Witaj,
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t1375-jack-remington
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1487-jack-remington
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1481-skrzynka-jacka-remingtona
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f201-roseberry-corner-12
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1488-rachunek-bankowy-jack-remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t1375-jack-remington
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1487-jack-remington
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1481-skrzynka-jacka-remingtona
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f201-roseberry-corner-12
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1488-rachunek-bankowy-jack-remington

Jack Remington

fc. Tom Hardy





 
nazwisko matki Godfrey
data urodzenia 24.10.1945
miejsce zamieszkania Sonk Road, Saint Fall
zawód właściciel pubu „The Drunken Liar”, korsarz na zlecenie
status majątkowy przeciętny
stan cywilny kawaler
wzrost 190 cm
waga 102 kg
kolor oczu niebieskie
kolor włosów ciemny brąz
odmienność -
umiejętność -
stan zdrowia ciągoty do alkoholu
znaki szczególne akcent Cockney, znamię w kształcie róży wiatrów na lewym nadgarstku, stare marynarskie i więzienne tatuaże na rękach, plecach i klacie, mnogie blizny na ciele: pociągła długa idąca przez prawe udo, dwie szarpane na lewym ramieniu

magia natury: 0 (I)
magia iluzji: 0 (I)
magia powstania: 0 (I)
magia odpychania: 0 (I)
magia anatomiczna: 13 (II)
magia wariacyjna: 0 (I)
siła woli: 13 (II)
zatrucie magiczne: 2

sprawność: 32
gibkość: I (1)
pływanie: II (6)
rzeźba: I (1)
żeglarstwo: II (6)
szybkość: II (6)
udźwig: II (6)
walka wręcz: II (6)
charyzma: 2
dowodzenie: I (1)
kłamstwo: I (1)
wiedza: 9
język francuski: I (1)
magicyna: I (1)
zarządzanie i ekonomia: II (6)
zoologia: I (1)
talenty: 11
celność: I (1)
gotowanie: I (1)
majsterkowanie: I (1)
percepcja: I (1)
prawo jazdy: I (1)
tropienie: II (6)
reszta: 2, 1PSo



rozpoznawalność I (anonim)
elementary school Foggy Quay Primary School, Londyn
high school -
edukacja wyższa -
moje największe marzenie to wrócić do Londynu
najbardziej boję się ataku syreny, więzienia
w wolnym czasie lubię pływanie kutrem, mordobicie, dobry alkohol, jeździć na motorze
mój znak zodiaku to skorpion


I. Pieprz w zupie mlecznej


W życiu doceniam tylko dwie rzeczy. Kawałek boczku w jajecznicy i słoną morską falę uderzającą w ryj. Gdy kawałek słonego boczku wpada w morską toń — wtedy zaczynają się prawdziwe problemy, na jakie nie ma żadnego patentu.

Nigdy nie byłem człowiekiem o przesadnej cierpliwości. Imię dostałem po dziadku, który był wilkiem morskim, żeglarzem na HMS Britannia's Schield. Jack — nic więcej. Jack! — krzyczano za dziadkiem, gdy pijany wdrapywał się na maszt, by poprawić powiewającą tam dumnie flagę Wielkiej Brytanii. Rodzina Remingtonów od pokoleń składała się z mężczyzn z solą w żyłach, a ja nie zamierzałem łamać tej tradycji. Stary żeglarz nie dorobił się niczego oprócz długów z rumu i kart. Wszystko, co zarobił, przepił, przejadł i przegrał. Aż do 37 roku życia pozostawał kawalerem, kiedy to ożenił się ze starszą o 20 lat możną wdówką z Bristolu, która dała mu wikt i opierunek w zamian za młodszego kochanka. Kilka lat później osierocił jednego bękarta, którego zmajstrował tuż po zakończeniu wielkiej wojny. Do tej pory nie wiem, dlaczego wyróżniono go na tyle, bym nosił jego imię. Niedługo po narodzinach zostawił swojego syna portowej dziwce na odchowanie. Wrócił po niego, gdy ten skończył 10 lat, czyli — zgodnie z rozumowaniem dziadka — był dostatecznie duży, aby łowić z nim ryby.

Bill! — krzyczano za moim ojcem, gdy pijany szczał za burtę. Niewiele brakowało, a wpadłby w morze, zmywając swój grzeszny żywot w fali. Bill, podobnie jak jego stary, żył życiem kawalera, mając w ofercie jedynie zepsute zęby, miłość do rumu i pecha w kartach. Widać niedaleko pada jabłko od jabłoni. Tak jak przykazywała rodzinna tradycja, życie spędził na łajbie. Jego dziecięce marzenia o zaciągnięciu się do marynarki wojennej ziściły się na krótki czas podczas drugiej wielkiej wojny. Jeszcze jako młokos pływał z brytyjską armią po morzach i oceanach. Gdy pytałem go o tamte czasy, odpowiadał, że niewiele z nich pamięta. Statki transportowe rządziły się własnymi prawami, co w wolnym rozumieniu Billa oznaczało picie na umór.

Miał 27 lat, gdy skończyła się wojna i 27 lat, gdy przyszedłem na świat.

Jack — tak mi mówią, bo nie dorobiłem się innego imienia, niosąc rodzinny ciężar na swoich barkach.

II. Ku brzegom angielskim

Moja matka miała na imię Emma. Była kobietą miernej urody i niewielkiego rozumu, która do Bostonu trafiła przez przypadek, bo pochodziła z Hellridge, gdzie psy szczekały dupami. Wielkie miasto kusiło możliwościami, prawdopodobnie szukała tam lepszego życia, a znalazła mojego ojca. Bill! — krzyczała za kochankiem, gdy zostawił ją z 2-letnim mną, wypływając w rejs Kluczącą Morwenną, statkiem łowczym Deckenów, by polować na syreny pod ich banderą. Miałem 6 lat, gdy wrócił z wydłubanym okiem i zabrał mnie na morze, obiecując matce, że wychowa syna na prawdziwego mężczyznę. Do Bostonu wróciłem dopiero 10 lat później, ale o tym potem.

Morze było zimne i pełne niebezpieczeństw. Pamiętam do dzisiaj przerażający mróz i to, jak trzęsły mi się od niego nogi. Pamiętam, jak chowałem się w kajucie kapitana, pomiędzy skrzyniami zrabowanych z okolicznych wysp dóbr. Z opaską na oku mój ojciec zyskał miano Jednookiego Billa, a ja pieszczotliwie stałem się Żelaznorękim Jackiem — maskotką załogi Kluczącej Morwenny. Z kawałkiem patyka, zbyt dużą czapką na łbie i kompletnym niezrozumieniem dla otoczenia, uczyłem się życia na morzu. Wkrótce każdy z marynarzy stał się wujkiem, a kapitan statku panem dziadkiem. Jeszcze przez wiele lat nie wiedziałem, że nie łączą mnie z nimi żadne więzy krwi. Łódź pływała po Atlantyku, nie raz zahaczając o brzegi Afryki i Europy. Przywykłem do widoku krwi, gdy obserwowałem, jak Pan Dziadek rozcina gardła morskim potworom, klepiąc mnie potem czerwoną łapą po ramieniu i mówiąc, że w ten sposób ratujemy świat. Czemu miałbym mu nie wierzyć? Obrzydzała mnie wizja syreniego odwłoku. Nie wiedziałem, jak do człowieka można było przytwierdzić rybi ogon i pytałem Lucyfera w modlitwach, nieświadom, że na świecie istnieją też inne wiary.

Do wybrzeży Brytanii dobiliśmy na dłużej, gdy miałem 8 lat, a Jednooki Bill powiadomił załogę, że tu zostaje i nie wraca do Stanów. Sądził, że ułoży sobie życie i — kto wie — można pozna jakąś uroczą wdówkę, która mu je zasponsoruje. Zamiast wdówki zjawiła się gruźlica i to ona zweryfikowała jego plany kilka lat później. 4 lata spędziłem w Londynie. Nauczony do poruszania się po łajbie przez wiele dni miałem jeszcze trudności ze złapaniem równowagi, a po nocach śnił mi się ocean. Rozwijające się miasto, Elżbietę II na tronie i początki edukacji wspominam dzisiaj z niechęcią. Ojciec nie dbał o to, komu mówię o syrenach i Lucyferze, więc zamiast kolegów w swoim wieku, zyskiwałem tylko podbite oczy za opowiadane herezje. Czekałem jak na zbawienie, gdy obudzi się we mnie pierwiastek magii, bo obrzydzenie, jakie czułem do niemagicznych, było wyczerpujące. To stało się niedługo przed moim dziesiątym rokiem życia, gdy zamiast kolejnego strzału w pysk od chłopaka z klasy wyżej, postawiłem na swoim. Moja pięść zmieniła się w twardy kamień, bo gdy prałem go po mordzie, tak stracił co najmniej trzy zęby. Jedno objawienie nie uczyniło mnie pełnoprawnym czarownikiem. Musiałem nauczyć się zamykać mordę i do tej pory trzymam się tego postanowienia, wierząc, że lepsza od paplania jest praca fizyczna.

Miałem 12 lat, gdy miałem rozpocząć prawdziwą naukę w szkółce, ale mój staruszek postanowił sobie inaczej. Gruźlica zabrała go do Piekła, a mnie osierociła i zostawiła na świecie samego. Nie byłem już wtedy młokosem, który biegałby z drewnianym mieczykiem po pokładzie, udając pirata, a wyjątkowo sprawnym chłopcem, który rósł ponad miarę, prawdopodobnie przez ryby, którymi mnie karmiono. Ani śniło mi się iść do sierocińca, miałem przecież rodzinę na Kluczącej Morwennie. Kręciłem się po porcie jeszcze kilka miesięcy, żebrząc o chleb i kradnąc, aż do portu nie dobił statek z dziecięcych lat. Pan Dziadek zlitował się nad gołowąsem i zatrudnił mnie na łajbie, bo chociaż brak mi było odpowiedniej sprawności, porównywalnej do starych marynarzy, tak byłem dostatecznie mały, żeby wcisnąć się wszędzie tam, gdzie oni nie mogli. W ten sposób rosłem jeszcze kilka lat, myjąc gary, czyszcząc zakamarki i tasując karty. Kapitan Decken stał się moim mentorem i największym idolem i to od niego przyjmowałem nauki magii. Szło mi miernie, ale ten przyjął sobie za cel, by wyprowadzić mnie na prawdziwego czarownika. W porcie we francuskim La Pallice kupił mi podręczniki do magii rytualnej, w hiszpańskim Bilbao świece, a w drodze powrotnej przez Liverpool pokazał mi tajniki magii anatomicznej. Miałem szesnaście lat, gdy w bostońskim porcie Pan Dziadek dzięki swoim kontaktom załatwił mi szansę na podejście do egzaminów w szkółce, które miałyby dać mi pozwolenie na pentakl, athame i — co najważniejsze — chrzest. Poszło mi miernie, ale nawet słabe oceny były wystarczające, aby przyznano mi podstawowe prawa czarownika. W moim chrzcie wzięła udział cała załoga, lecz zjawiła się na nim kobieta, którą rozpoznałem dopiero po czasie. Emma Godfrey nie była już młoda, jej twarz przypominała szarą masę naznaczoną zmarszczkami. Kilka krótkich rozmów, jeden obiad, trzy dni spędzone na kanapie w małym bostońskim mieszkaniu i przyrzeczenie, że wrócę, chociaż przelała potok łez.

Wróciłem dopiero 20 lat później, ale o tym potem.

Z pentaklem na piersi, athame przy pasie i denną wiedzą stałem się czarownikiem. Z latami ćwiczeń fizycznych i pracy — marynarzem. Ekspedycje trwały długo, wypływaliśmy na wiosnę, wracaliśmy zimą, a ja naprzemiennie zahaczałem o Maywater, gdzie pracowałem przy renowacji statków w stoczni, a Londyn, gdzie rozpuszczałem wszystkie zarobione w ten sposób pieniądze. Jako Anglika oszczędziła wojna wietnamska. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Im starszy byłem, tym łatwiej było mi się pogodzić ze śmiercią przyjaciół, którzy już nigdy nie wracali z odległego lądu. Życie dzieliłem na dwa.
Jack! — krzyczały za mną dryblasy z londyńskich pubów, gdy wyczołgiwałem się po schodach, żeby zaraz potem rozpocząć mordobicie.
Jack! — krzyczała blondynka, gdy rano uciekałem z jej mieszkania, by już się z nią nie spotkać. Wiele lat później przysłała mi list, twierdzący, że muszę wrócić, ale nigdy na niego nie odpisałem, nie dopytując, jaki był tego powód.
Stare kawalerstwo było mi zapisane w gwiazdach, nawet jeśli nigdy nie przywiązywałem do nich ezoterycznej wagi. Stroniłem od niemagicznych, w pamięci mając tamte młodzieńcze lata, gdy za wyznanie wiary przekazywanej mi przez ojca, dostawałem po mordzie. Ciągłe obcowanie z syrenami wymusiło na mnie pracę nad własnym charakterem i zaciskanie zębów, tylko po to, by uderzyć w odpowiednim momencie. Niebezpieczne środowisko, rozszarpanie skóry albo odcięcie palców nie stanowiło dla załogi wyjątku, stawało się normalnością. To przez to więcej czasu poświęciłem na magii anatomicznej, już jako dojrzały młodzieniec, krusząc oczy nad podręcznikami i testując na przyjaciołach podstawowe czary z jej zakresu. Szybkie zasklepienie rany, założenie opatrunku, podstawowe leczenie — nic z tego nie stanowiło już dla mnie wyzwania.

III. Gdzie ta keja?

Miałem dwadzieścia trzy lata, gdy pierwszy raz odciąłem głowę syrenie. Mieszkała u wybrzeży Casablanci, gdzie dobiliśmy brzegu, prowadząc handel z tamtejszymi kupcami. Postój trwał dwa tygodnie, a ostateczne rozwiązanie nastąpiło dnia ostatniego. Widziałem już wcześniej ludzką krew cieknącą z nosów, widziałem syrenią, która ściekała szczelinami do bakisty. Tamten moment zaważył na tym, jakim człowiekiem się stałem. Już widziałem, jak otwiera swoją paszczę, by rozerwać mnie — zwabionego lamentem w jej okolice, brodzącego po pas w zimnych wodach oceanu — na strzępy. W tle usłyszałem krzyk, syrena rozproszyła się, jaźń wróciła na swoje miejsce i wbiłem jej nóż prosto w krtań. Padła trupem w toń oceanu, przykryła ją ciemna fala, a ja uciekłem na statek, przyrzekając sobie, że żadna więcej mnie nie dosięgnie.
Od tamtej pory każdy ruch w wodzie oznaczał dla mnie cel. Każda syrenia łuska była wyzwaniem. Nigdy nie parałem się wyrywaniem ich, byli od tego inni, a mi brak było cierpliwości i zręczności, ale nie skłamię, jeśli powiem, że nie było drugiego takiego na Kluczącej Morwennie, który by z podobną mi pasją wyłapywał te morskie poczwary.

Gdy człowiek otoczony jest tylko przez bezkres oceanu, a słone fale biją w rufę, łatwo jest oszaleć. Odczułem to jeszcze zanim ukończyłem 30. rok życia. Tytoń nabity w fajkę sprawiał, że moje palce stawały się żółte. Tymczasowe postoje w obskurnych portach, że mój nos był coraz bardziej koślawy. Nastał 1975, a ja dojrzałem. Niełatwo było stronić od niemagicznych, gdy opanowali oni cały świat, ale żadnego z nich nie zaliczyłem do grona moich przyjaciół. Goryczka piwa uderzała do głowy, ostry rum palił gardło, a ja stałem przy burcie, śpiewając marynarskie szlagiery ku wybrzeżom Hiszpanii. Opłynąłem świat co najmniej dwa razy, złowiłem setki ton ryb, zamordowałem 5 syren. 31 grudnia 1973 roku popełniłem błąd. Londyński port nie słynął ze swojej przychylności, a ja ze swojego rozumu. Potrzebowałem tylko dwóch celnych ciosów, by poharatać jednemu z tamtejszych ludzi twarz. Na moje nieszczęście, czająca się za rogiem policja w porę opanowała sytuację, a mnie, zakutego w kajdany, wepchnęła w czeluście więzienia, gdzie czekać miałem na proces. Usiłowanie morderstwa, tak to nazwali. Zwykła pijacka bójka, tak nazywałem to ja. Sędzia w głupawej peruce wydał na mnie wyrok, który według mojego obrońcy był naszym sukcesem. Nie widział w moich oczach zadowolenia, gdy słyszałem o dwunastu latach za kratami.
Początki w więzieniu nie były proste. Moje największe zmartwienia dotyczyły tęsknoty za morzem, w porę okazało się, że to najmniejszy z problemów. Braki jedzenia, ciągłe wojny wewnątrz gmachu, niebezpieczeństwo czające się na każdym kroku — na statku byłem przyzwyczajony do marynarskiej braci, w pierdlu musiałem spodziewać się ataku z każdej strony. Wbrew przekonaniom służb, nie zająłem się jak każdy porządny więzień czytaniem książek i nie marnowałem czasu. Tamtejsza hierarchia wymagała działania i postanowiłem je podjąć, dołączając do grupy osadzonych, panujących pieczę nad jednym z bloków. Bezprecedensowe 3 lata spędzone na pokrywaniu mojego ciała kolejnymi obrazkami, trzy lata bez pentakla i athame, które odebrano mi przy aresztowaniu, które mieli oddać mi, gdy wyjdę. Gdy usłyszałem o planie ucieczki, na początku nie chciałem się zgodzić, wiedząc, że wtedy nigdy ich nie odzyskam. Gdy minęła kolejna bezsenna noc wypełniona krzykami z sąsiednich cel, wiedziałem, że kolejne 9 lat byłoby moim samobójstwem. Uciekliśmy w sylwestra, ostatni dzień 1976 roku. Ja i 3 innych, przeciskających się rurami, kanałami, skaczącymi przez płot, aby za wszelką cenę uniknąć pojmania przez więzienne straże. Perfekcyjnie wybrana data musiała oznaczać sukces, bo pijana gwardia, nie zauważyła naszej nieobecności aż do 2 stycznia, gdy to wsiadając na rybacki kuter dawnego znajomego, który miał mnie wywieźć z kraju, dowiedziałem się, że wydano za mną list gończy. Miałem już nigdy nie dobić do brytyjskiej ziemi, porzucając ojcowiznę. Nie chciałem wracać do Bostonu, zbyt zawstydzony własnym postępowaniem i potencjalnymi konsekwencjami w Latającym Holendrze. Zaczepiłem się więc na francuskim transportowcu, gdzie wkrótce okazało się, że wielu z nas ma podobne historie. Hiszpan — Yeray — w kraju miał wielotysięczne długi. Norweg — Kjell — napadał kiedyś na banki. Tylko Włocha — Erardo — na wszelki wypadek nikt nie pytał, plotkując o powiązaniach z sycylijską mafią. Nie oglądając się za siebie, znów rozpocząłem nowe życie, tym razem bez pentakla i athame, moc tłamsząc w sobie i śniąc o Kluczącej Morwennie.

IV. Białej mewy krzyk

To był rok 1978, a ja nigdy nie byłem w Algierii. Chociaż miałem zostawić za sobą bandycką ścieżkę, tak nie oznaczało to abstynencji albo poprawności. Wciąż byłem tym samym Jackiem, który humor odziedziczył po swoim ojcu. Staliśmy tam bite dwa tygodnie, a ostatniego dnia, gdy świtem w jednej z tamtejszych tawern wychylałem kieliszek obrzydliwego Araku, opowiadając nierozumiejącemu mnie barmanowi, że pora wypływać, dosiadła się do mnie kobieta. Lila — tak się przedstawiła, ale nie słuchałem jej nadto. Pijany, wiedzący, że minie mniej niż 24 godziny, by opuścić port i wrócić na morze, zgodziłem się na jej propozycję. Pieniędzy nie potrzebowałem, to jedna z tych rzeczy, której zawsze ma się zbyt dużo, będąc marynarzem. Nie dlatego, że płacą krocie, a dlatego, że nie ma gdzie ich wydać. Chciała dostać się do wybrzeży Ameryki, łamanym angielskim wyjaśniła mi, że da mi wszystko, a ja to wszystko wziąłem. Dopiero gdy ściągałem jej bluzkę, dostrzegłem na szyi pentakl, a na karku znamię czarownicy. Nie było mowy o pomyłce. Po tylu latach przyzwyczaiłem się już, że tamto życie zostawiłem za sobą, ale z czarownicą u boku, nawet jeśli transportowaną pod pokładem nielegalnie, za dobrą flaszkę dla sternika i kilka obietnic dla reszty załogi. 2 tygodnie mieszkała między towarem, a ja, niczym dobry gospodarz, znosiłem jej wodę i racje żywieniowe, częstując się jej obecnością. Zbyt wiele mówiące usta dało się zatkać, a pośród mężczyzn towarzystwo ładnej kobiety, nawet jeśli przynoszące pecha, było na wagę złota. Chociaż ledwie dało się z nią porozumieć, niedługo przed wyjściem do bostońskiego portu, przyznałem się do swojego pochodzenia, licząc, że pomoże mi wrócić do tego, co mi pisane. Fałszywe papiery od dawnego znajomego w zamian za jej obecność — to nie czyniło ze mnie romantyka, ale to dzięki Lili odzyskiwałem wiarę, że aresztowanie w Londynie nie przekreśliło moich szans na normalne życie. Mieszkałem z nią jeszcze 3 dni, nim dostrzeżona na ulicy twarz matki, która na całe moje szczęście, nie zauważyła mnie, znów zmusiła mnie do ucieczki ze wstydu. Tym razem pojechałem prosto do Saint Fall, próbując stawić czoła przeszłości. Maywater nie zmieniło się bardzo, a Deckenowie dalej byli pomocni. Przez wzgląd na moją wierną służbę na statkach, wstawiennictwo i odpowiednie nazwisko pozwolono mi na ponowne uzyskanie pentakla i athame, w zamian za przysięgę, że te zaginęły w morskiej toni. Znów czułem się sobą, przynajmniej częściowo. Znów byłem kimś i znów mogłem wszystko. Lila czasem wysyłała mi listy z Bostonu, ale rzadko kiedy cokolwiek z nich rozumiałem. Francuski transportowiec odpłynął w siną dal, a ja zostałem, pełniąc posługę przy utrzymaniu statków w Maywater aż do 1981 roku, kiedy to gromadząc oszczędności, pożegnałem się z pracodawcami, mówiąc im wprost, że jestem już na to za stary.

Za zgromadzone fundusze wykupiłem mały lokal w Sonk Road, obwieszczając Lili w liście „przyjeżdżaj, będziesz lać piwo”. The Drunken Liar miało gościć wszystkich, ale rozpuszczone odpowiednio plotki ściągały tam głównie magicznych. Gościliśmy więc magicznych, a jeden z nich niedługo potem wyjawił mi sekret — jest taka grupa....

Kowen Nocy poznałem dzięki Malcolmowi. Był starym pomarszczonym gościem, który podobnie jak ja, stronił od towarzystwa niemagicznych. Wspominał o Lilith i jej poświęceniu, byśmy w końcu nie byli zależni od śmieci, którzy próbowali zrujnować mi życie. Nie obiecywał złotych gór, a ja patrzyłem na niego spode łba, kręcąc tylko głową z niedowierzaniem. Wcześniej nie miało dla mnie znaczenia czy modlę się do Lucyfera, Lilith czy Aradii. Robiłem to od okazji, ale im dłużej opowiadał mi wyjątkowości naszej rasy, tym bardziej mu w to wierzyłem. Jeśli był ktoś, o kim warto było wspominać w swoich myślach, aby błagalne marzenie pozbycia się stąd moich wrogów, ziściło się, tak mogłem to robić, stopniowo i bez większego przekonania spotykając się z nimi, w potwierdzeniu, że utrzymam to w sekrecie. Słowo droższe od pieniędzy, a ja, chociaż rzadko kiedy składałem obietnice, tak złożone zawsze wypełniałem z pełną uczciwością.

The Drunken Liar na początku nie działał legalnie, ale wisząca nade mną wizja kościoła, nieznajomość tego kraju, w którym się urodziłem, tak nie mieszkałem dłużej niż kilka lat, przytłaczała mnie na tyle, że w końcu zdecydowałem się wysłać odpowiednie papierki, rzecz jasna ze wsparciem, bo za cholerę nie potrafiłem zorientować się w zbędnej biurokracji. Ktoś wspomniał, że są takie maszyny, co potrafią napisać pisma za mnie, inny powiedział, że sprytni ludzie stworzyli całe konsole do gier, ale nigdy mnie to nie interesowało. Minął rok funkcjonowania pubu, gdy dzięki staraniom udało mi się uzyskać odpowiednie pozwolenia od ratusza i mogłem zabezpieczyć lokal tak, by włazili tam tylko czarownicy. Moja niechęć do przeciętnych śmiertelników była na tyle silna, że na tej przedwczesnej emeryturze planowałem zwyczajnie odciąć się od nich. Dlatego zdecydowałem, że chociaż będzie przynosić mniejsze zyski, tak The Drunken Liar powinien zniknąć z niemagicznej mapy miasta, stając się pubem jedynie dla czarowników. Jego szemrana reputacja miała swoje zalety. To tam przychodzili ci, którzy chcieli coś załatwić. Pomagałem im, jak tylko mogłem, pobierając rzecz jasna odpowiednie opłaty i procent od sukcesu. Prowadzenie pubu wymagało ode mnie nauki — nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będę jej potrzebował. Nauczyłem się obracać dolarem, wiedząc, że ten nie śmierdzi. Prowadziłem księgi, rozliczałem się zgodnie z prawem. To, co robiłem pod ladą w The Drunken Liar miało mniejsze znaczenie. To tam można było liczyć na solidny pojedynek i porozmawiać bez oporów, bez wrażenia bycia podsłuchiwanym. Mogłem popisywać się moimi talentami, bo magia anatomiczna i podstawowa wiedza z zakresu ludzkiego ciała, pozwoliły mi na doraźną pomoc, gdy dwójka dała sobie po mordach. Mogli się tłuc dalej, ku uciesze wszystkich zebranych. Ja czas spędzałem przede wszystkim za barem, nierzadko ślęcząc nad księgami rachunkowymi, by zorientować się w dostawach, wydatkach i przychodach, jakby przypadkiem Lili strzeliło do pustego łba okradać mnie, gdy odwracam wzrok. Cyferki mieniły się w oczach, ale ostatecznie udało mi się doprowadzić do sytuacji, w której pub nie przynosił strat, a zyski. Kontakty z dostawcami nie były moją najmocniejszą stroną, ale chociaż nie znałem się na negocjacjach i najchętniej lałbym po mordzie takiego, co zechce mnie oszukać, to prowadzenie The Drunken Liar stało się moją pasją.
Kupiłem motor, znajdując w nim sposób na odcięcie się od codzienności. Przez tyle lat nigdy nie dorobiłem się samochodu, ale też nie był mi potrzebny. Dni płynęły szybko, pieniądze zawsze były mierne, a ja pogodziłem się już z tym, że nie wrócę do Londynu, który sobie ukochałem i zostanę w zasranym Saint Fall do końca życia, nalewając piwo typom takim jak ja, czasem wypływając kutrem Deckenów, gdy potrzeba mi było dorobić i śpiąc do południa, gdy tylko miałem na to ochotę.

W życiu doceniam tylko trzy rzeczy. Kawałek boczku na jajecznicy, słoną morską falę uderzającą w ryj i szklankę rumu do śniadania.
Jack Remington
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Witaj w piekle!

W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.


I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

Sprawdzający: Charlotte Williamson
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Rozliczenie


Ekwipunek




Aktualizacje


14.12.23 Zakupy początkowe (+100 PD)
11.12.23 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
11.12.23 Zakupy (-80 PD)
28.01.24 Aktualizacja postaci (+2 PSo)
1.02.24 Surowce: marzec - kwiecień
10.02.24 Zakupy (-15 PD)
10.02.24 Urodziny forum
01.03.24 Wydarzenie: Pomożecie? Pomożemy! (+35 PD)
05.03.24 Wydarzenie: Na rany Aradii (+10 PD)
21.04.24 Kalendarz (marzec-kwiecień) (+30PD, +1PSo)
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej