Witaj,
Theo Cavanagh
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t210-theodore-cavanagh-w-budowie#484
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t472-theo-cavanagh#1896
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t471-poczta-theo#1894
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t210-theodore-cavanagh-w-budowie#484
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t472-theo-cavanagh#1896
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t471-poczta-theo#1894
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
Theodore Cavanaghft.Froy Gutierrez

nazwisko matki Lanthier
data urodzenia 30.04.1962r.
miejsce zamieszkania Saint Fall, Hellridge
zawód student II roku magii rytualnej, poleruje też szklanki i polewa alkohol w Pubie pod Chyżym Ghoulem
status majątkowy zamożny
stan cywilny kawaler
wzrost 182 cm
waga 83 kg
kolor oczu niebieskie
kolor włosów brązowe
odmienność rozszczepieniec
umiejętność -
stan zdrowia zdrowy
znaki szczególne znamię przypominające ślad po ugryzieniu na wewnętrznej stronie lewego przedramienia

magia natury: 3 (POZIOM I)
magia iluzji: 10 (POZIOM II)
magia powstania: 5 (POZIOM II)
magia odpychania: 0 (POZIOM I)
magia anatomiczna: 0 (POZIOM I)
magia wariacyjna: 0 (POZIOM I)
siła woli: 12 (POZIOM II)
zatrucie magiczne: 2

sprawność: 2
GIBKOŚĆ: POZIOM I
SZYBKOŚĆ: POZIOM I
charyzma: 13
KŁAMSTWO: POZIOM II
PERSWAZJA: POZIOM II
SAVOIR-VIVRE: POZIOM I
wiedza: 5
ANATOMIA: POZIOM I
HISTORIA: POZIOM I
PRZYRODA: POZIOM I
TEORIA MAGII: POZIOM I
RELIGIOZNAWSTWO: POZIOM I
talenty: 9
CELNOŚĆ: POZIOM I
RZEMIOSŁO (ZAKLINANIE): POZIOM I
PERCEPCJA: POZIOM II
ZRĘCZNOŚĆ DŁONI: POZIOM I
reszta: 3


rozpoznawalność II (społeczniak)
elementary school Skyline w Little Poppy Crest
high school Paradise High w Little Poppy Crest
edukacja wyższa Tajne Komplety - magia rytualna - praktyk
moje największe marzenie to brak jasno sprecyzowanego, co kłóciłoby się z ideą życia z dnia na dzień; dalszy niczym niezakłócany brak szeroko rozumianych zobowiązań i poczucia odpowiedzialności
najbardziej boję się klaustrofobia; zakrawająca o irracjonalną obawę niechęć do podporządkowania się wszelkiej maści ograniczeniom, wymaganiom i innym schematom
w wolnym czasie lubię  zmienne, w zależności od tego, co w danej chwili wyda się wystarczająco interesujące; magia iluzji; magia rytualna; rekreacyjne odurzanie się alkoholem i innymi substancjami, które nawiną się pod rękę
znak zodiaku byk

I

Przydomowa szklarnia była miejscem niezwykłym. Z całym swoim duszącym zapachem – wilgotnej ziemi, mieszającym się z trudną do sprecyzowania wonią roślin. Coś słodkiego i jednocześnie cierpkiego. Na tyle, że po dłuższym czasie można było wręcz poczuć tę cierpkość na języku, w dodatku wyjątkowo trudno było później pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia. Wilgoć unosząca się w powietrzu potęgowała uczucie duszności, skraplała się na szybach i sprawiała, że wszystkie te pomieszane zapachy niemal dosłownie przyklejały się do ciała.
Nie miał wprawdzie pewności, czy jakikolwiek zapach mógłby rzeczywiście przykleić się do czegoś, jednak takie sformułowanie przyszło mu na myśl podczas pierwszych wizyt w szklarni i nigdy nie znalazł innego, które pasowałoby tutaj bardziej.
Jako dziecko nie był w stanie docenić niezwykłości roślin, których jego matka z taką troską doglądała w szklarni. Nie był również w stanie ocenić ryzyka, jakie wiązało się z próbami chwycenia w dziecięce rączki którejś z co bardziej interesująco wyglądających łodyg. Nieczęsto zdarzało się więc, by pani Cavanagh decydowała się zabierać go ze sobą do szklarni, gdzie ledwie chwila nieuwagi wystarczyła, by jej syn przedwcześnie pożegnał się z tym światem. Albo przynajmniej spędził kilka niemiłych tygodni w łóżku. Nie przeszkadzało mu to jednak. Szklarnia mogła być miejscem niezwykłym, kilka pierwszych wdechów zaczerpniętych w jej wnętrzu z pewnością oszałamiało i w jakiś niejasny sposób zachwycało, jednak kolejnych kilka chwil wystarczyło, by zapragnąć jak najszybciej wyjść na świeże powietrze. Mieszanina wilgotnych zapachów przyprawiała o ból głowy, a początkowe oszołomienie szybko wypierane było przez swego rodzaju otępienie i senność.
W czasach, gdy nie uczęszczał jeszcze do szkoły i kiedy rodzice wciąż musieli mieć go na oku niemal przez cały czas, stosunkowo szybko dało się odkryć przynajmniej kilka rzeczy. Po pierwsze – rację mieli wszyscy ci, którzy od pierwszych dni zarzekali się, że Theodore nie był w najmniejszym nawet stopniu podobny do własnego ojca. Joel Cavanagh nie był jednak w stanie traktować podobnych uwag zbyt poważnie. Nie podejrzewał przecież, by jego żona miała go zdradzić – nawet jeśli daleko było ich małżeństwu do jednego z tych, o których można byłoby powiedzieć, że dopasowali się do siebie idealnie. Zresztą, patrząc na nowonarodzonego syna i tak – w kwestii wyglądu – był w stanie stwierdzić tylko jedno. Dzieciak wyglądał dokładnie tak samo, jak każdy inny dopiero co urodzony dzieciak. Mały, czerwony na twarzy i przez większość czasu rozwrzeszczany. Nie zamierzał upierać się, że chłopak miałby w jakimś stopniu go przypominać. A gdyby nawet ktoś próbował tak twierdzić w jego imieniu… prawdopodobnie musiałby bardzo poważnie zastanowić się, czy aby przypadkiem nie byłaby to próba obrażenia go.
Drugą rzeczą, którą można było uznać za pewnik już w ledwie kilka lat po narodzinach Theo, było to, że chłopak może i rzeczywiście pod względem wyglądu niemal całkowicie wdał się w matkę, jednak zupełnie inaczej sprawa miała się z charakterem. Gdyby ktoś zechciał zapytać panią Cavanagh o jej opinię na ten temat, prawdopodobnie musiałaby przyznać, że jej syn w stu procentach wdał się we własnego ojca. Oraz całą resztę rodziny od tej właśnie strony. O ile od zajęć, w które próbowała angażować go matka, chłopiec wymigiwał się na wszelkie możliwe sposoby, o tyle absolutnie każdą aktywność wykonywaną w towarzystwie ojca uważał za szalenie interesującą i wartą całkowitej uwagi. Choćby miało to oznaczać nieporadne dreptanie pomiędzy stolikami i nogami klientów w pubie, gdy Joel zajęty był pracą lub – co bardziej prawdopodobne – wciągającymi dyskusjami z co ciekawszymi elementami klienteli.
Zapachy w Chyżym Ghoulu przynajmniej nie dusiły. Nie przyprawiały o zawroty czy ból głowy, nie otępiały i nie usypiały. Gdyby rozpatrywać je każdy z osobna, prawdopodobnie zdecydowaną większość można byłoby bez zastanowienia zaklasyfikować jako te niezbyt przyjemne. W połączeniu tworzyły jednak jedyną w swoim rodzaju mieszankę, którą trudno byłoby jednoznacznie scharakteryzować. Była przyjazna. Trochę tak, jakby już jako kilkulatek, Theo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie do tego miejsca pasował najlepiej. W efekcie czego pani Cavanagh niejednokrotnie zwykła powtarzać, że nie tylko jej mąż, ale również syn postanowili większą część życia spędzić w tym nieszczęsnym pubie.
O ile podczas godzin spędzanych w pubie – niekoniecznie jako kilkulatek, choć prawdopodobnie wtedy nabywał pierwszych praktyk poprzez obserwację – miał okazję obyć się z umiejętnością podobno obowiązkową dla każdego z nazwiskiem Cavanagh, czyli grą w karty, tak czas spędzany z matką również nie był zupełnie bezowocny. Mimo wszystko udało jej się zaszczepić u syna przynajmniej minimalne zainteresowanie przyrodą i naturą. Na tyle, by w przyszłości nie okazało się, że jedynie z wyglądu przypominał jej część rodziny. Nie było to jednak zainteresowanie aż tak silne, jak w przypadku iluzji. W tej kwestii śmiało można byłoby mówić o fascynacji od pierwszego momentu zetknięcia z tą dziedziną magii – o co akurat nie było trudno, choćby przez wzgląd na ojca. Joel zadbał zresztą nie tylko o to, by jego syn zainteresował się magią iluzji jeszcze zanim sam był w stanie jakkolwiek świadomie wykorzystać własne umiejętności, ale również o to, by w trakcie szkolnej kariery Theo, sukcesywnie wypełniać ewentualne luki w jego wiedzy i umiejętnościach. Bo przecież wiadomo było – zdaniem Joela przynajmniej – że żaden siewca i żadna książka nie mogłaby nauczyć jego syna wszystkiego tego, co ten wiedzieć powinien. Ćwiczenia pod okiem ojca z pewnością przynosiły wymierne efekty, podobnie zresztą jak żywe zainteresowanie i chęć nauki tej dziedziny ze strony chłopaka. Zwłaszcza, że jego zaangażowania nie osłabiało nawet to, że stosunkowo szybko okazało się, że iluzja nie sprowadza się jedynie do fascynującego igrania z rzeczywistością, ale również konieczności umacniania własnej spostrzegawczości i nauki dostrzegania tego, co pozostawało tylko wytworem czyjejś magii, a co istniało naprawdę. Ta druga część w zaskakujący sposób okazywała się zresztą znacznie trudniejsza i sprawiała o wiele większe problemy – prawdopodobnie głównie przez potrzebę skupienia się i koncentracji, w co Theo od zawsze musiał wkładać nieco więcej wysiłku, jednak… najwyraźniej rację miał ktoś, kto dawno temu stwierdził, że upór jak najbardziej popłacał. Kimkolwiek ten ktoś był.



II

Końcówka lata 1968 roku była wciąż całkiem ciepła, w powietrzu ledwie wyczuwalne były symptomy zbliżającej się nieuchronnie jesieni, a nieprzyjemnie pachnąca maść skutecznie koiła swędzenie poparzonych dłoni bardzo niezadowolonego sześciolatka.
Powodów do tego niezadowolenia mógł mieć co najmniej kilka. Po pierwsze – wybranie szklarni na swoją kryjówkę okazało się być bardzo głupim pomysłem. I to już nawet nie przez to, że w tym właśnie miejscu jego matka spędzała wystarczająco wiele czasu, by stosunkowo szybko odnaleźć w nim własnego syna. Bardziej może przez nieodpartą chęć, by bliżej przyjrzeć się jednej z roślin, która intrygowała wyglądem i przy której trudno było się oprzeć, by nie spróbować sięgnąć kolorowego kwiatu… Theo oczywiście się nie oparł. A później musiał porzucić swoją kryjówkę, by udać się do matki po ratunek, gdy okazało się, że chwycenie tej przeklętej łodygi gołymi rękoma skutkowało może i niezbyt groźnym, ale dość nieprzyjemnym poparzeniem. I to właśnie wiązało się z kolejnym powodem jego niezadowolenia – zmuszony do opuszczenia kiepskiej kryjówki, nie zdołał uniknąć niechcianego pierwszego dnia szkoły. Czego prawdopodobnie nie zdołałby uniknąć i tak, ale… może przynajmniej udałoby mu się pozostać w ukryciu dostatecznie długo, żeby przynajmniej spóźnić się i spędzić w szkole nieco mniej czasu. Gdyby tylko nie te durne kwiaty.
Nie przepadał za szkołą od tego pierwszego dnia i niespecjalnie zmieniało się to przez kolejne lata jego edukacji. Nie był co prawda dzieckiem kompletnie odpornym na wiedzę, radził sobie nawet całkiem nieźle, jeśli chodziło o przyswajanie poszczególnych informacji – pod warunkiem, że zainteresowały go choćby w minimalnym stopniu – i zdobywanie przyzwoitych ocen, ale… Czas spędzany w szkole mimo wszystko najczęściej uważał za czas kompletnie zmarnowany. Większość rówieśników wydawała się w pewien sposób mdła i nijaka, czego Theodore nie byłby w stanie ani określić w żaden bardziej precyzyjny sposób, ani jakkolwiek wyjaśnić – ani jako sześciolatek, ani znacznie później, kiedy ze Skyline przeniósł się w progi Paradise High. Mimo wszystko wrażenie pozostawało to samo. Być może przez fakt, że w sporej mierze, mimo upływu lat, wciąż otaczali go praktycznie ci sami ludzie. Trzymanie się na uboczu, nigdy jakoś nie leżało w jego naturze. Zdecydowanie należał do tych osób, które potrzebowały innych ludzi wokół siebie niemal tak samo, jak powietrza. Tyle, że w niemagicznej szkole oddychało się tym powietrzem wyjątkowo ciężko, nawet mimo podjętych raz lub dwa prób.
Kompletnie inaczej sprawa miała się tych kilka lat później, gdy po raz pierwszy mógł wreszcie udać się na zajęcia w szkółce kościelnej. Tym razem przynajmniej nie próbował się nigdzie chować, już dobrych kilka tygodni wcześniej nie mogąc doczekać się lekcji i skrupulatnie skreślając kolejne dni w kalendarzu. Co zresztą weszło mu w późniejszym czasie w nawyk i jakoś pomagało przeczekać cały dłużący się tydzień szkoły, by wreszcie dobrnąć do tych dwóch dni poświęconych nauce czegoś, co rzeczywiście było w stanie go zainteresować. Z pewnością dużo bardziej niż arcynudne rachunki i rozważania dotyczące tego, co mógł mieć na myśli nikogo nieobchodzący poeta. Poprawne rozwiązanie równania zdecydowanie nie napawało człowieka tym trudnym do opisania uczuciem, które towarzyszyło mu podczas praktykowania magii. Tym samym, które gdzieś na pograniczu świadomości towarzyszyło mu jeszcze od dziecka, kiedy w towarzystwie ojca spędzał długie godziny wśród przesiadujących w pubie czarowników.
Choć mimo wszystko wciąż prawdopodobnie dość daleko było mu do roli wzorowego ucznia. Z pewnością nie przez jakąkolwiek niechęć do nauki, czy miganie się od kolejnych zajęć. Przeciwnie, w wielu sytuacjach problem mogła stanowić nadmierna ciekawość Theo. Zwłaszcza w połączeniu z nieumiejętnością przewidywania pewnych konsekwencji – czy choćby przelotnego myślenia o nich. W zasadzie od zawsze przejawiał skłonność do tego, by w pierwszej kolejności po prostu działać, a później być może przez chwilę pomyśleć o tym, czy faktycznie było warto. Pierwsze doświadczenia z magią i nowo przyswajaną wiedzą, zbiegły się więc w czasie z pierwszymi – zwykle kompletnie nieprzemyślanymi i ryzykownymi – eksperymentami w tym zakresie.

Nieprawdą byłoby jednak stwierdzenie, że tylko ze szkółki kościelnej Theo zabrał ze sobą coś na przyszłość. I z całą pewnością nie chodziło tutaj o pióro zabrane jakiemuś wyjątkowo denerwującemu dzieciakowi z klasy. Zwłaszcza, że to akurat nie przydało się chłopakowi prawie w ogóle i w niewyjaśnionych okolicznościach przepadło mniej więcej kilka dni później. Bardziej przydatne okazały się te życiowe umiejętności, które właśnie w niemagicznej szkole Theo miał okazję zacząć szlifować i doskonalić. Choć prawdopodobnie za żadną z nich nie otrzymałby pochwały od żadnego z tamtejszych nauczycieli.
Szybko rozwijająca się wyobraźnia i kreatywność otwierały drzwi do nabywania niezwykle przydatnej umiejętności kłamstwa, wciskania innym najróżniejszych bzdur i zmyślonych historii. A otoczenie dość naiwnych dzieciaków i przynajmniej kilku łatwowiernych dorosłych, dawało szerokie możliwości ku temu, by skutecznie ją doskonalić. Z czasem okazało się zresztą, że kłamstwo stosunkowo szybko wchodziło człowiekowi w nawyk. A także znacznie ułatwiało życie – niezależnie od tego, czy chodziło o przedstawienie barwnej historii wyjaśniającej, co mogło stać się z nigdy nieistniejącym wypracowaniem, dlaczego szkolny kolega wybiegł ze stołówki przekonany, że w jego obiedzie roi się od robactwa, czy może jednak nieco już poważniejszych kwestii w późniejszym czasie.
Również w niemagicznej szkole, prawdopodobnie jeszcze w Skyline, Theodore miał okazję przekonać się, że czasami umiejętne przekonanie innych do własnych racji działało znacznie skuteczniej – i paradoksalnie wymagało mniej wysiłku – niż ewentualne wykłócanie się. Oczywiście, początkowe ćwiczenia zwykle można byłoby uznać za średnio udane, jednak odpowiednia doza praktyki wystarczyła, by nieco dopracować to sławetne coś, co prawdopodobnie najłatwiej byłoby okrzyknąć swego rodzaju urokiem osobistym. Albo charyzmą. Lub po prostu nabytą z czasem umiejętnością obserwowania ludzi dookoła i dopasowywania swojej narracji w taki sposób, by stać się dla nich jak najbardziej przekonującym.



III

Nie pamiętał, kiedy dokładnie po raz pierwszy przyśnił mu się ten sen. Pamiętał za to dokładnie, że był on zbyt niecodzienny, by przejść nad nim tak po prostu do porządku dziennego. Niby nic. W zestawieniu z wieloma abstrakcyjnymi obrazami serwowanymi przez wyjątkowo kreatywny umysł dziesięciolatka, prawdopodobnie można byłoby uznać, że ten był wyjątkowo zwyczajny. I może o to właśnie w tym wszystkim chodziło. Nocna wycieczka po własnym domu pozbawiona była jakichkolwiek typowych dla snów elementów. Wszystko ewidentnie znajdowało się na swoich miejscach, sceneria nie zmieniała się zupełnie niespodziewanie i nawet zasłyszana w trakcie snu rozmowa rodziców wydawała się być absolutnie nijaka. Dokładnie taka, jaką mogliby prowadzić każdego innego wieczoru.
No i było jeszcze coś.
Ten sen lubił powtarzać się zaskakująco często. Nie zmieniało się w nim absolutnie nic – z wyjątkiem osób, które niekiedy się w nim pojawiały. Wciąż jednak, nawet po opuszczeniu domu, okazywało się, że za drzwiami znajdowało się całkowicie normalne otoczenie. Bez fantastycznych elementów, bez niespodziewanych przeskoków do jakichś szalonych, nieistniejących miejsc – jak to często bywało w snach. Wszystko dookoła było po prostu zwyczajne. I jednocześnie, z jakiegoś powodu, w pewien sposób osobliwe i zapadające w pamięć. Tym bardziej, że z każdego takiego snu budził się potwornie zmęczony. Zupełnie tak, jakby kilka chwil wcześniej rzeczywiście spacerował po najbliższej okolicy i usiłował doszukać się tam czegokolwiek niezwykłego zamiast w najlepsze wypoczywać i regenerować energię na kolejny dzień.
Nie od razu doszedł do wniosku, że było to coś, o czym warto byłoby wspomnieć rodzicom. Możliwe, że pierwsze – rzucone mimochodem – wzmianki na ten temat przeszły zresztą zupełnie bez echa.
(Czasami sny nas po prostu zaskakują, Theo. Te zwyczajne również. Nie widziałeś przypadkiem…?)
Wreszcie jednak trudno byłoby nie zwrócić uwagi na to, że chłopiec ewidentnie podczas swoich snów widywał i słyszał coś, co miało miejsce w tym realnym, zdecydowanie nie tym wyśnionym świecie. I że najwyraźniej nic z tego wcale nie było snem. Wiedzę na temat swojej przypadłości – lub też wyjątkowości – musiał czerpać w głównej mierze z książek. Nawet bowiem, jeśli państwo Cavanagh wiedzieli cokolwiek na temat rozszczepieńców, ich wiedza również sprowadzała się do tej czysto teoretycznej. Tej samej, którą mogli podsunąć synowi w mniej lub bardziej zakurzonych woluminach. I która jednocześnie mniej lub bardziej wpływała na wciąż jeszcze całkiem plastyczny umysł dzieciaka, ledwie jedną nogą wkraczającego w wiek nastu lat.
Było w tym wszystkim coś pociągającego. Trochę jak schodzenie po schodach, kiedy zupełnie niespodziewanie natrafiło się na jeszcze jeden stopień, o którym wcześniej zdążyło się zapomnieć. Albo, kiedy idąc po równej drodze, nagle zdarzało się zejść z krawężnika, czy takiego właśnie zapomnianego stopnia. Jeśli człowiek przypominał sobie podobne doświadczenie, w pierwszej chwili prawdopodobnie myślał o uczuciu ulgi, jaka rozlewała się po świadomości, gdy ta zdawała już sobie sprawę z tego, że jedna stopa po prostu spadła tych kilka cali i wylądowała bez większego szwanku na stabilnym podłożu. Że wcale nie miało się do czynienia z jakąś bezdenną przepaścią i że w związku z tym można było odetchnąć z ulgą. Ale pod tym wszystkim było coś jeszcze. To specyficzne mrowienie odczuwane wzdłuż mostka, przyspieszone na ułamki sekund tętno i nagły wyrzut adrenaliny. Tuż przed tym, gdy stopa rzeczywiście dotknęła podłoża i poczucie zagrożenia minęło. W rzeczywistości to uczucie było po stokroć bardziej pociągające od późniejszej ulgi. I, by ktokolwiek postronny mógł to jak najlepiej zrozumieć, chyba właśnie do tego można byłoby porównać uczucie, jakie towarzyszyło Theo za każdym razem, gdy zdarzało mu się po raz kolejny przeżywać wędrówkę poza własnym ciałem – z początku przypadkiem, a z czasem i po coraz bardziej wnikliwym zgłębianiu tematu, znacznie częściej celowo. Z rozmyślnym ignorowaniem wszelkich zagrożeń oraz późniejszych konsekwencji.
Bo przecież bez tego nie byłoby tego przyjemnego mrowienia.



IV

Chyba od zawsze żył niejako na pograniczu jawy i snu. Trochę, jakby rzeczywiście nie do końca był w stanie rozróżnić, co wokół niego było w stu procentach prawdziwe, a co mogłoby uchodzić tylko za wytwór od zawsze zbyt wybujałej wyobraźni lub upodobanej sobie iluzji. Prawdopodobnie nie bez powodu zwykło się twierdzić, że gdyby kiedyś przyszło mu obudzić się z potwornym kacem w jakimś nieznanym miejscu, najpewniej wzorem swoich przodków uznałby, że widocznie tak właśnie miało być, nie ma potrzeby przejmować się czymkolwiek i że równie dobrze mógłby dalszą część swojego życia spędzić właśnie tutaj. Prawdopodobnie trudno też byłoby znaleźć cokolwiek, co Cavanagh miałby uznać za dostatecznie istotne, by rzeczywiście się tym przejmować lub – co jeszcze bardziej niedorzeczne – zamartwiać.
Nie był jedynym, który ostatni dzień nauki w niemagicznej szkole średniej uznał za dzień wyjątkowo udany. Pod tym względem z pewnością mógłby zgodzić się z wieloma swoimi rówieśnikami. Zarówno z tymi, którzy odliczali kolejne dni do tego wydarzenia, by wreszcie zająć się sprawami istotniejszymi i ciekawszymi od szkolnej nauki, jak i tymi, którzy z jakiegoś powodu uznali, że po krótkiej wakacyjnej przerwie chcieliby kształcić się dalej na studiach. Theo oczywiście o dalszej niemagicznej edukacji nawet nie myślał. Nigdy, ani nawet przez pół sekundy. Nie było mu to do niczego potrzebne i prawdopodobnie nawet gdyby bardzo się postarał, i tak nie byłby w stanie wskazać żadnego konkretnego kierunku, który mógłby zainteresować go choćby odrobinę.
Jednocześnie zakończenie niemagicznej szkoły, oznaczało również ukończenie szkółki kościelnej. W tej kwestii sprawa komplikowała się już nieco bardziej. Odrobinę. Z jednej strony – tej, która opatrzona była etykietką łatwiejsze i praktyczniejsze rozwiązanie – zgadzał się pod tym względem z ojcem. Dalsza nauka nie była mu zupełnie do niczego potrzebna, swoją przyszłość i tak wiązał przecież z rodzinnym pubem. Zgodnie z tym stanowiskiem, wybranie się na tajne komplety można byłoby uznać za całkowicie niepotrzebną stratę czasu i odrzucić tę możliwość z taką samą łatwością, jak miało to miejsce w przypadku niemagicznych studiów.
Poza Joelem, co nieco do powiedzenia miała jednak jeszcze jego żona. Pani Cavanagh metodycznie, tuż po chrzcie syna zaczęła mimochodem przywoływać temat jego dalszej nauki po skończeniu szkółki kościelnej. Z biegiem czasu, im bardziej realne stawało się to skończenie szkoły, temat wywoływany był przez nią proporcjonalnie częściej. I za każdym razem spotykał się z niemal tą samą reakcją ojca chłopaka. Jakkolwiek można byłoby ujmować to różnymi słowami, zwykle konkluzja była jedna – przecież nie było mu to do niczego potrzebne, nie było sensu poświęcać kolejnych lat na dalszą naukę, skoro tę obowiązkową mógłby mieć już wkrótce za sobą. Główny zainteresowany zwykle pozwalał żyć tym dyskusjom własnym życiem. Nie biorąc w nich aktywnego udziału, najczęściej ewakuując się do własnych zajęć i tylko od czasu do czasu pozwalając sobie na odrobinę specyficznej rozrywki, kiedy postanawiał przychylić się do jednej lub drugiej możliwości. Zależnie od wyboru, kończyło się to zwykle albo utyskiwaniem na zbyt pochopne zamykanie sobie możliwości dalszego rozwoju i zdobywania wiedzy, albo na idiotyczne fanaberie. Ostatecznie stanęło na tym drugim. Oraz systematycznie powtarzanych pytaniach, czy aby przypadkiem Theo nie zdążył się już rozmyślić, kiedy już ten zdecydował się ulec sile argumentów matki i doszedł do wniosku, że w zasadzie być może rzeczywiście nie zaszkodzi mu nieco dodatkowej wiedzy. Wraz z podjęciem decyzji, rozpoczęły się również nieoficjalne – i zawieszone bez obwołania zwycięzcy – zawody pomiędzy Joelem i jego synem. Podczas, gdy pierwszy do zwycięstwa próbował dojść poprzez zarzucenie konkurenta obowiązkami w pracy, rzucane zupełnie mimochodem argumenty przemawiające za wyższością skończonej odpowiednio wcześnie edukacji i wciąganie w absolutnie przypadkowe rozmowy tych, którzy mogliby poprzeć jego tezy, drugi z zawodników wcale nie zamierzał pozostawać w tyle. W zasadzie… chyba można byłoby przyjąć, że to reakcja ojca w głównej mierze przyczyniła się do tego, że Theo wytrwał w swojej decyzji i że nie zamierzał zbyt szybko rezygnować z tajnych kompletów – jak to miał w planach, gdyby na przykład okazało się, że mimo wszystko nie do końca było to coś, czemu chciałby poświęcać kolejne lata swojego życia. Niejako na przekór ojcu postanowił rzeczywiście przyłożyć się do nauki, tym razem przynajmniej mogąc już w pełni świadomie wybrać tylko ten obszar, który mógł w pełni go zainteresować. Decydując się na dalsze zdobywanie wiedzy, skierował się ku magii rytualnej, która również od dłuższego czasu wydawała mu się dostatecznie intrygująca, by poświęcić jej nieco uwagi. Najpewniej głównie dzięki możliwościom, jakie otwierała przed czarownikami praktykującymi ją. Nawet bowiem, jeśli wciąż Theo zamierzał swoją zawodową przyszłość wiązać co najwyżej z rodzinnym pubem, preferował te dziedziny magii, które nie zamykały się w zbyt sztywnych ramach i które pozostawiały pewną dozę dowolności. Nawet mimo – a może właśnie przez – ryzyka, jakie dowolność ta mogła za sobą nieść.
Nieoficjalne zawody pomiędzy ojcem i synem potrwały ledwie kilka miesięcy, zanim obaj – choć żaden z nich nie zamierzał mówić tego na głos – doszli do wniosku, że dalsze ciągnięcie tego nie miało najmniejszego sensu. W międzyczasie jednak Theo zdążył dojść do wniosku, że jako student odnajduje się całkiem nieźle, magia rytualna rzeczywiście nie przestawała go pociągać i choć w późniejszym czasie zaangażowanie w naukę nie musiało już sprowadzać się jedynie do konieczności udowodnienia ojcu, że jak najbardziej podjął tę decyzję w pełni świadomie, nie planował też sobie odpuszczać. W efekcie dopiero po tym, jak już zakończył obowiązkową edukację, przyszło mu wreszcie rzeczywiście zaangażować się w dalszą naukę. I choć niektóre zagadnienia sprawiały mu nieco większą trudność, poprzez wrodzony – odziedziczony zresztą zarówno po matce, jak i po ojcu – upór, nie zamierzał się poddawać. Wręcz przeciwnie, tym razem to właśnie nad tymi bardziej skomplikowanymi i problematycznymi sprawami pochylał się na dłużej, nie poddając się, póki nie mógłby stwierdzić, że albo ruszył się o krok do przodu, albo przynajmniej dał z siebie wszystko, żeby ten krok spróbować wykonać. W szczególności w przypadku, gdy podejmowane wysiłki dotyczą tych zagadnień i kwestii, które w wyjątkowym stopniu zdołały Theo zaintrygować – jak w przypadku zaklinania, którym chłopak miał okazję zainteresować się jeszcze w trakcie swojej nauki w szkółce kościelnej. Mniej więcej właśnie wtedy miał również szansę po raz pierwszy spróbować swoich sił w tym zakresie, choć ta pierwsza próba okazała się być akurat kompletną porażką. Szczęśliwie dla niego – rzeczywiście kompletną, podczas której nie zadziało się absolutnie nic, czemu najpewniej winne okazało się pomylenie niezbędnych składników rytuału. Ten przyniósł skutek podobny temu, jaki mógłby osiągnąć zupełnie przypadkowy niemagiczny próbujący wyczarować komuś choćby ogromnego pryszcza na nosie. Cavanagh nie byłby jednak sobą, gdyby po tej jednej porażce miał się jakkolwiek poddać. Okazja do podszlifowania swoich umiejętności w tym zakresie powróciła zresztą wraz z decyzją o podjęciu dalszej nauki – a tym samym wraz z dostępem do nieco szerszej wiedzy i możliwością dalszego rozwoju swoich umiejętności. Tym razem w głównej mierze pod okiem osób znacznie bardziej doświadczonych i po stokroć bardziej odpowiedzialnych. To znaczy… na ogół pod ich okiem. Bo tak samo, jak nie byłoby zgodne z naturą Theo, by całkowicie odpuścić sobie temat, tak samo niezgodne z nią byłoby porzucenie nauki na własną rękę.
Theo Cavanagh
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
Witaj w Piekle!
W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda w Hellridge. Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po Die Ac Nocte. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz, a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.

I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

  


Sprawdzający: Charlotte Williamson
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
Rozliczenie

   
Ekwipunek
   

   Aktualizacje
30.04.23 Aktualizacja postaci o ego
20.07.23 Wydarzenie: Na całej połaci krew cz.2 (+150 PD)
11.08.23 Wydarzenie: Zakochani są wśród nas (+25 PD)
17.10.23 Darmowa zmiana wizerunku
   
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej