Witaj,
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t1479-abraham-alden#16965
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1497-abraham-alden#17232
RELACJE : https://www.dieacnocte.com/t1498-abe#17234
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1496-poczta-abrahama#17229
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f229-apollo-avenue-13-alden-historic-house
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1499-rachunek-bankowy-abraham-alden#17238
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t1479-abraham-alden#16965
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1497-abraham-alden#17232
RELACJE : https://www.dieacnocte.com/t1498-abe#17234
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1496-poczta-abrahama#17229
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f229-apollo-avenue-13-alden-historic-house
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1499-rachunek-bankowy-abraham-alden#17238

Abraham Alden

fc. Oscar Isaac





 
nazwisko matki Dane
data urodzenia 13 maja 1949 rok
miejsce zamieszkania Saint Fall
zawód łowca stworzeń magicznych i czarownic
status majątkowy zamożny
stan cywilny wdowiec
wzrost 184 cm
waga 88 kg
kolor oczu brązowe
kolor włosów czarne
odmienność n/d
umiejętność n/d
stan zdrowia w pełni sił
znaki szczególne najcześciej kilka świeżych blizn, znaczących się zaczerwieniem i wypukleniem na skórze oraz wiele drobnych, niektórych ledwie widocznych, a innych wyraźnie odznaczających się na śniadej cerze, bledszych pamiątek po ciętych ranach; zwykle szorstki naskórek na wnętrzu dłoni, twardy na palcach posługujących się kuszą i w miejscach skóry stykającej się z kolbą strzelby i rękojeścią bagnetu; drobne znamię w kształcie przypominającym krzyż nad prawą kością biodrową; prawie niedostrzegalnie przecięta linia lewej brwi


magia natury: 0
magia iluzji: 0
magia powstania: 0
magia odpychania: 3 (I)
magia anatomiczna: 5 (II)
magia wariacyjna: 0
siła woli: 20 (III)
zatrucie magiczne: 1

sprawność: 19
rzeźba: II (6)
szybkość: II (6)
udźwig: II (6)
pływanie: I (1)
charyzma: 1perswazja: I
wiedza: 8
historia: I (1)
zoologia: II (6)
religioznawstwo: I (1)
talenty: 14
celność: II (6)
percepcja: I (1)
prawo jazdy: I (1)
tropienie: II (6)
reszta: 0



rozpoznawalność I (anonim)
elementary school The Fessenden School (Newton, Massachusetts)
high school Belmont Hill School (Belmont, Massachusetts)
edukacja wyższa Tufts University (Medford, Massachusetts)
moje największe marzenie to pomścić śmierć rodziny
najbardziej boję się magii
w wolnym czasie lubię polować na zwierzynę (niemagiczną), święty spokój
mój znak zodiaku to byk


Inwokacja


   Magia szturmem wdziera się do mojego życia – zupełnie niespodziewana, niosąca ze sobą mrok, niechciana, szpetna i znienawidzona. Śmiercionośna, zimnymi ramionami zagarnia do siebie dwa krystalicznie czyste istnienia i kruche ciała, które jeszcze ciepłe opadają na leśne runo. Wykrada mi dwa największe skarby, jakie posiadam w życiu, sprawia, że światło w oczach obu gaśnie na ich jasnym licu. Jednym dalej, mimo martwych oczu, pięknym i przenikliwym, i drugim – gładkim, słodkim i niewinnym, jak właścicielka okrągłych, lśniących błękitem, zawsze patrzących z radością ślepek. Dziś, przepełnionych przedśmiertnym lękiem, którego próbuję się pozbyć, drżącymi palcami przymykając powieki dziecka.
   Mojego dziecka. I żony.

I.


   Trzy osoby zginęły tej nocy. Pamiętam ją lepiej, niż dzień swojego ślubu i narodziny mojej małej córeczki. Wiatr targał płaszczem w kolizyjnych względem siebie kierunkach, mimo gęstwiny drzew, przedzierał się przez łyse, zimowe gałęzie i wdzierał pod pazuchę. Wieczór był tak ciemny, jak głęboka i nieprzenikniona nie była nigdy żadna noc. Żałowałem, że zgodziłem się wyjść z domu, chociaż z wyraźnym opóźnieniem wróciłem z pracy, ale Lea cieszyła się na świeżo ściętą choinkę, chciała wybrać ją sama, bo ta, którą co roku wybierałem ja, była zawsze pokraczna, pokrzywiona i nie odpowiadała jej wyobrażeniom. Setki razy pokonywałem tą drogę z ojcem, podczas polowań – byłem pewien, że mogłem ją przejść z zamkniętymi oczami, wyłącznie przez znajomość pochylenia terenu. Ten dzień początkowo nie różnił się od żadnego innego. Widoczność zmieniła się nagle, zaskakując mnie gwałtowną zmianą nastrojów. Zgasły wszystkie trzy lampy, które rzucały ciepłe światło na drzewa i trzeszczący śnieg pod naszymi stopami. Las w kilka sekund stał się mroźniejszy, czarniejszy, na chwilę głuchy, a już w trzy oddechy później, straszliwie głośny. Przerwał go krzyk Beatrice. “LEA!”, który w akompaniamencie jej płaczu odbił się echem między drzewami. Zabrzmiał cztery razy.
   LEA!
   Lea!
   lea
   le..aaaa
   I wzbił do lotu skupisko ptaków z gałęzi oddalonej na naście metrów za naszymi plecami. Nie wiedziałem, co zmroziło mnie bardziej. Ten krzyk, który zagnieździł się żelazną pięścią w mojej piersi, pisk Leunki, jej szloch, ryk, który był przynajmniej trzykrotnie głośniejszy niż ryk jakiegokolwiek niedźwiedzia, jakiego kiedykolwiek w życiu słyszałem, czy te trzy pary żółtych ślepi, które nawet w kurtynie ciemnej nocy, wyraźnie jarzyły się chęcią mordu, zawieszone nad obalonymi ciałami moich kobiet. Jedna z trzech paszczy jednym chapnięciem dosięgła zarówno boku Trish, jak i przytulonej do niej ręki Lei. Wbiła się głęboko w udo Trish i słabiej w ramię małej, wyrwała dwa jęki z ust obu. Nie słyszałem nigdy dźwięku bardziej przeraźliwego i bolesnego dla moich uszu. Rzuciłem prawie wszystko, co miałem w rękach. Ledwie co otwarty termos ciepłego mleka i świąteczne przekąski. Żadna słodycz nie pachniała nigdy tak gorzko, jak tamte miodowe ciastka, których zapach do dziś przewraca mi nudnościami żołądek do góry nogami. Zostawiłem tylko siekierę, wyciągniętą przed siebie, kiedy stanąłem między kreaturą, a swoją rodziną. Nie zastanawiałem się, dlaczego na chwilę straciła nami zainteresowanie. Poderwała łeb i skierowała nozdrza w innym kierunku. Uciekaliśmy z wiatrem. Ja, z Leunką na ramionach i Trish. Trish nie miała siły, czułem, jak konwulsje wstrząsały jej ciałem z każdym kolejnym pokonanym metrem, ale biegła dalej. Tylko jedno potrafi zmusić człowieka do zignorowania takiego bólu. Świadomość uciekania od śmierci. Czułem, jak ciało Lei sztywnieje w objęciu moich ramion, jak spada jego temperatura. Byliśmy już na skraju lasu, kiedy osunęła się z mojej ręki. Próbując ją złapać, padłem na kolana.
   Nie podniosłem się z nich dopóki mieszkańcy wioski siłą nie wyrwali mi z uścisku sztywnych, martwych ciał, przyciśniętych do mojej piersi.  


II.

   Po drugiej stronie stal bezimienny facet, spojrzałem mu w oczy – ich wyraz był mi obcy, nieznany i nieprzenikniony. Choć nigdy nie należałem do wątłych, on przerastał mnie półtorakrotnie wagą, a zmęczenie w jego oczach przywodziło mi na myśl udręczenie i zmęczenie życiem. Chociaż wydawał się surowy, obojętny i apatyczny, miał w tym spojrzeniu wypisane coś szczególnego, coś, czego nie potrafił ukryć, a co mógł poznać tylko taki sam szaleniec, jak on. Spokój. Spokój tak zimny i wynaturzony, że musiał być zrodzony z zemsty i nieustępliwości człowieka, gotowego zginąć za jej dokonanie.
   Tafla lustra odbijała moje oblicze.
   Ten łagodny mężczyzna, kochający mąż i nadopiekuńczy, troskliwy ojciec o wrażliwym usposobieniu, zginął tamtej niezapomnianej nocy. W odzwierciedleniu jego marnej kopii, nie ma śladu po młodym chłopaku, pełnym pasji intelektualiście, który stawiał się przed planem ojca na fizyczne i skrupulatnie żołnierskie wychowanie. Alden z Aldena. Krew z krwi ojca, syn z syna, kolejno przekazywali sobie dziedzictwo kapitana Johna Aldena – szanownego członka niemagicznej socjety. Nazwisko Alden liczyło się w Duxbury i Bostonie, coś znaczyło, ale niosło też konkretne oczekiwanie – hart ducha, siłę i nieprzerwaną dotąd spuściznę przodków. Spuściznę, której zdaniem ojca nie potrafiłem uszanować. Byłby teraz ze mnie dumny? Kiedy zginęła we mnie mentalność słabego chłopaczka o miękkim sercu, który w akcie łaski ściągał zwierzynę jednym strzałem podczas polowań – żeby nie cierpiała i odwracałem wzrok, podatny na widok uchodzącego z martwego truchła życia. Pożegnałem tego nieśmiałego mężczyznę, który potrzebował pięciu lat, żeby zagadać, do kobiety, w której zakochałem się już od pierwszego dnia studiów. Mężczyznę, który brał wszystkie najgorsze godziny ćwiczeń podczas stażu i kontynuował tą tradycję podczas doktoratu, bo brak było mu asertywności, żeby odmówić. Byłem typowym intelektualistą, nieco niezręcznym geniuszem, z problemami dysocjacyjnymi, żyłem swoją pasją i swoim światem, który mi starczał do budowania kariery, ale zawężał się tylko do wiedzy, przez co brak było w nim miejsca na ludzi. Teraz byłem dokładnie tym, kim chciał ode mnie ojciec, żebym był. Prawdziwym, naznaczonym ciężkimi, fizycznymi treningami i zainteresowanym męskimi rozrywkami mężczyzną i w końcu prawowitym potomkiem Aldenów.
   I przeciwieństwem tego, na kogo chciała wychować mnie matka.
   A kiedyś także ojciec, zanim po jej śmierci, zapomniał, jak okazywać mi ciepło i prawdziwie rodzicielskie uczucia, które utracił z dniem zginięcia mamy.


III.

   Nie pamiętam już szczęśliwego dzieciństwa, które miałem. Czasu spędzonego z mamą na holistycznych naukach. Uczyła mnie okultyzmu, zaszczepiała we mnie fascynację i zainteresowanie dziedzinami, które jeszcze wtedy fascynowały także ojca – tak jak niezmiennie fascynowała go mama. Byłem dzieckiem. Naiwnym i głupim, które barwne, kobiece opowieści traktowało jak ciekawe opowiastki, podłóg których ułożyło sobie potem w przyszłości życie. Wybrana kariera miała być hołdem wobec jej śmierci i buntem, przeciwko ojcu, który po jej śmierci diametralnie się zmienił. Teoria magii, której mnie uczyła, brzmiała jak coś odrealnionego, coś czysto teoretycznego, a ja lubiłem teoretyzować. Kochałem ją. Kobietę, która każdym słowem potrafiła mnie zainteresować, która wychowała mnie na kreatywne, chętnie chłonące każdą wiedzę dziecko. Jakże szybko przyszło mi ją znienawidzić, kiedy coś, co uznawałem za bajki, okazywało się boleśnie prawdziwe, o czego realności przypominały mi dwa nagrobki – żony i córki na bostońskim cmentarzu. Gdybym wiedział, gdybym nie był tak bezgranicznie ufny i zakochany w swojej mamie – słuchałbym z większą pieczołowitością, zapamiętywał rytuały, które razem wykonywaliśmy, jako formę niewinnych, dziecięcych zabaw… Gdybym wiedział, że to wszystko robiliśmy na poważnie. Rytuały ukrycia, to była dla mnie gra w chowanego. Szczątkowe erupcje magii wokół mnie były jak dobry, kwietniowy żart mamy. Przedmioty niekontrolowanie miotane w powietrzu podczas powtarzanych za nią słów, jak jej misterny plan, żeby mnie przestraszyć, chociaż wiedziała, że tato uczył mnie, jak być dzielnym. Padały takie słowa, jak skupianie myśli, inkantowanie, przesył mocy. Myślałem, że mówi o rzeczach czarujących i imponujących, jak ona, bo była efektowną kobietą, dobrze zachodzącą w pamięć. Jak każdy siedmiolatek, byłem nią oczarowany, jak to matką. Gdybym wiedział. Kochałbym ją mniej? Ufał jej mniej? Tęsknił do niej mniej? Chciał ją poznać więcej?
   Gdybym wcześniej wiedział
   Cierpiałbym mniej?
   Nie szukałbym jej odbicia w swojej żonie i jej ciepła w czułym, zmiękczającym serce uśmiechu Lei. Nie pojąłbym Beatrice za żonę i wiódł szczęśliwsze życie. Nieświadome kłamstw, które mi opowiadano. Tu, w niemagicznym świecie, w którym uchodziłem za znawcę w swojej dziedzinie, czułem się geniuszem. Prawdziwym specjalistą – mało było takich jak ja, prawdziwie zaznajamionych z każdą dziedziną okultyzmu i religioznawstwa. Wiem, że to obłuda, kiedy znajduję jej dzienniki w posiadłości w Duxbury dwadzieścia lat po jej śmierci, i mam pewność, jak głupi jestem, że uważałem się za mądrego. Znam tylko naparstek prawdziwej wiedzy. Tylko te ulotne sny i bajki, które mi opowiadano. Tylko te powtarzane między znawcami i profesorami fałszywe prawdy, mity i śmieszne historyjki. Świadomość istnienia magii sprawia, że czuję, że magia, przez całe życie robi ze mnie idiotę, a ja pozwalam jej robić ze mnie głupca i uśmiecham się głupio do tych ochlapów prawd, które się mi rzuca, a które przez większość życia mam za profesjonalną, zaawansowaną wiedzę.

IV.

   Kiedyś myślałem, że moje życie nie może zmienić się bardziej od tego, jak zmieniło się w dniu śmierci mojej rodziny. Że po tym, jak w pół roku przybiorę na masie i całkowicie przekształcę swój styl życia, nic nie może mnie już bardziej diametralnie odmienić. Mylę się. Jej dzienniki odwracają wszystko, co znałem do góry nogami. Moje postrzeganie świata. Moje dążenia, pragnienia i cele. Pozbywam się wszystkiego tego, co dotąd znałem, i na czym budowałem trzydzieści lat swojego życia. Pochłaniam nowe rozdziały, każdy poświęcony innej tematyce magii i bestii. Porzucam wiedzę, która nic nie znaczy, nauki, jakie dotąd prawiłem i swój wieloletni dorobek naukowy. Któregoś dnia, po odbytej żałobie, pojawiam się na zajęciach i przewracam cały program nauczania i plan, który sam budowałem, z chorą obsesją budując nowy, ale trwa to nie dłużej niż jeden dzień, podczas którego dziekan wzywa mnie na dywanik. Uczę rzeczy, w które już nawet sam nie wierzę, ze znużeniem opowiadam coś, co kiedyś mnie interesowało, pierwszy raz upadlam się i łamię swoje ideały dla pieniędzy. Pierwszy raz pieniądze mają znaczenie. Badania natury magicznej pochłaniają rodzinny majątek i pensję wykładowcy, a zbrojowanie się do walki ze stworzeniami magicznymi kosztuje – szczególnie, kiedy nie wiesz, z czym się mierzysz i uczysz się tego krok po kroku, pochłaniasz w tym fundusze, cały wolny czas, a nawet ten, który przeznaczony jest dla studentów – tylko z definicji, bo każde konsultacje spędzam na samotnych wędrówkach po lesie, tropieniu śladów magii. Na badaniach w poszukiwaniu podejrzanych śledztw i niewyjaśnionych śmierci. To wszystko kosztuje. Ceną jest stracona pozycja wykładowcy.
   I czas i pieniądze, których mam coraz mniej.
   Studiuję dzienniki mamy. Zaklęcia, rytuały, a chociaż ból głowy i zawroty są bardzo znajome, do tych, jakie towarzyszyły mi czasem po zabawach rytuałach, jakie przeprowadzałem niegdyś z mamą, znacznie częściej niż na podłodze, ląduję w szpitalu. Pod kroplówką, z zatrzymaną akcją serca, z przyśpieszonym jej rytmem, niepohamowanymi krwotokami i z wielu innych powodów. Rytuały, bez mentora niejednokrotnie zagrażają mojemu życiu. Mimo to, przychodzą czasem łatwiej, niż zaklęcia, których bez niczyjej pomocy w większości nie jestem w stanie się nawet nauczyć. Do rytuałów mogę się przygotować, studiować je setki razy, podchodzić do nich tyle razy, ile potrzebuję – prawie tyle samo razy lądując na SORze. Dwóch zaklęć, których samodzielnie udaje mi się nauczyć używam nagminnie – wyostrzenia słuchu i wzroku. Tak, jak rytuałów, choć wielu z nich nie udaje mi się odtworzyć.
   Poświęcam temu sześć lat, wszystkie nieprzespane noce, zarwane dni, urlopy na żądanie i odwołane wykłady, a mój dziennik łowcy, jest tak biedny i tak pusty, jakbym przez ten czas nic nie robił. Paradoksalnie, ilość blizn na ciele rośnie, bo wystarczy tylko jedno spotkanie z ałbastem, bezkostnikiem czy drudą, żeby zgromadzić ich w minutę więcej niż przez całe życie. I nie zawsze zabić, czasem ledwie uciec z życiem i odnotować kolejną linijkę w księdze łowcy, z wyraźnym pięciokrotnym podkreśleniem: NIE PODCHODZIĆ!
   

V.

    Nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Nie emanował aurą magiczną i dziwactwem. Nie był ani krzykliwy, ani nie wyróżniał się niczym szczególnym z tłumu. Gdyby nie okoliczności, w jakich się spotkaliśmy, nigdy nie pomyślałbym, że jest czarownikiem. Był taki sam jak ja. Przechodząc obok niego na ulicy, mógłbym go nawet nie zauważyć. Rozmawiał ze mną swobodnie, biegle poruszał się między rozmówkami o ludzkiej codzienności i transporcie niemagicznym, pochwalił mój samochód – znał nawet markę i prawił o pragmatyźmie i komforcie wynikającym z tego środka transportu. Śmiał się, jakbym opowiedział mu dobry żart, kiedy weryfikowałem podczas rozmowy z nim wiedzę, jaką posiadałem o istotach jego “gatunku”. Bałem się nazywać go człowiekiem, takim, samym jak ja, chociaż on śmiało, z jakiegoś powodu nazywał mnie czarownikiem. Gdybyśmy poznali się inaczej, moglibyśmy się nawet polubić, zaprzyjaźnić.
    Ale był moim więźniem. W zniewoleniu go dopisało mi szczęście i czysty przypadek. Fakt, że obaj znaleźliśmy się w tym samym miejscu w Saint Fall i obu nas zaatakowała ta sama magiczna kreatura. Cerber – taki sam, jaki zabił mi żonę. Pokonał go. Z trudem, mimo, że inkantacje, zaklęcia i magia, jakiej używał była dla mnie oszałamiająca, hipnotyczna i… całkowicie poza moim poziomem. Moja strzelba i te kilka zaklęć, które znałem, przy jego magii wyglądały jak dziecięce sztuczki. Mimo to, gardziłem nim – jego wiedzą, siłą, jaką dzierżył w dłoniach, jego butą, narcyzmem i pewnością siebie. Jego odmiennością. Brzydziłem się nim. Obawiałem się go. Tego, co mógłby mi zrobić, gdyby udało mu się przerwać rytuał, dzięki któremu go zniewoliłem i zerwać łańcuchy, które krępowały jego ruchy.
    Więziłem go kilka tygodni, albo kilka miesięcy. Czas upływał mi bardzo płynnie, bardzo często gubiłem poczucie jego upływu, dlatego ciężko jest mi sobie dokładnie przypomnieć. Jakże śmiesznie, że był moim niewolnikiem od kilku miesięcy i z każdym dniem, zdawał się wyglądać coraz lepiej i zyskiwać coraz więcej sił, kiedy ja, dla odmiany coraz bardziej słabłem od nadmiaru magii, która go krępowała i pozwalała mi go utrzymywać w zniewoleniu. Ale nie chciałem go puścić. Z jakiegoś powodu zdradzał mi tajniki magii, które dla niego pewnie były podstawą, czymś, co wyniósł w jednym palcu z niedzielnej szkółki za dzieciaka. Dla mnie wszystko było nowe i chociaż przyjmowałem tę wiedzę z dobrą dozą zachowawczości, praktyka magii z nim, jako mentorem i moim więźniem jednocześnie, wydawała się… dużo prostsza. Skutkowała. Dotąd te kilka zaklęć, jakie wyciągnąłem z dzienników matki, uznawałem za magię defensywną. On nazywał ją magią anatomiczną. Dla przykładu nauczył mnie kilku zaklęć defensywnych i ofensywnych – podstaw, których nie znałem. Wiele rzeczy robiłem intuicyjnie, dlatego te same, które próbowałem robić sam, bezskutecznie, z jego pomocą wpoiłem w stosunkowo niedługim czasie. Musiałem. Chociaż nienawidzę magii, tylko magia może zwalczyć magię. Wiem o tym. On też to wiedział. Mogłem być łowcą znającym magię, albo martwym łowcą.
    Bywały dni, w których zapominałem, że jest moim wrogiem. Dni w których dzieliliśmy się refleksjami o życiu, w których okazywało się, że nie różni nas wcale tak wiele. W inne, byłem pewien, że jutro, kiedy przestanie być przydatny, go zabiję.
    Jutro nie nadeszło. Jutro odszedł. Wtedy zdałem sobie sprawę, że już od pewnego czasu się mną bawił, a kiedy się znudził – uciekł. Nigdy potem go nie spotkałem.



Epilog


    Nie wie, że magia towarzyszy mu od urodzenia. Nie wie wielu rzeczy. Nie wie jak błądzi. Nie rozumie. Nie ma pojęcia, że jego matka była czarownicą, czyli użytkowniczką tego, za czym teraz goni i na czym poprzysiągł zemstę. Nie wie, że nieprzypadkowo opuścili Boston i mieszkali poza jego granicami w posiadłości Duxbury za namowami jego matki, aż do czasu, w którym ojciec uparł się, wysłać go do szkół w Bostonie. Nie może wiedzieć, że ten powrót był powodem jej śmierci, a nie, jak mu się wydaje – wypadek. Umarła z ramienia Kościoła, chroniąc tożsamość mężczyzny, którego pokochała i chłopca, którego z nim spłodziła, o którym – dzięki łasce jej brata przynależącego do Czarnej Gwardii – ślad w archiwach zaginął, zaraz po tym, jak się w nich pojawił. Nie wie, jak wiele Aldenowskiego majątku zasila kieszenie tych, których trzeba było wyciszyć, żeby było to możliwe. Nie może wiedzieć, że dla niego i ojca matka poświęciła swoje magiczne życie, wyrzekła się go. Nie potrafi pojąć, jak bolała ją ta strata i jak długo opierała się tęsknocie do świata, w którym żyła, aż w końcu uległa jej.  Nie wie, że pentakl i athame, które dostał po niej w spadku, zdobyte z czarnego rynku, to dowód tej pokusy, której nie potrafiła nie ulec.
    Magia uzależnia. On nie jest wyjątkiem, Jego też już uzależniła.


Abraham Alden
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Witaj w piekle!

W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.

I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

       
Sprawdzający: Frank Marwood


Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02, 2024 9:12 pm, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Rozliczenie


   

Ekwipunek


   

   

Aktualizacje


07.12.23 Zakupy początkowe (+100 PD)
11.12.23 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
15.12.23. Zakupy (-360$)
18.12.23 Surowce: marzec - kwiecień
06.01.23 Osiągnięcie: Co do słowa; Hehe nice; Jak za darmo, to biorę;  Siódme poty (+90 PD)
14.01.23 Wydarzenie: Na rany Aradii (+200$)
05.03.24 Wydarzenie: Na rany Aradii (+10 PD)
18.03.24 Aktualizacja postaci (zmiana nazw)
19.03.24 Wydarzenie: Little Poppy Has a Little Problem (+50 PD)

   

   
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej