First topic message reminder : Zupełnie zwyczajna polana Las nie jest jedynie mroczny, chociaż niektórzy mogą tak uważać. Drzewa rosną tutaj w końcu bardzo blisko siebie, przez co na runo dociera już niewiele słonecznego światła. W połączeniu z dziwnymi i strasznymi historiami o miejscowej opuszczonej kopalni złota otrzymać można dość upiorny widok. Po przebiciu się jednak przez grubą warstwę różnych krzaków można zabłądzić w dość urokliwą okolicę. Nie słychać tutaj już dziwnego pohukiwania sowy ani łamiących się w niespodziewanych momentach gałązek. Polana w lesie nie charakteryzuje się niczym szczególnym. W wysoką trawę w ciepłych miesiącach wplątana jest feeria białych i żółtych kwiatów, które rozjaśniają cokolwiek ponurą okolicę. Bez problemu można tutaj rozłożyć koc, aby chociaż na chwilę odpocząć od męczącej wędrówki przez las. Na okolicznych drzewach czasem siadają ptaki, które rozpoczynają swój koncert. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20 2023, 21:10, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Cherry Delahaye
Cherry w pewien sposób przywykła do stawiania jej na stosie i wolnego podpalania drew pod jej nogami. I nie chodziło tu jedynie o niechęć białych do czarnych, lecz również o niechęć tych drugich do alabastrowych plam na jej ciele, jakby dodać do tego fakt, iż za jej uszami skryte były skrzela, a głebokie wody zamieniały ją w bestię… Cóż, Wiśniowa Panienka była dobrym materiałem na ofiarę, chociaż wcale ta ofiara nie chciała się stawać. Miała jednak świadomość, że jeśli oto zacznie ty syczeć i warczeć z pewnością tylko pogorszy sytuację i stos faktycznie zapłonie. A ona nie lubiła ognia. Czarne oczy spojrzały nieco pogodniej na chłopca, a nikły uśmiech chciał go uspokoić, gdy jego spojrzenie powędrowało w jej stronę. Chłopiec był bezpieczny, a ona jakoś sobie poradzi. Zawsze sobie radziła, w najgorszej zaś sytuacji zaciągnie kolejny dług u diabła, kupcząc przysługami oraz tajemnicami z tym parszywym Verity… Bądź czarując funkcjonariuszy swym urokiem. Oddycha z ulgą, gdy czarownica uznaje, że sprawę załatwi sama i Cherry chętnie za nią podąża, byleby oddalić się od wściekłej staruszki, która musiała wieść niezwykle paskudne i nie satysfakcjonujące życie, skoro tak chętnie wyżywała się na przypadkowej osobie. Staje w końcu pod drzewem, z ciekawością spoglądając na Agathę. - Było dokładnie tak, jak mówi Erick. - Zaczyna, zaskoczona tym jak bardzo kobieta ignoruje swojego syna i to, co chciał jej przekazać. Cherry została wychowana w rodzinie, która szanowała zdanie każdego jej członka i każdy, niezależnie od wieku, zawsze pozostawał wysłuchany. - Zauważyłam, że chłopiec idzie samotnie prosto na drogę, która mieli prowadzić barghesty. Tam skąd pochodzę, zagubione dzieci rzadko wracają do domów, rozumie pani, że nie mogłam stać bezczynnie… - Tłumaczy, skąd w ogóle znalazła się w niej chęć niesienia pomocy. Zwyczajnie nie potrafiła przejść obojętnie obok zagubionego dziecka i w jakiś sposób poruszała ją bezczynność tłumu. Znieczulica amerykańskiego społeczeństwa była dla niej zjawiskiem nadzwyczaj dziwnym. - Erick to bardzo, bardzo dzielny chłopiec. Znaleźlibyśmy panią, a jeśli nie chciałam udać się z chłopcem do organizatorów tego wydarzenia, aby nadali odpowiednie komunikaty… Proszę mi uwierzyć, ja naprawdę nie miałam złych zamiarów. - Tłumaczy, posyłając kobiecie żarliwe spojrzenie. Gdzieś w oddali pojawiało się kolejne poruszenie, zdawało się, że powoli szykują barghesty do przemarszu. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Agatha Rauschenberg
Przesłuchanie miało być krótkie i rzeczowe, a rozprawa – nieprofesjonalna. Bo jak na profesjonalną rozprawę zabrakło obrońcy (Erick jako przyznany z urzędu, czy też raczej zrządzenia losu raczej nie miał siły przebicia; tak to już jest, gdy jest się siedmiolatkiem naprzeciwko swojej matki), sądem był prokurator, nie było ławy przysięgłych, ani większej ilości świadków czy rzeczowych dowodów. Mogła zdawać się jedynie na intuicję i własne przeczucie. Przysłuchiwała się więc słowom kobiety, której imienia nawet nie znała, krzyżując nieco ramiona pod biustem. Nie wyglądała jej na skrajną kłamczuchę. Gdyby chciała być kłamcą, byłaby wyjątkowo dobrym, bo była nawet skłonna uwierzyć w historię niesienia pomocy. Nawet jeśli w altruizm ludzki już dawno zwątpiła i przyjęła, że w ogólnym rozrachunku nie istnieje. Dziewczyna, młodsza od Agathy, wydawała się naprawdę przejęta. Erickowi niekoniecznie wierzyła, bo dziecięca naiwność prowadziła do wielu tragedii, jednakże, w ostateczności, nic się nie stało. Gorzej jednak, jeśli orzekła niewinność osoby, która dobrze się kamufluje i świetnie kłamie, a potem przeczyta o zaginięciu innego dziecka. Dziwnym jednak, zauważalnym trafem było, że to mężczyźni częściej dopuszczali się mordów i porwań, w tym właśnie na dzieciach. Z jakiegoś powodu kobiety wykazywały się większą empatią – chociaż, naturalnie, i takie zdarzały się elementy, które lądowały za kratkami, w żeńskim oddziale. Póki co, nie miała żadnych dowodów na to, aby kobieta nie miała mówić prawdy. Rozhisteryzowana staruszka nie stanowiła rzetelnego źródła informacji, bo najpewniej nie widziała całości zdarzenia, a do tego, co zobaczyła, sama sobie dopisała historię. — W porządku – orzekła więc Agatha swój niepierwszy i nieprawomocny wyrok. – Ostatecznie nic mu się nie stało, dziękuję, że się pani nim zainteresowała. I mam nadzieję, że nie mylę się co do Ciebie. |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem, Massachusetts
Zawód : prokurator / adwokat
Cherry Delahaye
Nie pierwszy raz przyszło jej stanąć w roli podejrzanej. Rodzinne Haiti traktowało ją z szacunkiem oraz cieniem grozy, głównie przez fakt odmienności jej skóry jak i faktu, iż wywodziła się z rodu potężnych mambo. Gdy jednak przyjechała do Stanów Zjednoczonych Ameryki… Nowy Orlean różnił się na tle innych, amerykańskich miast a i tak nie raz patrzono na nią krzywo gdy wchodziła do sklepu, zupełnie jakby zaraz miała wszystko wynieść gdzieś za pazuchą. Sprawa nie wyglądała lepiej gdy pojawiała się w towarzystwie swoich znajomych, również przedstawicieli mniejszości… Cherry tego nie rozumiała, tak samo jak nie rozumiała oburzenia staruszki i zarzucania win, bez żadnego, większego dowodu po za nietypowym kolorem skóry jaki posiadała. Uśmiechnęła się delikatnie, gdy kobieta uwierzyła w wersję jaką przedstawili jej z Erickiem, najwidoczniej rezygnując z wzywania policji. I dobrze, jej sytuacja była wystarczająco problematyczna i bez tego, a Wiśniowa Panienka nie miała ochoty, by uciekać się do swoich sztuczek w towarzystwie małego chłopca. - Nie ma za co, naprawdę. – Odpowiada machając dłonią, niemal pewna że powtórzyłaby czyn znów, nawet jeśli ponownie przyszło jej mierzyć się z oskarżeniami. Słoda ułuda podpowiadała, że każdy postąpiłby podobnie do niej, doświadczenie jednak stanowczo temu zaprzeczało. - Ja… Nie będę pani przeszkadzać, pewnie chce pani spędzić czas z rodziną… – Odrobina zamieszania pojawia się w jej głosie, bo w dniu takim jak ten Cherry aż nazbyt tęskni za własną rodziną, nie mając tutaj nikogo po za Toussaintem który w geście litości przygarnął ją pod swój dach. Czarne spojrzenie powędrowało w stronę chłopca, aby obdarzyć go promiennym uśmiechem. – Uważaj na siebie. – Mówi, bo chłopiec wydał jej się niezwykły i szkoda by było, aby nie miał okazji w pełni wyrosnąć. A potem odwraca się aby ruszyć w stronę kawalkady i bargehstów jakie się do nich zbliżały. To był ciekawy wieczór. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
30 III 1985 Jeśli była w Hellridge jedna rzecz, która naprawdę mnie cieszyła, to na pewno nie był to kurwa las. Morze? Może. Co roku, od kiedy tu przyjechałem, przychodzę właśnie tutaj — do Cripple Rock na kawalkadę bestii. Można nazwać to krótkim zainteresowaniem, może nazwać hobby, ale dla mnie to po prostu ten jeden element, kiedy natura rzeczywiście mnie interesuje, nawet jeśli jako element krajobrazu. Tłum dzieci przepycha się do przodu, a ja — ten wielkolud w skórzanej ramonesce — wyglądam zza ich łbów na polanę, gdzie wkrótce ma się zacząć przemarsz. Papieros wciśnięty między wargi stęka ciężko, dym leci gdzieś wyżej, a kobieta w blond włosach spogląda na mnie z wyrzutem, przekręcając oczy w stronę miejsca, gdzie powinien znajdować się mózg. — To wolny kraj — wytłuszczam jej, chociaż nie mam na ten temat pojęcia. Ta mantra — to wolny kraj — towarzyszy mi od lat. Z niepokojem wspominam zimno krat, twardą więzienną pryczę i wydrapany w ścianie symbol. J. J jak Jack. J jak ja pierdole. Doceniam więc momenty, kiedy świeże i zimne powietrze wali mi w ryj, obijając się o szorstki zarost, a nitki papierosowego obłogu przesuwając dalej w górę drzew. Ktoś marudzi pod nosem, że za mocno wieje, inny, że wszystkie ławki zajęte. W oddali dostrzegam kawałek znajomej twarzy ze stoczni van der Deckenów i ledwo uniesieniem brody w górę witam się w tym jakże dżentelmeńskim geście. Srał go pies. Słońce chowa się za horyzont drzew, nierówny i niesmagany falą. To nic, za dwa tygodnie mam wypłynąć na kilka dni w połów i znów przypomnę sobie prawdziwą toń oceanu. Jego słony zapach i smród rozkładającej się ryby jest o Piekło lepszy niż odchody barghestów albo — co by nie mówić — kible w The Drunken Liar. Muszę powiedzieć Lili, by je w końcu wysprzątała, przecież sam nie będę taplał się w szczynach okolicznych pijanych czarowników. Decyzja, żeby odmówić wstępu zwyklakom, była dobra i upewniam się w tym każdego dnia, bo gdy od neonów zawsze wolałem proste iluzje światła. Tłum nabiera na sile, a ja nie mam zamiaru z nim walczyć, to też cofam się, aby stanąć wyżej na górce i nie zasłaniać nikomu. Jeszcze mam w sobie na tyle zrozumienia dla społeczeństwa. — Oi, osz kurwa — zahaczam kurtką o coś, czego nie przewidziałem. Pukle ciemnych włosów przyczepione do ciemnej twarzy kobiety na wysokości mojego łokcia, a jej — oczu? — Moment, zaraz to rozplączę — ani mi się widzi tkwić w takiej dziwnej pozycji do końca kawalkady, która jak kątem oka dostrzegam, właśnie się rozpoczyna, ani wyrwać jej kłaków. Chociaż grube palce z popękaną skórą szykują się do rozwiązania tej zagadki, tak zamek przy nadgarstku jednak ani śmie puścić, bo wczepione w niego pasma włosów wyraźnie zagrzały sobie tam miejsca. I stoimy tak, jak dwa martwe punkty, zdezorientowani. Ja — zaczepiony o nią. Ona — pewnie myśląca, że ją zaczepiam. Jeszcze czego? |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Wallow było bezpieczne. Wallow przypominało rodzinny dom z wiejskim klimatem, zamkniętą społecznością i dziećmi ganiającymi pomiędzy zbiorami na rozciągających się wszem polach Padmore’ów. Wallow było azylem, gdzie nikogo miała nie spotkać, bo nikt tutaj nie zaglądał. Wallow oddawało to, za czym częściowo tęskniła, choć nie było pełną wersją Mashpee. Mashpee zaś było miejscem, z którego wyszła, w którym się wychowała i do którego wracała. Miejscem pełnym magii, nawet jeśli niewiele było rodzin magicznych w rezerwacie poza ich własną. Było miejscem, do którego wracała w myślach, gdy było jej źle – choć nie do domu, nie do matki i babki stojących twardo przy tradycji przodków, a do tej wolności, którą wdychała wraz ze świeżym, leśnym powietrzem. Mashpee samo w sobie nie było dobre. Stało się więzieniem, z którego wychodzić mogła tylko warunkowo. Jej życie w tym miejscu było zapisane już od A do Z. Miała się tutaj urodzić, tu wychować, tu kontaktować z duchami, tu pomagać społeczności rezerwatu, i tutaj umrzeć. Mashpee powoli stawało się klatką z żelaznymi kratami, które umacniały się, im dłużej tam siedziała. Pamiętała, że nie chciała tego samego dla swojej córki. Czy więc Wallow nie stało się drugim Mashpee? Przestała z niego wychodzić, bo się bała. Bała się spotkać konsekwencji własnych decyzji, mimo że przez lata ich szukała. Dopóki miała świadomość, że są w pobliżu i nigdzie nie uciekają, że może tylko wyciągnąć rękę, żeby zmienić zdanie i jednak się zmierzyć sama ze sobą, jak i problemami, było dobrze. Nikt nie mówił jej inaczej, bo nikt nie wiedział, dlaczego Sandy Hensley sama zachowuje się jak duch i kryje w zapyziałej wiosce, pracując przede wszystkim na polu. Nikt nie mówił, bo nikt nie pytał. Każdy przyjął fakt, że taka właśnie jest. Wyciągnięcie jej do Cripple Rock nie było łatwe, ale w końcu opuściła po raz pierwszy Wallow jakieś dwa tygodnie temu, aby pomóc w Rezerwacie Bestii. Być może od tamtej chwili poczuła się mile widziana wśród rodziny Lanthier, wśród bestii, których nie było w lasach Mashpee, ale to nie znaczy, że nic o nich nie wiedziała. Może dlatego dzisiaj przyszła. Był to ostatni dzień, gdy mogła zobaczyć Kawalkadę Bestii, której nigdy nie widziała. To wciąż było za duże ryzyko. Na tego typu atrakcję wciąż mógł przyjechać Daniel razem z Carol, może dlatego czuła się nieswojo. I również dlatego (choć nie tylko dlatego) nie pchała się pośród tłumu, nie przepychała, aby być tylko bliżej. Stanęła jak tylko najdalej potrafiła, w cieniu drzew, na wzniesieniu, tutaj, gdzie nie powinno być nikogo. Jak się zdziwiła, gdy nagle poczuła dziwne ciągnięcie za kilka kosmyków włosów. Spojrzała na wyższego od siebie mężczyznę, choć ostatnim, co mogło przyjść jej do głowy, to że mógłby chcieć ją zaczepić. Przyjęła przypadek takim jakim był, zastanawiała się jedynie, jakim sposobem żadne z nich nie zauważyło tego drugiego. Potrafiła zrozumieć, czemu on nie zauważył jej – ale czemu ona nie wyczuła jego? Długie palce potężnej, męskiej dłoni nie były w stanie poradzić sobie z plątaniną przy zamku, dlatego Sandy postanowiła nie stać biernie i nie czekać. Brakowało im pewnej plastyczności, którą wyrobiła sobie przy wyrabianiu amuletów. — Ja spróbuję – powiedziała cicho, co mogło równie dobrze zginąć pomiędzy hałasem powodowanym przez grono zaciekawionych czarowników. Sama sięgnęła do zamka błyskawicznego i z zaskakującą cierpliwością wyplatała włosy spomiędzy nich. Kilka kosmyków zostało swobodnie uwolnionych, inne jednak weszły jakimś sposobem pomiędzy ząbki za mocno i nie pomogło nawet odsunięcie suwaka. Zerknęła jednym okiem, że kawalkada się zaczęła, a ona nie chciała tkwić z włosami w kurtce nieznanego jej mężczyzny. Tyle, ile wyplątała, tyle jej, resztę po prostu przerwała mocnym ruchem dłoni. Nie było tych kosmyków zbyt wiele, a wyrwane włosy szybko zginęły w gąszczu tych równych i długich. Pozostało tylko wyszarpnąć resztę z suwaka i wszystko było gotowe. Można zapomnieć, że coś takiego w ogóle się stało. Chciałaby. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
Jeśli ktoś poprosiłby mnie, bym przyrównał Saint Fall do Londynu, powiedziałbym, że ma sporo wspólnych mianowników. Po pierwsze — Sonk Road też śmierdzi. Londyński port to kurwidołek, pełen prostytutek, meneli i drobnych złodziejaszków. Nad Maywater łapę trzymają Deckeni i — jak sądzę — niełatwo by je puścili. Może dzięki temu jest tam mniej syfu, chociaż załamana w pół ulica twierdzi inaczej. Nad Cripple Rock łapę trzymają bestie, które zamierzam dzisiaj oglądać. Tylko skończony idiota nie doceniłby ich majestatu pośród leśnej dziczy, a ja wychowany na statkach rozumiem bezmiar oceanu i podniosłość chwili. Lila, pomimo jej szerokiego upodobania i podobieństwa do kóz, nie przyszła tu dziś ze mną. Nie mam jej tego za złe, a wręcz przeciwnie. Z papierosem w gębie i ciszą w uszach mogłem porządnie się napatrzeć na zwierzęta, bez uciekania po pięć minutach, bo twardo jej w dupsko albo zimno w nogi. Samotność jest dla mnie urokiem, który doceniam. Po krótkim czasie spędzonym w celi wiele lat temu wiem też, jak wpływa na człowieka odosobnienie. Być może dlatego lubię, gdy The Drunken Liar jest pełne. Oczywiście dochodzi też powód zarobków, od których wcale nie stronię. W czasie, gdy nie sądzę, że moja samotnia może zostać przerwana, spod ziemi wyrasta kobieta dziwnej urody. Brakuje jej tylko pióropusza na łbie. To nie czas, żeby orzekać winę, ja też nie zamierzam grać tu roli sędziego, skoro jestem jedynie obserwatorem. Cmokam poirytowany, gdy moja kurtka nie chce puścić jej włosów. Z pewnością nie chce ich uszkodzić, nawet jeśli na usta samo ciśnie się zdanie „nie ma rady, trzeba ciąć”. Gdy ona twierdzi, że chce spróbować, ja odsuwam palce, żeby dać jej przestrzeń na to. Wciąż ciężko mi spojrzeć jej w oczy, lecz przecież to nie ze wstydu, a zwykłego wkurwienia. Ponad jej głową wypatruję kawalkady, która zaczyna się przemarszem kałużników po kałużach. Odprawiany tam taniec mnoży się w oczach, lecz ja znów spoglądam w dół na własną kurtkę, z której wystają teraz pojedyncze kosmyki. Kobieta stoi dalej, ale daleko jej do łysego placka na czubku głowy. — Przepraszam — to słowo w mojej gębie jest już wyświechtane, rzadko kiedy zwracam uwagę na jego sens. Gdy Al-Khatib drze japsko, bo nie opuszczam deski — przepraszam. Gdy omyłkowo przypierdalam w ryj jednemu z mniej kulturalnych klientów — przepraszam. Gdy moja skórzana kurtka wygląda jak mop — przepraszam. To wszystko nie znaczy nic. — Ale mogłaś tu nie stać — zawsze jest jakieś ale, a ja wzruszam ramionami. — Jesteś z Meksyku? — zagajam, gdy grube paluchy próbują poradzić sobie z nadmiarem jej kłaków w zamku błyskawicznym. Te wyślizgują się spomiędzy palców, uciekają i za żadne skarby nie zamierzają odpaść. Mogę przepalić je zapalniczką, skórze przecież nic się nie stanie, ale obawiam się grudek włosów, które dostatecznie zniszczą ten przetarty na łokciach relikt przeszłości. Nie pytam o jej imię, nie używam form grzecznościowych. Dym papierosa wylatuje gdzieś w górę, zaciskam go w zębach (papierosa, nie dym), aby już dwoma rękami próbować oczyścić ramoneskę z czarnych pasm. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Przepraszam ginie gdzieś pomiędzy gwarem tłumu stojącego i przepychającego się w pewnej odległości od nich. Przede wszystkim dlatego, że Sandy przeprosin nie oczekiwała. Przyjęła ze spokojem fakt, że ktoś mógł stanąć w podobnym miejscu i jej nie zauważyć. To się zdarza, nie miała o to pretensji. O to, o co pretensje mieć mogła, padło ze słów nieznajomego chwilę później. Przeniosła wzrok z rozpoczynającej się kawalkady na twarz mężczyzny z niedowierzaniem malującym się na twarzy. Gdyby była młodsza i zdecydowanie mniej zmęczona, mogłaby pewnie zapytać uprzejmie słucham?, dając mu czas na poprawienie się, albo odpyskować Ty też tu mogłeś nie stać, a w ogóle to nie jesteśmy na Ty. Ale nie jest już ani młoda, ani pyskata (głupia nadal jest), dlatego wszystko zatrzymuje się na spojrzeniu pełnym niedowierzania, że coś takiego faktycznie mogło paść z ust człowieka, który wyrósł na tym samym wzgórzu znikąd, zupełnie jakby miał prawo własności do tego pagórka. Typowi Amerykanie. Myślą, że należy im się wszystko. Nie potrafi zrozumieć ignorancji płynącej z ust mężczyzny również przy zgadywaniu jej podłoża etnicznego, chociaż zdarza się to zaskakująco często. Meksykanina, Hindusa, Araba, Latynosa, czy kogokolwiek o śniadej skórze widać można spotkać częściej niż Rdzennego Amerykana. Nic dziwnego, skoro ci zamykają się przed światem w rezerwatach i kultywują swoją pierwotną tradycję. W podtrzymywaniu kultury nie ma nic złego, ile nie buduje się muru i klatek, i nie trzyma w nich na siłę ludzi, który z gniazda chcą wyfrunąć. — Nie – odpowiada cicho i spokojnie, choć próżno szukać w głosie uprzejmości. – Ty byś mnie nazwał Indianką. Cokolwiek zmieni ta informacja w jego życiu. Przenosi znów wzrok na kałużki, które rozpoczynają przeróżne tańce w kałużach. O ile znała ich naturę, rzadko kiedy można było je zobaczyć. O to chodziło w ich sprycie i zagrożeniu – przyczepiały się tak, że nie było ich ani czuć, ani widać, a potem wpełzały do brzucha, siejąc spustoszenie i rozpalając organizm do gorączki. Przybierały formy pasożytów w organizmie czarownika. — Nigdy nie widziałam, aby ktoś tak wytresował pasożyta. Wiedza Lanthierów na temat bestii była więc niezrównana, włącznie ze sposobami ich tresury. Sandy wciąż nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można osiągnąć taki efekt i zmusić, na przykład, pająka do dzikiego tańca. Im się udawało. Jak? |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
Patrzy się na mnie, jakbym strzelił jej w pysk, więc marszczę brwi w zdziwieniu. Przecież nie mijam się z prawdą. Mogła tam nie stać, to nie byłoby problemu. Oczywiście nie jestem idiotą, uznaję swoją winę. Daleko mi do naburmuszonych i skupionych na sobie złotych chłopców, którzy z pełną powagą oświadczyliby, że wszystko, co ich dotyka to syf. Daleko mi do rasisty, bo przez lata opłynąłem ten świat kilka razy i widziałem rzeczy i kolory, o jakich nie śniło się społeczeństwu w tym parszywym Maine. Czasem łapię się na tym, że nie widzę sensu w byciu właśnie tutaj i jedyne co mi pozostaje, to przypominać sobie, że w Londynie już nie ma dla mnie życia. Mam tutaj biznes, mam przyjaciół, mam Lilę. Odwracam więc wzrok, lecz nie jest to skruszenie, którego mogłaby oczekiwać ode mnie kobieta, wpatrująca się z wyrzutem. Wzruszam też ramionami, aby była świadoma, że będę obstawiał przy swoim. Może i jestem chujem, ale za to wygrałem konkurs na najszybsze picie piwa w 1983. Zjadłem też cztery hot dogi na czas. Amerykanie nie słynęli z najlepszego żarcia świata, ale w porównaniu do brytyjskiej brei, jakoś ciężko było narzekać. My mieliśmy lepsze piwo, oni kobiety. Należało się z tym pogodzić. — Czaję — odpowiadam pokrótce, bo ciekawski ze mnie człowiek. Należy poszerzać horyzonty, a jak sięgam pamięcią, rdzennego spotkałem tylko raz i skończyło się to mordobiciem. Kiedyś przejeżdżałem obok ich rezerwatu na motorze, zatrzymałem się tam na chwilę, by się odlać, co nie spodobało się jednemu jej ludzi. Nie pytam o to więcej, przyglądając się kawalkadzie. To dla niej tu przyszedłem, a nie dla Indianki. Dane mi będzie, mieć w niej towarzystwo. Odpalam kolejnego papierosa, a popiół spada mi na brodę, gdy zapatruję się w pasożyty, o których wspomina. Nie patrzymy już na siebie. W jakiejś odległości od tłumu przynajmniej słychać nasze głosy. — Wpadnij do The Drunken Liar w Sonk Road. Zobaczysz, jak wkurwione żony przychodzą po swoich trzeźwiejących mężów. Są lepiej wytresowani, chociaż buntowniczy — mogę pozwolić sobie na swobodę, bo skoro tu jest, tak wiem, że rozmawiam z czarownicą, a nie niemagiczną. Zaraz potem na scenie w postaci ścieżki pojawiają się wytrzeźwiałki. Jebane przekleństwo tej ziemi. — Widzisz te stworzenia? To wytrzeźwiałki. Jak po jakiegoś pasożyta nie przyjdzie żona, to one go prowadzą. Najczęściej w pole do Wallow albo na inny wypizdów — wspominam, bokiem nachylając się do kobiety. Nie wiem, jak wiele wie o bestiach, ale uznaję, że podzielenie się najwybitniejszym poczuciem humoru jest lepsze niż krzywe milczenie. W końcu chwilę temu połączył nas zamek mojej kurtki. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Sandy patrzy na niego. On patrzy na Sandy. Żadne w tym momencie nie ustąpi, każde jest zdziwione, a wdzierająca się cisza jedynie potęguje nieprzyjemne wrażenie pogłębiającego się nieporozumienia. Milczącego i zimnego, ale jasnego dla każdego z nich, że żadne nie ma zamiaru odejść. Z uporu? Być może. Tylko jego resztka trzyma Sandy w miejscu – w innym przypadku machnęłaby ręką i odeszła ze wzniesienia, twierdząc, że przecież nie musi jej tutaj być, nie musi zobaczyć. Może za rok. Tyle lat nie widziała kawalkady bestii, kolejny bez jej widoku nie zaszkodzi. Krótkie czaję przerywa ciszę i nikt nie drąży już tematu rdzennych korzeni Sandy, ani tym bardziej pochodzenia Jacka. Wszyscy biali wyglądają tak samo, nie ma więc znaczenia, skąd wywodził się ten z kępką włosów pomiędzy ząbkami zamka błyskawicznego w kurtce. Coś w jego odpowiedzi, niespodziewanej, swoją drogą, powoduje krótkie, niemal niesłyszalne parsknięcie śmiechu. Jest tym zaskoczona o wiele bardziej niż faktem, że nieznajomy jeszcze się do niej odzywał. Nie pamiętała już, kiedy ktoś wywołał u niej taką reakcję. Zdawało jej się, że ostatnie chwile szczęścia i śmiechu skończyły się ponad sześć lat temu. Tuż przed tym, jak dowiedziała się o własnej ciąży i tuż przed tym, jak zostawiła Daniela z Carol. Sama nazwałaby to dzisiaj skurwysyństwem. Wtedy – koniecznością i dobrem dziecka. Powiązanie z Hensleyami założyłoby małej dziewczynce obrożę z łańcuchem, którego nigdy do końca nie udało się zerwać Sandy. Zniknięcie matki było najlepszym, co wtedy wymyśliła. Nawet jeśli rozwiązanie nie było ani trochę dobre. Nie miała więc pojęcia, jak żony prowadzą swoich pijanych mężów z knajpy w Sonk Road, o której mówił jej nieznajomy, ale mogła sobie wyobrazić. Był to pewien stereotyp powtarzany od lad w społeczności. Mężczyzna musi sobie popić, a kobieta zawsze psuje dobrą zabawę. Najczęściej dobra zabawa odbywa się do pierwszych wymiotów, albo utraty przytomności, bądź między piersiami najbliższej prostytutki, w zależności od zapędów i relacji w związku z żoną. Te zawsze walczyły głównie o to, żeby ich partnerzy ich szanowali. Sama nie wyobrażała sobie zabraniać picia swojemu mężowi, jeśli zachowywałby się po alkoholu przyzwoicie. Ale wystarczająco napatrzyła się na pijaństwo w rezerwacie. Lud plemienia miał skłonności do używek, alkoholu i hazardu. I wiedziała, jak żony tych mężczyzn złościły się, kiedy mąż wydawał kolejne pieniądze. Kiedy przychodziły z awanturą i ściągały prawie nieprzytomnego męża do domu. Obrazek tragiczny, bardziej wywołujący politowanie. Ale tak powszechny, że nie pozostaje już nic innego jak tylko się śmiać. Znała naturę wytrzeźwiałków. Zawsze nosiły ze sobą latarenki i prowadziły tych pijanych do domu. Czy zamiast żon – kwestia sporna. Czy faktycznie do domu – kwestia jeszcze bardziej dyskusyjna. — To by tłumaczyło wyleżane ślady w sianie – odpowiedziała krótko, wzrokiem przesuwając po paradzie wytrzeźwiałków, gdzie na samym końcu zaczepiały kolejne stworzenia. Ktoś, kto postanowił, że obłudniki pójdą za wytrzeźwiałkami, miał albo poczucie humoru, albo zerowe pojęcie o naturze tych istot. – One za to lubią prowadzić nad urwisko, opcjonalnie na sam środek jezdni. Nic dziwnego, że się nie zgadzają – gdy kończyła, obserwowała, jak jeden z obłudników rzuca się z piąstkami na wytrzeźwiałka, który wypuścił z rąk latarenkę. I tak mogli, w salwie zdumień i śmiechów gapiów, oglądać walkę dwóch stworzeń, których natura bliższa była dzieciom. W rzeczywistości, szczyt komedii. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
29 marca 1985 Kawalkada Bestii niezmiennie cieszy się popularnością i ściąga tłumy, a teren pochodu jest wystarczająco rozległy, by zaistniała konieczność zaangażowania do roboty szeregowych zbyt wielu, by Sebastian mógł spamiętać wszystkie ich imiona. Każdy oficer dostał swoją część terenu, lista zadań od lat pozostawała taka sama: zabezpieczyć nieoficjalne dojścia przed niemagicznymi, zadbać o bezpieczeństwo czarownic, mieć oczy dookoła głowy i nie dopuścić, by czyjeś dziecko wlazło przypadkiem w sam środek kawalkady. Szczegółowa lista do odhaczenia spoczywa w dłoniach Sebastiana, zajętego krótką rozmową z jednym z Lanthierów, póki nie zerka na zegarek, dostrzegając tym samym, że czas na pogaduszki się skończył. Upewniwszy się, że ze strony organizatorów wszystko dopięte jest na ostatni guzik i nie przewidują najmniejszych problemów, Sebastian odchodzi kawałek poza centrum zamieszania i lokuje spojrzenie na dołączonej do listy mapce z zaznaczonymi strategicznymi punktami. Drugą dłoń wypełnia ciężar krótkofalówki, która przez moment cicho szeleści. — Strefa czerwona, raport — daje swojej grupie sygnał do zdania relacji z działań ustalonych dużo wcześniej. Kolejność znana jest każdemu, problemów Sebastian się nie spodziewa i byłby zawiedziony, napotkawszy je – zadania nie są wymagające, a nużąco rutynowe i nie powinny być wyzwaniem nawet dla dziecka, a co dopiero dla tych, którzy chcą zaprzysiąc się gwardii. Jedynka zabezpieczona, dwójka zabezpieczona, trójka zabezpieczona, czwórka milczy. — Obszar czwarty, zgłoś się. — Twardy głos odbija się od ciszy zakłócanej jedynie irytującym szumem sprzętu, który lata świetności ma dawno za sobą. Nic nie przerywa szumu, a wiara w kompetencje ludzi, z którymi pracuje, umiera w agonalnym bólu i w towarzystwie rosnącego zniecierpliwienia. — Fisher, kręcisz się przy czwórce? — Krótkofalówka tym razem nie ma szans na dobre się rozszumieć. — Tak, oficerze. — Sprawdź co z Mintzem, zanim mnie szlag trafi. Macie pięć minut, jak mi się do tego czasu nie zgłosi, to wszyscy będziecie szorować kible na weekendowych zmianach do końca roku. Czy to jasne, Fisher? — Nie ma czasu na głupoty. Do rozpoczęcia kawalkady zostało pół godziny i wszystko powinno być już zabezpieczone. — Jak słońce, oficerze. Minuty mijają trzy. — Mintz, zgłaszam się, czwórka zabezpieczona. — Stresu gówniarza nie są w stanie zniekształcić żadne fale, krótkofalówka zmienia się w idealny nośnik nieudolnie tłumionych emocji. — Fisher, wracaj na pozycję. Piątka, kontynuować. — Dalsza kontrola przebiega wzorowo. Kwestia zakłóceń spowodowanych przez gówniarza zyskuje status „do wyjaśnienia, gdy będzie na to czas”; jeśli dzieciakowi się poszczęści, do tego momentu Sebastian zapomni o jego drobnym potknięciu. Prawdopodobieństwo tego jest znikome, ale nigdy nie niemożliwe. Prawdopodobieństwo zmniejsza się do okrągłego zera, gdy nie mija dziesięć minut, a jego krótkofalówka odzywa się głosem Mintza. — Panie oficerze, może pan… Podejść? Sebastian wie, że na tak rutynowe czynności przydzielane są żółtodzioby, ale przecież no, słyszy człowiek to to, ledwie odrośnięte od ziemi, delikatne, grzeczne, jakieś takie rozlazłe i zastanawia się, co to dziecko robi w gwardii. Może go nawet zapyta? Wśród nowych rekrutów zdarzają się młodzi (sam przecież miał zaledwie dwadzieścia cztery lata), ale większość zdecydowanie jest starsza i ma już jakieś doświadczenia oraz większe pojęcie o tym, na co się pisze. Z drugiej strony młodych łatwiej ukształtować – mniej złych przyzwyczajeń, zazwyczaj wystarczy szybki wpierdol i trochę dehumanizacji, żeby zaczęli słuchać autorytetów. Ze starszymi bywa różnie. Kawalkada się zaczyna. — Idę. — Zakłada, że dzieciak nie prosiłby, gdyby to nie było ważne. Najwidoczniej ma zbyt rozwiniętą wiarę w ludzkość. Powinien się tego domyślić, gdy przez krótkofalówkę nie padł żaden z przyjętych kodów nadanych nagłym sytuacjom. To zwykle oznacza coś nieszablonowego, a nieszablonowe nierzadko okazuje się durnym. Tak jak miało się okazać zaraz. Nim jednak rusza do szeregowego, wpierw upewnia się, że miejsce, które zostawia jest bezpieczne. — Uberrimafides. — Czar kumuluje się w pentaklu, a otoczenie pozostaje spokojnie i zupełnie nim niewzruszone, nie zwiastując najmniejszego zagrożenia. Sebastian rusza w stronę obszaru czwartego, gdzie już z daleka dostrzega Mintza z miną, jakby ktoś mu do buta nasrał i pomarszczoną, skurczoną staruszkę, której zdecydowanie nie powinno tutaj być. Obok Mintza palą się rozstawione na penragramie czerwone świece. Gwardzista i staruszka. Jaki może to być problem, że aż wymaga ingerencji osoby trzeciej? — O wnusiu, powiedzże no temu chłopcu, że trochę szacunku do starszych to wypada mieć! — Staruszka stuka w emocjach laską o miękką ziemię, ale Sebastian nie patrzy na nią, tylko na gwardzistę. Poważnie? — Tłumaczyłem pani, że nie może tu być, ale uparła się, że nie zawróci, bo- — Bo, bo, bo!!! — Sebastian przez chwilę myśli, że Mintz dostanie laską po dupie i nie wie czy ratuje go samokontrola staruszki czy raczej fakt, że ta nie znajdzie siły, by tak wysoko unieść rękę. — Pewno, że nie wrócę! Takiś mądry, to odprowadź! Tam biali straszą! Sebastian nie zdziwiłby się, gdyby zamiast „biali” usłyszał „czarni” – to przynajmniej coś, z czym zdążył się oswoić, obracając się wśród ludzi przeróżnego pokroju. — Nie mogę- — Droga pani — Sebastian przerywa młodemu, wchodząc na wyżyny swojej cierpliwości. Później się z nim rozliczy, co za absurd. Nie potrafi sobie poradzić z cholerną staruszką, która pewnie ma demencję i sama nie wie, jak tu dotarła. — Odprowadzę panią, a po drodze wyjaśni mi pani, co zaszło, dobrze? Kilka chwil później Mintz zostaje zostawiony w tyle ze wzrokową obietnicą konsekwencji za marnowanie czasu Sebastiana i skrajną nieudolność w wykonywanych obowiązkach, a Sebastian pomaga przebić się staruszce przez knieję, aż do głównego wejścia na kawalkadę. Po drodze wysłuchuje w ciszy historii o rzekomych białych twarzach między drzewami, o których babcia najpewniej naczytała się w ostatnich publikacjach gazet. Wtrąca więc standardowy monolog o tym, że nie ma się czym martwić i są to tylko plotki, a swoją rację udowadnia, zwracając jej uwagę na wyjątkowo spokojny las. Babcia nie drąży tematu, szybko schodząc z nim do swoich wnuków. Ten temat zaś przerywa jeszcze, żaląc się na cholernego Mintza, który rzekomo „siłą ją przeciągnął, jak przyszedł ten drugi i kazał odejść jak jakiemuś intruzowi, a nie poczciwej, doświadczonej czarownicy! Czarów jakich użył i wrócić nie mogła przez dobrą chwilę!”. Wzdycha. Nim odstawia staruszkę przed bramę, zatrzymuje ją jeszcze na chwilę. — Meminisse. — Wspomnienie dotyczące gwardzistów ulatuje z jej głowy, zaś ona, lekko skonfundowana, daje się podprowadzić jeszcze kilka kroków do wejścia, gdzie Sebastian uprzejmie ją żegna i wraca na swoją pozycję. Jego głowa wypełnia się kreatywnymi pomysłami na rozliczenie się z Mintzem po dzisiejszym dniu. Gwardzista od siedmiu boleści, kurwa jego mać. Uberrimafides | Udane Meminisse | Udane Sebastian z tematu |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
I tak się patrzymy na siebie obydwoje, jakby za ciemnym spojrzeniem i tym morskim miało się znaleźć cokolwiek świeżego. Las pachnie inaczej niż Maywater, ale nic nie pachnie tak źle, jak rynsztok w Sonk Road w Saint Fall. Cieszę się, że chociaż na chwilę mogę się od niego uwolnić. Wwiercająca się dusza jej twarzy twierdzi, że albo nigdy jej tam nie było, albo stopa tylko musnęła kałużę (deszczu? Moczu? Nie wie nikt). Przecież nie ruszę się na krok (tu będę stał) i już widzę, że ona też. To dobre miejsce. Wzgórze jest odpowiednio daleko od rozwrzeszczanych bachorów i dostatecznie blisko, by ponad ich głowami, dostrzec co dzieje się na tych równych i tych krętych ścieżkach. Brakuje tylko idioty z banjo. Już wolałbym słuchać dud (bez y). Krótkie spojrzenie na jej dłonie to obraz pracy. Gdyby była damą z księgowości, jak ta którą spotkałem niedawno w Maywater, tak jej paznokcie byłyby wypielęgnowane, a kostki gładkie. Brak obrączki i pierwsze zmarszczki pod oczami to oznaka wolności ducha. Duszy. Dupy. Zamiast żartu odpalam kolejnego papierosa, rozglądając się na boki, czy zaraz nie znajdzie się obok mnie ktoś, kto stwierdzi, że tutaj nie można palić. Można. Skoro jest powietrze i żar się tli, znaczy, że się da. A skoro się da, to można. — Sianie? Mieszkasz w Wallow czy jesteś tu przejazdem? — ciekawość znów bierze górę, a ja przypominam sobie, że wcale nie potrzebuje wielkich tematów do rozmowy, by otworzyć paszczę, z której akurat wylatuje stróżka siwego dymu. Papieros kontrastuje, bo niebieskawe nitki idą w górę. Potem mieszają się ze sobą niczym wielki wir. Uśmiecham się pod wąsem, znów parskając: — Jebane pizdy, ale trzeba przyznać, że technikę ma — mrużę oczy, przypatrując się jak jeden z obłudników pierze po pysku (można to tak nazwać?) wytrzeźwiałka. Kiedyś spotykałem je częściej, ale w Sonk Road jest ich znacznie mniej niż w Maywater. Nie wiem, czy to dobrze. Prawdopodobnie... Znów zaciągam się papierosem i znów widzę, jak rozdzielana właśnie przez resztę osobników ich gatunków walka się kończy. Cmokam w rozczarowaniu. Brakuje mi widoku krwi, ale to opowieść na inny dzień. Czekają na nas przecież samotniki, sromotniki, sramotniki, czy jak tam je zwą. Wiem, że cuchną gorzej niż kibel w mojej knajpie, ale odpowiednia odległość wystarczy, aby to nie doszło do naszych nozdrzy. Może pomóc w tym dym, którego chmura roztacza się nad głowami. — Jaki w ogóle jest cel tych capiących potworów? Tak się zastanawiam. Czy to nie dziwne, że z Piekła wylazło wszystko, co wodzi na pokuszenie? — myśl godna filozofa. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Głuche pstryknięcie zapalniczki i woń tytoniu uderzająca w nozdrza skupia jej uwagę ponownie na mężczyźnie obok. Papieros w jego ustach nie wywołuje większego zdziwienia. Nie tylko wygląda jej na takiego, który by palił, ale też nie pamiętała, kto by w plemieniu nie palił. To jednak była inna sytuacja. Raz, że częściowo była to tradycja, dwa – że nie palili w środku lasu. To było nierozsądne. Mężczyzna obok nie wyglądał, jakby był tego świadomy. Nie wyglądał też na takiego, który przyjąłby spokojnie zwrócenie uwagi lub odebranie mu papierosa. Nie chodziło o sam fakt, że palił. Chodziło o to, że martwiła się o las. — Zadbaj o to, żebyś nie zaprószył ognia – mówi jedynie, nim odwraca ponownie wzrok w stronę korowodu bestii piekielnych, tym razem tych, które biły się między sobą, bawiąc nie tylko ludzi poniżej jej, ale i jej towarzysza. Nie odzywa się. Jej to nie bawi. Nie chce posądzać Lanthierów o okrucieństwo, ale muszą wiedzieć, czym skutkuje takie właśnie ułożenie korowodu, nieoddzielenie wytrzeźwiałków od obłudników. Być może mieliby lepsze argumenty, gdyby spytała ich, dlaczego postępują właśnie w ten sposób. Chciałaby z kolei usłyszeć argument, dlaczego bezimiennego towarzysza interesowało, gdzie mieszkała. — Jestem przejazdem – częściowo kłamie, częściowo nie. Nie jest tubylcem, nie wychowała się na tych ziemiach. Ale nie jest też przejazdem, skoro od kilku miesięcy pomieszkiwała z Marvinem w Wallow. Jej status jest bliżej nieokreślony i nie widzi powodów, żeby próbować to naprawiać, szczególnie w towarzystwie człowieka, którego widzi pierwszy raz na oczy. Samotniki śmierdzące kończą korowód, po którym nastaje kilkuminutowa przerwa, zakłócona rozmyślaniami natury filozoficznej. Gdzieś w oddali czarownicy z niecierpliwością przemieszczają się między sobą, a dzieci zaczynają piszczeć, płakać i śmiać się głośniej, niż potrafi przeciętny dorosły człowiek. Czy to nie dziwne, że z Piekła wylazło wszystko, co wodzi na pokuszenie? — Na przykład barghesty – rzuca z nutą ironii, o którą sama by się nie posądzała, podnosząc głowę, aby spojrzeć ponownie na twarz mężczyzny. – Albo kołysanki i słomki. – Istoty, które częściej pomagały przy domostwach, niż faktycznie szkodziły. W zasadzie to interesujące, bo w całym swoim życiu nie dostrzegła, aby te istoty faktycznie przyczajały się przy domach i komukolwiek pomagały. Może to czarownicy stali się mniej gościnni, może to postęp wypierający istoty takie jak te. – Wszystko ma swój cel, nawet jeśli wydaje się pierwotnie zupełnie niepotrzebne. – To nauki, które wyniosła z plemienia. Wszystko ma swój cel. Nawet najdrobniejszy robak użyźnia glebę, aby mogła wyrosnąć z niej roślinność. Potem staje się pokarmem dla ptaków, zaś ptaki mają kolejne funkcje. Wszystko jest po coś. – Nasz Stwórca obmyślił sobie to lepiej, niż jesteśmy w stanie pojąć od tysięcy lat. Ale może kiedyś uda się Go spytać. – Kącik ust drga w dość jednoznacznym geście. – Za kolejne kilka tysięcy lat, gdy wróci. Czy to się stanie? Być może. Ale najpewniej tego nie dożyją. Jedyną szansą jest zapytanie kogoś z Piekielnej Trójcy – więc dowiedzą się nie prędzej niż po własnej śmierci. Wtedy ta wiedza nie będzie im już potrzebna. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
— Spokojna twoja rozczochrana — macham ręką od niechcenia. Nie kłamię, bujne ciemne włosy na pewno są niesforne. Orientuję się w tym każdego dnia, gdy z odpływu zlewu próbuję wyciągać kłaki Lili. — Wiem, jak się pali — zamykam zapalniczkę. Musiałbym zasnąć tutaj najebany, bym pozwolił, żeby chociaż ziarno tytoniu spaliło się samo, nie wlatując mi do płuc. Las znosił już gorsze katastrofy, a ja nie jestem industrialnym cwaniaczkiem, potrafię uszanować tradycję i fakt, że gdzieś tam, prawdopodobnie wiele mil stąd, podobno znajdują się wrota do Piekieł. Wypuszczam więc dym gdzieś nad jej głową i zaciągam się ponownie, niedopałek wkrótce wyląduje w trawie, ale jeszcze nie teraz. — Ta, ja też — odpowiadam. — Od kilku lat przejeżdżam — i nie mogę wyjechać. Na początku chodziło o wyrwanie się z Anglii i strach przed wymiarem sprawiedliwości. Brytyjskie więzienia nie słyną ze skandynawskich warunków, o których opowiadał mi Kjall na statku. Podobno można dostać jedynkę z radiem — ja miałem dwójkę z wpierdolem dla nowych co trzy dni. Grunt, że nie mnie bili. Niejeden tego nie przeżył, zwłaszcza gdy siedział za okrucieństwa. Pobicie nie jest okrucieństwem, jest naturalną częścią każdego dorosłego mężczyzny, ale co ta baba miałaby o tym wiedzieć? Nie chodzi o jej cipę, tylko o fakt, że jej palce — choć zmęczone od pracy — nie noszą śladów walki. Nie jestem aż tak zaznajomiony z piekielnymi bestiami, by po prostu jej odpowiedzieć. Gapimy się więc na siebie jak te dwa cepy, a ja pociągam papierosa, znów wypuszczając dym ponad jej głową. — Barghesty? Wielkie i niepokonane bestie udomowione przez grupę bogatych dupków z lasu? — prycham pod nosem, ale muszę przyznać sam przed sobą, że gdybym stanął z takim oko w oko, tak zeszczałbym się w spodnie ze strachu. Oczywiście o ile byłby rozwścieczonym i niewytresowanym osobnikiem. — Jedyne co powinien powiedzieć nasz Stwórca to „przepraszam” — to ostatnie zdanie szepczę już bardziej pod wąsem niż do niej, ale nie mam pewności czy mnie nie słyszy. — Za kilka tysięcy lat, koleżanko, to ty będziesz dawno martwa, a Piekło zimne — szczerzę się do niej imponującymi brakami w tylnym uzębieniu (ten wybili mi w pierdlu, a ten na ulicy). Ale i tak stoję i gapię się na te monstrualne potwory, jakbym odkrywał właśnie coś nowego. Doceniam ich majestatyczność do tego stopnia, że dopalony pet ostatecznie ląduje pod moim butem i z wysoką dokładnością upewniam się, że jest zgaszony. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Nie ma wątpliwości, że wie jak się pali, skoro papierosa nie wyciąga po raz pierwszy. Interesuje ją jednak przede wszystkim dobro natury i stworzeń, dla których las jest domem. Odrobina dymu zwyczajnie uleci pomiędzy koronami drzew, nie robiąc większej szkody – zaprószenie ognia będzie w skutkach katastrofalne. Miałaby kilka pytań odnośnie przejeżdżania od kilku lat, na przykład, w jaki sposób jest to możliwe, ale z drugiej strony nie był to jej interes. Najpewniej po dzisiejszym dniu nie spotka już tego człowieka ani razu w swoim życiu, nie widzi więc powodów, aby się nim interesować. Przerwa mija niewyobrażalnie szybko, a za moment zaczyna się kolejna część Kawalkady – właśnie ta z przywołanymi przed chwilą barghestami. Nawet jeśli nie do końca podoba jej się nazwanie Lanthierów grupą bogatych dupków z lasu. Byli bogaci i byli z lasu, ale nie byli dupkami. Sandy poznała jakiś czas temu jednego z nich i zdecydowanie mogła wyrobić sobie opinię na jego temat. Jeżeli wszyscy byli choćby podobni, określenie to do nich nie przystawało. Nie jej jednak było bronić honoru Lanthierów, gdy o wiele bardziej interesujący był temat samych barghestów. Wielkie i niepokonane bestie okazywały się do pokonania, jeżeli- — Wystarczy znaleźć na nie sposób. Jakiś czas temu jeden z nich nie tylko ją ugryzł, ale udało jej się poskromić rozsierdzoną samicę i zmusić, aby sama, niemalże dobrowolnie poszła za nimi do Rezerwatu, gdzie została opatrzona. Ciekawe, czy dzisiaj czuła się na tyle lepiej, żeby iść spokojnie w Kawalkadzie? Powątpiewała. Krótkie zerknięcie spoczywa na twarzy towarzysza, kiedy dochodzi do wniosku, który podsunęła Sandy parę chwil wcześniej. O to chodzi – żadne z nich nie spotka Stwórcy i żadne nie będzie w stanie zadać mu pytania. Pewne tajemnice pozostaną nimi i najwidoczniej nie im przypada ich rozwikłanie. W tym samym momencie jest zresztą świadkiem, jak pomiędzy trawy upada pet. Wargi ściągają się w niewypowiedzianej emocji, podobnie jak brwi i ostatkiem sił powstrzymuje się od westchnięcia. — Zabierz go. Tobie zwierzęta w domu nie śmiecą – mówi mu jeszcze na pożegnanie. Ostatnie zwierzęta kończą pochód bestii, a ludzie zaczynają rozchodzić się do domu. Nie inna jest Sandy, wycofując się zwyczajnie w gęstwinę lasu. Jeszcze nie wie, że za moment wpadnie na ścieżkę szlaku leśnej pielgrzymki, na której towarzystwo będzie kontynuowane, choć zdecydowanie mniej napastliwe niż zaledwie przed chwilą. Jack i Sandy z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
10 maja 1985 Z jakiegoś powodu naprawdę nie spodziewał się, że tak trudno jest znaleźć żelki w dinozaury. Przecież to jest, kurwa, skandal. Powszechnie wiadomo, że dzieci lubią dinozaury. Lubią też żelki. Więc dlaczego nikt jeszcze nie wpadł na to, żeby sprzedawać żelkozaury? Obszedł kilka sklepów, ale najlepsze co znalazł to żelki-żabki, więc wziął je, bo córka Murphy’ego lubi kolor zielony. Wciąż był sfrustrowany tym, że nie poszło zgodnie z jego planem, więc jako prezent pocieszenia dla siebie, to znaczy, dla małej, dokupił jeszcze pluszowy breloczek w kształcie dinozaura z krótkimi łapkami i roześmianą paszczą. Zagadał się przy tym ze sprzedawczynią i opuścił gardę, w efekcie czego dał sobie wcisnąć jeszcze jakieś wykopaliska dla dzieci. Synowi na pewno się spodoba! — zapewniała, a Sebastian nie był pewien, czy wyjaśnić najpierw, że to nie chłopiec, czy że to nie jego, więc ostatecznie skończył z „to poproszę”. I tak właśnie na polanę dotarł wyposażony w żelki, czekoladki, pluszowego dinozaura i grę w wykopaliska. — To dla małej — rzuca na powitanie, przekazując do ręki Murphy’ego reklamówkę. — Jak ma na imię? — czuje się zobowiązany zapytać, skoro jest o krok od awansowania na wujka; wiadomo przecież, jak działają prezenty. Źle robi, jak pozna imię, to będzie mógł przypisać je do smutnych oczek, wypełniających się łzami na wieść o tym, że tata znów nie ma czasu. No nic. Jak było trzeba, wciskał robotę szeregowym z chorymi rodzicami pod opieką, wciśnie i takiemu ze zdrowym, stęsknionym dzieckiem. Służba nie drużba. — Rozgrzewka dla płuc — wysuwa w stronę Daniela paczkę fajek i sam bierze jednego — i możemy zaczynać. Sam nie jest jeszcze pewien, jak dokładnie ma przebiegać ta nauka. Czy sparing będzie miał sens, zakładając, że Murphy będzie korzystał tylko z esencjomagii? Może i tak. Jak odczuje jej efekty na sobie, to może się szybciej nauczy, z czym wiąże się w praktyce. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia