GŁÓWNA ALEJKA Alejka prowadząca prosto poprzez Plac Aradii do Kościoła Piekieł. Niezwykle urokliwa, przecinająca wszelkie możliwe atrakcje placu – od łuków, przez pomnik i fontannę, aż do samych drzwi kościoła. Po jej bokach znajduje się kilka ławek, a cień rzucają sporadycznie zasadzone drzewa. Idealne miejsce na spokojny popołudniowy spacer. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
1 IV 1985, Sierra Ignacio i Marvin Godfrey Wszyscy się zawsze dziwili, że z Godfreya taki oddany parafianin, a jednak. Poniedziałkowym porankiem nie odsypiał bowiem niedzielnych harców, a już wracał z pierwszej zaplanowanej na ten dzień roboty. I od razu jakiej zbożnej – mrugające światło w przedsionku. Najpospolitsza z awarii, jaką można tylko wymienić jednym tchem obok przytkanych odpływów wszelakich sprowadziła dziś na łono Kościoła swojego pokornego sługę. Sam zabieg nie trwał zaś dłużej, niż zajmowała przeciętna modlitwa, to i Marvin zdążył jeszcze złożyć ręce do szybkiego pacierza, nim pożegnał się z gmachem – do następnej Mszy – i popędził w swoją stronę, zarzucając na ramię torbę z narzędziami. Jeszcze trochę tych obiektów miał na dziś do obskoczenia. Pośpiech bywał zgubny, a nagłe potrzeby organizmu po nieprzespanej nocy – nieprzyjemne w skutkach. To skłoniło Marvina do potoczenia wzrokiem po alejce troszeczkę uważniej, niż uprzednio i rzucił mu się w oczy widok zagadkowy – otóż kram, którego nie kojarzył. A już na pewno nie stał tutaj kilkadziesiąt minut temu, gdy przechodził tędy wcześniej. Co za fortunne zjawisko. A będzie jeszcze bardziej, jeśli sprzedawca ma to, czego obecnie Marvinowi najbardziej potrzeba – najmniej doceniany napój świata. Ulgę w płynie – byle nie taką, którą woniał sam zainteresowany, gestem zachęcający do przejrzenia asortymentu pełnego słodkości. A co lepiej zadziała na niedobór chęci do życia, niż odrobina glukozy? – Dzień dobry, ma pan może też coś do picia? – Zagaił uśmiechniętego jegomościa i już otwierał portfel – Nie, ale mam coś lepszego. Zaraz zapomnisz o pragnieniu, zaręczam – zachęcił Marvina z łobuzerskim uśmiechem. Pomachał jeszcze do kogoś za jego plecami, jakby znał tę kobietę, która wyłoniła się po drugiej stronie alejki – pani też podejdzie, spróbuje, nie pożałuje. Pokażę wam coś specjalnego. Cała szuflada magicznych słodyczy, co kto tylko sobie życzy! Wyłącznie dla was, tylko dziś! Tak zachęcony Marvin nie oponował dłużej i zapłaciwszy za swoją porcję nieba w gębie, przyjął też narzucony przez sprzedawcę warunek. Jak grzeczny chłopiec, zamknął oczy i otworzył usta. Słodycz delikatniej pianki rozlała się po podniebieniu smakiem tak miłym jak drożdżowe bułeczki babci Dolores. Idealna słodycz zrównoważona nutą kwasu. Maleńka pianka od nieznajomego przywróciła słodki czas dzieciństwa. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
W Diorze smakowałam jakoś inaczej. Pachniałam? Nieistotne, bo istotne było to, że inaczej. Oczywiście fakt, że na karteczce przy telefonie miałam zapisany numer van der Deckena z serduszkiem po prawej i lewej (to absurd, że nie zdecydował się posiadać w imieniu żadnego „i” albo chociaż małego „j”, żebym mogła zapisać to serduszko prawidłowo, ale byłam skłonna mu wybaczyć), nie miał tu nic do rzeczy. Nie znałam się na perfumach, ale co nieco wiedziałam na temat eliksirów i byłam przekonana, że to efekt nie tylko roztaczanej aury, ale czystej zmiany mnie jako człowieka. Osoby? To, że byłam latynoską, nie oznaczało, że nie jestem człowiekiem, wbrew obiegowemu przekonaniu. Ale nie jego... On był przecież zupełnie inny. Byłam tego pewna, a przecież wróżbitka nigdy się nie myli. Szłam więc przez Deadberry z taką nieukrywaną pewnością siebie. Nowe rajtuzy, nowa ja. A ten planowany wyjazd do dalekich krajów? Próbowałam podpytać sąsiadkę z góry, co kiedyś była w Las Vegas, więc z oczywistych powodów w moich oczach została specjalistką od podróży, jak jest w Malibu, ale powiedziała, że nigdy nie była w Egipcie. Kiedy to usłyszałam, stało się jasne, że kobieta nie ma pojęcia, o czym mówi. Przecież doskonale wiedziałam, że Malibu jest w Afryce, a nie w jakimś Egipcie. Byłam szczęśliwa? W końcu nastał kwiecień. Słońce wychylone zza chmury, udo wychylone zza krótkiej spódniczki, brew wychylona zza opadających na twarz włosów. W Deadberry wychylił się za to tłum, który dziwnym zbiegiem okoliczności szedł wszędzie tam, gdzie ja, jakbym w ogóle nie była w stanie się od niego odgonić. Ktoś trącił mnie łokciem (Ej!), ktoś inny rzucił pod nosem soczystym przekleństwem (jebany wulgarny dupek), a ja od kroku do kroku ostatecznie znalazłam się nie przed apteką, gdzie chciałam kupić kilka gałek naocznego, a na głównej alei obok stoiska z... — O! Ma pan lizaki? — wcięłam się w rozmowę, dopiero po wypowiedzeniu ostatniego słowa dostrzegając, że mężczyzna już kogoś obsługuję. Ten za ladą straganu był wyjątkowo uśmiechnięty, ten obok mnie wyglądał, jakby zmierzał z pracy (do pracy?). Nigdy nie rozumiałam, po co ludzie pracują, ale nie byłam specjalistką w ekonomii. — Co to jest? — zajrzałam do szuflady, zaraz potem odwracając wzrok na drugiego klienta. Podobno są ludzie, co dają za darmo narkotyki w ten sposób, a potem porywają ludzi do białych samochodów. Nie byłam pewna, dlaczego białych, ale ściśnięty żołądek nakazywał pamiętać o Paganinim. Głupim, wrednym Paganinim. Na wszelki wypadek obejrzałam się za plecy, ale nie dostrzegłam tam żadnego widelca wystawionego w stronę mojego oka. Nie ścigał mnie. Skąd wiedziałam? Bo by mnie znalazł. Zapach szuflady wypchanej słodkościami aż zakręcił mi głowie, więc bez najmniejszych oporów wskazałam na czekoladkę. Była owinięta w papierek z rysunkiem papryczki chili i to mi wystarczyło. Korzenie i nazwisko zobowiązują, ostra kuchnia nigdy nie była mi obca. Pozwoliłam uśmiechniętemu sprzedawcy o jakimś dziwnym szaleństwie w oczach (kto by się tym przejmował?) położyć mleczny kawałek nieba na moim języku. — Ojej, nie wzięłam pieniędzy... Ma pan pożyczyć dolara? Bardzo proszę, oddam — spytałam mężczyzny obok mnie, który właśnie raczył się jakąś pianką, uśmiechając się grzecznie, nim rozgryzłam słodkość. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Matka Marvina na przestrzeni lat Tak czy inaczej, to nieistotne. Nie posłuchałby matczynej porady, te lubiły przeciekać przez uszy, jak woda przeciekała przez palce. Słodycz wygłaskała podniebienie, jakby delikatną rączką samej Cioci Aradii, aż do gardła cisnęły się pieśni pochwalne. Takie to było dobre. Tylko za szybko się skończyło. Zerknąwszy na obcą dziewczynę jeszcze odpędzał z ust błogi uśmiech. Chętnie otworzył portfel, zanim jeszcze pomyślał o tym, że tego dolara już może nie odzyskać. Wcisnął jej go w rękę i obróciłc się plecami do kramarza. Na chwilę zapomniał o tym, że ciągle chce mu się pić. — Proszę bardzo, droga pani — ukłonił się łebkiem i odrzekł, pokładając ufność w niezmiennym Prawie Godfreya głoszącym, że każdy dług zaciągnięty u Marvina, zostanie spłacony. W ten, czy inny sposób. Do tej myśli przytuliwszy się, jak kiedyś do babcinej spódnicy, odmaszerowywał już w swoim kierunku, gdy nagle— — Co do…? Grawitacja przestała działać. Czy też inaczej — nie działała akurat na Marvina. Któryś krok z kolei był tym ostatnim, jaki udało mu się zrobić — za kolejnym, stopa natrafiła na próżnię. Ale inną próźnię, niż ta, która wsysała do środka wnętrzności, gdy nie natrafiło się na stopień, którego się spodziewało — ta była prawdziwa, bezwzględna i bezwzględnie też unosząca biednego robotnika do góry — i to mimo wiszącego u pasa i trzymanego w torbie, ciężkiego ustrojstwa. Jakby nagle przestał ważyć cokolwiek. Świat zawirował, dookoła zrobiło się szaro, brązowo, zielono, szarobrązowozielono. — Słodki Lucyferze, ratujcie! — Wzniósł (hehe) okrzyk gdzieś, gdziekolwiek wszystko jedno. Oczy nie patrzyły, nie widziały. Zamknął je, żeby się nie porzygać. Co zrobiłby Neil Armstrong? Pewnie nie łykałby cuksów od nieznajomego, ty barani— Spróbował odbić w drugą stronę, by przestać wirować i móc skupić na czymś spojrzenie. O, na tamtej dziewczynie. Ma okazję się teraz odwdzięczyć za pożyczonego dolara. Rzut na sprawność: k100 + 14 (próg 60) |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Stwórca
The member 'Marvin Godfrey' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 90 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Lubiłam myśleć, że ten błogi uśmiech kierowany był tylko do mnie. Chociaż słodycz, który właśnie połykał drugi klient małego bazarku, mógł mieć z tym coś wspólnego, to znacznie przyjemniej było wyobrażać sobie, że to na mój widok i w tej iluzji pozostałam. Odpowiedziałam więc równie uroczym wyrazem twarzy, pozwalając sobie na krótkie zmrużenie oczu, dwa mrugnięcia długimi rzęsami i zalotne przerzucenie włosów do tyłu. To, że byłam zajęta, nie oznaczało, że nie mogłam być miła dla jegomościa. Tym milsza byłam, im bliżej było do wręczenia w moje dłonie dolara. — Strasznie pan miły... — zamrugalam jeszcze kilka razy, wręczając ten przechodni banknot handlarzowi w Deadberry. — Na pewno oddam — nigdy. Jeśli obcy człowiek na ulicy jadł słodycze od nieznajomego sprzedawcy na ulicy, to na pewno było to sprawdzone i godne zaufania miejsce, więc nie miałam najmniejszych obaw, gdy jego palce docisnęły do mojego języka kawałek czekoladowej rozkoszy o pikantnym posmaku. Szczypanie w ustach to dobry znak, żadne chili nie było mi straszne. Jadłam gorsze rzeczy. I zamknęłabym oczy, skupiając się na nim, gdyby nie to, że tuż obok mnie rozległ się dźwięk konsternacji. Spojrzałam więc na mężczyznę, szybko orientując się, że jego zachowanie jest co najmniej niekulturalne albo nieetyczne. Po prostu dziwne. Kto normalny unosi się nad ziemią albo rzuca na siebie czary, by tak się stało? Zwłaszcza w takiej chwili? Zwłaszcza w centrum — co by nie mówić — miasta. Mogłabym ocenić go na sto sposobów we własnej głowie i zmierzyć spojrzeniem, gdyby nie wypisany na przystojnej twarzy strach albo zdziwienie (trudne do rozróżnienia zważywszy na okoliczności). — Co pan robi? — spytałam szybko, nie licząc, że dostanę odpowiedź, lecz gdy obejrzałam się na handlarza, by poprosić go o pomoc, ten już dawno się ulotnił. Zdołał spakować swoje stanowisko, pobiec gdzieś i prawdopodobnie już nigdy nie pojawić się w okolicy. Szybki rachunek w głowie głosił: jeśli mężczyzna odleci do chmur, to nigdy nie będę musiała oddawać mu dolara. Jeśli mu pomogę, to może da mi nawet więcej. Niewiele myśląc, chwyciłam więc kawałek jego buta, chociaż niewiele miałam siły w rękach, licząc, że chociaż ciężar mojego (wcale nie tak dużego) ciała, powstrzyma go przed odleceniem w górę. Widziałam na filmach, jak przyczepiając balony do dziecka, można było je wysłać w kosmos. Na pewno nie chciałam tak skończyć. — Ja pomogę, tylko-. Nie zdążyłam dokończyć, gdy moja buzia zrobiła się czerwona i ciepła, a z uszu wyleciał dym. Świstał, gwizdał, pocił mi skórę karku. Czym był problem tego człowieka, gdy ja zamieniałam się w żywy parowóz? Albo parownicę? |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Kilka zgrabnych ruchów i Godfrey trajektorię lotu z grubsza opanował. Żaden z niego fizyk, ani żadna magiczna kucharka, ale dwa do dwóch dodać potrafi — to ta pianka! To pianka zrobiła z niego samobieżny obiekt latający i byłby się tą pianką zrzygał, gdyby nie spryt i zimna krew. A tak naprawdę to zwyczajnie chwycił się gałęzi. I gałąź ta pomogła mu zatrzymać nieskończony obrót. A interwencja nieznajomej dziewczyny pomogła jeszcze rozwiązać problem znikającej grawitacji, co poderwać go mogła jeszcze wysoko. — A, tak sobie dyndam — zażartował, łapiąc jeszcze jeden chaotyczny wdech, nim wreszcie uspokoił wentylację. Zachichotał nerwowo, zdecydowanie skrępowany swoim obecnym położeniem. Jeśli można o położeniu mówić, gdy się wisi w powietrzu. — Nie wiem, co ten facet dodał do tych cukierków, ale jego szczęście, że zniknął, bo— Przerwał, wpatrując się z góry na dziewczynę. Na twarzy Marvina malował się niepokój, na twarzy meksykańskiej panny zaś— Ay, caramba. Nie tylko Marvin ma dziś problem z łakomstwem. I nie tylko on dziś pocierpi. — Coś się tak zadymiła? — Parsknął, gdy para poszła z uszu, a chwyt na bucie zelżał. Pochylił się szybko, by zamiast nogi, podsunąć jej swoją łapę. I to kończyna, i to kończyna. A łatwiej będzie się rozmawiało. Jak na komendę, nogi poszybowały w górę, krew napłynęła do głowy. Nie przemyślał tylko jednego faktu — dziewczynie czacha dymi. Kto wie, co się stanie, gdy spróbuje odpowiedzieć. Puści parę z ust? Zagwiżdże jak czajnik? Czy może— Plunie ogniem prosto w piękną twarz Marvina i osmali mu brwi? Cokolwiek miało na niego czekać, niech załatwi z nim sprawę szybko. Woli spłonąć od oddechu ładnej dziewczyny, niż odlecieć w kosmos. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
— Ale po co? — zadałam pytanie, wzruszając ramionami, bo uważałam, że zasługuję nawet na częściowe wyjaśnienie. Nikt ot tak nie latał sobie po Deadberry. Nawet po Deadberry. — To jakaś sztuka artystyczna? Jest pan aktorem? Ostatnie zdania na pewno brzmiały milej, nie musiałam słuchać sama siebie (czasem tego nie robiłam, świadoma, że paplam bez sensu), by mieć co do tego pewność. Mniejsza połowa mnie chciała zapytać, czy gra w telewizji, ale większa połowa wiedziała, że gdyby tak było, to bym go w niej widziała. Jeśli znałam się na czymś naprawdę dobrze, to były to duchy, wróżenie i oczywiście MTV. Gdy on wirował w powietrzu, jakby był wiatraczkiem, zupełnie nie obchodził mnie już jego los. Miałam na głowie (w głowie?) większe zmartwienia. Pot, który oblewał mój kark, był nieprzyjemny i gorący, podobnie jak policzki. Potężna para wodna wydobywająca się z uszu gwizdała na wszystkie strony świata, a ja chciałam krzyczeć wniebogłosy z prośbą o pomoc. Wpiekłogłosy? Sytuacja stała się o tyle dramatyczna, że ten artystyczny dupek postanowił parsknąć i zaśmiać się ze mnie (nawet jeśli nie zrobił tego ostentacyjnie, to ja przecież doskonale wiedziałam, że tak właśnie jest). Przecież byłam mu pomocna! Z oczu pociekły mi łzy. Rozgoryczenia, upokorzenia, gorąca — to wrażenie, gdy pestki papryczki dostaną ci się do nosa. — Nie wiem! — pisnęłam, a z moich ust na szczęście nie wydobyła się gorąca para. Trzymałam go za dłoń, na której zaciskałam własne palce, jakby był mi ostatnim ratunkiem. Nagle przestało mieć znaczenie, kto wisi w powietrzu z głową w chmurach, a kto twardo stąpa po ziemi. — Zrób coś! Zatrzymaj to! — piszczałam przerażona. Paznokcie wbijałam w jego dłoń z każdym uderzeniem gorąca. Oczy zamknęłam z całej siły. Nie chciałam znów trafić do szpitala. Odmrożenie z końca lutego, odparzenie z początkiem kwietnia? Jaka to różnica? |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Poco to się nogi nocą — wypaliłby Godfrey, gdyby tak dobrego chłopca stać byłoby na daleko posuniętą bezczelność względem obcej dziewczyny. A nie było — chłopak będący przyjacielem wszystkich nie może pozwolić sobie na tak lekkomyślne zszarganie dobrej opinii. I nie mógłby spać, gdyby skrzywdził jakąś Piekłu ducha winną pannę. Zmilczał więc, choć zachować pokerową twarz jest coraz trudniej przy takich pytaniach, jakie ta zadaje. Dziwne, dające do myślenia, absolutnie naiwne. A przede wszystkim, na pewno zabawne. No nawet się uśmiechnął i to bez choćby śladu złośliwości. Miła jest, i tak zabawna bardzo w stylu Marvina. Czyli absurdalnie. — Wow, wow, proszę mnie tak nie ostrzeliwać pytaniami, droga pani. Ja wiem dokładnie tyle samo, co ty. Zjadłem piankę i pofrunąłem. Ty też zjadłaś coś z tego straganu i teraz puszczasz parę, przypadek? — Marvin nie sądzi, zdolności wnioskowania ma jeszcze niezaburzone, choć świat zaburzył wszystko inne wokół. I może nawet on dziwi się temu mniej właśnie dlatego, że to Deadberry. Nie dalej, jak dwa tygodnie temu stoczył tutaj spontaniczny, magiczny pojedynek. Każde miejsce i czas są dobre na to, żeby zdobyć nowego kumpla. A w tym przypadku — kumpelę. Bo przecież to znowu się stało! Bo przecież znów — sobie dynda. A panna pod nim (hehe, pod nim) aż paruje z gorąca. I szuka pomocy. Co w takiej sytuacji może zrobić Marvin? No to, co potrafi najlepiej. Czyli schłodzić. — Yyyy... Gelu — och, żeby tylko nie zadziałało jak w garażu, żeby tylko nie zadziałało jak w garażu, żeby tylko— Pomysł prawie jak odruch — Marvin dostrzega, że to, co dzieje się z dziewczyną, ma miejsce bardziej w niej, niżeli wokół niej, ale co ma do stracenia? Absolutnie nic. A żaden z niego medyk, żeby zadziałać bardziej od środka. Rzut: Gelu k100 + 15 (próg: 40) [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Marvin Godfrey dnia Sob Sty 13, 2024 11:12 pm, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Stwórca
The member 'Marvin Godfrey' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 58 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Przypadek? — Nie sądzę! — odkrzyknęłam, a z moich uszu znów poszła para, jakbym była pociągiem. Tym z bajki, napędzanym na diesel czy tam wodę. To wszystko zbierało się do kupy, spójność zaczynała mieć sens w momencie, w którym zorientowałam się, że mężczyzna zniknął. Urokliwy starszy pan, który w ramach Prima Aprilis ewidentnie chciał zrobić nam psikusa. Mój niespodziewany towarzysz lewitował w powietrzu, ja pociłam się, jakbym zjadła chilli habanero i pozostawało mi wierzyć, że nie jestem przy tym czerwona jak papryka. Miałam ochotę wepchnąć twarz w dłonie, ale ostatecznie nie zrobiłam tego. Podobno z rumieńcami wygląda się uroczo. Gdy mężczyzna rzucił czar, wokół nas jakby powietrze zrobiło się chłodniejsze. To nie efekt wiatru, ten nie nastał. Na nogach poczułam natychmiastowe dreszcze, ale coś w środku i tak mnie paliło. To nie zgaga. To ta paskudna czekolada, przez którą chciało mi się teraz płakać. Pokręciłam szybko głową w kompletnym rozstrojeniu i w tym momencie z moich uszu znów poszła para, prosto w twarz mężczyzny. Język szczypał, gorąc w gardle i głowie nie ustawał. Jak miałam myśleć rozsądnie i logicznie w takich okolicznościach? — Ktoś robił sobie żarty. ¡Hostia! — krzyknęłam w końcu, gdy tłum gapiów dookoła zaczął wskazywać nas palcami. — Nie mogą mnie tak widzieć, stracę reputację! — chwyciłam mężczyznę za ramię, wbijając mu w nie paznokcie. To nie atak, to akt desperacji. — Schowaj mnie gdzieś. — Jaką reputację, Sierra? — Zamknij się, Stella. Wróżbitka, która nie potrafi przewidzieć, że wzięcie kawałka czekolady od nieznajomego mężczyzny na środku ulicy może mieć swoje konsekwencje? Wróżbitka, która w fusach porannej herbaty nie zauważyła, że z jej uszu bucha ogień? To nie wróżbitka, a zwykły szarlatan. Nie miałam wcale wielu klientów, ale i tak obawiałam się, że któryś z nich mnie tutaj dostrzeże. — Proszę. Płacz na końcu nosa nie był efektem smutku. Nawet dla Meksykanki niektóre smaki są po prostu za ostre. Smak zażenowania zwłaszcza. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Z rumieńcami nieznajoma rzeczywiście wyglądała uroczo i może gdyby Marvin nie dyndał właśnie w bardzo niezręcznym położeniu, nawet zapatrzyłby się chwilę dłużej, westchnął rzewnie, a potem przypomniał sobie o skomplikowanym życiu prywatnym, jakie aktualnie przyszło mu wieść i odpuścił. Może. Teraz ograniczył się dziś wyłącznie do lekkiego uśmiechu i przytaknięcia. — Tak tak, daliśmy się zrobić jak dzieci — nerwowy śmiech, w którym jak myślał, dziewczyna mu zawtóruje. Ale nic z tych rzeczy, wpadła wręcz w panikę. I jak Marvin nie robi się nieśmiały przy dziewczynach, odkąd skończył dwadzieścia siedem lat, tak przy nerwowych właśnie, bądź płaczących— Pewnych rzeczy nie przeskoczy, choćby chciał. Dlatego pochylił się nad losem Sandy. — Reputację? — Zmarszczył brwi i przyjrzał się Meksykance uważnie. Aktorka? Młoda siewczyni walcząca o poważanie ze strony rodziców swoich podopiecznych? Może kandydatka do tytułu Miss? — Pomysłów na profesję dziewczyny miał Marvin wiele, nie pomyślał nawet przez sekundę o tym, że może być medium. Na te ostatnie Godfrey najwyraźniej miał w tyłku jakiś magnes. Szczególnie na te w tarapatach. — Dobra, wiesz co, poczekaj — wciąż wisząc nad jej głową, ugiął ręce i — jak po sznurku — wspiął się po jej ramieniu niżej. Potem objął za szyję i pozwolił schować twarz w ramieniu. — Zwykle najpierw się przedstawiam — nerwowy śmiech po raz drugi — Marvin jestem. Schowaj się tutaj, a jak musisz pluć parą i gwizdać jak czajnik— Jak długo może trwać efekt zjedzenia takiego cukierka — nie wiedział. Ale póki gapie pannę rozpraszają, i tak nie wymyślą już niczego innego. — —to się nie krępuj, wytrzymam. Wokół nas zrobiłem troszkę zimniej, może mi to wystarczy. Wiedział, że nie, ale co miał powiedzieć? Przecież nie zostawi panny w kłopotach i nie odleci jak balon stratosferyczny. Babka by mu z piekła pogroziła za to palcem. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Posmutniałam, czując, jak moje rozgrzane policzki zupełnie się czerwienią. Przyłożyłam nawet do nich dłonie, próbując jeszcze raz rozeznać się w sytuacji, ale sens nie przychodził. Dzisiaj rano w fusach było coś, co przypominało chmurę ognia, ale sądziłam, że chodzi o wybuch ekscytacji, jaką czułam na myśl o wczasach z Johanem! Orestes — nienawidzę tego Greka — znowu miał rację. Znowu źle zinterpretowałam wynik. Znowu myślałam, że to będzie miły dzień. Wielkimi oczami wpatrywałam się w mojego wybawiciela, gdy — och — przytulał mnie do siebie. Oczy nie oderwały się, a jak na zawołanie para jakby przestała dmuchać i chuchać... Miał w twarzy coś przyjemnego, jakby taką niepewność i delikatność, której już dawno zabrakło Deckenowi. Para znów się nie ulotniła, ale ja nie zamierzałam odchodzić. — Jestem wróżbitką — odpowiedziałam szybko. — Chyba niezbyt dobrą skoro tego nie przewidziałam — zwątpienie przyszło potem. Spodziewałam się wielu miłych gestów — próby klepnięcia mnie w tyłek, kradzieży torebki, gdy z uszu leci mi dym, ale za żadne skarby nie spodziewałam się, że obcy mężczyzna będzie dla mnie miły. — To bardzo... — dlaczego w takich chwilach czułam speszenie? — Marvin — trzy mrugnięcia długimi oczami miały to potwierdzić. — Jestem Sierra — jak na zawołanie, gdy twarz przytuliłam do jego ramienia — ćwiczysz, Marvin? Mmm... — z uszu wyleciała mi kolejna dawka gorącej wodnej pary. — Dziękuję. Nie powiedziała latynoska nigdy. Nie powiedziała Sierra nigdy. Sierra — to znaczy ja — wyciągnęła z kieszeni marker (zawsze noszę go tam na wypadek spotkania sławnej gwiazdy, ale w Hellridge zupełnie takich nie było). — Daj rękę — nawet jeśli oponował, to nie miałam zamiaru go słuchać. Chwytanie za dłonie obcych ludzi było dla mnie całkowicie normalne — szybki rzut okiem na linię serca: — To mój numer — zapisałam go tam dużymi cyframi. — Zadzwoń, odwdzięczę się za pomoc — taki ładny chłopiec, tak ładnie bujający głową w chmurach. Dosłownie. z tematu Sierra i Marvin |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
13 maja 1985 roku Czym był sen? Rozlany nad głowami mrok podpowiada, że niczym istotnym — ostatnie poprawki przed nadchodzącą mszą twierdzą, że niczym, na co możemy sobie pozwolić. Skrzypienie kół taczek ustało dobre pół godziny temu; minęła dwudziesta druga, mieszkańcy Deadberry udali się na zasłużony odpoczynek — przerzucanie gruzu po zmroku uprzykrzyłoby życie sąsiedztwu i mogło zaowocować kilkoma wypadkami przy pracy. Nie ma w tym mieście nikogo, kto pozwałby mnie za złamanie zasad BHP — po prostu brzydzi mnie widok krwi. Z rzeszy pomocników w zasięgu wzroku szamocze się tylko kilku; ktoś opowiada o konieczności renowacji fasady przy Placu Aradii, ktoś poprawia kwiaty w rabatkach, ktoś pewnie pobiegł po farbę — na wizytę Kardynała warto pomalować trawniki. Kończy się czas; zostały niespełna trzy doby. Kończy się czas, więc szukam wzrokiem asystenta; Larry Barry zaciekle kartkuje kieszonkowy kalendarz — może sprawdza, co robimy jutro, może właśnie przypomniał sobie, że jego babcia ma urodziny, może zaraz szeptem zapyta, czy pozwolę mu skończyć przed północą (nie pozwolę). Może nic z tego nie ma znaczenia — Deadberry od marca zmieniło się na lepsze i każda świeżo położona cegiełka w tej dzielnicy ma wypisane na sobie tylko jedno nazwisko; Williamson. Na prawo, na lewo, na wprost, panie i panowie — we własnej osobie przed wami. Mam w dłoni niedopałek papierosa, w głowie pięć toń rozpalonego żelastwa, pod oczami zamaskowane magią zmęczenie; po wyborach zasnę na kilka dób i obudzę się dopiero na czwartego lipca. Zanim odpocznę, muszę zasłużyć — dwa zestawy fioletowych świec, owinięte w ładny materiał, nadal czekają na odpalenie. Zwlekam z rytuałem; prawdopodobieństwo, że się uda, jest takie samo, że Addams wygra te wybory (niskie) — spróbuję, kiedy reszta wreszcie porzuci ostatnie poprawki i zniknie z pola widzenia. Mężczyzna kilka kroków obok mnie — Richard; zapamiętałem tylko dlatego, że dzielimy imię — nie wygląda na kogoś, kto się spieszy. Pamiętam go z pogrzebu Cartera — pamiętam, że opuszczał kaplicę w pośpiechu, z podkulonym (sic!, Richie, nie bądź okrutny) ogonem i zarostem wskazującym na tendencję do zezwierzęcenia. Od trzech godzin pracujemy nad ostatnimi poprawkami dzielnicy — od trzech godzin nie podałem mu dłoni. — Palisz? Srebrna papierośnica w dłoni odbija blask nieodległych latarni; patrzę na imiennika z obojętnością kogoś, kto ogląda mrówkę na chodniku — wiem, że istnieje i wiem, że gdybym chciał, mógłby przestać. — Słyszałem, co mówiłeś o architekturze — gdzieś niedaleko nadal kręci się siwy, zasuszony człowieczek od dbania o zgodność historyczną elewacji; naprawdę liczy, że dziś złożę deklarację w imieniu Ratusza, obiecam fundusze i jutro osobiście rozstawię rusztowania. — Przypomnij mi, jaki styl powinna zachować zniszczona kamienica przy Placu? Ta, która pod koniec lutego ucierpiała najbardziej i wciąż szczerzyła się kpiąco wyszczerbionymi okiennicami, osmolonym kamieniem i skruszonym murem — na czas wizyty Kardynała, Ratusz przysłonił ją kilkoma rytuałami, ale to środek zapobiegawczy. Należało wygładzić fasadę, a Richard — on, nie ja — brzmiał na kogoś, kto nie chce zmieniać jej na podobiznę muzeum. ekwipunek: pentakl, athame, świece fioletowe x2, zaklęty wisiorek (Ofis, +2 do wiedzy) |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Stwórca
The member 'Richard Williamson' has done the following action : Rzut kością '(S) Kość zmroków' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty