Witaj,
Archibald L'Orfevre
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t238-archibald-l-orfevre-budowa#548
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t238-archibald-l-orfevre-budowa#548
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
Archibald L'Orfevreft.Joland Novaj

nazwisko matki Paganini
data urodzenia 15 marca 1961
miejsce zamieszkania Saint Falls
zawód malarz, student
status majątkowy zamożny
stan cywilny kawaler
wzrost 180 cm
waga 72 kg
kolor oczu bursztynowe
kolor włosów jasny brąz
odmienność słuchacz
umiejętność
stan zdrowia niezdiagnozowane ADHD
znaki szczególne twarz wciąż nosząca ślady dziecięcej niewinności, cienka siateczka blizn na plecach i ramionach oraz skórzane rękawiczki, z którymi się nie rozstaje

magia natury: 0 (POZIOM I)
magia iluzji: 10 (POZIOM II)
magia powstania: 5 (POZIOM II)
magia odpychania: 0 (POZIOM I)
magia anatomiczna: 0 (POZIOM I)
magia wariacyjna: 1 (POZIOM I)
siła woli: 5 (POZIOM II)
zatrucie magiczne: uzupełnia MG

sprawność: 1
szybkość: POZIOM I (1)
charyzma: 2
savoir-vivre: POZIOM I (1)
rozpoznawalność: POZIOM I (1)
wiedza: 14
sztuka: POZIOM II (6)
literatura:  POZIOM II (6)
język francuski: POZIOM II (2)
talenty: 12
sztuka (malarstwo): POZIOM II (6)
magiczne rzemiosło (jubilerstwo): POZIOM I (6)
percepcja: POZIOM II (6)
reszta: 9


elementary school Patriot Elementary School
high school Frozen Lake High School
edukacja wyższa Saint Fall University (historia sztuki; I rok)
moje największe marzenie to własne nazwisko wymieniane wśród największych współczesnych artystów
najbardziej boję się pośmiertnego zapomnienia
w wolnym czasie lubię poddawać się twórczej ekstazie
mój znak zodiaku to Ryby
PRELUDIUM


Mawiają, że pierwszym zacierającym się wspomnieniem jest brzmienie głosu, dlatego ostatnie pół roku naszej znajomości – zupełnie tak, jakbym przeczuwał, że wkrótce go stracę – spędziłem na ukradkowym nagrywaniu na dyktafon monologów, jakie wygłaszał podczas gdy pędzel w jego dłoni sunął precyzyjnie na płótnie. Potrafił skupiać się na kilku rzeczach naraz, a jednocześnie nie poświęcał żadnej z nich wystarczająco uwagi. Innym razem, w wyniku tylko sobie znanego impulsu, był w stanie porzucić to, czym aktualnie się zajmował, aby oddać się twórczej ekstazie. Od początku naszej znajomości wiedziałem, że jest dosyć... ekscentryczny, nawet jak na osobę wychowaną pośród niezwykłości, jednakże o prawdziwej osobliwości jego natury przekonałem się dopiero wówczas, gdy z nim zamieszkałem. Niekiedy budził mnie o trzeciej nad ranem, wślizgując się umorusany farbą pod kołdrę, tylko po to, by do świtu rozprawiać o tym, że Rembrandt był zbyt patetyczny, a Monet za frywolny, natomiast Bruegel, Bruegel był geniuszem, który w wyważony sposób potrafił połączyć marazm z podniosłością. Nader wszystko umiłował sobie jednak van Gogha, którego impresjonistyczne wpływy widoczne były w każdym jego dziele. „Prawdziwa sztuka rodzi się z cierpienia”, szeptał z groteskową wesołością, a ja tylko kręciłem głową zdumiony, nie umiejąc jeszcze rozszyfrować znaczenia jego słów.

Chciałbym móc wskazać moment, konkretny punkt na osi czasu i okrzyknąć „właśnie wtedy pojawił się w moim życiu!”, lecz nie jestem w stanie. Jego istnienie było dla mnie tak oczywiste, jak oczywistym jest to, że brzask rozpruje woal nocy, puszysta biel przyozdobi gruszę przed naszym domem w kwietniu, zaś słoneczna tarcza wyjrzy zza ciężkiej popielatości burzowych chmur. Zapewne nigdy nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie rękawiczki, te przeklęte rękawiczki, które nosił bez względu na pogodę oraz wielki szkicownik w jego rachitycznych ramionach. Zebrałem się kiedyś na odwagę, aby go o to zapytać - pewnego lipcowego dnia, gdy skupiony pochylał się nad papierem w kojącym cieniu rozłożystego dębu. Nim jednak zdążyłem się odezwać, odwrócił głowę w moją stronę i spojrzał na mnie z pretensją odbijającą się w bursztynowych obręczach tęczówek, po czym z ciężkim westchnieniem zebrał swoje rzeczy i odszedł, nie zamieniwszy ze mną ani słowa. Pomyślałem wtedy, że jest kolejnym wyniosłym dzieciakiem z Patriot, jednym z tych cynicznych chłopców zadzierających nosa z racji swojego pochodzenia. Był w końcu synem L'Orfevrów, dzieckiem Kręgu; wiódł życie, o jakim nie wolno mi było nawet marzyć.

AKT I


O tym, jak bardzo się myliłem, przekonałem się już podczas pierwszego dnia w Szkółce Kościelnej. Przysiadł się do mnie bez grymasu wstrętu na jasnej twarzy, choć mógł zająć dosłownie każde inne miejsce. Następnego razu sytuacja się powtórzyła, i kolejnego, i jeszcze jednego, aż w końcu udręczony rozważaniami o powodach jego zachowania skonfrontowałem się z nim. Wówczas podsunął mi szkicownik, na którego strony z wielkim zapałem przenosił mój profil. Skonsternowały odparłem, że istnieją osoby po tysiąckroć urodziwsze niż ja. „Żadna z nich nie ma takiego garbu na nosie”, powiedział mi z powagą, a ja nie wiedziałem, czy powinienem się roześmiać, czy śmiertelnie na niego obrazić.

Tak zaczęła się moja wieloletnia przyjaźń z Archibaldem L'Orfevre.

O rodzinie mówił niewiele; początkowo wszystko, co o niej wiedziałem — poza ogólnie znanymi informacjami — było wnioskowaniem na podstawie nieostrożnie przekazanych mi informacji. Jako nastolatkowie zaczęliśmy eksperymentować z wysokoprocentowymi trunkami, które czyniły go niezdolnym do trzymania gardy tajemnicy; oblewały blade lico czerwienią podobną dojrzałym jabłkom i rozwiązywały język. Kiedy był pijany, wspierał głowę o moje ramię i uraczał mnie opowieściami; nawet nie zauważyłem, kiedy przekroczyłem próg do jego świata i stałem się powiernikiem jego sekretów. Wówczas dotarło do mnie, że życie, jakiego mu zazdrościłem było jedynie fasadą, przyjemną dla oka otoczką, jaką prezentowali innym. Jak pudełko obiecujących pralinek, które po rozgryzieniu okazują się wypełnione gorzkim nadzieniem. Nazwanie jego ojca surowym byłoby wymijającym eufemizmem; był zimny niczym szafiry połyskujące w tworzonych przezeń pierścieniach. Nigdy nie dał mu odczuć, że jest z niego dumny, wręcz przeciwnie — bezustannie wynajdował powody, dla których miałby nie być godzien miana jego syna. Za złe miał mu dryg do malarstwa, zamiast jubilerstwa, jego wrażliwość, czy wreszcie samą aparycję i bezustannie czynił mu przytyki z racji długich włosów, jakie zwykł nosić. Matka natomiast przelewała na niego całą swoją miłość; niewątpliwie serce miała gorące, lecz buchający z niego żar przypalał jego skrzydła i przez wiele lat uniemożliwił mu wzbicie się w powietrze. Z tego powodu stosunki pomiędzy jego rodzicami trudno było nazwać pozytywną. Prowadzili ze sobą wojnę, okrutną i wyniszczającą, a w samym centrum znajdował się Archie - bezbronny i nierozumiejący burzy, jaka wokół niego szalała, lecz świadom tego, że to on jest jej powodem.

ANTRAKT


Wspólnie już rozpoczęliśmy naukę we Frozen Lake High. Przerażała mnie wizja szkoły na tak wysokim poziomie, jednak moje obawy okazały się zbędne; to mój przyjaciel był tym, o którego powinienem się martwić. Archie bowiem miał problemy nie tylko w Szkółce Kościelnej, ale także z niemagicznymi przedmiotami. Skupienie nie było jego najmocniejszą stroną, zaś wiedza wchodziła mu do głowy z wielkim trudem, nie licząc dziedzin, na których punkcie miał fiksacje — tym sposobem doskonale radził sobie z magią iluzji, lecz przerastała go magia natury. Kochał literaturę, sztukę i język francuski, ale nie radził sobie z przedmiotami ścisłymi. Często pogrążał się w myślach, zbyt chaotycznych, by mój umysł mógł je objąć. Niekiedy zapominał, że ze mną rozmawiał i w połowie zdania odwracał się do mnie plecami, a do tego szkicował na każdym skrawku wolnej przestrzeni, jaką udało mu się znaleźć. Miewał z tego tytułu kłopoty, jednak nie tak wielkie, by mogły poważnie zaszkodzić jego edukacji. Niewątpliwie w tym zasługę miała matka, wybitna czarownica cierpliwie pochylająca się z nim nad sprawiającymi mu trudności zagadnieniami oraz jego własna wrażliwość, charyzma i żarliwa, rozczulająca wręcz wiara w Piekło. Wciąż mam przed oczami jego pełen dumy uśmiech, gdy pentakl zawisnął na jego szyi; wiedziałem bowiem, ile bitew z samym sobą musiał stoczyć, by dojść do tego miejsca.

Nie tak gładko poszło z Frozen Lake - początkowo zwykli śmiertelnicy nie rozumieli skórzanych rękawiczek na jego dłoniach i zdenerwowania, jakie towarzyszyło mu, gdy ktoś go dotykał, czym niełatwo było mu zaskarbić sobie ich sympatię. Poza tym nieszkodliwym dziwactwem, jak stwierdził jeden z nauczycieli, całkiem dobrze odnajdował się w niemagicznym świecie. A przynajmniej na tyle, na ile orientować może się dziecko z konserwatywnego magicznego rodu, z czym niewątpliwie pomogło mu zamiłowanie do sztuki i... ekscentryzm. Wkrótce bowiem został zaakceptowany przez naszych rówieśników i nikt zdawał się nie miał pretensji do osobliwego artysty.

Ostatnia klasa liceum była dla niego męką w postaci niezliczonych godzin korepetycji i zajęć wyrównawczych, które okradły go z blasku w oczach i umiejętności tworzenia. Dyplom odbierał przygaszony, zaszczuty, obdarty ze swej beztroskiej miłości do życia.

AKT II


Zaraz po zakończeniu liceum wyjechałem na studia do Nowego Jorku, podczas gdy Archibald został w Saint Falls. „Jestem zbyt zmęczony, żeby z tobą pojechać”, powiedział mi mojego ostatniego wieczora w Hellridge. „Ale dołączę do ciebie niebawem”, dodał pośpiesznie. Owe „niebawem” zajęło mu blisko dwa lata, podczas których pomagał w rodzinnym sklepie jubilerskim projektując biżuterię i odzyskał radość płynącą z przelewania swych uczuć na płótno. W tym czasie namalował serię trzydziestu obrazów, zatytułowaną Les lys et le feu. Lilie i ogień. Pięć z nich podarował przyjaciołom rodziny - jeden trafił do nowojorskiego mieszkania projektanta, u którego jego matka zamawiała suknie. Nie jestem pewien dokładnego przebiegu tej historii, znam ją bowiem jedynie z jego listów (należy tu wspomnieć, że ma irytującą skłonność do urywania swych myśli w połowie); wiem jednak, że jakimś pokrętnym sposobem znalazła się tam córka właściciela galerii sztuki na Manhattanie, która przebyła całą drogę do Saint Falls, by obejrzeć prace Archiego. Oczarowana jego dziełami (ale bardziej nim, jak miało okazać się potem) zaproponowała mu wystawę. Dopiął zatem swego i wiosną zamieszkaliśmy razem. Miało być to rozwiązanie na kilka tygodni, a zmieniło się w trzy lata.

W tym czasie Archibald stał się jaśniejącą gwiazdą amerykańskiego świata sztuki. Zapraszano go na wystawne kolacje i organizowano jego wystawy, ściskał dłonie wpływowych ludzi i udzielał wywiadów dla prasy. Przyjęcia, wernisaże, kobiety i mężczyźni z chciwym błyskiem w oczach proponujący mu, że zostaną jego agentami. Obce twarze wymykające się z jego sypialni na palcach o świcie i sińce kwitnące pod jego oczami. „Mam wielkie szczęście”, mówił w radosnym oszołomieniu. „Nie każdy artysta zostaje doceniony za życia.”

Ale czy było to życie, którego pragnął? Być może przez chwilę mierzoną w kilku oddechach, gdy wszystko było nowe i fascynujące. Jego psyche była jednak zbyt eteryczna dla krwiożerczych krytyków, którym wkrótce znudziła się jego sztuka. Upadek ze szczytu był niezwykle dotkliwy dla kogoś, kto jeszcze nie nauczył się latać. Jego pewność siebie runęła w dół razem z nim, jednak nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że nie ukrywał swej twarzy w dłoniach, by tłumić w nich szloch, a dlatego, że wstydził się osobliwej ulgi, jaka go ogarnęła. Będąc zbyt długo narażonym na blask, zaczyna się ślepnąć. W słodkim zamroczeniu wyznał mi bowiem, że najbardziej obawia się iż któregoś dnia przestanie widzieć kolory życia.

Nie było rzewnych pożegnań, ani żadnych dramatycznych wydarzeń. Pewnego dnia wróciłem do domu i jego nie było, od tak, po prostu. Już wcześniej zostawił mi swoją część czynszu na kolejne trzy miesiące - wystarczająco długo, abym znalazł nowego współlokatora lub inne mieszkanie. Jedynym śladem obecności Archiego był duszący zapach farby oraz niedokończony, zniekształcony autoportret stojący na sztaludze w jego dawnej sypialni. Człowiek złamany, tak go nazwał.

Z tego, co mi wiadomo, wrócił do Saint Falls i podjął naukę na miejscowym uniwersytecie. Historia sztuki, tak mawiają. Nie mam pojęcia jakich niebiańskich sztuczek użył, aby przekonać swoją matkę do tego, aby pozwoliła mu na podjęcie tego przedsięwzięcia. Prawdopodobnie nie musiał szczególnie się wysilać; od zawsze bowiem był jej oczkiem w głowie, warunkiem jej szczęścia było szczęście Archibalda, dla niego była w stanie uczynić wszystko — nawet zrewidować poglądy wpajane jej przez całe życie.

POSTLUDIUM


Raz pojawił się w radiu, niszowej stacji relacjonującej wydarzenia kulturalne w regionie. Kobieta o przyjaznym głosie, która prowadziła program o sztuce zadała mu pytanie o rękawiczki, które wiernie towarzyszą mu od najmłodszych lat. Nastała cisza, podczas której z pewnością uśmiechnął się osjanicznie, jak to miewał w zwyczaju. Zaraz jednak odparł z charakterystyczną dla siebie wesołością, że pod nimi kryje swoją inspirację. Wzdrygnąłem się, gdy to usłyszałem. Znałem przecież powód, dla którego unikał kontaktu fizycznego.

Archibald jest bowiem Słuchaczem — żałośnie bezradnym wobec tragedii, w jakich mimowolnie przyszło mu uczestniczyć jako świadek, bezlitośnie spychających go w objęcia delirium. Wciąż czuję na swojej skórze jego gorące łzy, gdy mówił o tym, że w piąte urodziny ujawnił przed rodziną swe niesamowite zdolności. Stało się to przypadkiem, gdy chwyciwszy ojca za dłoń był w stanie przytoczyć fragmenty jego wcześniejszej kłótni z matką. Został wówczas oskarżony o podsłuchiwanie i zdzielony w twarz, lecz gdy sytuacje zaczęły się powtarzać, zrozumiano, że jest kimś niezwykłym.
Remedium na jego dolegliwości stało się płótno, na które przelewał wszystkie emocje, z którymi nie był w stanie sobie poradzić. Błogosławieństwo, rzekłoby wielu, lecz on wcale nie postrzegał tego jako daru. Swe wizje nazywa małym utrapieniem, ale wiem, że nie jest ono wcale takim małym; właśnie ono czyni Archibalda nieszczęśliwym.



Niechaj Lilith ma go w swej opiece.

Archibald L'Orfevre
Wiek : 24
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : malarz / student