Witaj,
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t668-richard-williamson
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1562-richard-williamson
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1564-poczta-richarda-williamsona
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1563-rachunek-bankowy-richard-williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t668-richard-williamson
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1562-richard-williamson
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1564-poczta-richarda-williamsona
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1563-rachunek-bankowy-richard-williamson

Richard Williamson

fc. Aleksandar Rusić






nazwisko matki van der Decken
data urodzenia 17 | XII | 1955
miejsce zamieszkania north hoatlilp
zawód starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji, cichy inwestor
status majątkowy bogaty
stan cywilny żonaty
wzrost 182 centymetry
waga 74 kilogramy
kolor oczu wyblakła zieleń
kolor włosów ciemny brąz
odmienność słuchacz
umiejętność
stan zdrowia zaburzenia obsesyjno—kompulsywne
znaki szczególne nienagannie skrojony garnitur, nienaganna fryzura, nienaganny uśmiech; znamię w kształcie korony u nasady karku, kilka starych blizn na plecach

magia natury: 0 (POZIOM I)
magia iluzji: 0 (POZIOM I)
magia powstania: 0 (POZIOM I)
magia odpychania: 0 (POZIOM I)
magia anatomiczna: 0 (POZIOM I)
magia wariacyjna: 5 (POZIOM II)
siła woli: 13 (POZIOM II)
zatrucie magiczne: 2

sprawność: 4
szybkość: POZIOM I (1)
sport (szermierka): POZIOM I (1)
taniec towarzyski: POZIOM I (1)
rzeźba: POZIOM I (1)
charyzma: 23
perswazja: POZIOM III (15)
savoir—vivre: POZIOM I (1)
kłamstwo: POZIOM II (6)
aktorstwo: POZIOM I (1)
wiedza: 19
zarządzanie i ekonomia: POZIOM III (15)
historia: POZIOM I (1)
prawo: POZIOM I (1)
łacina: POZIOM I (1)
wiedza o sztuce: POZIOM I (1)
talenty: 8 (6+2)
percepcja: POZIOM II (6)
prawo jazdy: POZIOM I (1)
sztuka (gra na fortepianie): POZIOM I (1)
reszta: 4 PSo



rozpoznawalność III (osobistość)
elementary school Patriot
high school Frozen Lake
edukacja wyższa Harvard University | ekonomia polityczna | MSc
moje największe marzenie to wygodny fotel Najwyższego Magistra w Międzynarodowym Ratuszu Magicznym
najbardziej boję się politycznej porażki, zniweczenia lat pracy nad publicznym wizerunkiem, utraty kontroli
w wolnym czasie lubię wspólne kolacje z żoną, wizyty w filharmonii i muzykę klasyczną
mój znak zodiaku to strzelec



Przegryzam się przez dialektykę mitu.
Nieprawdopodobieństwo zderza się z sceptycyzmem i popycha mnie naprzód. Napięcia i sprzeczności to moja pożywka — podziały to moja władza. Każdej nocy śnię o Ameryce — śnię o wizji ojców założycieli i czuję pustkę; nasz świat znajduje się w stadium choroby. Stał się metaforą gwałtownego narastania entropii — nie ma już nadziei dla rodzaju ludzkiego. Nasze życia to pole bitwy, gdzie dwa odłamy lunatyków walczą o kontrolę nad domem wariatów.
W tych snach trzymam w dłoni pilot; jest na nim tylko jeden przycisk.

reset.
Od początku.

Mozart: Requiem
D Minor, K. 626.

Ludzie są symfoniami.
Wasze ciała to orkiestry myśli, wirtuozeria wspomnień. Jesteś instrumentem i kompozytorem — rozegraj swoje życie adagio, menuetto, allegro con brio. Chcę cię usłyszeć; mogę cię usłyszeć i zdecydować, kto wprawia cię w ruch — Mahler, Bach, Beethoven? Ludzie to pięciolinie tajemnic; od dziecka wychwytywałem zgubione tempo w ich allegretto — wszyscy wiedzą, że można kłamać jak z nut.
Wystarczy umieć je rozczytać, by rozpoznać fałsz.
Dzieciństwo w Blossomfall Hall to Mozart: dies irae, dies illa, ziemia w popiele, umarł bóg, niech żyje ojciec. Nietknięty i nieśmiertelny tyran, wypełniony alkoholem kryształ Baccarat w jego prawej dłoni, cygaro w lewej, naszą rasę hoduje się po to, by zwyciężała w ustach.
Dzieciństwo to symfonia czystych przedmiotów: porcelana dynastii Qing, oryginalny Modigliani w salonie dziennym, pierwsze wydanie Haggarda, Heidsieck w kryształowych kieliszkach, wersalska replika stołu Króla Słońce w jadalni.
Dzieciństwo to rozstrojone struny: popękany i szorstki głos ojca — ogrywał dwie oktawy na raz, a pomiędzy najniższym i najwyższym tonem tkwiła gruba warstwa waty szklanej. Zimne milczenie matki — złote sztućce Bernardaud w pobielałych od uścisku palcach i ostre odłamki jej spojrzenia.
Dzieciństwo to zepsute instrumenty: kiedyś sądziłem, że każde z nas symbolizuje porę roku Vivaldiego. Później nadeszło zrozumienie; Barnaby z wyrwanymi klawiszami bólu to Czajkowski i Marsz niewolników, opus 31; Leo z zerwanymi strunami głosu to Symfonia IX Dvořáka z Nowego Świata; Charlotte z porysowaną ramą twarzy to Prokofiev i Suggestion diabolique. Dzieciństwo to Requiem d—moll Mozarta — msza żałobna za głucho zatrzaśniętymi drzwiami wschodniego skrzydła Blossomfall Hall. Ojciec i brat w allegro assai kłótni; mój strach przed utknięciem w środku pola ich bitwy był strachem instynktu. To normalne, mniejsze zwierzę zawsze boi się większego i groźniejszego — Arthur i Barnaby bez żadnych wątpliwości, byli bestiami groźniejszymi. Terytorialnymi w swojej nienawiści, zmęczonymi własnym gniewem; to zawsze tak wygląda. W każdej przestrzeni, w każdej klasie społecznej — najstarsi synowie i ojcowie; córki i matki — muszą się nienawidzić, żeby istnieć. Odruchowo i posłusznie powielają kanon bólu, ponieważ kojarzą go z bezpieczeństwem; mylą z miłością.
Jeśli to prawda, ojciec bardzo nas kochał — dzięki jego miłości, nauczyłem się kłamać.
Trzask zrzuconego wazonu był pękającą struną skrzypiec. Symfonię spokojnego popołudnia wypełniła fałszywa nuta — oto stuletnia porcelana rozsypuje się w mak, kroki ojca pełnią rolę bębnów wojennych, a kłamstwo toczy jad z ust, które dopiero poznawały potęgę słowa; to Barnaby.
Dies irae, dies illa — dzień sądu, dzień gniewu, dzień zaciśniętej na podbródku dłoni i cuchnącego whisky oddechu ojca. Patrz; magia natury w ich domu była karą i obietnicą — tamtego dnia stała się torturą. Patrz, co spotyka niewdzięczne bachory; strach, który powinienem czuć od samego początku istnienia, wybuchł we mnie tamtego popołudnia — wypełnił żołądek jak parę litrów nagle wpompowanej do niego benzyny.
Iamortui; niewdzięczne bachory leżą na dywanie, kiedy magia natury pożera je żywcem.
Iamortui; kłamliwe bachory patrzą w milczeniu — łzy to tylko efekt uboczny. Nauczyliśmy się płakać, żeby zapomnieć, czym są łzy; nauczyliśmy się bólu, żeby zapomnieć, czym jest litość.
Iamortui;; bracia powinni dzielić uśmiech, nie ból — dobrzy bracia nie powinni kłamać, by uniknąć konsekwencji. (Ojcowie powinni chronić swoje dzieci; piszą o tym w książkach. Czasem myślę, że Arthur nigdy nie opanował sztuki czytania; wystarczało mu rozczytywanie złych intencji.)
Miałem osiem lat, kiedy w mojej głowie pojawiła się myśl — prośba — żeby zabił nas szybko.
Miałem dziewięć lat, kiedy postanowiłem, że nie umrę nigdy — na złość ojcu.
W herbie naszej rodziny dwóch rycerzy porusza się na jednym koniu — jeden jest wojownikiem, drugi umysłem. Jeden walczy, drugi zwycięża.
Mając dziesięć lat zrozumiałem, że odważny król bierze udział w bitwie; mądry król kieruje nią z oddali.

Shostakovich: Symphony No. 10
E Minor, Op. 93 — II.

Wspinaj się; w górę, w górę, dalej.
Symfonia e—moll opus 93; Szostakowicz to dźwięk dorastania. Wykonana po raz pierwszy dokładnie dwa lata przed pierwszym haustem powietrza — Richard Williamson (któryś—z—kolei w historii rodziny; pierwszy w tym stuleciu) nie wiedział, że przyjdzie na świat, ale muzyka przeczuwała; zdechł stalinizm, niech żyje demokracja.
W Patriot przestałem być zjawą Blossomfall; stałem się słowami. W Frozen Lake przestałem być słowami — stałem się ciałem, które w ruch wprawiała ambicja. Zawsze preferowałem zajęcia spod gwiazdozbioru metodyczności. Skrupulatne, ułożone, wyważone, podliczone — ludzie to symfonie, ich wartość to ciągi cyfr. System zerojedynkowy oceniania przydatności zawiązywanych w szkole przyjaźni; ty zostaniesz sędzią, więc odwiedź nas w niedzielę. Tobie wróżę karierę w Wallmarcie — kim właściwie jesteś?
Siebie widzę wyżej niż was; dalej niż sięga wzrok.
Od dziecka ta mantra była ambrozją niespijaną z mlekiem matki; Maaike ogniskowała swoją uwagę na Charlotte, pogłębiając rozszczelnienie odwiecznego podziału; synów powinien wychowywać ojciec, córki matka — Leo był nieudanym eksperymentem pomieszania tego podziału, a ja?
Środkowy syn to dziecko zapomniane, ruchomy element wystroju, przeszkoda na drodze, dostrzegany brat, aktywa nieoczekiwanej odmienności. Mój bunt był cichą rebelią wyłamania z ram rodzicielskiego wychowania — sztywny savoir—vivre i kompulsja zaburzeń zaprzeczały swojemu istnieniu. Nie potrafiłem zachować odpowiednich odległości między sztućcami, nie mogłem składać serwetki w książkowy sposób; wszystko w zasięgu dłoni musiało być moją, nie ich wizją — nawet za cenę bólu. Gdyby nie wuj, ojciec siłą wepchnąłby mnie w ciasne puzderko dworskich nawyków; nestor dostrzegał to, na co ślepy był ojciec — rozproszenie, gdy nie poprawiałem sztućców na swój obraz i podobieństwo, kruszejące opanowanie, kiedy talerz nie stał bliżej krawędzi niż nakazywała etykieta.
Kto kogo wybrał w kompulsywnym układzie nawyków — przyszłość mnie czy ja przyszłość? Kto komu winien jest dług wdzięczności, kto za kim wstawił się u stóp piekielnego tronu?
W kościelnej szkółce ambicja napotkała mur rozczarowania; zderzenie z prawdą, prawda nieodwracalna — tląca się we mnie magia była popiołem. Słabe smużki dymu, ledwie udane zaklęcia, zapamiętywane bez trudu, ale niemożliwe do ożywienia inkantacje; doskonałość napotkała niemożebność. Magia była we mnie truchłem — terror ojca zamordował ją w kołysce. Sama myśl o użyciu zaklęć natury budziła mdłości, odpychania miały w sobie zbyt wiele przemocy, anatomiczne krwi, powstania technicznych zawiłości — całą energię skupiałem na magii wariacyjnej; gdzie zmyślność poruszała się ramię w ramię z okrucieństwem.
Byliśmy zbyt podobni, żeby przejść obok siebie obojętnie.
Cały piekielny dar, który posiadałem, nurzał się w tej dziedzinie — każda bezsenna noc rozbrzmiewała inkantacjami magii wariacyjnej; każda klęska smakowała tym samym popiołem, który nosiłem w miejscu płonącego lasu umiejętności rodzeństwa.
Aż do — aż do.
Aż do.
Po raz pierwszy usłyszałem, kiedy palce dotykały klawiszy; Clair de Lune zaklęta w nutach, fortepian pod dłońmi, Debussy w myślach. Wtedy rozległ się szept; szept dookoła. Kość słoniowa pod opuszkami zaczęła krzyczeć — podobno krzyczałem razem z nią, kiedy przeszłość powstała z mgły i zamieszkała w salonie Blossomfall.
(Kłusownicy i słonie; krew i ból; dom w wydaniu brudnej Afryki).
Talent objawiony to talent ujawniony — rok po rozpoczęciu kościelnej szkółki, pierwszy rozbłysk słabego ognika tlącej się magii był przerzutem odmienności; dojrzał we mnie nowotwór Słuchacza. Z drugiego syna awansowałem na aktywa — tego słowa użył wuj, kiedy ojciec opowiedział mu o epizodzie; to aktywa, które muszą trafić w dobre ręce.
Śmieszne — przecież to one były źródłem problemu.
To nie człowiek wybiera politykę; to polityka wybiera człowieka, a kiedy ta płynie w krwi na równi z osoczem przodków, którzy do Ameryki przybyli na Mayflower — gówno prawda, ale przełkniecie ją grzecznie; od dwóch dekad uczę się, jak pompować szambo w wasze gardła i w zamian usłyszeć smaczne — talent objawia się sam. Nestor wyjął mnie spod militarnego buciora ojca, kiedy miałem dwanaście lat; tyrania Arthura z codzienności stała się dla mnie epizodem — częściej byłem obserwatorem, rzadko prowodyrem, sporadycznie celem.
Wtedy wydawało się to nagrodą za chętne przyjęcie roli trybiku w politycznej, rodzinnej machinie — dziś wiem, że było poświęceniem starszego brata. Kiedy Barnaby walczył o oddech, ja patrzyłem w przyszłość; kiedy przyjmował na siebie kolejne uderzenie, ja myślałem o sobie.
(Zawsze myślisz o sobie, Richie; patrzę od lat na tę samą planszę i przesuwam po niej pionki — co z tego, że dwa z nich noszą imiona rodzeństwa, a trzeci, zgubiony przed laty, był nazwany po Leo?)
Wuj nasączał chłonny umysł mantrą zwycięzcy; rozbij sufit, pokonaj dach, a potem przebij się przez atmosferę, jonosferę, stratosferę, przez wszystkie możliwe sfery. Na zewnątrz. W puste międzyplanetarne przestrzenie. Zmysły stygną, zanika świat; szklana góra jest wysoka, więc — Richard, na litość Aradii, ty leniwy gnoju, dlaczego się nie wpinasz? — wyżej! Wyżej! W kierunku szczytu.
Tam, gdzie twoje miejsce.
Pochyl głowę. Skoncentruj się. Zamień się w ostrą igłę myśli, cieniutki laserowy promień nasłuchiwania biegnący z tego pokoju w wiry przeszłości. Udało się?
Dobrze.  
Ten ostry, czysty promień historii przeszywający to wszechświat. Utrzymaj go. Trzymaj go mocno. Żadnych załamań światła, żadnego zdekoncentrowania; tylko ty i słowa. Słuchaj.
Słuchaj.
Słuchaj.
Pobielałe knykcie zaciskanych na przedmiotach palców, strużki krwi skapujące z nosa, migreny dzień po dniu, tydzień po tygodniu — odmienność była umiejętnością, a nad umiejętnościami należy pracować. Jako nastolatek myślałem o swojej mocy jak o przekleństwie, potwornej karze za niewyobrażalny grzech.
(Znamię Kaina ma wiele odmian; moje to dłonie, które słyszą.)
Nazywanie odmienności przekleństwem było czystą, choć wygodną, melodramatyczną bzdurą. Był to przecież dar od Piekieł; doprowadzał do ekstazy, obnażał sekrety, wyjałowiał kłamstwa. Bez odmienności nie miałem w sobie wiele magii — z nią stawałem się lepszy. Czy tak wygląda przekleństwo?
Wsłuchując się w historię przedmiotów, przygotowywałem się do właściwego użycia aktywu; moc Słuchacza obdarowuje wiedzą. A wiedza?
Wiedza to potęga.

Rachmaninov: Morceaux de salon
Op. 10.

To niemożliwe.
Niemożliwe?
Wszystko jest możliwe — moje życie to pióropusz możliwości, talia w pełni kontrolowanych odsetek prawdopodobieństwa. Znam swoje możliwe—niemożliwe; wiem, że nigdy nie zagram Morceaux de salon Rachmaninowa. Wiem, że wybór studiów był inwestycją w przyszłość — wiem, że muszę być przygotowany na wszystko i wszystko przewidywać, nie ufać nikomu i niczemu.
Nikomu i niczemu, Richie.
Dzieciństwo, autograf w Księdze Bestii, liceum o przyspieszonym zakończeniu — przeskoczenie z pierwszej do drugiej klasy przypłaciłem odkryciem kodeiny; egzorcyzmowała sen i łagodziła impuls poprawiania długopisu na biurku tak, by kąt nachylenia względem brzegu biurka wynosił dokładnie czterdzieści pięć stopni — i wielka wyprawa w nieznane: Harvard był moim przeznaczeniem.
Ja byłem jego złotym dzieckiem, które do Cambridge przybyło, żeby zamienić się we wściekłą, intelektualną maszynę. Drogą do sukcesu była wtedy, jest teraz i już zawsze będzie potworna, niesamowita, oszałamiająca siła motywacji. Nigdy nie złapiecie mnie bez maski — wiem, co trzymam pod nią; ten politycznie poprawny uśmiech (exit—poll grupy w wieku od dziewiętnastu do dwudziestu dziewięciu lat: 89.6% badanych uważa go za budzący zaufanie) studiowałem razem z ekonomią.
Harvard był akwarium, gdzie każdy rekin uważał się za największego — w tym narybku byłem megalodonem. Średnia ocen — pięć—zero, na czele grupy. Zawody stanowe w szermierce — drugie miejsce, które stało się pierwszym po dyskwalifikacji zwycięzcy; anonimowy donos o fiolce kokainy w plecaku triumfatora poddał w wątpliwość duch zdrowej rywalizacji. Dziewiętnaście lat właściwego kalibrowania głowy, żeby znaleźć się w punkcie wypornym — wyciszony, statyczny, doprowadzony do perfekcji przed kompulsywną kontrolę — zaczęło zwracać inwestycję.
(To kłamstwo, a jeśli nawet nie kłamstwo, to na pewno błędny obraz, wadliwa zbitka metafor).
Idealnie skrojony garnitur, idealnie przystrzyżone włosy, idealnie ujmujący uśmiech, idealna moc uścisku dłoni — idealny świat, a jego bijącym sercem: idealnie polityczny ja. Pajęczyna powiązań rozrastała się każdego tygodnia; doba to dwadzieścia cztery godziny i dokładnie tyle szans na rozszerzenie wpływów. Ivy League tworzyła bluszcz powiązań, debat oksfordzkich i IPDA; tam, gdzie inni dostrzegali mur, ja widziałem szansę na wstawienie drzwi — magia i pięści nigdy nie były moją bronią.
Od zawsze — od zarania, od dnia zero, od pierwszego szeptu w głowie i wyrwanej z przeszłości wizji — były nią słowa.
Każdego poranka w lustrze — idealnie czystym, bez śladu zacieku, neurotycznie wycieranym ilekroć blask słońca nad Cambridge wychwytywał w jego tafli smugę — przyszłość patrzyła na mnie spraną zielenią tęczówek. Słowa to oręż, słowa zabijają, słowa nie wystarczyły, żeby zrozumieć, co przydarzyło się Leo; zaginął dwa miesiące po moim wyjeździe na Harvard i nie wrócił.
Takie rzeczy nie przydarzają się przyszłym gubernatorom, prezydentom i najwyższym magistrom magicznego świata — a kiedy już się przydarzą, ze skazy należy przekuć je w argument. W słowa, w definicję empatii, w uczłowieczenie nieludzkiego — smutna historia w przeszłości kandydata podnosi wskaźnik głosów o dokładnie 47.8% (grupa wiekowa od trzydziestu dziewięciu do pięćdziesięciu dziewięciu lat). Leo nie wrócił, życie toczyło się dalej, czas nie czekał na nikogo. Uniwersalna prawda świata; śmiertelnicy rodzą się w dolinie łez i szukają z niej wyjścia na wszystkie możliwe sposoby. Niektórzy w pogoni za poczuciem celu zwracają się w stronę narkotyków (niewygodnie polityczne; po kodeinie w liceum przytrafia się tylko alkohol), seksu (potencjał skandalu; wszystkie stosunki należy zagrzebać pod dwoma warstwami pościeli), telewizji (nie wiecie, że kłamie?), kart (jestem asem w talii dupków), bicza i łańcuchów, kolekcjonowania pierwszych edycji, karaibskich podróży, poezji staroangielskiej, czegokolwiek.
Nie ja — nie Richard A. Williamson.
Wszystko, co musiałem zrobić, żeby poczuć cel, odkryć tajemnicę, wysłuchać sekretu, odnaleźć prawdę to usiąść spokojnie, otworzyć jak najszerzej receptory i wchłaniać fale myśli przynoszone przez mgłę przeszłości. Z biegiem lat nasłuchiwanie przedmiotów i ludzi przestało wiązać się z wysiłkiem; zaczęło z euforią. Bez wysiłku wędrowałem przez setki życiowych dróg, zapełniałem skarbiec wiedzy łupem z przeszłości oponentów, wyłuskiwałem ich sekrety, paskudne nawyki, brzydkie tajemnice, odpychające prawdy i z ich pomocą robiłem dokładnie to, do czego mnie stworzono.
Zwyciężałem.
Życie na studiach biegło jak sen na jawie; w tym świecie nie było murów — mogłem pójść wszędzie, zobaczyć wszystko, poczuć ostry smak istnienia na języku i gęstą melasę zwycięstwa w wyborach. Wuj pociągnął za marionetkowe sznurki, studenckie praktyki zamieniając w pomoc w wyścigu o stołek gubernatora New Hampshire; świat przestał być suchymi podręcznikami, symulacjami inwestycji i biurokratyzmem uczelni — panie i panowie, przed wami przewodniczący rady studentów w latach 1975—1977 — i awansował na prawdziwą politykę.
Pomoc w republikańskiej kampanii otworzyła przede mną Waszyngton — na kilka długich miesięcy przed wyborami i kilka długich tygodni po zwycięstwie Meldrima Thomsona, świat był bezsennością. Wolny naród wybierał swego przedstawiciela — ciężarówki z zamontowanymi głośnikami hałasowały wzdłuż wybrzeża, wywrzaskując te same slogany, które gładko komponowałem w sztabie wyborczym. Człowiek dla całej Ameryki! Ax the Tax! Głosujcie! Głosujcie! Głosujcie!
Puste słowa płyną, mieszając się w brudny potok. Republokraci. Demokanie. Co za różnica?
(Wielka).
Znam się na słowach — znam na argumentach i gładkich frazesach, na negocjacjach i perswazjach, na przyciąganiu i sprzedawaniu idei — ekonomiczny zmysł, polityczny talent, gubernatorski stołek republikańskiego kandydata i mój język, mój talent do wyłuskiwania sekretów w zatłoczonych barach stolicy i odkrywania tajemnic oponentów. Tam, gdzie powinniśmy napotykać ścianę milczenia, skrystalizowałem cel — Biały Dom wyglądał urokliwie w wieczornym blasku.
Coś szeptało mi, że fotel Najwyższego Magistra w Międzynarodowym Ratuszu Magicznym jest jednak wygodniejszy.

Khachaturian: Masquerade Suite
I. Waltz.

Od początku byliśmy jak suita Chaczaturiana; Masquerade, pierwszy walc.
Poruszała się w tłumie miękko i powoli, bez specyficznej nerwowości kobiety, którą Krąg wyhodował w banalnym, reprodukcyjnym celu — była panią. Domu, sali, tłumu, serc; amerykański sen w długiej sukience i dalekosiężnymi planami. Wiedziała, jak podporządkować sobie gości — jej uwaga karmiła, słowa dbały o dobre samopoczucie, dotyk budził apetyt na więcej.
Jej lekkomyślność była udawana; otaczała się nią z premedytacją.
Potrafiła mi zaimponować — w zamian postanowiłem ją pokochać. Małżeństwo było sztuką; działającą syntezą, strukturalną współzależnością, która dopełniała idealnego portretu młodego, ambitnego polityka wkradającego się w struktury Międzystanowego Magicznego Ratusza — nazwisko otwierało przede mną większość drzwi; dar Słuchacza wywarzał te, które nie zamierzały otworzyć się po dobroci. Richard Williamson znał słowo nie; po prostu go nie akceptował.
(Zima 1982 roku; tracę kontrolę. Podrzędny motel w połowie drogi do Bostonu i martwa dziewczyna w łóżku — Richard Williamson zna słowo nie; tamtej nocy po prostu go nie zaakceptował. Nie powinna mnie szantażować; źle reaguję na nieporządek. Nie sprzedam zdjęć do prasy, o ile—
Richard Williamson zna słowo nie; tamtej nocy po prostu musiał mieć pewność. Pamiętam urywki, do dziś śnię o całości — dłonie zaciśnięte na gardle, coraz cichsze nie, gasnące w oczach światło i telefon do brata. Richard Williamson, przyszłość magicznej nacji — tamtej nocy zamieniony w dziewięciolatka, który znów szukał pomocy starszego brata; Barnaby zawsze wie, co robić, Barnaby przyjedzie i wszystko załatwi, Barnaby mówi: Richie, zaczekaj w aucie. )
Słowa przekuwane w erudycję, erudycja napędzana charyzmą, ujmujący uśmiech z upolitycznionych stron Piekielnika po kolejnym projekcie usprawnienia międzystanowej współpracy, plan w trakcie; wszystko działało bez zarzutu. Głos nigdy nie zawodził, urok osobisty nigdy nie blaknął, idealnie zawiązane krawaty zawsze pasowały do garnituru, paska, butów — brud się mnie nie imał.
(Ja byłem brudem; polityczny szlam zamiast krwi, zimna kalkulacja zamiast współczucia, przepisywanie planu, kiedy rola rodzeństwa ulegała nagłej zmianie — śmierć Daisy komplikowała sprawy; Charlotte była jedną wielką komplikacją; Barnaby umierał każdego dnia, a ja przeliczałem wartość jego poświęcenia na głosy w Komitetach i poparcie w Ratuszu.)
Świat Richarda Williamsona był światem, gdzie wszystko działało bez zarzutu — żona i jej sztuczki działająca dla ich dobra; rodzeństwo nieświadomie odtwarzające z góry zaplanowany tor ruchów; najpierw córka — nie szkodzi, spróbujemy znów — potem syn. Awans z młodszego specjalisty był kwestią czasu; gdzie w tym wszystkim miejsce na miłość?
W świecie głosów, kampanii, słów, obietnic, szczebli drabiny, po której wspinam się odkąd słowa ekonomia polityczna skaziły nastoletni umysł — zawsze chodzi wyłącznie o pieniądze. O nic innego. Niektórzy twierdzą, że szelest zielonych to niska pobudka; bzdura.
Pieniądze to jedyna pobudka.
Ludzie są sakiewkami z instynktem kumulowania aktywów, gromadzenia zapasów — to, co robię, to pieniądze. Tylko tyle; aż tyle. To, co oferują zgrabne kolumny pasywnego dochodu, to świadomość tego, co mogę; kogo kupić, kogo sprzedać, gdzie po cichu zainwestować? Nie ma nic cenniejszego od tej świadomości. Nazwisko zaoferowało dobry start, fundusz powierniczy, domek letniskowy i zimową chatkę w Aspen — to, co zdobyłem na studiach, to wiedza jak pomnażać posiadane aktywa. Znam się na Foreksie i Carry trade, na obligacjach, nieruchomościach i tym, pod czym nie składać podpisu; Hellridge od dwóch lat traktuję jak narzędzie do pomnożenia kapitału. Umiejętnie inwestuję w lokalne biznesy i prowadzę w tym tańcu z cienia — za gotówkę wykupuję część udziałów; jestem cichym inwestorem, nie spasłym bankiem. Operuję liczbami, nie emocjami — zamieniam marzenia w prawdę.
Fikcję w rzeczywistość.
Plan w realizację.
Siebie w przyszłość — waszą i naszą.
W świecie Richarda Williamsona nie ma miłości — nie można jej zaplanować, powołać do życia tylko przy pomocy dobrych intencji. Pozza tym moje intencje nigdy nie były aż tak dobre; to ja, ten trudny. To ja, ten uparty. To ja, ten nietolerujący odstępstw od wielkiego planu. To ja — centrum wszystkiego.
Takie były warunki mojego układu z Lucyferem (wiara to tylko obrazek; czarne msze w pierwszym rzędzie, uściski dłoni przed kościołem, zaproszenia na obiady, kampania w rozkwicie) — wyrzeczenia to cena za cały wszechświat. Żona i dzieci miały być terapeutycznym narzędziem zaprojektowanym dla osiągnięcia celu; Henry i Camilla w ślicznych ubrankach i uroczych rumieńcach na dziecięcych buziach, pani Williamson w doskonale skrojonej garsonce organizująca niedzielne herbatki w myśl starej tradycji rodziny — to część planu.
W tym świecie jestem syty; mam serce, w środku tkwi lód.
W tym świecie ludzie nie znaczą zupełnie nic. Są niewyraźnymi cieniami na ścianach teatru światła — rozmytymi plamami na korytarzach Ratusza, kalkami ambitnych, młodych twarzy (kiedy ja przestałem być tym młodym?) na konferencjach. Ludzie istnieją tylko po to, aby oddać głos, a potem zniknąć (ci wieśniacy, te roje Portorykańczyków, Peruwiańczyków, Meksykanów wszędzie zostawiają swoje wyraziste zapachy. Moi przyszli wyborcy, kocham ich; buenos dias, seńora, miły dzień, proszę pani). Pojawiają się, znikają, uściskam ich dłonie, uśmiecham się ciepło, składam kwitnące deklaracje, przekonuję, kupuję, nigdy nie grożę — zawsze obiecuję.
Polityka to ludzie, którzy próbują zeżreć jak najwięcej; jak najbardziej wchłonąć siebie nawzajem. Ci najsprytniejsi pożerają najwięcej kontrkandydatów i chwiejnych sojuszników, rosną, żyją najdłużej, wyglądają w świetle reflektorów najlepiej; wiedzą, kto z kim, gdzie, o której godzinie, dokąd, w jakim celu.
Jestem megalodonem; zawsze byłem, zawsze będę.
Ludzie w większych skupiskach są ławicami. Jedyna miara, według której ich mierzę, to przydatność — ich pragnienia to ruchy pod mikroskopem. Taniec roztoczy. Dłonie przeliczane na głosy. Żeby zwyciężać, muszę znać ich cenę; dlatego wysłuchuję każdego, słucham nielicznych, słyszę tylko tych, których potrzebuję, by odnieść zwycięstwo. Układam słowa w ciągi zdań, z ciągów zdań powstają obietnice, pozwalam wam wierzyć — mówię szczęście, radość, wsparcie, nadzieja, sens. Dobro. Sprawiedliwość. Prawda. Harmonia. Iluzję nawijam na iluzję, słowa obszywam jedwabiem, wabię was na fatamorganę na końcu nitki. Moja symfonia trwa, jest oczywista, jest najbanalniejszą piosenką z możliwych, ale porywa do działania — wszystko, co robię dla Komitetu do spraw Międzystanowej Koordynacji, robię dla was.
(Kłamstwo — robię to dla siebie).
Więc idźmy — ty i ja. Wspólnie w przyszłość, ramię w ramię; weźmy po drodze pilot w rękę.
Ma tylko jeden przycisk.

reset.
Od początku.

Saint—Saëns: Danse macabre
Op. 40.

Ogarnia mnie cisza. Kiedy to się skończy, nie będzie przyjaciół ani wrogów.
Cesarz ma doradców i poddanych — wszystko pomiędzy to muł.
Kiedy to się skończy, będę milczeć i wreszcie usłyszę, którą symfonią jestem ja.

(Odpowiedź leży przede mną od lat, wystarczy posłuchać.)
Richard Williamson
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Witaj w piekle!

W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.

I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

Sprawdzający: Frank Marwood
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Rozliczenie


Ekwipunek




Aktualizacje


26.12.23 Zakupy początkowe (+70 PD)
26.12.23 Surowce: marzec - kwiecień
26.12.23 Świąteczna loteria: wymiana prezentu na dolary (+ 50$)
29.12.23 Osiągnięcie: Pierwszy krok, Jak za darmo, to biorę (+160 PD)
09.01.24 Osiągnięcie: Co do słowa (+10 PD)
28.01.24 Aktualizacja rozpoznawalności (+6PSo)
10.02.24 Urodziny forum
12.02.24 Aktualizacja postaci (-4 PSo, kłamstwo I->II, aktorstwo 0->I)
01.03.24 Wydarzenie: Pomożecie? Pomożemy! (+35 PD)
29.02.24 Zakupy (-170 $)
05.03.24 Wydarzenie: Na rany Aradii (+10 PD)
18.03.24 Wydarzenie: Figlarny początek wiosny (+25 PD)
21.04.24 Kalendarz (marzec-kwiecień) (+50 PD, +2 PSo)
21.04.24 Opowiadanie z wykonywaniem zawodu I,II,III (+ 30 PD; + 945$)
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej