First topic message reminder : Wąwóz im. Bazela Hudsona Wąwóz U-kształtny, znajdujący się w kniei Cripple Rock. Zachęca ona swoim niepowtarzalnym urokiem, dlatego szczególnie w okresie letnim można spotkać tutaj spacerowiczów. Nazwany został na cześć Bazela Hudsona, magicznego podróżnika i archeologa z początku XVIII wieku. Rzadko można spotkać tu dziką zwierzynę, ale za to tego miejsca nie opuszczają komary, które masowo atakują przechodniów. Jego naturalna ścieżka biegnie wzdłuż wschodniego kresu kniei, dlatego nazywany jest jej naturalną granicą. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20 2023, 20:58, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Richard Morley
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 170
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 18
TALENTY : 8
|do Szarlotki Słyszałem, że tunele są pod baczną obserwacja Gwardii, więc słowa o wnikliwym sprawdzaniu osób, chcących skorzystać z przejść, skwitowałem jedynie cichym: “mhm”, w duchu ciesząc się, że kontrola i porządek mają się całkiem dobrze. -Słuchaj, może uczelnia zrobi tam jakąś większą wyprawę badawczą, na którą da się załapać. Nawet nie kojarzę, gdzie indziej jest tylu świetnych naukowców i badaczy na metr kwadratowy. - Uśmiechnąłem się pogodnie. Tajne komplety zawsze stawiały na praktyczną wiedzę, więc tak wyjątkowa okazja, by w terenie przetestować swoje umiejętności, nie zdarza się często. A i profesorowie potrzebują studentów to tych bardziej monotonnych i brudnych zadań. Patrzyłem pod nogi, szukając tu czegoś ciekawego, jakichś śladów, kiedy usłyszałem z ust Charlotte echo swoich myśli. Tych, które pojawiały się, gdy ponownie powracałem wspomnieniami do swoich decyzji i wahań, jakie miałem tuż przed ich podjęciem. -No tak. To dość, hm, konkretny argument. - Westchnąłem. - Wiesz, miałem kiedyś podobne rozważania. W otoczeniu spokojnej przyrody moja głowa aż prosiła o chwilę ukojenia i zgrania się z otaczającym światem. Ale nie było to możliwe, nie w chwili, gdy milion ciężkich, jak ołów myśli wprowadzały prawdziwy chaos, z którymi mój mózg sobie nie radził. Może właśnie dlatego powiedziałem, co powiedziałem. -No i skończyłem, gdzie skończyłem. - Wzruszyłem ramionami, jakby ten ruch miał zrzucić z nich niewidzialny ciężar. I faktycznie było lżej. Przyznanie się do własnych decyzji i konsekwencji pomogło, nawet mimo delikatnego ukłucia wstydu. Nie było to takie trudne, prawda? - powiedziałem sobie. Może trzeba częściej gadać z innymi o prywatnych sprawach, a nie tylko pracy, uczelni i filmach. Albo o wielkich zombie-niedźwiedziach, które podczas spokojnych spacerów nagle wyskakują na ciebie i próbują odgryźć głowę. Kora drzewa była chłodna i wilgotna, a jej zapach — ziemisty, ale jednocześnie świeży, otulał mnie, jak koc, uspokajał. Niebezpieczeństwo minęło, ale moje ciało jeszcze potrzebowało chwili, żeby również się o tym przekonać. -Też bardzo na to liczę. Nie jestem fanem takich atrakcji - powiedziałem cicho, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo zaschło mi w ustach. - Musimy to zgłosić. Ktoś… powinien to sprawdzić. Na samą myśl, że tych bestii może być tu więcej, przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, który towarzyszył mi również w chwili, gdy Charlotte mówiła o refleksie i obronie. Mimo iż przeczytałem raporty z tamtego dnia, nie byłem w stanie sobie wyobrazić, przez co ona musiała przejść. I zastanawiałem się, jak jej się z tym żyje. -Przykro mi - wydusiłem z siebie mimowolnie. - Ja? Ja nie… Nie musiałem. To musiał być jedna właściwa odpowiedź. Nie, ja nie walczyłem o życie, ale byłem świadkiem, jak robią to inni, gdy im je odbierałem. Mówiąc to, odruchowo schowałem dłonie do kieszeni, jakby nadal były brudne od krwi, a ja za wszelką cenę starałem się ten fakt ukryć. -Może chcesz kawy? Mam w termosie. - I nie czekając na odpowiedź, zsunąłem z ramienia plecak, żeby postawić go na stercie kamieni, która wystawała spośród mchu i połamanych gałęzi. W ostatniej chwili zatrzymałem się, po czym opuściłem głowę, by przyjrzeć się znalezisku. Ewidentnie były to resztki paleniska. Większe od dzisiejszych ozdobnych kominków, bardziej wydajne. Idealne, kiedy mieszkało się w drewnianej chacie i gotowało się na rozżarzonych węglach. -Chyba był tu kiedyś dom - stwierdziłem, pokazując na stertę kamieni. - Bo jestem pewien, że to resztki paleniska. Dla pewności rozejrzałem się jeszcze i kiedy skupiłem się wystarczająco, byłem w stanie dostrzec spróchniałe belki i kamienne fundamenty, które skutecznie chowały się wśród roślinności. -Może to stary domek myśliwego, bo nie kojarzę, żeby były tu jakieś wsie. Co myślisz? |371 + 73 = 444 |
Wiek : 25
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Rzecznik w Czarnej Gwardii, student Teorii Magii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
- Sądzę, że znalazłoby się kilka osób zainteresowanych tym pomysłem - przytakuje po krótkim namyśle. - Profesor Bennet byłby zachwycony - przytacza sylwetkę podstarzałego badacza od historii magii, który lata świetności dawno ma już za sobą. Słynie za to ze swoich barwnych opowieści o swoich podróżach, które odbywał w młodości, chwaląc się gdzie to on nie był i czego nie widział. Taką perełkę z pewnością chętnie dodałby do swojej kolekcji. - Musisz się pośpieszyć, jeśli chcesz się załapać, bo wydaje mi się, że wpadł na to, kiedy tylko dowiedział się o istnieniu tuneli. Spogląda z ukosa na Richarda, kiedy ten decyduje się nieco otworzyć. Zdawała sobie dotąd sprawę, że czarownik raczej niechętnie opowiadał o swojej rodzinie, ale nigdy nie zagłębiał się w szczegóły. Zresztą czemu miałby? Nie są sobie na tyle bliscy, by zwierzać się ze swoich przeżyć. Czyżby nastąpił jakiś przełom? To na pewno magia Aradii. - Ale na plus, czy jednak żałujesz? Nie wydajesz się być mocno przybity, ale może dobrze udajesz? - Bardziej pyta, niż stwierdza, nie widząc w tych słowach niczego zdrożnego. W obecności niektórych osób nie bawi się w konwenanse, prędko przechodząc do bezpośrednich zwrotów. - Oj tam zaraz przykro - wzrusza ramionami, nie widząc w tym niczego strasznego. - Miałam świadomość tego, że życie bywa pełne wybojów, ale żeby aż tak? - Uśmiecha się krzywo, będąc już gotową, by żartować sobie z wydarzeń na uniwersytecie. Nawet jeśli zginął wtedy człowiek. - Mam swoją - odpowiada, kiedy ten chce częstować kawą. - Noszę w sumie za każdym razem, kiedy udaję się do lasu. Nigdy nie wiadomo, jak dużo czasu przyjdzie w nim spędzić. - Przystaje razem z nim i także zsuwa plecak z ramion. Skoro już robią przystanek, to nie będzie oponować przed kubkiem czegoś smacznego. Otwiera torbę i wyciąga termos, nalewając sobie kilka łyków czarnego, gorzkiego płynu - ulubiony i jedyny słuszny rodzaj kawy. Bez większego zainteresowania zezuje na to, co tam znalazł Richard. Typowy kujon, interesuje się byle pierdołami. - Wsie? W środku lasu? - ściąga brwi w zastanowieniu, bo to wszystko nie trzyma się kupy. - Może to zwyczajni biwakowicze? Myślisz, że to mógłby być jakiś szałas? - Absolutnie nie zna się na żadnych konstrukcjach, ani tym bardziej na budowie domu. Z biwakowaniem też radzi sobie przeciętnie, bo Williamsonowie prędzej wyhodowaliby skrzela, niż pozwolili sobie na brodzenie w ziemi i wspólne śpiewanie przy ognisku. Rozglądając się wokół Charlotte spogląda pod nogi. To tam, pośrodku omszałych kamieni, znajduje błyszczący przedmiot. Ściąga brwi w zastanowieniu i przykuca obok. Zazwyczaj nie grzebie wśród roślin, mając je raczej w głębokim poważaniu, ale tym razem ciekawość wygrywa. Wydobywa spomiędzy kamyków przewleczoną przez sznurek monetę. Skąd się tutaj wzięła? Czyżby jednak należała do jednego z biwakowiczów? - Ciekawe, jak myślisz, czy to na szczęście? - zwraca się do Richarda, pokazując mu znalezisko. Nie ma jednak zamiaru odrzucać go z powrotem, ani tym bardziej oddawać Morley’owi. Chowa monetę do kieszeni spodni i kiwa głową w stronę drogi. - Idziemy dalej? Chyba że chcesz bawić się w archeologa. - Nie czeka na odpowiedź, pozostanie w tym miejscu wcale jej nie interesuje. Dopija ostatni łyk kawy, strzepując resztki na bok i zakręca termos, chowając go do plecaka. Rusza przed siebie, nie oglądając się już przez ramię. | kończymy z wynikiem 444, znajduję irlandzką monetę na sznurku zt dla Charlotte |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Żadne z nich nie ma już osiemnastu lat; nawet dwadzieścia przemknęło się pod opuszczonym szlabanem upływu czasu i wpadło w bagno kolejnej dekady. Trzydzieści brzmiało groźnie; trzydzieści oznaczało nową serię kremów do twarzy, których tamta Toria — nie jesteś za młoda? Była; dwa tygodnie później wciąż była za młoda, ale młodość lubi czuć się doceniania, z kolei najlepsza forma docenienia to ta, kiedy dłoń pod zbyt krótką sukienką odkrywa, że w Liberta nie tylko piersi są nagie — nie potrzebowała. Groźne trzydzieści w półcieniach Cripple Rock straciło moc sprawczą; nie mieli już osiemnastu lat — i całe szczęście. Młodość można kupić, wszczepić, zabrać z Alive Berry do domu, odświeżyć rytuałem; doświadczenie trzeba zdobyć, nie ma żadnych ścieżek na skóry. Salwy śmiechu poderwały kilka brzydkich ptaszysk w górę — co jeszcze ukrywał ten las, czego nie dostrzegali z krętych korytarzy szlaku? — Alabamy. Nie mam tam żadnego krewnego, więc nie są zbyt chętni — mapa Stanów to osobne miejsce na ścianie; tam ilość pinezek rekompensowała samotne wieczory, obolałe od igieł opuszki palców i magię, której do podjęcia wartkiego wyścigu przez ciało nie mogło pobudzić nawet wino. Istniały, na szczęście, inne sposoby; skuteczniejsze, choć o różnej skali przyjemności. Ich leśny debiut i swawola wskrzeszanych wspomnień powoli dobiegał końca; nawet koniak w piersiówce chlupotał znacznie ciszej, nieuchronnie zwiastując obecność dna. Ciężar padających słów osiadał na liściach, przeskakiwał przez balustradę jak Valerio lata temu i gubił się w znaczeniach — co było ważne, co nie, dokąd zmierzają, quo, kurwa, vadis świecie? — Słowa, panie Verity, to wiatr. Bo, mimo to, a jednak, wciąż — bez odpowiedniego nawilżenia przełyku, można się nimi zadławić. Chyba za to lubiła Bena; jego oddanie w poruszaniu językiem było godne podziwu. Kiedyś — w czasach, kiedy jej własny świat legł w gruzach; bo kiedy kochasz szybkie samochody, długie kutasy i grube portfele i każdą z tych cech znajdujesz w jednym mężczyźnie, miłość jest nieunikniona, a utracenie jej oznacza koniec wszystkiego — myślała, że Audrey ma szczęście. Dziś wie, że żadna kobieta go nie ma — funkcja żony przeczy jego idei; Audrey po prostu dobrze udawała. Vittoria jeszcze lepiej udaje, że wcale jej nie współczuje. — Cripple Rock nieodmiennie pełne rupieci — błyskotce w dłoni Bena poświęca mniej uwagi, niż zrobiłaby to w warunkach nie—polowych. Tu wszystko cuchnęło magią, która nigdy nie kusiła Vittorii; od natury otrzymała tylko urodę i piersi. Od L'Orfevre dostała uszkodzony towar, który wciągał towar; reklamacji nie uznano. — Ben, darzę tę rodzinę tylko jednym uczuciem i jest nim nienawiść. Nie mogą oczekiwać ode mnie litości, skoro przez te wszystkie lata sami jej nie okazali. W nieoficjalnym słowniku rodziny Paganini, którego potencjał Verity znał aż za dobrze, to zdanie miało prosty wydźwięk; nie boję się wojny, ja do niej dążę. Nie miała pewności, do czego w tym układzie próbował dotrzeć Ben — wątpliwości spadły w dół punktu widokowego i skręciły kark na piątym jardzie, kiedy z cennika (i l e?) przeszedł do— Nie planowała się śmiać, naprawdę; to, co wypadło spomiędzy wilgotnych od koniaku ust, brzmiało na wystrzał z samego dna przepony. Ha!, które ostrzegło dziczyznę w promieniu dwóch mil; a to dobre. — To przez nadmiar świeżego powietrza czy jeansy cię cisną i odcięły dopływ krwi z kutasa? — nie mógł odmówić słuszności temu pytaniu — te jeansy naprawdę budziły pytania co do stanu zdrowych zmysłów Bena; jego oferta tylko podsyciła niepokój. — Richie Williamson? Ten Richie? Brudy na L'Orfevre to jedno; z pomocą kilku sprytnych nici i dobrej wymówki może zakraść się do dawnych buduarów męża — ciekawe, czy nadal cuchną rozpuszczalnikiem i tanimi perfumami? Williamson to co innego; Jean to przeszłość, Richie to przyszłość. Ben właśnie potwierdził, że też to dostrzega. — Z całym szacunkiem dla wszystkiego, co osiągnął w tak młodym wieku, ale nie potrafię wyzbyć się wrażenia, że upojna noc z nim oznacza dildo w kształcie Statuy Wolności — potrzeba tytoniu wygrała ze śmiechem — nagłe dźgnięcie powagi poharatało niezadymione płuca. — I to nie ja będę go używać. W spojrzeniu pani L'Orfevre — panny Paganini — najwyraźniej lady Possę Ci Za Wolność — uśmiech utonął bezgłośnie. Mogłaby znaleźć innego prawnika, ale to byłoby oszukiwanie samej siebie; jeśli ma iść na wojnę, potrzebuje doświadczonego generała. Verity nienawiść do L'Orfevre miał we krwi; Toria spijała ją z ust własnego męża. — Chodź, Ben. Zastanowię się nad twoją ofertą i gdzie w niej miejsce na mój komfort. Moneta zniknęła w kieszonce płaszcza, cichy stukot Fendi wznowił podróż powrotną; wrócą do tego, kiedy oczyści głowę z czkawki niedowierzania. Richard Williamson; sei fottuto, lo sai, Ben? z tematu oboje |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Richard Morley
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 170
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 18
TALENTY : 8
-Chyba poczekam, aż będą rekrutować ekipę teoretyków magii. Przydadzą mi się dodatkowe punkty. - A jeszcze Bennet to dobry przyjaciel mojego ojca, więc wolałbym się trzymać jak najdalej od niego. I tak łypie na mnie z ukosa, kiedy tylko widzi na korytarzach. Nie wiem, czy coś mu nagadali, czy nie… Jak na razie nie robi mi większych problemów. Ogólnie to sporo myślałem o tym, czy środowisko, w którym obraca się moja rodzina, w ogóle wie, jaka jest u nas sytuacja. Chociaż znając mojego ojca, on pewnie wciąż uważa, że to nic takiego, a moja “ucieczka” to zwykła fanaberia. Młodzieńczy wybryk i wystarczy, że zakosztuje prawdziwego życia w całej jego okazałości, pełnej trudów i ciężkiej pracy, to migiem wrócę do domu na kolanach. Cóż, jak na razie nie planuję się upokarzać. -Mogę odpowiedzieć słowami naszego wykładowcy od enigmatologii - to zależy. - Spojrzałem na swoje buty, skupiając się na kłapiącej smętnie podeszwie. - W sumie trudno się przestawić z życia, do jakiego się przyzwyczajasz, na kompletnie inny tryb… Ale to była dobra decyzja. Mimo beznadziejnych hot dogów za grosze, równie beznadziejnych prac i braku porządnego ubezpieczenia. Mimo wszystko to była dobra decyzja. Adrenalina, która powoli schodziła z mojego ciała, sprawiła, że kolana miałem miękkie jak rozgrzany wosk. Starałem się nie pokazywać tego, bo i tak w starciu z niedźwiedziem nie zaprezentowałem się w jakiś wybitny sposób. Próbowałem zrozumieć, czy to, co mówiła Williamson to prawda. Czy ułożyła sobie w głowie całe tamto zajście? Jednak wszystko wyglądało na to… że tak. Chyba że za krzywym uśmiechem czaiło się coś jeszcze. Jednak to były jedynie przypuszczenia. Byłem trochę w szoku, a trochę pełen podziwu. Sam pewnie nie dałbym rady. Zresztą… I tak wszystko widać na załączonym obrazku. Koszmary, strach, poczucie winy, które zawsze czai się gdzieś w zakamarkach mojej świadomości. -No… nikt nie byłby w stanie przewidzieć czegoś takiego - rzekłem trochę wymijająco, ponieważ kompletnie nie wiedziałem, co jeszcze można powiedzieć, a żarty kompletnie mi się nie kleiły. O kawie zapomniałem, gdyż pochłonęło mnie badanie okolicy. Próbowałem sobie wyobrazić to miejsce, kiedy jeszcze mieszkali tu ludzie, a w zniszczonym palenisku tlił się ogień. -Jeśli ludzie żyli z wyrębu lasu, to takie osady na parę domów mogły stać w takim miejscu - odpowiedziałem, odgarniając liście z tej części domu, gdzie prawdopodobnie było wejście. Drewno było tu zwęglone. Pewnie pożar pochłonął to miejsce i mieszkańcy z jakichś przyczyn nie silili się na odbudowę domostwa. Chyba że zginęli. - To była raczej chatka niż szałas. Widzisz, o tu były ściany. - Wskazałem na pozostałości budynku. Kiedy Charlotte pokazała mi monetę, potrzebowałem chwili, żeby dopasować ją do czegoś, co już kiedyś widziałem. -To chyba irlandzka. Kojarzę tego łososia. - Moneta była brudna, ale mimo tego dało się dostrzec sylwetkę ryby. Zrobiłem krok do tyłu i poczułem coś twardego tuż pod butem, który w tamtej chwili już prawie stracił podeszwę po naszej ucieczce przed zombie-misiem. Schyliłem się, żeby odgarnąć gałązki i zobaczyłem dziwne lusterko wielkości niedużego obrazu. -Archeologa? Ja nie… - Momentalnie podniosłem się z ziemi, a ubrudzoną dłoń wytarłem w spodnie, jakbym próbował pozbyć się wszelkich śladów tego, że próbowałem robić jakiekolwiek rzeczy, związane z tą aktywnością. Lusterko jednak wziąłem ze sobą, biorąc go pod pachę. Przyjrzę mu się w domu. - Możemy iść, tak. Odpowiedziałem trochę rozkojarzony, po czym ruszyłem za Charlotte. |kończymy z wynikiem 444! Zabieram lustro złego brata bliźniaka zt dla Richarda |
Wiek : 25
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Rzecznik w Czarnej Gwardii, student Teorii Magii
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
— Pamela Pomelo. Trzy—dwa—zero; parsknięcie zaczyna się gdzieś w okolicach przepony i płynie pod prąd, prosto do ust. Uśmiech Valerio—Barnaby'ego wygląda na szczery nie dlatego, że Valerio—Barnaby to wybitny kłamca; łatwo o przekonujący efekt, kiedy za śmiechem rechocze prawda. Ha wypluwa gardło; ha—ha powtarza las. Pamela Palma było zajęte?, zapytałby wprost, ale to przecież gra, grają w nią oboje — prędzej uschnie mu napletek niż pierwszy powie dość. — Primo, Pamela, od wielkości biurka ważniejsza jest twardość. Udawany Barnaby nie zawodzi — to, na temat czego milczy Pomelo, wybrzmiewa ustami Valerio. — Secondo, większe od twojego mieszkania, które jest w— Co powiedziałby oryginalny Williamson? Pewnie coś bezczelnie szczerego; psi nos nie zawodzi, kiedy trzeba wywąchać na kimś zbrodnię, kochankę albo dzielnicę, w której zasypia. — Sonk Road. Ślepy traf, prosty strzał, dwa plus dwa to cztery — dokładnie przez tyle sekund Paganini obserwuje zasłoniętą papierosowym dymem twarz. Szkopuł tkwi w szczegółach, ale Valerio nie wierzy w niuanse — ma za to niemałe pojęcie o skorupach. Ludzie to panierowane mięcho; otoczeni w warstwę marynaty, ukrywają to, co pod spodem. Brzydkie, surowe, niedosmażone, krwiste — prawda ma oblicze steka, a Valerio zawsze nosi z sobą nóż. Szczególnie do lasu; wciąż ma nadzieję spotkać kogoś, kto chciałby się na niego nadziać. Pamelę mógłby nabić na co innego — też noszonego w kieszeni, chociaż z funkcją dawania życia, nie jego odbierania. — Certo. Kto nie lubi historii o duchach? Kilka stworzył sam; niektóre nadal za nim tęsknią. Ciekawe, co z tą puttana Ignacio? Jimmy zaciągnął ją za tłuste kudły do Piekła? Tytoń w płucach nie ma dla niego odpowiedzi — za to Pamela ma wyobraźnię i talent do opowiadania. Paganini nie dostrzega momentu, w którym gębę zamyka na zasuwkę — dopiero szuranie uschniętej gałęzi porusza zardzewiałymi zawiasami w kącikach ust. — Jesteś pewna, że ciągnie za sobą kilof? Zostawiam taki sam ślad, kiedy nie założę spodni — prawe oko znika pod mrugnięciem, papieros między wargami mówi trzecia noga, Pamela, rozumiesz?, wyścig po pierścionek kończy się, zanim sędzia wystrzeli na start. To przez dodatkową kończynę — Paganini od początku miał przewagę. Ha! tym razem brzmi na odkaszlnięcie; historię o duchu mógł łyknąć, ale to? To babskie pierdolenie — w znaczeniu, które nie wzbudza euforii. Obrócony między palcami pierścionek waży tyle, co nic; idealnie oddaje wartość obietnic Valerio. Sekunda milczenia zmienia się we dwie — stąd prosta, chociaż wyboista droga do postawienia kroku w stronę Pameli. Paganini ma wzrok handlarza; patrzy, ocenia, szuka wad. Pamela ma trochę za szeroki nos i szczęście, że rekompensuje go ustami. Wycena? Uno scherzo. — Pamela, chciałem to zrobić, odkąd cię poznałem — to już trzy tygodnie; najwyższy czas na kolejny krok. — Nie ma nocy, kiedy nie myślę o soku z pomelo ani dnia, kiedy nie zastanawiam się, czy lubisz połykać pestki. Lubisz? — Ten pierścionek — za, cazzo, dychę; Valerio wie o kamieniach szlachetnych wiele — jego ulubionym jest podróbka; jeden okaz właśnie trzyma w dłoni. — To symbol nowego życia. Możemy zacząć je tu i teraz, mia cara. Wystarczy, że powiesz— Pewnego dnia opowie o tym Williamsonowi; wiesz, Barney, ta ragazza z Deadberry nawinęła się w Cripple Rock, więc kazałem powiedzieć jej— — Barnaby, chcę cię w sobie jeszcze w tej dobie. Poeta, romantyk, najlepszy przyjaciel; ten świat nie zasługuje na Paganiniego. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
dla najdroższego To przecież gra, grają w nią oboje — prędzej ogoli się na łyso, nim pierwsza rzuci na ziemię rakietę. Primo, lubiła się wobec kogoś nie mylić. Uśmiech rozciągający się wzdłuż twarzy jest tak samo szczery, jak złośliwy. Tam, gdzie kończy się dualizm kobiety, zaczyna się brak zdrowego rozsądku Lyry. Secondo— — Neh — wydaje z siebie dźwięk czegoś, pomiędzy słowem nie a maszyny, która irytująco daje znać o błędnej odpowiedzi. Lyra mieszka w Sonk Road. Pamela? Pamela lubi patrzeć na ratusz; afirmuje. — Stare Miasto, niedaleko budy dla piesków. Ups; to brzmiało jak coś, co powiedziałaby Lyra. Pamela powinna mieć więcej szacunku dla służb mundurowych, ale niektóre instynkty ciężko wyplewić, nawet przy najlepszej improwizacji. Póki co, jeśli ma być szczera, bawi się doskonale. Zdążyła nie tylko polubić Pamelę — Pamela nie ma przeszłości, ciężkich od bezsenności powiek i ciężaru nadchodzącej Apokalipsy na ramionach; Pamela ma szeroki uśmiech, trochę za szeroki nos i marzenie — ale też polubić to, że Gra w tenisa samemu nazywa się squashem i brzmi jak coś, co bananowe dzieci wymyśliły, żeby nie musieć biegać. Kiwa głową ze zrozumieniem, przytrzymując palcami papierosa między ustami; kto nie lubi historii o duchach? Pewnie duchy. Dodatek do historii w postaci trzeciej nogi komentuje spojrzeniem z góry na dół na rozmówce i cichym parsknięciem. Zaleciłaby amputacje, ale nie jest lekarzem. Poza tym temat wielości czy istnienia trzeciej nogi Valerio schodzi na trzeci (heh) plan; na pierwszym jest trzymany w męskiej dłoni pierścionek, na drugim wypowiadane na głos pytanie. Pierwsza zasada improwizacji? Tak, i— — Oh, Bar— Nie jest w stanie wymówić tego imienia w tym kontekście, ale to nic. Przełyka ślinę, dramatycznie cudownym gestem zasłaniając usta. To nie są jej pierwsze oświadczyny — nawet, nie pierwsze udawane oświadczyny — więc wie, jak idzie ten taniec. Patrz, teraz będzie dobre. Oczy idealnie napełniają się łzami wzruszenia. Jej niekwestionowalny aut, którym niejedną rolę już wygrała — płacz na zawołanie. Nauczyła się tej sztuczki bardzo szybko; wystarczyło, że wyobraziła sobie coś bardzo smutnego. Scenariusze miały daty ważności, ale dzięki uprzejmości Valerio właśnie zyskała nowy — faktycznie bycie czyjąś żoną. — Oh, to— To takie romantyczne. Szczególnie ten mały pokaz domowej poezji. Robi krok w stronę nie—klękającego Paganiniego i trzymanego w dłoni pierścionka. Wyrwanie go byłoby głupie i nieefektowne; nierozsądne, ale w nudny i bolesny sposób. Lyra (oraz Pamela) wolały inne rozwiązania. — Naprawdę? Tylko ty i ja? Obiecujesz? Barnaby Williamson zawsze dotrzymywał obietnic, ale ta wersja — podrobiona wersja, zupełnie, jak pierścionek — raczej obietnice traktowała tak samo poważnie, co kradzież cudzej tożsamości. Wróciła wzrokiem do stojącego przed nią mężczyzny; zawilgotniałe spojrzenie zniknęło, ale zabawa trwała. Ona pierwsza się nie podda. — Barnaby — wyraźnie wypowiedziane, ale inaczej zaakcentowane, niż zazwyczaj; podświadomie naśladowała akcent, w którym on mówił, byle tylko rozróżnić je w swojej głowie. — chcę— Napięcie miało dwa cele — niezawodny dramatyzm oraz zbierająca się w przełyku magia. — —abyś mi go oddał. Zrobisz to? Dla mnie, mia cara? Nie miała zielonego pojęcia, czy użyła tego słowa we właściwym kontekście, ale nie miało to żadnego znaczenia. Cały nacisk magicznego przesłania wypowiedzi znajdował się w pierwszych słowach. Oddaj mi go, nie było prośbą; było lamentowanym rozkazem, a magia na języku układała się jej wyjątkowo gładko. Prawie tak, jak wsuwany na palca pierścionek. lament (40-59): 90 (k100) + 24 (siła woli) + 5 (pierścionek z akwamarynem) = 119, próg osiągnięty |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Klik—klik—klak; coś nad głową — młody szpak? Las połyka wygrzebany spod pradawnych korzeni śmiech, ptaszek nad głowami przekrzywia lekko łepek, spektakl nie ma początku ani końca — jest tylko środek. Zgniły, robaczywy, ktoś wyżarł miąższ i zostawił same pestki; jedna z nich strzela między zębami i wyrywa z rozsmarowanych w uśmiechu ust głośne: — Ehi — wytoczony z gardła Pameli dźwięk był zaprzeczeniem i błędem maszyny; jego jest westchnieniem i triumfem zmieszanych w pękatej szklance po aperolu. Buda dla piesków? Raczej— — Oglądasz pały, bo lubisz pały. Miał zapytać, ale w połowie pały numer jeden zmienia zdanie — całość mknie na zderzenie czołowe ze stwierdzeniem faktu. Barnaby powinien mieć więcej szacunku do munduru, polityki, nazwiska, Kręgu, kobiet, spacerów po lesie, korzeni w rzeczonym lesie i samego, kurwa, prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, który pewnie trzy razy w roku posuwał od tyłu te same dziury, w które wkładał Ronald Williamson. Oryginalna podróbka Barneya nie ma szacunku nawet — zwłaszcza — do siebie; traci czas z nie mniej oryginalną podróbką Laury Breningan — zamiast oprzeć ją o drzewo i powiedzieć na małego mówię kolego, bawią się dalej. Va bene; Valerio lubi zabawę, a Williamson zawsze cierpiał na jej niedobory. Pierścionek w wyciągniętej dłoni wyceniono na pięć minut spektaklu — jeśli po tym czasie przynajmniej jedno z nich nie będzie leżeć w pozycji horyzontalnej, Sprawę jasno; praca w Ratuszu to sporo mówienia, a kandydatka bez oralnych zdolności nie sprawdzi się w tak ważnej, społecznej (dys)funkcji. Vaffanculo; w broszurce zabaw nie zawarto pewnego, maleńkiego szkopułu — są aktorzy, reżyseria, długość trwania, tylko wzmianki o łzach brak. Pamela zaczyna od oh, Bar— i Valerio ma na koniuszku słodką kroplę koktajlu o wdzięcznej nazwie będziesz powtarzać to przez resztę nocy, aż zedrzesz płytę (i kolana); ale wtedy zamiast cipy wilgotnieją jej oczy i wszystko zaczyna się pierdolić w nierozkosznym sensie tego pięknego czasownika. Allora; dogra to do końca. — Amore, łzy wzruszenia będą jedynymi, o które cię przyprawię — a potem popieprzę — będą bawić się w gotowanie na kuchennym stole; nie tylko cotoletta alla milanese można uklepywać. Demonstracja tajników śródziemnomorskich kulinariów domaga się krwi — przy tylko ty i ja? Paganini prawie odgryza sobie język, sparaliżowany wizją świata, gdzie monogamia to świadomy wybór. Obrzydliwe. — Ten pierścionek to — wyprzedaż z Targetu; przez kolejne słowa Valerio przypomina psa, którego przyłapano na sraniu do kanapy — obietnica wiecznego oddania. Wieczność dla niego nie istnieje; wieczność to plastikowa torebeczka za pazuchą, wieczność to spacer po białych pomostach kresek, wieczność to ręce uniesione nad głowę i Mina, która śpiewa, że złamał jej serce niespodziewanie i biedna nie wie, dlaczego. Non lo so perchè; Valerio też nie wie. Non lo so perchè; dlaczego Pamela w oczach nie ma już łez? Non lo so perchè; skąd ta melodia; ten śpiewek delikatny, który chciałby poczuć na skórze razem z wydechem? Skąd— — Do mężczyzn mówi się — pierścionek schwytany między kciuk i palec wskazujący pobłyskuje urokliwie — Valerio wyciąga rękę przed siebie i myśli che diavolo succede?, bo pół momentu temu ani myślał oddawać zguby, ale teraz— — Mio caro, ale noc wciąż młoda, jeszcze cię n— Teraz— —teraz— — teraz. Bah. Cienka czerwona linia pęka z głuchym echem rzuconego o ścianę talerza — ale to nie zastawa rozpada się na dwie równe połówki. To Paganini. Bah; ciało leci w tył, prosto w brud ścieżki, na igły, patyki, wylinki węży, zeschnięte gówno łosia i wszystko, co tylko może ukrywać niepozorna ziemia Cripple Rock. Bah; zamknięte oczy to siekiera — b a h. Mózg pęka w pół i wtedy on — Valerio numer dwa; w oczach ma dziwny obłęd i uśmiech mefedronisty — pędzi w górę, pod prąd świadomości, jak łosoś na tarło. Bah. Jest kłębkiem kosmicznej energii, jest uwolnioną energią chi; jest duszą wylaną poza naczynie ciała i do powiedzenia ma tylko— — Puttana, co to było? Nie słyszy; nie może go usłyszeć. Ciało na ziemi leży nieruchomo i wygląda na trupa — Valerio numer dwa (Valerio zawsze pierwszy, nawet jeśli przepołowiony) stoi na wyciągnięcie ręki od Pameli i robi to, w czym rozszczepieńcy są najlepsi. Jest niewidzialny, wolny i właśnie przekonuje stronzę, że zdechł. Che bello! eskterioryzacja (próg 40—59) | 39 + 10 = 49 |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Jebać pały. Ból, z którym Valerio wypowiada słowa, jest niemalże komiczny. Nie zna go długo (nie zna go wcale) ale widziała już wystarczająco, by doskonale móc się bawić na ten widok. Potem dostrzega, jak twarz mu się rozluźnia; przygląda jej się inaczej — uważniej, ze zdziwieniem — i ona doskonale wie dlaczego. Syrenie słowa są słodkie — są lepkie i gdy się ich dotknie, ciężko odczepić od nich łapkę. — Mio caro — powtórzyła, próbując w odpowiedni sposób złapać głoski. Aktor nigdy nie wie, czy na przesłuchaniu nie każą recytować po włosku. Była to najprawdopodobniej ostatnia rzecz, którą usłyszał, nim— Bah. Nie—Sebastian; w tle nie grało pianino, choć mogłaby przysiąc, że dźwięk, z którym Valerio upadał na glebę, był łudząco podobny do gniewnie przyciśniętego klawisza instrumentu. — Co do— W połowie wypalony papieros upada na ziemię, gasząc się o chłodny grunt. Bah. Wpatrywała się w nieprzytomne (martwe?) ciało nienaturalnie ułożone na leśnej ściółce. Wiedziała, że lament może zabić — jednak nie, że w ten sposób. Musiałaby tego chcieć; musiałaby tego próbować. Przecież nie chciała— Przykucnięcie obok mężczyzny było równie dramatyczne, co i odruchowe. Powtarzane pod nosem ciągłe kurwa średnio pomagało dłoniom znaleźć punkt zaczepienia o puls. Gdzie się to sprawdzało? Ręka? Krtań? Może, jeśli przyłoży ucho do piersi, to usłyszy, czy— — Chwała Lilith — odetchnęła z ulgą, prostując natychmiast plecy. Nie miała pojęcia, jak wyjaśniłaby kręgowego trupa w środku lasu. Cichy, włoski rytm serca wciąż pulsował krew, tam, gdzie krew powinna się znajdować. Dłonie (ze wszystkimi już pierścionkami) wyprostowała na własnych, zgiętych kolanach, stukając nimi niecierpliwie. Nie był martwy, ale specjalnie żywy również nie. Żałowała teraz każdego momentu, gdy przysypiała na lekcjach z magii anatomicznej — było jakieś zaklęcie trzeźwiące? Może— Dźgnęła go palcem w policzek, ale głowa tylko bezwładnie obróciła się na bok. — Jeden martwy narzeczony to przypadek — śmiech sytuacyjny sam wyrwał się z gardła i był dokładnie tym, na co wyglądał — reakcją na stres. — Dwóch to już, kurwa, przesada. Nie była pewna, do kogo mówi — do niego? Przecież nie słyszał. Do Aradii? Oby jej to nie obchodziło. Do siebie? To byłby ostatni objaw utraty zdrowych zmysłów, więc ze wszystkich opcji, pasuje najbardziej. Jedno było pewne — nie mogła go tak zostawić. Mógłby znaleźć go jakiś głodny niedźwiedź lub — co gorsza — człowiek. Pociągnęła go za materiał kurtki, próbując obrócić do wygodniejszej pozycji. Był cięższy, niż sądziła; z nogami poszło łatwiej. Kolano już nie wyginało się w sposób, który bolał od samego patrzenia. Potrzeba było tylko— — Mam szczerą nadzieję — zaczęła, ściągając z ramion płaszcz. Zwinięcie go w kostkę zajęło krócej, niż wyciągnięcie z kieszeni kluczyków do samochodu i paczki papierosów. — że tu nie zdechniesz. Ziemia jest trochę za twarda, by kopać w niej dziurę. Musiałaby zadzwonić po Theę — albo po Williamsona; pewnie chętnie zakopałby swoją podróbkę — ale w lesie nie mają telefonów. Prowizoryczna poduszka bez problemu znalazła się pod głową śpiącej królewny — fikcyjnej postaci, nie ducha. Tej na szczęście nie widziała w okolicy, chociaż wtedy jej monolog miałby przynajmniej jakiegoś odbiorcę. Tak, to dalej mówiła do drzew. — Poza tym jesteś całkiem zabawny, gdy nie bijesz meneli. Zacisnęła wargi na świeżo wyjętym z paczki papierosie, wolnymi dłońmi szukając w kieszeniach zapalniczki, tylko po to, by odkryć, że— — Kurwa mać — nie miała własnej. Wzrok powędrował w stronę miejsca, gdzie zapalniczka na pewno była — mógł też po prostu cieszyć się na jej widok — ale żaden nałóg nie byłby w stanie zmusić jej, by włożyła tam rękę. Zdecydowała się więc na gniewne trzymanie suchego papierosa w pysku i gniewny wzrok na Valerio—nie—trupa, jakby to była jego wina, że zapalniczka została w zaparkowanym na skraju lasu samochodzie. — Byłoby miło, gdybyś— —gdybyś nie udawał Williamsona, gdy mi się oświadczasz. To mylące. Obróciła palcem odzyskany pierścionek. Wciąż był nagrzany od ścisku w ręce Valerio. — —powrócił do żywych względnie szybko. Nie mam całego dnia. Ale siedziałaby tu cały dzień, gdyby musiała. Zrobiła w życiu wiele chujowych rzeczy; zostawienie nieprzytomnej osoby na pastwę dzikich zwierząt i pielgrzymów, byłoby wysoko na tej liście. — Jak już tak tu siedzimy i przyjemnie rozmawiamy, to— Papieros poruszał się w górę i w dół, a ona czuła, jak nieopalony tytoń się z niej naśmiewa. Zupełnie, jakby wiedział coś — pamiętał coś — czego ona nie wiedziała. — Nie nazywam się Pamela. Tak jak ty nie nazywasz się Barnaby, wiadomo. Nie opanowałeś też do końca jego brwi. Unosi je w bardziej pod kątem. O— Wykrzywiła jedną ze swoich, demonstrując, co miała na myśli. Nie było to trudne (ćwiczyła w lustrze) — wyobraziła sobie, że unosi ją na niesfornego papierosa, gdy wreszcie ją oświeciło. Mogła nie mieć zapalniczki, ale pentakl miała przecież zawsze. Magia natury bywa jednak kurwą — dla zabezpieczenia swoich brwi i niespalonego stanu lasu, poprosiła Lilith o małe błogosławieństwo. — Flamma — było cichym, precyzyjnym szeptem na końcówkę trzymanego papierosa. Ta odpaliła się bez problemu; Lyra poczuła, jak zielone iskierki zaklęcia łaskoczą jej usta, a płomień — chociaż niewielki — ogrzał i pozbawione płaszcza ramiona. To była pogoda na cienkie swetry, ale tylko pod warunkiem, że nie była to jedyna warstwa. Zaciągnęła się dymem powoli. Wydychanie było jak rytuał oczyszczenia organizmu; ironiczne, biorąc pod uwagę, co tytoń robi z płucami. — Lyra Vandenberg — przedstawiła się nieprzytomnej widowni, wzruszając lekko ramionami. Rozsiadła się po turecku i czekała dalej. — To ja może dokończę o tych duchach— Miała jednak cały dzień. Flamma, st. 15 k100 (97) + 15 (Ventrifonia) = 112 (ten numer to kłopoty) |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Gdyby tylko wiedziała. Nie płacz, cantucci; nie załamuj rączek. Valerio chce cię pooglądać w twojej ładności — to przecież taki śliczny obrazek. Jej głowa przy jego piersi i uśmiech na ustach, których ona — nasłuchująca bicia serca — nie widzi. Coś musiała usłyszeć, skoro łeb podskakuje w górę, a podziękowania płyną w pustkę. Valerio śmieje się krótko — zachrypłym ha, którego nie słyszy nikt, nawet pierdolone medium w zasięgu dwóch mil. Lilith nie ma z tym nic wspólnego, amore. Genetyka ma. Rozszczepianie ma. Ból ma; ten ostatni składnik jest kluczowy — bez niego satysfakcja oglądania Pameli klęczącej, Pameli na ziemię padającej, Pameli grzechy wyznającej, nie miałaby racji bytu. Jeden martwy narzeczony to przypadek, Valerio — ten—drugi—Valerio, Valerio—rozszczepiony — przechyla głowę; tak na trupy patrzą sępy, nie dusze. — Che cazzo? Jak to jeden? Prowodyrka jego niedoli nie słyszy — nie może usłyszeć — ale to nieważne. Nieistotne, non importa; komuś właśnie zbiera się na wyznania, a Paganini znów odkrywa, że ludzie są inni, kiedy sądzą, że nikt ich nie widzi. Trochę mięksi; wygładzeni na krawędziach, pozbawieni masek, szczerzy. Tak bardzo szczerzy; wystarczy spojrzeć na scenę obok i przykucnąć obok Pameli, żeby móc przyjrzeć się lepiej. Teraz oddziela ich tylko kilka centymetrów i materialny świat — pani Pomelo (trzy—dwa—zero) poprawia bezwładne ciało, Valerio mamrocze trochę szacunku dla zmarłego i znów nie słyszy go nikt poza nim samym. Certo; jest zabawny. Życie to parada kpiny; trzeba się śmiać, żeby nie zwariować (i jak ci poszło, Paganini?). — A ty całkiem dolce, kiedy nie osaczasz się skośnookimi — znów słowa w pustkę, niebyt, kanion po rozłupanym istnieniu — ciało wciąż jest nieruchome, dusza wciąż kuca obok, uniesiona dłoń nie krępuje się w tym, co zamierza; zaciskane na ramieniu palce nie zostawiają na materiale nawet wgniecenia — jedyne, co może poczuć Pamela, to chłód. Valerio też go czuje; bo Pamela właśnie wyznaje grzech pierworodny. Nie nazywam się Pamela; wiadomo, ale szkoda. Tak jak ty nie nazywasz się Barnaby; wiadomo, ale nie szkoda wcale. Paganini wstrzymuje oddech (chociaż wcale nie oddycha) i czeka na rozwiązanie zagadki, obserwując unoszenie brwi; dziwnie znajome, oświetlone blaskiem potężnego wyładowania magii, okopcone dymem z papierosa i zwieńczone sekretem ostatecznym. Lyra Vandenberg. Gówno mu to mówi; czy to ważne? No. Nieważne, bo— — Będziemy się z sobą cudownie bawić, Lyra. Teraz będzie ból. Będą zawroty. Będzie chwila, której nie chce żadna dusza. Powrót zaczyna się od zamkniętych oczu — powrót to śmierć wolności. Trzeba dać się porwać przez wiatr; dać wessać skorupie na nowo — trzeba być miotanym. Bezwładnym jak śmieć. Lekkim jak piórko. Skupionym jak lód. Trzeba— Trzeba— Trzeba. Wdech. Byłeś robal, teraz jesteś motyl piękny. Albo na odwrót? Świat to niekończące się udawanie, prawda—kłamstwo, miraż—realizm. Świat to skorupa — ta ziemska i ta cielesna; pod pierwszą jest ziemia, skała, krew — pod drugą jest robak. Czerw, glista, dusza; musi wgryźć się na miejsce na nowo, musi przegryźć do pestki, z której wypełzła. Musi spróbować mówić, bo powrót zawsze zaczyna się od słów — zanim Valerio poruszy dłonią, wprawi w ruch usta. — Nie masz innych historii? Zamknięte powieki, rozchylone usta; robal duszy nadal szuka legowiska, obraca się w mózgu, wygryza nowy kawalątek miękkiej tkanki. Zaraz go wysra i myśli znów zaczną cuchnąć; zaraz wszystko wróci do normy. Zaraz— — Mia cara — coś w nim ulega zmianie; nie tylko stan skupienia, ulokowanie duszy i układ ciała — pierwszy ruch przypomina skurcz na chwilę po zaśnięciu; ten moment, kiedy zasypiasz i masz wrażenie, że spadasz. — Jeśli komuś o tym powiesz— To mogłoby być wszystkim — upadkiem, spotkaniem, kłamstwem, podszywaniem, słowami. To mogło być dłonią, która odrywa się od brudu ziemi i wędruje do ust; wyglądają na miękkie, na warte spróbowania, na krwawiące ładnym odcieniem czerwieni — wie, że Jakby ją rozrywał. Jakby— — Rozetnę cię od tego miejsca — tym samym głosem mógłby mówić do swoich bliskich, patrząc na radziecki grzyb atomowy. — Do pępka. Leży na ziemi, ma ziemię we włosach i ból w przepołowionej czaszce, ale to niczego nie zmienia — poza tym, co zaraz powie. Nie będzie to dużo; tylko cztery słowa. Zupełnie niewinne, bez gróźb wplecionych pomiędzy, ale wymowne. Słowa, które brzmią: — Capisce, signora Vandenberg? Ale znaczą: znam twoje nazwisko. Znam twoje imię. I dopiero zaczynamy. — Wracaj do domu, zanim wstanę. W tym, co mówi, jest cichy i rzeczowy; nie papla zdrobnieniami, nie szczerzy zębów. Nie ekscytuje się niczym, nawet samym sobą. Valerio Paganini na lekach uspokajających czy w euforycznej krasie? Wybierz rozsądnie. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Chłodny wiatr zawiał wokół jej ramienia; mięsień (skurcz?) napiął się. Nic dziwnego — nic widzialnego. Nie mogła oczekiwać, że czyjaś dusza łapie ją właśnie za ramię. Zabawne było to, że nie byłby to pierwszy raz. Zmartwychwstanie nastąpiło nagle. Jej ciało zdążyło się już rozluźnić od nieobecności, gdy włoski trup przemówił ludzkim głosem. Wzdrygnęła się — nie było to przerażenie, a ludzki odruch. Dokładnie taki, który się ma, gdy niespodziewany gość zajdzie cię od tyłu w kuchni. Spojrzała na ziemię, by upewnić się, że naprawdę to powiedział. Wiatr i głosy w głowie bywały przewrotne. — Wyspa— Słowo, jak niektóre lekcje muzyki, zostało przerwane na pół. Słowo, jak niektóre groźby, miało ostrą krawędź noża, którego z pewnością by użył, do jej spełnienia. Odsunięcie się jest opóźnione — palec zahaczył już o usta, a obietnica wybrzmiała wyraźnie. Prawdziwy Williamson zawsze ich dotrzymywał; coś mówiło jej, że udawany, zawsze dotrzymywał gróźb. Niektóre groźby mają twarze, inne nazwiska — ta konkretna miała jej własne. Nie był już zabawny, a jej przestało być do śmiechu. Nie była pewna, skąd wiedział. Może zawsze wiedział? To nie tak, że jest anonimowa; nie byłby to pierwszy raz, gdy przypadkowy mężczyzna spotkany w lesie wymienia ją z nazwiska. Wcześniej albo podobała mu się gra na tyle, by się do tego nie przyznawać, albo— Albo ją usłyszał. Zabawa w zdechłego psa mogła być dokładnie tym — zabawą. Zabawą dla niego; niebezpieczną perspektywą na przyszłość dla niej. Zerwała się z ziemi, tylko przez moment wahając się, czy nie zabrać swojego płaszcza spod jego głowy. Był ładny i wygodny; być może niepotrzebny im głębiej w wiosnę, ale— Uciekaj, Vandenberg. Zdrowy rozsądek miał koszmarną intonację, ale postanowiła posłuchać. Widziała, co zrobił z panem spod piwniczki — nie potrzebowała, by próbował ją przekonać, że mówi poważnie. (Mówił?) Mówił wracaj do domu. Nie powiedział milcz. — Urocze spotkanie, Valerio. Czasami prasa nie kłamie, myślała, gdy pośpieszne kroki do tyłu, zamieniły się w bieg. Naprawdę lubiła ten cholerny płaszcz. z tematu oboje |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów