First topic message reminder : Wąwóz im. Bazela Hudsona Wąwóz U-kształtny, znajdujący się w kniei Cripple Rock. Zachęca ona swoim niepowtarzalnym urokiem, dlatego szczególnie w okresie letnim można spotkać tutaj spacerowiczów. Nazwany został na cześć Bazela Hudsona, magicznego podróżnika i archeologa z początku XVIII wieku. Rzadko można spotkać tu dziką zwierzynę, ale za to tego miejsca nie opuszczają komary, które masowo atakują przechodniów. Jego naturalna ścieżka biegnie wzdłuż wschodniego kresu kniei, dlatego nazywany jest jej naturalną granicą. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20, 2023 8:58 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Astaroth Cabot
Astaroth Cabot, Wybraniec Lucyfera oraz samozwańczy Miecz Przeznaczenia nie planował pojawienia się na na Pielgrzymkach. Święto Aradii było wydarzeniem niezwykle wielkim zaś on, jako najlepszy diakon na tym oraz drugim świecie opiekujący się wspaniałą Katedrą Piekieł w Salem posiadał niezwykle sporo pracy na swoich dłoniach. Przygotowania do obrzędów kościelnych jak i rodzinnych, dopilnowanie, aby wszystko było na miejscu oraz napisanie kazań które wypalą serca jego koziołków żarliwą oraz oślepiającą miłością do Lucyfera oraz jego samego, żarliwego sługi swojego Pana. Tak, społeczność Salem winna być wdzięczna za możliwość słuchania jego kazań. Co więc tutaj robił? Cóż, sam nie był pewien, nie mógł jednak odmówić tym wszystkim gorliwym prośbom, aby dołączył do Pielgrzymek bądź choć pojawił się tu na chwilę, ukazując swoją idealną twarz w tym… Cóż, dość podłym miejscu. Nigdy nie przepadał za Saint Fall uznając je jedynie za kiepską podróbkę cudownego Salem, niech żyje patriotyzm lokalny! Cóż jednak poradzić na to, gdy trzoda tak zagorzale prosi? Pasterz musiał się pojawić. Nie było innej możliwości. Pewnego popołudnia pojawił się więc w Wąwozie Hudsona (któż też wymyślił taką paskudną nazwę?) ubrany w czerwoną koszulę oraz czarny, idealnie skrojony garnitur od projektanta. W końcu jak cię widzą, tak cię piszą a Astaroth Cabot robił wszystko, by pisano o nim jako o zbiorze piekielnych cnót oraz Mesjaszu, jakiego potrzebowała ta zbrukana grzechem chrześcijaństwa ziemia. Spaceruje z wiernym dobermanem u boku, w dłoni trzyma niewielki notes oraz długopis, spisując swoje, jakże podniosłe dokonania do dziewiątej wersji swojej, niewydanej jeszcze autobiografii mającej być wersją kieszonkową, zawierającą esencję swego jestestwa. A szło to mniej więcej tak: Od najmłodszych lat spoczywało na mnie brzemię, którego nie byłby w stanie nieść ktokolwiek inny. Czarny Pan naznaczył mnie swą łaską jako swojego Wybrańca. Jasnym było, że gdy ten dzień nadejdzie padnie na kogoś, z mego rodu, wszak pochodzę z linii założycieli Kościoła Piekieł. Zaszczy ten, w swej cudowności, wiązał się z całą listą obowiązków, czego jednak nie robi się w imię Lucyfera? Moja nadzwyczajność poczęła objawiać się już od najmłodszych lat gdyż mój umysł, oświecony przez Czarnego Pana był bystrzejszy niż rozumy moich rówieśników… Pamiętam, że nie umiałem znaleźć godnych mnie rozmówców… Szczekanie Hugo wyrwało go z zamyślenia zaś zielone ślepia uniosły się znad niewielkiej książecki by ujrzeć członków jeden z Pielgrzymek. Uśmiecha się więc dobrotliwe do swych Koźlątek, wsuwając książeczkę do kieszeni. Przedstawienie czas rozpocząć. Kojarzy panią Faust gdzieś z tła jakichś uroczystości, gdy to przyćmiewał ją i wszystkich innych swoim geniuszem. Kojarzy również Heather, jego daleką kuzynkę, choć nie miał wielu okazji aby lepiej ją poznać – była wszak kobietą, a te jako istoty niższego sortu ( jakim cudem w ogóle chodziła po ziemi? Winna skończyć w potrawce) nigdy nie były istotnymi ogniwami. Siła rodziny Cabot tkwiła w jej męskich ogniwach, flaga patriarchatu dumnie powiewała nad Grand Tower sprawiając, że żaden szanujący się Cabot nie przejąłby się bardziej kobiecym losem. Rozpoznaje również jednego z Carterów, ten jednak, mimo iż stanowił rodzinę jego zmarłej na histerię żony, niech Lucyfer ma ją w opiece, najwidoczniej nie był żadnym interesującym stworzeniem, gdyż Astaroth nawet nie pamięta jego imienia. Natchniony myślą Lucyfera umysł zwyczajnie nie miał miejsca na takie błahostki. - Witajcie, niech Lucyfer ma was w swojej opiece! – Wita ich, przywdziewając na usta uśmiech dobrotliwego pasterza. Przywołuje psa do siebie, by spiąć smycz z jego obrożą, tak na wszelki wypadek. – W tym roku zapowiada nam się piękne Święto Aradii, jak idą wam poszukiwania? – Dopytuje, choć tak naprawdę nie obchodzi go powodzenie grupy. W zasadzie najchętniej wróciłby do spisywania swoich dziejów, miał jednak wizerunek, o który należało dbać. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : Diakon, sędzia Sądu kościelnego
Stwórca
The member 'Astaroth Cabot' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
28 MARCA | LILA AL-KHATIB, LYRA VANDENBERG, MARVIN GODFREY Wąwóz Hudsona był niższy, niż zapamiętała. Być może winny był czas — zawsze można wszystko wygodnie zwalić na jego winę — gdy ostatnim razem tu była, nie miała dwójki na początku wieku, tym samym trochę mniej centymetrów wzrostu, za to włosy znacznie dłuższe, końcówkami zaczepiające o krzaki. Nie chodziła na pielgrzymki każdego roku; nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Po prostu — tak wychodziło. Męczeństwo Aradii nie było jej ulubionym świętem. Dlaczego? Rozpoznała drobną sylwetkę Lili, nie rozpoznała zaś kobiety stojącej nieopodal, więc nie przejmowała się zbytnio jej obecnością. Spotkanie kogoś obcego na początku wędrówki nie byłoby niczym szczególnie dziwnym — pewnie na kogoś też czekała. — Gotowa? — spytała, poprawiając bawełnianą czapkę na głowie i uśmiechając się w stronę koleżanki. Sama nie była pewna, dlaczego jej zaproponowała wspólne wyjście — dlaczego nie? Obstawiała, że ona również niespecjalnie ma z kim spędzić obecne święto, a kowen miał być dla nich obu substytutem rodziny; czyż nie? — Nie ma co tracić czasu, mamy trochę do przejścia, a lepiej to zrobić, póki jest widmo. Nie znała się zbytnio na nawigowaniu drogi po lesie — co też nie przeszkadzało jej, aby się po nim szwendać — dlatego hudsonowa szparka nadawała się idealnie; w niej zgubić się, było bardzo ciężko. Ruszyła wydrążoną ścieżką przed siebie, oglądając się jednak zza ramię, czy Lila podąża za nią. — Byłaś tu kiedyś? Jak długo w sumie mieszkasz już w Saint Fall? — to nie było przesłuchanie, po prostu rozmowa. Wolała nie zaczynać od historycznych ciekawostek. Obawiała się, że pytanie a czy wiedziałaś, że, mogłoby Lilę zanudzić na śmierć. — Lepiej jest tu spacerować latem, ale wczesna wiosna nie jest złą porą. Lyra Vandenberg mogła być po prostu złym towarzystwem. rzut na wiedzę: +9 statystyka wiedzy; +5 modyfikator za historię (I); +k100 |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Stwórca
The member 'Lyra Vandenberg' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 62 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Heather Munch
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 32
TALENTY : 15
Popatrzyła na krewniaka z wyrazem pobłażania na twarzy, choć jednocześnie spojrzenie stało się bardziej czujne - jakby chciała się samodzielnie upewnić, że lekarz był w stanie pójść z nimi. I to wcale nie tak, że miała go za słabego - bynajmniej. Wiedziała jedynie, że własne potrzeby potrafił odsunąć na bok i o nich zapomnieć. — Jak wam poszło? — spytała w zamian z autentycznym zainteresowaniem. Czarne ślepia podążyły w ślad za ruchem noxowej dłoni. Spod na wpół przymkniętych powiek obserwowała jego obejście, dostrzegając przy tym strój Kruczyska. Im więcej szczegółów składało się w dość logiczny i prosty do wysnucia wniosek, tym wyżej unosił się kącik subtelnie uszminkowanych warg. — Chyba owocnie? — bąknęła, kryjąc porozumiewawczy grymas we wzroku. Gdy zaś zapytał o innych, archeolog zawierciła się w miejscu. Jakby coś w pytaniu uwierało, mimo iż nie powinno. — Będzie jeszcze Annika, nie wspomniałam? — Przyoblekła ostry we swych rysach pysk w grymas największej niewinności, na jaką było ją stać. Oczywiście, że nie wspomniała! Wszystko zadziało się zbyt spontanicznie, a jej ekscytacja przedsięwzięciem była bliska odebrania resztek rozumu. Wiele przecież tego nie zostało… Prędko dała temu nawet dowód: jak tylko spod pazuchy Oscara wychynął czarny łeb. Z trudem powściągnęła zupełnie nieprzystający jej pisk zachwytu, co zrodził się w trzewiach. W efekcie z gardzieli wyrwało się tylko zdławione “o jeee-”. Odruch przegnał rozsądek, który dopiero po chwili przypomniał, że szczenię mogło się przecież wystraszyć. Nie wspominając o godności współpątników. — A cóż to za urocze stworzenie? — Żbliżyła się ostrożnie. Chciała podsunąć szczenięciu dłoń, by zapoznało się z jej zapachem, lecz kończyna tylko drgnęła. Munchówna w ostatnim momencie zdała sobie sprawę, że przecież jedyne, czym zaszczyci wrażliwe nozdrza, to papierosowy dym. — Ma już imię? — Dźwignęła spojrzenie na oblicze Noxa, zdradzając całkowite rozczulenie. Maluch tak ją zaangażował, że w pierwszym momencie nie zarejestrowała nawet przybycia panny Faust. Babisko było stracone. — Anniko, witaj! — powitała znajomą, gdy ta zdążyła już się rozgościć na miejscu zbiórki. Nawet Carter był już na miejscu. Pomachała mu, uśmiechając się przy tym szeroko. Piętna, jakie łowca złożył na jej profilu, wcale się nie spodziewała. Zaskoczenie zmętniło oćmę ślepi na ledwie mgnienie, by niemalże natychmiast oddała gest. Pozwoliła, by zdziwienie uległo rozmyciu i zniknęło pośród tkanek. To samo starała się uczynić z kolejnym pełnym parszywego rozweselenia grymasem, jaki rwał się w stronę Noxa. — Dzień dobry, Ethanie — ton zdradził niejakie rozbawienie nową dynamiką oraz jej możliwymi konsekwencjami. — Jestem gotowa na wszystko. — Nie była. Skinęła zaraz posłusznie, tym samym oddając Carterowi co carterowskie, zaś im więcej padało wokół uwag, tym doskonalej się bawiła. Wszystkie niegroźne złośliwostki pozostawiła jednak li tylko dla siebie, po czym sprawdziła po raz ostatni czy miała wszystko. — Musicie mi opowiedzieć, co się działo. I co to za łupy. — Wskazała na Cartera, który o nich wspomniał. Podążyła też wreszcie naprzód, lecz kolejny, zupełnie niespodziewany głos szarpnął jej atencją, zmuszając do obrócenia czerepu. Spojrzenie wspięło się po sylwetce diakona, który wyglądał, jakby gdzieś obok rozwarło się owo mityczne wejście do Piekieł i wypluło go ze swych czeluści. Perfekcja była czymś, co zawsze kojarzyło jej się z akurat tym Cabotem - ta bolesna i obsesyjna. Nie było jednak wielu okazji do integracji - być może po trosze dlatego, że prawda o własnym pochodzeniu kłuła cierniem pozorów, jakie należało zachowywać. — Astaroth Cabot we własnej osobie, cóż za wspaniałe spotkanie! Cofnęła się. Wylazła mu naprzeciw. Wyciągnęła dłoń w zupełnie szczerym powitaniu. Było po prostu w Cabocie coś, co budziło szacunek… Może to owa nienaganna prezencja, a może świadomość pozycji, jakie tamten piastował. Zapewne wszystko po trochu. Nie zmieniało to faktu, iże kobieca swoboda pierzchała gdzieś przy przedstawicielu instytucji, która władała ich istnieniem, a z którą zarazem Munchówna nie miała zupełnie po drodze. — Właśnie ruszamy w drogę, zapowiada się dzień doskonały na wyprawę — dodała, a na potwierdzenie swoich słów ruszyła, byle tylko wyzbyć się tego osobliwego wrażenia, że właśnie wpadła w kłopoty. Autorytet Kościoła nawet jej dosięgał, a ona zamilkła, jakby potrzebowała odzyskać rezon. |
Wiek : 40
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Archeolog, antropolog
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
29 marca, 1985 Valerio & Audrey Tu nie ma początku, końca ani środka — nad głowami zamyka się kurtyna drzew, odsłaniając zupełnie nową część, drugi akt wydarzeń. Powietrze dudni od wiosny i od smrodu butwiejących liści, wszędzie słychać fale ptasich trelów, głośne jak odrywanie całych warstw ziemi, jak zdzieranie izolacji z betonowych bloków, jak przyciszone rozmowy w płynnym italiano i cywilizacyjnie upośledzonym americano. — Non me ne frega un cazzo — liść na włoskiej skórze buta przypomina splunięcie; to ten pierdolony wąwóz imienia Badyla — stronzo, nawet Williamson ma normalniejsze imię — Hudsona próbuje jeszcze mocniej obrzydzić to z założenia paskudne popołudnie. — Za trzy dni, va bene? Niech skończy się— Ten cyrk, ta pielgrzymka, ten pochód w aurze Paganini i wzorowe uczestnictwo w święcie, którego głównym celem jest próba niewdepnięcia w gówna pozostawione przez pozostałych pielgrzymów. Marzec przejrzewa z werwą pozostawionego na słońcu pomidora; ludzkie muchy zlatują się do padliny historii i odgrywają swoje role w teatrze zdarzeń. Valerio nie ma wyboru — el capo wyraził się jasno, czarna karoseria czekających przed Libertà samochodów nawoływała do wnętrza i zanim Paganini zdążył powiedzieć pizza, pasta, parmiggiano, na me plany dziś nasrano, auta familii wiozły ich do lasu. Znany scenariusz; tylko podział ról niezadawalający. Paolo to przewodnik wycieczki, który opowiada o historii wąwozu, jakby to tu matka wypluła go z waginy — prawdopodobne, ale nie do końca możliwe geograficznie; przyszedł na świat w zatęchłej wioseczce na Sycylii. Bazel Hudson i jego legenda przyklejają się do podeszw, truchła minionych jesieni szeleszczą pod krokami, a italiano milknie, kiedy Valerio zbacza ze ścieżki. Cel jest jeden, rozporek też — drzew są tysiące i każdego nie obszcza, ale dla zasady i zhańbienia powinien chociaż spróbować. Chyba wszedł za głęboko (żadna nowość), posunął się za daleko (stare wieści), stracił poczucie czasu (zawsze) i rzeczywistości (której?) — powrót na ścieżkę zajmuje mu dłużej, liści pod nogami jest więcej, główny szlak świeci pustką, a na dodatek chyba umarł i trafił do nieba. Szlak to kręta kreska na mapie wąwozu, a scena, na którą wkracza Paganini, jest po prostu pokrętna. W tej grze słów znaczenie ma też zakręt — to zza niego wyłania się intruz, to na niego opada ciemne spojrzenie, to w nim Valerio rozpoznaje— — Signora Verity — gdyby głos miał piłę mechaniczną, przerżnąłby wypowiedziane słowa i ich adresata w pół — zamiast spalin i łańcucha, musi zadowolić się posypką z dobrze wymierzonych przypraw. Garść gorzkiego rozczarowania — pokazanie się Kręgowi, baciami il culo. Potem łyżeczka ostrej papryki sylab — słowo signora zostawia w gardle popiół i gorycz, więc jego i drugie chętnie wyrzyga na czyjś płaszcz. Na koniec szczypta niedowierzania — aż do przypomnienia sobie, po czyim kutasie nosiła panieńskie nazwisko i dlaczego brzmi tak samo, co wąwóz. Va bene; sam jest sobie winien. Trzeba było nie szczać w krzakach, kiedy reszta włoskiej delegacji raźno spacerowała dalej. — Słyszałem, że w tych lasach można spotkać jadowite gady — pstryk zapalniczki, tsk niechęci, ciach słów przecinających leśne powietrze w pół, a potem na ćwiartki, a chwilę później tak, żeby poszatkowane ciało zmieścić do walizki i wypierdolić do tej samej zatoki w Bostonie, gdzie dawno temu (i wielka prawda) zaparzono herbatkę. — Ale żeby aż tak? Takie rzeczy zdarzają się tylko w koszmarach. Takie rzeczy przytrafiają się w filmach, które studia zbyt ochoczo obklejają kuszącymi nalepkami horror, tylko od osiemnastego roku życia — później okazuje się, że krew jest udawana, cycki mają pięć sekund czasu ekranowego, a jedyne szczytowanie, które dostaje się na VHSie, to szczyt głupoty. Trochę jakby nagrać Audrey Verity na taśmie i puścić od tyłu; nie to, żeby ktoś chciał znaleźć się z nią w tej kondygnacji. — Ben wreszcie przejrzał na oczy, wywiózł sukę do lasu i przywiązał do drzewa? La vita non è altro che un sogno; życie to sen, Audrey to koszmar, Valerio to Piaskun, który rozważa wepchnięcie klepsydry w gardło kobiety naprzeciwko. Typowy układ ich ciał — zawsze przeciwko sobie, nigdy ramię w ramię. — Mio dolce Benito — i jego niepojęty sentyment dla lodowych wagin; powinien spróbować z pudłem Dreyer's — porównywalna satysfakcja, niższe koszty, a po wszystkim można wyrzucić do kosza i nikt nie zadaje bzdurnych pytań; Valerio, dlaczego w kontenerze leży czyjaś ręka? — Ja powiesiłbym cię na gałęzi. To nawet nie kwestia przypuszczenia — to kwestia braku okazji. Nagle paskudne popołudnie dokonuje paradoksu — staje się bardziej i mniej paskudne jednocześnie. Wszystko za sprawą sposobności — dziś wreszcie się nadarza. I tura: k100 (74) + 9 (wiedza) = 83 |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Marvin, Lyra i Lila Marvin Godfrey to człowiek słaby i zbyt łatwo ulegający cudzym wpływom — zwłaszcza, kiedy ów wpływ ma metr sześćdziesiąt, obco brzmiący akcent, wiecznie zatkane kolanko w zlewie i czterdzieści słów na krzyż w słowniku. Z czego połowa to przekleństwa. Czterdzieści sekund ociągania się z decyzją, pół zjedzonego śniadania, cztery papierosy i jedną zapakowaną kanapkę później, był już pod mieszkaniem Lili, by zabrać ją na wyprawę, jakiej dotąd nie przeżyła — czyli tę w poszukiwaniu swoich magicznych korzeni. Jemu już te wyprawy zbrzydły — zawsze te same szlaki, tylko kompania inna. Pierwsze przeżył z matką i babcią Dolores — zachęcały go, by nie owijał się w spódnicę jednej, albo drugiej za każdym razem, gdy z przeciwnej strony nadchodził ktoś obcy. Kilka innych przeszedł sam — ostatecznie już nie bardzo wiedząc, po co. Z jedną czy dwie w towarzystwie rówieśniczym. I niczego mu te wyprawy nie urwały, gdyby ktoś go o to pytał. Wreszcie przestał. A dziś zrobił wyjątek dla ulubionej koleżanki. Jednej z ulubionych koleżanek. Mniejsza. Nim wspólnie zagłębili się w leśny ostęp, mieli zaczekać na kogoś jeszcze. Kuleżanka — jak zapowiedziała Lila. Miła, polubisz. A pewnie, że polubi. Marvin lubi wszystkich. Pod warunkiem, że nie wystawiają jego cierpliwości i pamięci krótkotrwałej godnej krewetki, na próbę. Szybko znudziło mu się czekanie, a każde, obmacane już po raz setny drzewo, przestało zachwycać swoją fakturą. — Pójdę poszukać szyszek. Zaraz wracam. I poszedł. Gdy się znów objawił, faktycznie miał ze sobą szyszki. I małego winniczka. — Znalazłem, to chyba pierwszy w tym sezonie — obwieścił obu paniom. Bo te pod jego nieobecność zdążyły się rozmnożyć. Do tej jeszcze nieznajomej wyszczerzył się całym kompletem pięknych zębów, a nonszalanckim ruchem głowy zamajtał kędzierzawym kosmykiem. — Marvin Godfrey, Madame — się nawet ukłonił. Dłoni nie podał, bo miał w niej ślimaka. Rzut: I know nothing, więc 20 + 1 = 21 |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
VALERIO & AUDREY Wszystko było zaplanowane. Od stóp do głów; wszystko było od linijki wymierzone. Włosy upięte, brąz czerwień golfu kontrastuje z czerwienią szminki — błękit spojrzenia pozostaje poza zasięgiem, ukryty zza pary ciemnych okularów. Wiosenne, poranne słońce pani Verity w oczy nie zaboli; nawet z poziomu końskiego grzbietu. Piesza pielgrzymka była zbyt — cóż — zbyt pospolita, jak na jej hudsoński gust. Krokiem w rytmie hiszpańskim klacz unosiła wysoko nogi, zachęcana delikatnym łaskotaniem pacata po przednich kończynach. Każde stuk; lewa tylna, to nachylenie się do przodu, aby — stuk; lewa przednia — skórzaną rękawiczką pogłaskać wyciągniętą dumnie do góry szyję — stuk, prawa tylna — i z ust wydać prostą komendę pochwały — stuk; prawa przednia — dobra dziewczynka. Wszystko było zaplanowane — najpierw pielgrzymka w rodzinnym gronie, potem podwieczorek w Country Clubie. Wyciągane do przodu kopyta konia zahaczały o leśne powietrze, a towarzysząca jej kuzynka patrzyła spod byka, w głowie z pewnością przeklinając Audrey za popisywanie się przed wujem. Nie jej wina, że od liceum nie potrafiła nauczyć swojego konia jak nie trącać przeszkody podczas skoków. Była zbyt zajęta byciem ponadprzeciętnie nudną, pustą i— — Moja droga — kwaśny uśmiech na ustach kuzynki to cicha zemsta. — twój popręg jest luźny. Lepiej go popraw, nim coś ci się stanie. Dłoń zacisnęła się odrobinę mocniej na pacacie. Gdyby tylko trochę przyśpieszyła i uniosła go zbyt wysoko, mogłaby — niechcący oczywiście — trafić w policzek kuzynki, zamiast w udo konia. Wypadki chodzą przecież po ludziach; szczególnie tych, którzy uśmiechają sie zbyt zadowoleni z siebie. — Oh, dziękuję, że zauważyłaś. Masz całkowitą rację — a świnie zaczynają latać. Pociągnęła wodze do siebie, bez problemu komunikując klaczy, że czas na postuj. — Nie krępuje cię, dogonię was. Niech teraz Eleanor się pochwali historyczną wiedzą na temat przebytego szlaku. Z tego, co Audrey pamięta, podręcznik od historii raz widziała w otoczeniu kuzynki, gdy ta zrzucała go z biurka, by zrobić miejsce dla swojego nowobogackiego chłopaka. Potem rozsuwała nogi, by zrobić miejsce dla jego nowobogackiego— Skoro o kutasach mowa — tego nie zaplanowała. Błyszczące pod kolanem oficerki twardo stały już na gruncie, gdy smród brudnych pieniędzy przywiało z głębi lasu. Gdyby jego głos był piłą mechaniczną, byłby równie bezużyteczny, co teraz — aczkolwiek mniej irytujący. — Signor Valerio. Włoski w jej ustach to świadoma kalka; wakacje nad wodami Morza Liguryjskiego to jedynie wyblakłe wspomnienie kilku słów, przeciętnych zwyczajów i fascynujących muzeów. Włoski przed jej oczami to nieskrywane zniesmaczenie — można by powiedzieć, że na wyrost, ale Valerio nie zamyka ust i oficjalnie jest to najwięcej sekund, które spędzili w swoim towarzystwie od— Koszmarnej, zepsutej windy w osiemdziesiątym pierwszym. — Cóż za wątpliwa przyjemność — była tu ona, był tu on i była tu prychająca zgodnie z właścicielką klacz. Opowieści o żmijach, sukach i innych żyjątkach nie miały obszernej widowni. Przytrzymała lewą dłonią lejce tuż pod pyskiem. Nie chciałaby przecież, aby koń się niechcący spłoszył. Jaki byłby to nieszczęśliwy wypadek — Valerio Paganini stratowany pod kopytem wartym więcej, niż jego samochód. Doprawdy, kto mógłby przewidzieć, że wystarczyłoby lekko rozluźnić palce lub gwałtownie unieść pacatę trzymaną w prawej dłoni, by— Z tą wizją łatwiej było się do niego uśmiechnąć. Jeśli w jego alegorii była jednocześnie żmiją, suką i wisielcem, to czym byłby on? Co do zasady — absolutnie nikim ważnym. Benjamin niestety lubił zasady naginać do swojej woli, adoptując zdziczałego kundla, który do Kręgu dostał się tylko dlatego, że zwierzynę najłatwiej kontrolować jest z bliska. — Masz rozpięty rozporek. Stąd ta subtelna woń moczu. Już myślała, że przyoszczędził na wodzie kolońskiej. #1 rzut na wiedzę: +20 historia (II); +14 statystyka wiedzy; +35 = 69 wynik grupy: 152 |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Historii tego swetra — odcienia gówna, więc dostosowanego do charakteru właścicielki — i tak nie zrozumiecie. Historii tej nienawiści — barwy płomieni, wiecznie żywych i od lat podsycanych szczapami słów oraz straconych we własnym towarzystwie sekund — rozumieć nie trzeba. Istnieją zjawiska, które utrzymują ten świat w ryzach; rasizm, si, homofobia, che bello, szowinizm, molto bene, Valerio, cazzo. Pewne gatunki ludzi, niektóre odmiany niechęci, dżdżownice wijącej się przez czas nienawiści sprawiają, że otaczająca ich rzeczywistość jeszcze nie wpadła pod kopyta klaczy; stare tradycje należy kultywować. Podstarzałymi żonami trzeba gardzić. Audrey Verity trzeba skazać — ma szczęście, właśnie spotkała kata. — Niewątpliwie — cztery sylaby i jeden obłoczek dymu z ust, a ponad tym wszystkim ich dwójka — Valerio i koń. Audrey się nie liczy. Niezmienna od dekady prawda objawiona. Audrey się nie liczy, a Ben po prostu oszalał, ale to nic; nic, przejdzie mu — dziesięć lat temu te słowa połykała szklanka z alkoholem, który cuchnął. Tamtego wieczora cuchnęło wszystko; ta sprawa, tamta wóda, kurwa i rzeczywistość podchodząca do gardła kwaśną falą wymiocin. To nic, przejdzie mu — powtarzane z uporem do dziś, ponieważ prawda — w przeciwieństwie do żon — nigdy się nie starzeje. To nic, bo już mu przechodzi; każdy epizod ma datę przydatności — kokainowa wstrzemięźliwość, małżeńska wierność, udawana miłość, przeglądy wind w budynkach nie dość wysokich, żeby wybić dziurę w ścianie, skoczyć i ukrócić mękę dzielenia jednej przestrzeni z— Oczy mam wyżej, puttana to pełna potencjału odpowiedź — obraca ją w myślach, jakby była kulką z gówna; skojarzenie nieuniknione — Audrey zdecydowała przebrać się za jedną. — Postanowiłem ułatwić ci zadanie — to odpowiedź faktyczna — resztę historii dopowiada dłoń sięgająca do rozporka i wzrok, który nawet na moment nie odrywa się od twarzy signory Verity. Wygląda na spuchniętą; ryczała albo przytyła, albo ryczała, bo przytyła. Wygląda na starszą niż ostatni raz, kiedy ją widział, ale równie dobrze mógł źle zapamiętać; cztery sekundy znad umywalki, gdzie białe ścieżki felicita dołączyły do kremowego marmuru, to skąpy czas obserwacji. — Wzięłaś matkę na spacer? — co z tego, że od bliżej nieokreślonej wieczności zagryza ziemię robalami; zimniejsza od żywej córki nie jest. — Uderzające podobieństwo. Długie pyski, zadarte łby i tylko jedno zastosowanie — klacze rozpłodowe tego świata, łączcie się. Dym w ustach nie spopiela słów, kroki nie oddalają od kobył Hudsonów, pielgrzymka nie ma końca — to, co ważne, grzęźnie w bagnie niewypowiedzianego. — Jeśli zamierzasz pełznąć w tym samym kierunku, co ja — na wolność, wolność i swobodę. Poza zasięg końskich zębów właścicielki i jej kucyka za kilkaset tysięcy dolarów — to molto afflitto; prowadzać jedyną przyjaciółkę za lejce. — Opowiedz coś o tej szparce. Wąwóz imienia Hudsona — powinni zaprosić ich wszystkich na pielgrzymkę, a później zrzucić napalm. Łatwiej zmienić nazwę na Kurhan niż zagryzać ich obecność tabletkami na wzdęcia — obecność Hudsonów tak działa na organizm; w dupach rosną kije. rzut na wiedzę: 27 (k100) + 9 (wiedza) = 36 II tura: 188 |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
2Czarny łepek opatrzony był osobliwym ułożeniem szorstkiej sierści na samym czubku, które układały się w coś co przypominało irokeza. A raczej jego prymitywny zalążek. Szczeniak ciamkał poszukując sutka, wydawał z siebie krótkie cichutkie popiskiwanie pełne sprzeciwu. Uspokajał się w ciasnej ciemnej kieszeni, blisko serca Oscara, najpewniej w tej sytuacji czując się najbezpieczniej. Był mały i słaby a sucha pępowina na jego jasnym brzuchu nadal nie odpadała. Było mu niejako przykro wczoraj, że ze wszystkich szczeniąt trafił mu się najbardziej upośledzony albo najmniejszy. Jeszcze nie wiedział, podejrzewając najgorsze. Może właśnie dlatego ucieszył się tak bardzo z reakcji Heather, pozwoliło mu to zyskać więcej wiary w swoje znalezisko. Przecież często się mawia, że „małe są początki wielkiego”. Berghast, Katon[1]-Rzucił nagle i uśmiechnął się jak Elmo z ulicy sezamkowej. Zupełnie jakby czekał na jej reakcję, albo podejrzewał jaka będzie. Wszak to ona wpoiła mu miłość do historii antycznej, snując swoje opowieści. Urwał nagle widząc jak pojawia się równo Ethan jak i Anika, uśmiechnął się do kobiety serdecznie i na chwilę zasępił słysząc, że Morty postanowił nie iść. Dziwne. Na jego list też nie odpisał. Może coś się stało? Już miał dopytać, gdy dostrzegł jak Ethan składa na policzku jego siostry pocałunek. Poprawiło mu to humor bo znał swojego kochanka. Mógł dać wiele być zgryźliwy ale ewidentnie pałał feblikiem jej stronę. Ewidentnie pomógł w tym jej bezkonfliktowy charakter i duży dystans. Z zamyślenia wyrwało go nagłe szarpnięcie, gdy Carter szarpał jego plecak nie dając mu prawa wyboru, wysupłał się z niego i rzucił krótkim: Dziękuję Opatulił szczeniaka, którego tylne łapy zawinął ponownie w gałgan i schował w kieszeni. Podszedł nieśmiało do Aniczki i zapytał ciszej, gdy tylko ruszyli jakby siląc się na największą dyskrecję z możliwych. Wszystko w porządku? I choć enigmą nieco go zgubiła to jednak domyśleć się można, że chodziło o Mortiego. Szedł w spokojnym tempie w przeciwieństwie do mordęgi wczorajszego dnia. Choć nadal był obolały to jednak teraz czuł, że wysiłek nie będzie przynajmniej ponad jego siły. W pierwszej chwili nie dostrzegł mężczyzny, dopiero gdy usłyszał miły dla ucha głos, uniósł spojrzenie i rozchylił nieco usta. Stojący przed nim wydawał się nierealny w tym swoim idealnie skrojonym garniturze o przyjemnej aparycji i uśmiechu. A upadłe anioły nich Cię strzegą. Rzucił frazą jaką zawsze odpowiadało się na to przywitanie. Jednak gdy tak sięgnął pamięcią to ów powiedzenie najczęściej kierowane było z ust duchownym kościoła. Ale żeby tutaj? Nie było to przecież możliwe. Nie mniej człowiek, którego spotkali zdawał się być nie tylko kulturalny ale i apatyczny bo szybko odczepił swojego psa upewniając się, że nikt nie poczuje się zagrożony. Czarne ślepia Oscara aż się zapaliły, Westchnął, szkoda że jego Ethan nie ubierał się tak i nie zachowywał z klasą. Sam zawstydził się swoich myśli, nie miał prawa do nich. Przecież Carter bardzo się stara dla niego… Ale im dłużej. Patrzył na Cabota i zerkał na Cartera to zdawało mu się, że jego facet jest jak suchar- twardy, kaleczący dziąsła ale praktyczny, a nieznajomy był jak słodka bułka - ładnie wyglądał i kusił by go skosztować. Oscar szybko wyjął z plecaka, który trzymał partner cynamonowe zawijane bułeczki, które piekł niemal codziennie, była to też jedna rzecz, którą potrafił upiec. Może się pan poczęstuje… Zapytał nieśmiało od razu podchodząc do nieznajomego. Całkowicie zapominając o tym, że te bułki były carterowskim skarbem. A Ethan miał do nich dziwne podejście sentymentalne. [1]Cenzor podziwiany za wytrwałość w podżeganiu do masowego ludobójstwa. Każde przemówienie w Senacie kończył tak samo; „Karagana musi zostać zniszczona”. Jest to też najstarsze odnotowane historycznie namawianie do nienawiści względem danej nacji. Oscar ma nadzieję, że jego berghast będzie: zawzięty i nieustępliwy |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Annika, Heather, Ethan, Oscar, Astaroth Ene, due, muchy w nosie. Kto dziś zgubi się w wąwozie? Rozejrzała się po rozgadanym towarzystwie — Heather, entuzjastycznie witającej nowego członka najdziwniejszego stada, jakie dotąd widział ten las, stroskanego Oscara i Cartera, pobrzękującego amunicją o wadze zapewne grubo przewyższającej masę trzymanej u pasa broni. Westchnęła, mimochodem hacząc myślą o wczorajsze spotkanie, ranę na łydce, która rozpraszała absolutnie wszystkich oraz przygody z później. I doszła do jedynego, słusznego wniosku. Chyba mnie pojebało, że znowu tu jestem. A mogłam zaszyć się w biurze i układać kosteczki. Wiedziała, czemu tu przyszła. Była tu dla Heather. — Barghest, Oscar. B a r g h e s t — odparła, zaszczycając najmniejsze z miotu spojrzeniem wystarczającym do oceny — nie psa, a wysnucie konkluzji o właścicielu. Bo jeśli ktoś z ich drużyny cierpieć mógł na cięższy syndrom superbohatera, niż Annika — to stawiałaby na pana doktora. To aż niemożliwe, że Ethan Carter nie zabrał tego szczenięcia na stronę i nie udusił choćby własną sznurówką — niestety, panie Nox. Barghest był za słaby i sam zdechł — tylko pozwolił humanitarnie go odkarmić. I do tego pierwszego teraz się zwróciła. — Wczorajszy łup jeszcze czeka, aż z nim skończę. Może dzisiaj odejdę od stołu wcześniej i zajmę się czymś pożytecznym — i nie, jeszcze nie zżarły ich robaki, Carter — zakomunikowała spojrzeniem z gatunku tych przemądrzałych, choć pierwszą część pytania — tę o balaście — kusiło podsumować kontrpytaniem. Mówiąc o balaście, ma pan na myśli kości, czy męża? Ale być może wcale nie musiała o to pytać. — ...a jeśli rodzina nie pozostawi mi wyboru, zrobię wywar z pumy i ich nim nakarmię — to ostatnie miało być żartem zrozumiałym wyłącznie dla tych, którzy tak byli zajęci obieraniem kości z mięsa, że zapomnieli o niebożym świecie. I nie zdążyła nikogo dogonić w marszu, gdy Oscar zrównał się z nią i porwał ją na stronę. Być może przemawiała przez niego wyłącznie troska o przyjaciela, ale jako główna sprawczyni domowego piekiełka, Annika poczuła się, jak przesłuchiwana. — Nie wiem. Ostatnio rezerwowaliśmy wspólny weekend w Salem — niezamierzenie, ale zabrzmiała bardziej złośliwie, niż sobie tego życzyła. Nerwy napięte jak postronki prosiły się o chwilę oddechu od tematu męża i jego niezliczonych lęków. Odetchnęła więc. I za drugim podejściem odpowiedziała normalnie — Dobra, to było niepotrzebne. Urażony, zamknął się w swoim królestwie i ze mną nie rozmawia — może to i lepiej — mówiła postawa. Ale kto by się przejmował. Na pewno nie Annika — po prostu po raz kolejny uskuteczniali swoją małżeńską rutynę. Nie zamierzała dodawać nic więcej w tym temacie, a pomógł jej w tym przypadek. Losowe spotkanie z diakonem. I jego psem. I to na to drugie zwróciła uwagę szczególną. — Piękna bestia — dodała do litanii uprzejmych powitań. Annika lubi duże bestie. Rzut: 31 + 24 = 55 + 309 = 364 |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Ethan Carter
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 195
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Przyjął pocałunek na swym policzku, bardziej jednak skupiając się na całkiem przyjemnym zapachu, który spłynął na niego wraz z delikatnym powiewem wiatru. Była gotowa? Te słowa nie brzmiały szczególnie przekonująco, ciężko też było mu zrozumieć czy chodziło jej o podróż czy udawanie “zakochanej pary”. Te wątpliwości zniknęły, gdy uwagę towarzystwa skradł Barghest. Katon. Wypłosz, który miał nikłe szanse na przeżycie, ale wbrew zdrowemu rozsądku dostał imię, które bardziej symbolizowało zawziętość. Tylko czyją? Oscara…? Nie był szczególnie zadowolony, że lekarz zabrał zwierzę na wyprawę. Jeśli chciał pokazać je swoim znajomym, wystarczyło zaprosić ich do domu. Szczenię wymagało znacznie większej opieki i troskliwości niż reszta, taka podróż mogła być dla niego zgubna. Spojrzał się ponownie na Heather, jakby miał nadzieję, że wesprze go w wybiciu głupich pomysłów z głowy Noxa. - Jak widać Pan Doktor postanowił wychować dość osobliwego pupila. Podczas wczorajszej wyprawy mieliśmy kilka nieprzewidzianych wydarzeń, w tym znalezienie miotu Barghesta. - Tylko, że to mi przypadły do opieki aż dwa szczeniaki, trzy licząc Noxa. Przeszło mu przez myśl, jednak zerkając na ten szeroki uśmiech kochanka poczuł osobliwe ciepło w okolicach serca. Pieprzony manipulant. Jego własny szczeniak został w domu, w specjalnie wyznaczonym na zewnątrz pomieszczeniu, w którym przygotował mu ciepłe legowisko, zostawił również mleko z stalowej miseczce i rozdrobnione mięso, ze względu na to, że “maluch” był gotów stopniowo przechodzić na bardziej obfitą dietę. Szczenię, któremu nie nadał jeszcze imienia, zdawało się być najbardziej odchowane, niezależne. Nie było to jednak zupełnie dobre, ciężej było go wychować i wpoić odpowiednie zasady, jednak kim byłby, jeśli nie podjąłby się takiego wyzwania?! Zrobił kilka kroków do przodu, jakby chciał zasygnalizować, że powinni już ruszyć. Nie był człowiekiem, który lubił dużo rozmawiać, męczyło go to, chciał działać - jak najszybciej zakończyć podróż. - Jestem pewien, że Pani umiejętności kucharskie wyrównały by niezwykłość dania. Operowanie nożem dobrze Pani wychodzi. - Choć jego słowa w kierunku Anniki mogły być odebrane, jako kolejna uszczypliwa uwaga, spojrzenie jakim obdarzył kobietę było dalekie od pogardliwego. Niemniej fakt, że zaczęła poprawiać wymowę Noxa był drażniący. Znalazła się obrończyni poprawności językowej, jakie to miało w tym momencie znaczenie? Dla niego brzmiało jedynie jako próba pokazania swojej mądrości, której nie widział. Nie popierał tego, że Nox zabrał szczeniaka, niemniej był w stanie zrozumieć pobudki jakie kierowały jego kochankiem. Chciał pewnie zastąpić małemu matkę. Rozumiał to, dlatego nie kontynuował tematu, zwłaszcza, że sam widział, jak wiele wysiłku wkładał w podtrzymanie zwierzaka na życiu. - Gdyby chciała zaznać Pani spokoju, zapraszam do garbarni. Wprawne ręce zawsze mile widziane. - Tylko ręce. Wyszczekane usta nie były potrzebne. Poprawił plecaki, które odebrał Heather i Oscarowi, już mając proponować ruszenie naprzód, gdy do jego uszu dotarł dźwięk łamanych gałązek z tyłu, a chwilę później głos, który rozpoznałby nawet tkwiąc kilka metrów pod ziemią. Cabot. Ta wyprawa nie mogła być chyba bardziej spieprzona. Jeśli kiedykolwiek chodziły plotki, że doprowadził Lydię do śmierci to, to stwierdzenie bardziej pasowało do diakona. Był niemal przekonany, że maczał palce w zgonie małżonki notabene jednej z Carterów. Kobiety z ich rodu miały silne charaktery, ciężko jednak wytrzymać pieprzenie na ambonie Cabota, a co dopiero w życiu prywatnym, więc pewnie wolała się zawinąć szybciej z tego świata. - Panie Cabot, jakże niecodzienne spotkanie. Zaszczycił Pan swoją osobą tak skromne tereny…- Wsunął dłonie do kieszeni kurtki, nie siląc się na podanie jej diakonowi, w końcu prawdopodobnie nie był godny dotknięcia jego ciała w oczach tak zacnego człowieka. Widząc jednak w jaki sposób Nox zaczyna patrzeć na nowego rozmówcę, uzmysłowił mu, że kochanek najwyraźniej uważał, że może bezkarnie wgapiać to sarnie spojrzenie w byle kogo. Zacisnął palce w pięści, czego nie można było na szczęście zobaczyć. Pojebało go? Czy on wie do kogo się ślini? I to niby dlaczego? Ani to miły człowiek, wygląd poniżej standardowej przeciętnej, garnitur założył…Kruczysyn, chyba zapomniał do kogo należy. Widok Noxa, który częstuje cynamonkami diakona sprawił, że niezauważalnie zmienił się sposób w jaki chwytał powietrze. Nozdrza Cartera rozszerzyły się lekko, a krew zaczęła wrzeć w jego żyłach, doprowadzając go do białej gorączki. - Panie Nox, nie zapomniał Pan, że jesteśmy w trakcie wędrówki? Czas ruszyć w drogę, za nim zastanie nas blady świt. - Stanął przy Oscarze, rzucając cień na jego postać, jakby chciał mu przypomnieć, że powinien ruszyć tyłek zamiast stać bezczelnie wgapiony w tego kołka. - Szanuję czas Pana Cabota, jednak gdyby dysponował Pan nim, nieco więcej - zapraszamy z nami. - Może zdarzyć się tak, że niespodziewanie poślizgniesz się na liściach, palancie. Lucyfer mógłby wziąć Cię ze sobą.. - Pani Munch, idziemy? - Spojrzał się na Heather, jakby dawał jej znać, że w końcu czas ruszać. |
Wiek : 43
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Łowca/ Właściciel strzelnicy
Stwórca
The member 'Ethan Carter' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
marzec 29, 1985: Aurelius Hudson & Benjamin Verity II — Wiesz, kiedy ostatni raz byłem o tej porze na nogach? — wspomniał na przywitanie, wyciągając dłoń do Aureliusa, gdy wsiadł do samochodu. — Wczoraj. Cece postanowiła, że najlepszym pomysłem na pobudkę będzie wczołganie się na mnie i opowiadanie mi o tym, jak nie może się doczekać wizyty cioci Valentiny. Trzydzieści trzy minuty, patrzyłem na zegarek. Najstarsza córka państwa Verity wdała się w ojca. Paplanina w wieku dziecięcym była nieskoordynowana i zbędna, ale konieczna, aby dziecko mogło się rozwijać i ostatecznie podążyć w jasno określonym kierunku. Harvard. Harvard albo małżeństwo — nie było innej drogi. Samochód Aureliusa pozostawiał odrobinę do życzenia. Wysokie zawieszenie i miękkie fotele do jedno, marka drugie. Benjamin nawet nie próbowałby tego skomentować, bo sam nie miał na sobie garnituru i płaszcza, a wysokie porządne buty, przetarte, ale wygodne dżinsy i sportową kurtkę. Okulary przeciwsłoneczne zdobiły nos, gdy słońce wynurzało się zza horyzontu. Butelka wody w plecaku, plastikowe opakowanie ze zdrowym lunchem — był już przecież po śniadaniu — i ten konieczny na podobne wyprawy dobry humorek. Lekki ból głowy po wczorajszym koniaku mijał. Pewnie mogliby wyruszyć później, ale spodziewał się, że Hudson chciał uniknąć tłumów, tak popularnych w tym czasie. Dojazd na miejsce, trzaśnięcie drzwiami, parking gdzieś pod lasem nie był przesadnie zaludniony. Zostawiony tam lata temu rower już dawno nie miał kół i właściciela. — Dawno mnie tu nie było... Pozmieniało się — wyrwane z korzeniami drzewa były gdzieś daleko, ścieżka, którą mieli się udać, była dostatecznie stabilna, by nie musieć się obawiać trzęsień ziemi niespotykanych w tym obszarze. — Dobrze, ty prowadzisz. To postanowione. I nie traktuj mnie jak amatora, może i przykleiłem się do krzesła, ale dalej regularnie gram w tenisa i golfa. Co prawda nie był to długotrwały wysiłek, jaki czekał ich w wąwozie im. Bazela Hudsona, ale zawsze coś. Szyszka strzeliła cicho pod twardym butem, gdy stawiał kroki w obraną przez Aureliusa stronę. Drzewa mielące dzieje przeszłości — szlak znany był ze swojej wartości historycznej i zamierzał z tego skorzystać. Odnalezienie rzeczywistych Wrót Piekieł dla adwokata diabła było ledwie farsą. Każdy rozsądny czarownik zdawał sobie sprawę, że prosta pielgrzymka przez las na nic się zda, ale też wiedział, że te zapewne są ukryte. Nigdy nie był bardzo religijnym człowiekiem, znacznie chętniej patrząc na zyski finansowe niż moralne, ale nazwać go bluźniercą? To byłoby zbyt dużo. Wziął ślub w kościele, przeszedł chrzest, pracował dla sądów kapłańskich i nie wahał się korzystać z pryncypium i dogmatów na każdym kroku. Rytuały pomagały wygrywać sprawy, czary były rozrywką. Tradycja była wszystkim. Każdy mebel przy Willowside 10, każdy obraz, każda historia rodu, którym przysłuchiwał się przed laty — tradycja. Rozejrzał się jeszcze po okolicy. — Dawno cię u nas nie było, a na salonach nie pojawia się wiele plotek na twój temat. Zresztą, nieszczególnie chciałbym ich słuchać. Co u ciebie, Aureliusie? Praca? Podróże? Praca? historia 5 + wiedza 11 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Stwórca
The member 'Benjamin Verity II' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 37 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty