderzenia przypominała bardziej siłę spadającej kuli armatniej. Dosłownie chwilę później spadła gałąź stopniowo rozpadającego się drzewa. Następnie pękać zaczęła ziemia. Uważne spojrzenie dostrzegło przebitego chłopaka. Spoglądał na badyle, wychodzące z jego klatki piersiowej. W pierwszej chwili uznał, że prawdopodobnie jest już trupem – albo zaraz będzie. Ratowanie kogoś w takim stanie było zupełnie bezsensowne, zwłaszcza w sytuacji, w której ulica się zapadała i cała reszta zebrana na placu mogła w każdej chwili ucierpieć równie dotkliwie. Przeskoczył razem z innymi, wybierając lewą stronę. Spojrzał na nich, gdy próbowali pomóc chłopakowi. — Naprawdę uznaliście, że ratowanie trupa to dobry pomysł? Czysty idiotyzm. Ale już wcześniej usłyszał, że potrzebują lekarza. Cholera, gdyby nie takie nagłe wywołanie do tablicy, to nawet nie kiwnąłby palcem, by pomóc komuś, kogo i tak spisał na straty. Podobnie zresztą postąpił wobec tej starszej kobiety. Nie potrafił po prostu odwrócić wzroku, gdy ktoś w pobliżu potrzebował medycznej pomocy. Prowadził walkę z samym sobą. Nic dziwnego, że postanowił przemknąć obok, odłączyć się od grupy, do której tak naprawdę nawet nie należał. Szybkim krokiem chciał się przedostać w stronę wcześniej wspomnianego przez staruszkę sklepu, który jego zdaniem miał być jednym z bezpieczniejszych miejsc. Wzrokiem szukał miejsca, w którym ziemia popękała mniej, w razie gdyby musiał przeskoczyć na drugą stronę. rzut pierwszy: szybkość, rzut drugi: percepcja |
Wiek : 29
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : cripple rock
Zawód : ratownik; alchemik
Stwórca
The member 'Jiahao Yimu' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 32 -------------------------------- #2 'k100' : 68 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty