First topic message reminder : Pradawny las Ciągnący się aż do granicy z Kanadą las ma dokładnie tyle lat ile świat. Pomniki natury przebrzmiewają potęgą historii, która odcisnęła się na każdym kawałku kory, na każdym liściu. Śród pradawnego lasu, panuje nieskończony spokój. Ciężko uświadczyć tu żywej ludzkiej duszy. Cisza nie jest tu jednak pusta — na trasach można spotkać łosie, sarny, lisy i inne leśne zwierzęta. Masywne korzenie drzew wplatają się w podłoże i tworzą labirynt naturalnych nieco krzywych alejek. Zielone baldachimy starym drzew tworzą natomiast sufit pełen cieni i ciekawych linii światła, gdy słońce przeciska się pomiędzy igłami. Podobno żyje tutaj stado barghastów, które pół wieku temu uciekły z Rezerwatu Bestii w Hellridge, ale to prawdopodobnie tylko pogłoski. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Retoryczny charakter pytania nie wymagał odpowiedzi; wiedział, co widział, co słyszał, co czuł. Nadal, gdy zamykał powieki, a potem oczami układał się obraz utkanej jakby z dymu sylwetki, czuł unoszący sie w powietrzu ciężki, wręcz duszący zapach siarki wypełniający nozdrza. Słyszał niski, skrzekliwy głos tuż przy ucho. Jesteś słaby. Jesteś słaby, Arlo. Arogancki i słaby. Odtwarzał te słowa wielokrotnie w myślach, rozbierał na czynniki pierwsze, analizował, doszukiwał się w ich drugiego dna. Był arogancki, bo jego samoocena nie spadla, a motywacja wzrosła. Udowodnił to Halfaseowi kilka dni później, gdy opuszki palców przestały palić żywym ogniem. - Tym razem postawiłem wszystko na jedną kartę - odwzajemnił jej uśmiech; tym razem, pochłonięty praca, nie mial czasu, by zerknąć do biblioteki i poszukać odpowiedzi na mnożące sie w głowie pytania; musiały poczekać na lepsze czasy i mniej napięty grafik. Czasem nie potrzebowali słow. Choćby w takiej chwilach, jak teraz, gdy przez kilka minut maszerowali w milczeniu ze wzrokiem wbitym w przestrzeń przed sobą; krajobraz lasu nadal był nieco mętny, rozmywał sie na krawędzi jego spojrzenia, kiedy odezwało się w nim zmęczenie nieprzespanej nocy. Wsunął do kieszeni dłoni, zaciskając palce tęsknie na paczce papierosów. Żałował, że nie wyposażył się przed wędrówką w miętówki. Miętowy smak miażdżony pod zębami skutecznie zastępował obecność filtra pod językiem. Drogę do pola biwakowego Claire odnalazła bez trudu, jakby jedno spojrzenie na mapę sprawiło, że krety, leśny korytarz ścieżek zakodowało sobie w głowie. Ufanie, krok za krokiem, podążał za nią, jego prywatnym kompasem i drogowskazem jednym. Nawet swojej orientacji w terenie nie ufał tak, jak jej. Ona zawsze - ni to kierując sie intuicją, ni przeczuciem - potrafiła odnaleźć drogę. Szósty zmysł, mruknął Arlo w myślach, tajna broń każdej kobiety Claire przystanęło i dopiero wtedy do jego organizmu zawitało zmęczenie; poczuł go w obolałych mięśniach łydek. Jakby właśnie osiągnął Monut Everest swoich możliwości, mimo iż kiedyś stać było go na dużo więcej. - Na moje oko nie wyglądasz jak rozjechana żaba - choć jej twarz błyszczała kroplami potu, uśmiech figurujący na jej ustach i odbity na tafli jej oczu dodawał jej uroku. Havillard mial czasem wrażenie, że upływ czasu ją nie nagryzł. Młoda, ładna, pełna wigoru. - Masz na stanie konia, który udźwignie mnie i mojego ego? Kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Do tej pory nie miał okazji, by skorzystać z jej oferty, ale może czas spróbować czegoś nowego, innego?, refleksja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Rozproszył ją kobiecy głos. Przytaknął, rzucając plecak w trawę. Najpierw przerwa, potem namiot. Butelka pojawiła się w jego dłoni. Pociągnął z niej łapczywy łyk, siadając tuż obok Clarie. Obecność ciastek przywitał głębszym uśmiechem. - Wiesz co zrobić, by dobry humor stał się jeszcze lepszy. Czując słodycz w ustach, karmel, sól i kruche ciasto okazało się dobrym połączeniem. Potwierdził to kciukiem skierowanym ku górze. - Czasem sobie myślę, ze to całkiem dobry pomysł. Tylko ja i demony, demony, ja i mała chatka myśliwska w środku lasu - zaśmiał się cicho; zawtórował mu szum wiatru, który, otaczając chłodnymi podmuchami ich twarze, zmógł się na sile, jakby właśnie zdał sobie sprawy z obecności intruzów na tej pozornie zapomnianej przez wszystkich polanie. Kiedy jeszcze żył, dokończył za nią w myślach, bo słowa niewypowiedziane zawisły nad ich głowami; miały kanciaste krawędzie, wypowiedziane zraniłby ją mocniej niż ostrze noża. Kiedy jeszcze mieliśmy okazje było wygodniejszą wersją prawdy. Mniej uwierającą. Mniej bolesną. Przechodzącą przez gardło. Nie mógł sobie wyobrazić, co czuła po stracie jedynego brata; jakby on się czuł, gdyby Scarlett zniknęła pod wiekiem trumny? Zawsze, gdy wyjeżdżała i nie dawała znaku życia, wpadał w utkane przez panikę sidła. Bał się, że spotka na swojej drodze kolejną odsłonę Teda Bundy'ego, lub innego zwyrodnialca, choć tylko w oczach matki wciąż uchodziła za małą, bezbronną dziewczynkę, którego trzeba na każdym kroku otaczać troską i opieką. Arlo znał prawdę, posmakował jej na własnej skórze. Przypominały mu wyryte na niej blizny. - Ale las nadal tu jest. Czeka, zaprasza - uśmiechnął się do niej, w geście otuchy ramieniem uderzając o jej rami. Po chwili, z drugim ciastkiem w zębach, wstał i podszedł ku zapadlinie. Otchłań skutecznie pochłaniała jego ciekawość i zapewne równie chętnie pochłonie jego sylwetkę. Co znalazłby na jej dnie? Podejdź bliżej, jeszcze bliżej, wydawało mu się, ze wiatr szepcze mu te słowa wprost do ucha, wkrótce się przekonasz. Kierowała nim niewidzialna siła, której nie mógł się sprzeciwić i oprzeć. W czterech uderzeń serca w końcu stanął na samej krawędzi przepaści i spojrzał w dół, serce zabiło mocniej w piersi i wtedy przyszło otrzeźwienie. Co ty wyprawiasz, Arlo?, upomniał się w myślach, ostrożnie się wycofując. - Pamiętasz - odwrócił się do niej i odszukał wzrokiem jej sylwetkę - jak nadjechał pociąg, a ty krzyczałaś, ile w płucach sił, by pozbyć się z piersi negatywnych emocji? Jego ryk całkowicie cię zagłuszył. Wariatka, pomyślałem wtedy, ale wiesz co? Potem zrobiłem to i samo miałaś racje. Poczułem się znacznie lepiej. Może to nie była ona? Może to był ktoś, kogo wykreowała jego wyobraźnia? |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Gdy Arlo, zamiast tradycyjnie zaprotestować na samą wzmiankę o koniach, zaczął pytać, Claire uśmiechnęła się szeroko. Nie kryła zaskoczenia, wszak jak dotąd, przy niemal każdej okazji, Havillard zbywał temat machnięciem ręki. - Coś się znajdzie – zapewniła. Konie nie były wprawdzie jej – stajni się jeszcze nie dorobiła – była jednak pewna, że w stadninie, z której zwykle korzystała, mieli odpowiednie zwierzę. Na przykład... – Najwyżej dadzą ci pociągowego. Wielką krowę, która zwykle ciągnie bryczkę a nie dźwiga na grzbiecie zadufanego w sobie detektywa. – Wyszczerzyła zęby radośnie. Później, wykładając się na trawie, przez chwilę oddychała tylko – równo, głęboko, stając się bardziej świadomą wilgotnej ziemi pod sobą, łaskoczących źdźbeł trawy, szelestu liści w okół, trzasku gałązki zdeptanej taką czy inną łapką. Uwielbiała to. Uwielbiała ten moment, gdy po raz pierwszy tak w pełni odcinała się od miasta i pozwalała ukołysać się ciszy lasu, gór, łąki. - Gdybyś rzeczywiście wyniósł się w dzicz – wymruczała sennie. – Mógłbyś nawet pokusić się o rolę tego szutniętego dziwaka, którym straszy się okoliczne dzieci. – Czyż to nie byłoby zabawne? Temat Aidena zamknął jej usta. Na jedną chwilę wróciła do dnia, gdy uprzejmi panowie poinformowali ją o jego śmierci – i odmówili okazania ciala. Tak będzie lepiej, mówili. Nie chce pani tego widzieć. Tylko, że chciała. Naprawdę chciała. Naiwnie sądziła, że niezależnie, w jakim Addie był stanie, powinna móc się pożegnać. Złapać go za rękę. Wypłakać potoki łez na jego brudnej koszuli. Tezy, że nic nie byłoby jej w stanie przerazić, nie dane jej było zweryfikować. Nie, ucięli temat Gwardziści i Claire naprawdę nie miała już o czym dyskutować. Te dni do niej wracały. Dzień, gdy dowiedziała się o jego śmierci. Dni do pogrzebu, sam pogrzeb, dni już po. Jeden tydzień, drugi – dni, gdy musiała się uczyć życia na nowo. Wciąż wracały, choć już nie tak często, jak na samym początku. Las nadal czeka, mówił Arlo i Finnegan uśmiechnęła się blado. - Moje gołębie otworzyłyby już oficjalny protest – rzuciła z cieniem rozbawienia. Przy Havillardzie mogła. On wiedział. – Zamieniasz nam zamek na dzicz, jakbyśmy były jakimś plebsem – oburzyła się teatralnie, parodiując zadęte tony własnego ptactwa. Nie użyłyby dokładnie takich słów, tak naprawdę może nie użyłyby słów wcale. Sens jednak byłby dokładnie taki. – To karygodne, nie zasługujemy na takie traktowanie. Słysząc poruszenie, uniosła powieki ostrożnie i spojrzała za Arlo. Mrużąc oczy, patrzyła za nim, gdy podchodził ku zapadlinie i potem, gdy stał na jej skraju, spoglądając w dół. Zmarszczyła brwi, oddychając głębiej dopiero, gdy się cofnął. Na wspomnienie pociągu zaśmiała się, choć tym razem bez cienia wesołości. - Pamiętam – przyznała, bo to była ona. Co więcej, to była ona więcej niż raz. – Robiłam tak też wcześniej. I później – wspomniała melancholijnie. – Po Joelu. – Po rozstaniu, całej tej chryi z rozwodem, która może nigdy nie powinna się wydarzyć. – Po jego weselu. – Tym weselu, z którego Flemming tak ochoczo zniknął na kilka dłuższych chwil, zabierając ją ze sobą; tym weselu, w trakcie którego gryzła jego usta tak mocno, by czuć na języku krew; tym weselu, po którym jej biodra zdobiły sińce tam, gdzie trzymał ją zbyt mocno, i po którym– - Po tym, gdy jeden z klientów był szczególnie niezadowolony. Siniec zszedł mi z policzka dopiero po tygodniu – Uśmiechnęła się krzywo. Już dawno temu nauczyła się, jak niebezpieczne jest to, co robiła. Westchnęła ciężko i przetarła twarz dłońmi. Gdy pod skórą zaswędziały ją pióra, nie powstrzymywała ich. Pozwoliła wyleźć im na wierzch – miękki, srebrny puch na przedramionach, ramionach, plecach, trochę tylko splamiony krwią z rozdartej skóry – podobnie, jak pozwoliła, by jej tęczówki zalały się lśniącą, ptasią czernią. Ból towarzyszący zmianom był w tej sytuacji niczym, albo – zasłużoną karą, jaką wymierzała sobie sama. Pilnowała się na co dzień. Przy Arlo od dawna już nie musiała. Niewiele było trzeba, by ich wspólne wyjścia w teren stały się też czasem, by uporała się z własnym napięciem. Z nadmiarem emocji i tą charakterystyczną nerwowością, która budowała się w niej z każdym dniem, w którym odpychała od siebie swoją zwierzęcą stronę. Odetchnęła głęboko i uniosła się na łokciach, spoglądając na Arlo. - W porządku? – zapytała po prostu, pozornie bez związku z czymkolwiek. Była jednak ta rozpadlina. I Havillard tuż na jej skraju raptem parę chwil wcześniej. |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Pamiętał, jak zdradziła mu swój sekret; wręczyła klucze do świata, do którego mało kto miał dostęp. Na widok piór porastających jej dłoń powiedział już cię więcej nie chwalę, bo cala obrośniesz w piórka z delikatnym, falującym na ustach uśmiechem. Nie wzdrygnął się. Nie splunął jej w twarz. Nie wydał sie tym nawet zaskoczony; jego siostra zmieniała się w morskiego, żądnego krwi potwora, pozostawiła na jego plecach i ramieniu dwie blizny, przywykł do odmienności, otaczała go od dawna. Zamiast się wycofać, podszedł bliżej i zbadał pod opuszkami strukturę jej piór - delikatnie, w obawie, że jego dotyk ją zrani, w końcu dostrzegł ściekającej po jej dłoni krew, skapywała z palców na podłogę szkolnej toalety. Nie zapytał czy to boli, zastąpił swój lęk innymi słowami - są gołębie? Potem, gdy przełknęła ślina i udowodnił jej ostatecznie, ze może mu zaufać zdradziła mu nieco więcej tajemnic zwięrzocopodobnych. - Nie myj okien przez najbliższe pół roku, bo zaraz będę brudne - zawtórował jej, nie kryjąc ukształtowanego na ustach uśmiechu. Zwyczaje gołębi były osobliwe. - Wygląda na to, że przywykły do luksu i mają bardziej wygórowane potrzeby od nas - dodał, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta rozbawionego uśmiechu; jej więź z gołębiami zawsze dostarczała im materiału do anegdot. - Właściwie nigdy cię o to nie pytałem - zawahał się, ale słowa już padły, wiec wypadałoby skończyć, a nie urwać w połowie zdania, łudząc się, że pojmie jego intencje, jakby potrafiła czytać w myślach - wiem, że rozumiesz ich język i sie z nimi komunikujesz - kontynuował w międzyczasie wstając. - Ale czy mają równie rozbudowane słownictwo co my i rozpoznajesz je choćby po barwie głosu? Uśmiech z ust Havillarda zelżał. Zapadlina - ile ludzkich istnień pochłonęła?, ta myśl ukształtowała się pod kopuła jego czaszki, gdy stanął na niemal jej samej krawędzi, patrząc w dół, jakby w nadziei, ze odnajdzie tam szczęście, choć wcale go nie szukał; już przy nim było, dlaczego wiec pragnął więcej, dlaczego to, co miał, było nie wystarczające? Słysząc krótkie pamiętam, poczuł ulgę. Rzeczywistość nie pogubiła się na kartach snów i wyobraźni. To ona krzyczała w tunelu, chcąc wykrzyczeć zalegając w niej cały zbędny bagaż emocjonalny, pod którym uginało się jej ciało. Objął spojrzeniem jej sylwetkę, gdy kolejne wyznania - po joelu, jego weselu, po tym jak... - wypełniły przestrzeń między nimi. Już dawno przestał sie wtrącać w jej drogą pracę - w handel informacjami, choć wiele razy widział na jej skórze siniaki niezadowolonych klientów. Prawdy, półprawdy, małe kłamstwa, kłamstewka i kłamstwa. Sam kiedyś, gdy był jeszcze naiwny, wierzył wszystko, co mówiła, teraz nieco łatwiej było mu wyegzekwować z tonu jej głosu, kiedy mijała się z faktami, jednocześnie chcąc wierzyć, że, gdyby wykapowałaby się poważne kłopoty, szukałaby pomoc właśnie u niego. Prześlizgując spojrzenie po jej twarzy, dostrzegł pierwsze pióra na jej policzkach. Podobno prawdziwej natury nie da się oszukać, dlatego właśnie igdy nie czuł się tym przytłoczony, nigdy nie uważał tego za niewłaściwie, karykaturalne, obrzydliwie. Fascynowała go natura jej odmienności i długo szukał sposoby, by jej pomoc; by niekontrolowane przemiany nie pojawiały się na zwołanie, w przypadkowym momencie - na szkolnym korytarzu, na lekcji, a potem - w dorosłym życiu - w cukierni, w supermarkecie, na dworcu, na środku ulicy. Niestety - bezskutecznie. Ale tu w lesie, otoczona drzewami, tu, gdzie rzadko ktoś zaglądał, w jego towarzystwie, była bezpieczna i mogła być sobą - poczuć zew natury i chwilowo się w tym zatracić. - Postrzeliłem kiedyś człowieka i zmarł w szpitalu - przykucnął obok niej; patrzyła na niego para bezbiałkowych, ptasich oczu. To kiedyś nie było tak odlegle, jak mogło im się wydawać. To kiedyś miało miejsce rok temu z hakiem. - Mówiłem ci już o tym - odezwał się w końcu, przełamując cisze. Na pewno ci mówiłem, dodał w myślach, teraz niepewny własnych słów. Zrozumiał intencje, jakie kryło się z jej pytaniem i nie uciekał przed odpowiedzią, niemniej jego usta opuściło westchnienie. - Od tamtego momentu coś ciągnie mnie ku ryzyku, jak teraz, w tą przepaść. Nieznane siła, coś jak rytuał. - Wzruszył ramionami. Dopiero teraz, gdy włożył te słowa w swoje usta, zrozumiał, jak to absurdalnie brzmiało. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Na pytanie Arlo uśmiechnęła się przelotnie. Rzeczywiście, nigdy nie pytał – wiedziała jednak, że był ciekawy. Wstrzemięźliwość Havillarda była w tym przypadkiem wyrazem szacunku, nie ignorancją. Od samego początku był jej azylem, opoką zupełnie innego rodzaju niż kiedykolwiek mógł zostać Joel – lub może jakikolwiek inny mężczyzna. Uczuć, które łączyły ją z Arlo, nie komplikowała romantyczna miłość – a to z kolei sprawiało, że ta miłość, która między nimi była, znaczyła wyraźnie więcej niż cokolwiek, co Claire miała z innymi. Arlo zawsze o nią dbał i ona dbała o niego. Pomagał jej, gdy przemiany wciąż jeszcze wymykały jej się spod kontroli, i gdy wciąż nie potrafiła radzić sobie z bólem. Pomagał, gdy na horyzoncie pojawiało się ryzyko, że ktoś ją zdemaskuje i wtedy, gdy była zwyczajnie przytłoczona tym, jak jest inna. Teraz wciąż była inna, ale już inaczej. Nie bała się już tego i nie unikała. Ból stał się znajomy, ostrożność zostala nawykiem. Teraz – teraz Arlo mógł pytać, a Claire była zaskakująco gotowa zaspokoić niemal każdą ciekawość. - Nie do końca – przyznała więc teraz, zerkając na Havillarda gdy wstawał. – Poznaję je po głosie, przynajmniej te moje. – W pewnym sensie wszystkie gołębie były jej, ale te, które mieszkały u niej, w gołębniku Hillview – te należały do niej bardziej. – Ale jeśli chodzi o słownictwo, to... – zawahała się, zastanawiając, jak najlepiej to opisać. – Jest bardziej proste, konkretne. Mniej w tym kwiecistych opisów, dużo więcej czystych faktów. Żaden gołąb nie powie ci, że na skwerku posadzili krwistoczerwone róże, ale ochoczo oznajmią, że zrobiło się tam bardziej zielono, lepiej, przyjemniej. – Uśmiechnęła się przelotnie. – Trudno to wyjaśnić. Rozmawia się z nimi trochę jak z dziećmi, tylko... – Wzruszyła lekko ramionami. – Inaczej. Bo to w końcu nie są dzieci. Temat gołębi był ostatnim bezpiecznym, jaki poruszyli. Bo potem przyszła pora na ból, lęk, tęsknotę, żal, niepewność – na to wszystko, przed czym każde z nich na co dzień tak strasznie się broniło. Czuła, jak się jej przyglądał i nie zrobiła z tym zupełnie nic, bo Havillard był jednym z niewielu, którym do podobnej intymności dawała pełne prawo. Jego uwaga jej nie bolała – a nawet jeśli; nawet, jeśli czasami w swej trosce bywał zbyt uparty, zbyt stanowczy; nawet wtedy to było dobre. Nawet wtedy brała wszystko, co dla niej miał, bo tak hodowało się w niej poczucie bezpieczeństwa. Komfortu, którego od śmierci Aidena wcale nie miała w życiu aż tak dużo. Arlo nie musiał się obawiać. Gdyby kiedykolwiek potknęła się o raz za dużo, byłby pierwszym, do którego by przyszła, by utrzymał ją w jednym kawałku, powstrzymał przed rozsypaniem się na tysiące ostrych okruchów. Gdy na skórę wylazły jej pierwsze pióra, Claire musnęła je dłonią mimowolnie, gładząc miękkie, delikatne lotki. Krew zlepiła część z nich, ale Finnegan już się przed ciepłą lepkością nie wzdrygała – nie tak, jak na początku. Było jak było. Rozdarta skóra paliła bólem, karmazyn spływał jej po ramionach. Niewiele mogła z tym zrobić. - Mówiłeś – przyznała cicho na wyznanie Arlo bo istotnie, mówił. Rzeczywistość nie uciekała mu jeszcze aż tak – przynajmniej nie teraz. – Tylko, że... – zawahała się i umilkła na dobrą chwilę. Podniosła się do siadu, odruchowo sięgając po dłoń klęczącego obok Havillarda. Kiedyś się przed tym wzbraniała – na początku, gdy sądziła, że mężczyzna ma ją za dziwaka, jak wszyscy inni; potem, po pierwszej przemianie, gdy bała się, że jej pióra, oczy, czasem zalążki dzioba – że to wszystko będzie go brzydzić; wreszcie, gdy zaczęła dorastać, czuć więcej – i bać się, że dotyk może zepsuć to, co zdążyli między sobą zbudować. Potrzebowała lat, by zrozumieć, że to zupełnie nie tak. Teraz krople jej krwi zasychały na dłoniach Arlo, ale Claire się nie bała, że mężczyzna ją odtrąci. Nigdy tego nie robił. - Zastanawiałeś się, czy... – zaczęła, to nie był jednak dobry początek. Zmarszczyła brwi, gładząc kciukiem lekko wierzch dłoni Havillarda. – Może mógłbyś z kimś o tym porozmawiać – zasugerowała ostrożnie. – Nie ze mną, ja... Ja chyba nie będę umiała pomóc. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Może z kimś, kto też ma takie doświadczenia. Albo z kimś, kto po prostu wie, jak– Jak pojebane potrafią być ludzkie uczucia, lęki, poczucie winy. To mógł być rytuał. To mogła być klątwa. Ale Claire obawiała się, że to mogło być po prostu przerażenie, nieoswojone poczucie popełnionego błędu, żal, ciężar czyjegoś życia, który zaległ na ramionach Arlo niczym głaz z pobliskich gór. W porównaniu z tym, każdy rytuał i każda klątwa byłyby łatwiejsze – bo na nie zwykle dało się znaleźć prostą instrukcję, jak się ich pozbyć. Wsparła na chwilę policzek na ramieniu mężczyzny, wreszcie odetchnęła cicho. - Chodź. Rozłóżmy ten namiot. – Jeden, tak jak od samego początku. Poznali się, gdy sypianie pod jednym dachem nie pociągało za sobą jeszcze żadnych niepotrzebnych skojarzeń. Potem – potem było zwyczajnie za późno, by cokolwiek zmienić. Przyzwyczaili się. Claire się przyzwyczaiła. Potrzebowała czasem zasnąć wiedząc, że nie jest sama. Pozbierała się z ziemi, od niechcenia otrzepała spodnie. Świat oglądany gołębimi oczyma był szary, w jakimś sensie wyblakły – ale jednocześnie lepszy, bo prostszy. Finnegan nauczyła się już doceniać tę zmianę optyki, sięgać po nią czasem tylko po to, by uspokoić głowę, uciszyć nadmiar galopujących myśli. - Strasznie dawno tego nie robiłam – przyznała, wygrzebując z plecaka Arlo zwinięty namiot. Warto zauważyć, że strasznie dawno w przypadku Claire to wciąż raptem miesiąc, może dwa temu. Sześćdziesiąt dni, podczas których wycieczki były raczej jednodniowe niż weekendowe; szybki wypad do pobliskiego lasu raczej niż trzydniowy wyjazd w dzicz, której jeszcze nie znała. |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Kiedy zdradziła mu trzymaną pod sercem tajemnice, genetyczna przypadłość, jaką ją dotknęła, wzbudziła w nim czystą ciekawość i często, by ją zaspokoić, zbadać temat, zasypywał ją pytaniem, szukając odpowiedzi u samego źródła, choć oczywiście mógł, jak to mial w zwyczaju, cały dzień zatonąć między regałami w magicznej części biblioteki Abernathych. Niemniej jednak relacje, które mu zdawała i doświadczenie, którym się dzieliła, były o wiele cenniejsze od suchych faktów spisanych na pożółkłych stronicach ksiąg, gdzie tusz już dawno wyblakł, sprawiając, ze niektóre informacje stały się w dłużej mierze nieaktualne. W swoim zyciu nie kierował się uprzedzeniami; otwarty, spragniony wiedzy, nawet tej bezużytecznej, umysł, chłonął wszystko, co mogła mu przekazać. I tak było tym razem. Czasem wyobrażał sobie, jak to jest rozumieć ptasi trel. Pojąć ich zwyczaje. I nawet stać się częścią ich społeczności, coraz liczniej przebywającej do miasta. Populacja gołębi na skwerze przylegającym do starego miasta, z rok na rok się powiększała. Czyste, proste komunikaty. Czasem ludziom brakowało tych umiejętności, więc budowali wokół siebie dystans niezrozumienia, które eskalował do rozmiaru konfliktu. - A jak wygląda komunikacja między gatunkowa? Jesteś w stanie pojąć choćby mowę wróbli, czy opiera się na zupełnie innych zasadach? Tylko, ze zawisło w przestrzeni ich oddechów, on zacisnął palce na wyciągniętej ku niemu dłoni Clarie, przez chwile milcząc, pozwalając, by kropel krwi skropiły jego skórę. Nigdy nie czuł do niej obrzydzenia. Była tylko fascynacja, ciekawość, a z nią jeszcze nigdy nie wygrał. Dawał jej zawsze tyle przestrzeni, ile potrzebowała. Cierpliwie czekał aż sie otworzy, aż zrozumie, ze nie patrzy na świat przez pryzmat pielęgnowanych przez społeczeństwo uprzedzeń. Te słowo, do pewnego etapu jego życia, było mu zupełnie obce, póki bańska beztroskiego dzieciństwa nie pękła i nie skonfrontował się z brutalnymi odcieniami szarej, czasem przytłaczającej rzeczywistości. Świruska, mówili. Wariatka, słyszał za swoimi plecami. Arlo, nie rozumiem czemu się z nią zadajesz. Nie szukał powodu, one pojawiły się same. - Myślałem - przyznał po chwili, pozwalając, by niechciane, zagrzebane emocje wyszły na światło dzienne, osiadając w rysach jego twarzy grymasem umiejętnego tłumionego bólu, po uśmiechu pozostało niewiele, dogasający błysk w spojrzeniu. - Ale takie rozmowy zazwyczaj pozostawiają ślad w papierach, Clarie. A to mogło mu zamknąć bezpowrotnie drzwi do rozwijania kariery, a przecież, przez ostatnie miesiące, coraz częściej jego umysł wypełniał pomysł, by przenieść się do Bostonu. Większe miasto oferowało więcej możliwości. Musiał poradzić sobie z tym sam, na własną rękę. Ułożyć to w głowie. Pozbyć się duszącego uczucie bezdechu w piersi. Spojrzeć twarz własnym lęka i nad nimi zapanować. Rozłóżmy ten namiot, zarządziła, a on był jej za to wdzięczny. - Ja też - przyznał, choć nie musiał; tylko z nią spędzał tyle czasu na łonie natury, to z nią rozłożył pierwszy namiot w swoim życiu, to ona sprawiła, ze obcowanie z otoczeniem stało się namacalną przyjemności, a nie tylko sposobem, by wyrzucić z siebie zbędny balast emocjonalny i rozładować napięcie, które, wbrew powszechnej opinii, dotyczyło też jego. A teraz, gdy pochłonęła go praca, życiowe rozterki, wychowanie nowego członka rodziny, małego, nieokrzesanego Milo i coraz mniej czasu, jaki mógł spędzić wspólnie wciąż kursującym między Saint Fall a Bostonem Evanem, czas znacznie przyspieszył, przelatywał przez palce, nadając jego życiu szybszego tempa. - To jest jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina. Przejął od niej z trudem wygrzebany namiot. Rozwinął zawiniątko, odłożył obecnie niepotrzebne elementy na bok, a samą płachtę rozłożył na wcześniej wybranym, idealnie nadającym się do wbicia śledzi podłożu, co zaraz uczynił, upewniwszy się, przy współpracy z Clarie, ze podłoże było wystarczająco dobrze naciągnięte. Ich dzisiejsze schronienie przed chłodem nocy było stare, wysłużone. Namiot kupił lata temu, za swoją pierwszą wypłatę w policji i do tamtej pory był nieodłączonym towarzyszem ich kilkudniowych wypadów za miasto, które swego czasu skutecznie wypełniały im wolne weekendy, choć, odkąd objął stanowisko detektywa policyjnego, wolnych dni od pracy było znacznie mniej. I podejrzewał, że grafik Finnegan tez był wypełniony, wiec nie groziła im nuda. - Ten amant, który się do ciebie przystawił - podjął temat, pozwalając, by na jego usta wspięło się zamknięte w uśmiechu rozbawienie; spotkał tego jegomościa dwukrotnie, kiedy odwiedzał przyjaciółkę w "Pączku", Romeo od siedmiu boleści, natręt, jakich mało - zrozumiał, ze jedyne na co może liczyć, to słodycz twoich wypieków? Wiatr, który nagle się zerwał, płosząc z pobliskich drzew ukryte między gałęziami małe ptaki, częściowo zagłuszył sekwencje jego słów, ale nie miał wątpliwości, ze kobieta pojmie jego intencje i nie będzie musiał przekrzykiwać natury, która w końcu postanowiła ich obecność niewybrednie skomentować, a on się temu zupełnie podjął, czując na karku ciepły oddech wiosny. Jej klimat stopniowo wdzierał się w zaułki miasta, czyniąc rzeczywistość nieco bardziej znośną. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Ciekawość Arlo nigdy jej nie drażniła, na początku była jednak czymś dziwnym. Zupełnie nienaturalnym. Czymś, czego nie okazywał jej nikt inny – a skoro tak, to nie mogło być normalne. Z drugiej strony, zwykłą sympatię też okazywał jej mało kto, gdy już ją jednak dostawała – przyjmowała ją bez żadnych oporów. - Niespecjalnie – przyznała teraz spokojnie, uśmiechając się przelotnie. Lubiła, gdy Havillard tak drążył, bo to pozwalało jej poukładać sobie myśli w głowie – i, w jakiś zabawny sposób, lepiej zrozumieć siebie. Tego, kim była nie mogła zmienić – nie chciała nawet – ale zawsze mogła pojąć to trochę lepiej. Nauczyć się trochę lepiej, co może jej ciało; trochę lepiej oswoić się z tym, jakimi ścieżkami biegają jej myśli. - Myślę– Zasady mogą być podobne, czasem wydaje mi się, że rozumiem coś z tych wróblich ćwierkań czy kruczego krakania. Ale potem próbuję się nad tym zastanowić i nie jestem w stanie powiedzieć, co tak naprawdę usłyszałam. – Wzruszyła lekko ramionami, pogładziła kciukiem wierzch dłoni Arlo. – Tylko gołębie. Tylko z nimi jestem w stanie rzeczywiście porozmawiać. Coś usłyszeć, coś im odpowiedzieć. Milczeli potem przez chwilę, w kojącej, bezpiecznej ciszy własnego towarzystwa. A gdy znów mówili – sięgnęli po wcale nie lżejsze tematy. Arlo przyznał się do własnego bólu, Claire zaproponowała rozwiązanie. Havillard podważył je i Finnegan musiała przyznać mu trochę racji. Papiery zawsze można wyczyścić, chciała powiedzieć, ale głupio jakoś było mówić tak przy mundurowym, nawet jeśli był jej przyjacielem, niemal bratem. Nie miała tego problemu z Barnabym, ale to być może tylko dlatego, że– Barnaby nie był kryształowy. Arlo pewnie też nie, ale, zapytana, Claire bez wahania stwierdziłaby, że to przy Havillardzie jakoś trudniej jej tak nonszalancko podchodzić do prawa, do rządzących światem reguł. Arlo wyciągał z niej to, co najlepsze – Barnaby i wszyscy inni nawet się o to nie ocierali. W efekcie nie zaproponowała czyszczenia, ale też nie podpowiedziała nic innego, bo – nie wiedziała. Zwyczajnie nie wiedziała, jak mu pomóc – jak zrobić to inaczej niż po prostu będąc obok, gładząc jego dłoń, pozostawiając przed nim zawsze otwarte drzwi własnego domu. Zabranie się za namiot było w jakimś sensie ucieczką przed trudnymi tematami, ale też po prostu czymś, co musieli zrobić, jeśli nie chcieli nocować pod gołym niebem. Teoretycznie – mogliby, ale Claire wyrosła już chyba ze spania bez żadnej osłony od deszczu, owadów czy wścibskich gryzoni. Namiot był minimum, którego potrzebowała, by móc na łonie natury zasnąć, a nie tylko przewracać się z boku na bok. Bez wahania przekazała namiot Arlo, całkiem naturalnie oddając mu inicjatywę. Pomagała, gdzie mogła, wydawanie prostych poleceń pozostawiając jednak po stronie Havillarda. Taki układ działał i... Bingo! Raptem parę chwil później mieli już swoją willę – wysłużoną, wciąż jednak dość dobrą, by mogli spędzić w niej noc. Poza tym – ten namiot to wspomnienia. Cała masa dobrych wspomnień, których Finnegan za żadne skarby nie wymieniłaby nawet na najbardziej luksusowy namiot. Na wzmiankę o amancie parsknęła śmiechem. - Przyszedł jeszcze dwa razy, ale tak, w końcu zrozumiał. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem trochę tylko złamanym jakąś melancholią, tęsknotą, o której niespecjalnie chciała rozmawiać – nawet z Arlo. W życiu Claire nie było zbyt wielu mężczyzn – głównie dlatego, że był Joel. Przede wszystkim on. Obecność Flemminga sprawiała, że Finnegan nie umiała– Nie potrafiła– Odetchnęła głęboko, zmuszając się, by przestać o tym myśleć. - Na odchodnym rzucił mi tylko, że i tak wcale nic ode mnie nie chciał, tak tylko próbował być uprzejmy. – Wyszczerzyła zęby. To akurat rzeczywiście było zabawne. Nim uporali się z namiotem, z przygotowaniem bezpiecznego ogniska, z rozłożeniem śpiworów i wyjęciem kilku puszek i pudełka z ciastem, które miały zrobić im za dzisiejszą kolację – popołudnie przeszło już w wieczór, ten zaś w coraz głębszą noc. Niebo ponad drzewami zdążyło też zachmurzyć się lekko, Claire miała jednak nadzieję, że się nie rozpada. Na ulewne noce spędzane pod namiotem też była już chyba za stara. - Myślałam o tym, żeby może w przyszłym miesiącu wybrać się do Everglades – rzuciła już potem, gdy, najedzeni, rozłożyli się już wygodnie przy ognisku, popijając trochę już zbyt ciepłe, ale wciąż jeszcze nie obrzydliwe piwo. – Pojechałbyś ze mną? – zaproponowała pod wpływem chwili. – Zawsze chciałam odwiedzić te wszystkie nasze parki, połazić po tych wszystkich terenach i– – Wzruszyła ramionami. – Nigdy tego nie zrobię, jeśli w końcu nie ruszę w trasę. Do lipca miała nadzieję mieć już w pełni sprawny samochód – i urlop, który pozwoliłby jej wyrwać się dalej niż tylko na obrzeża Maine. - Poza tym– – zaczęła, urwała jednak zaraz, wpatrując się w coś intensywnie. – Świetliki – rzuciła lekko i uśmiechnęła się, wskazując w kierunku, gdzie wśród zarośli połyskiwało stado owadów. Tańczyły lekko pląsając to tu, to tam, w którymś momencie wyraźnie zbliżając się do ognia, a w związku z tym – także do Arlo i Claire. – To chyba świetliki, nie? – zapytała. Znała się na coniektórych zwierzętach, ale owady akurat do nich nie należały. |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Wieź Clarie z naturą zawsze była dla niego równie oczywista, co związek demonów z olejami eterycznymi, jednak, poznawszy ją lepiej, zrozumiał, ze kryło się za tym coś więcej, poza zwykłą próbą ucieczki od otoczenia, w którym nigdy nie znalazła zrozumienia. Ona była ją częścią - nierozerwalną. Zżyła z nią w symbiozie. Dzięki delikatnym ptasim zmysłom dostrzegała więcej niż. Dlatego pytał. Chciał poznać świat jej oczami. Przebił się przez mur jej tajemnice. Niewykluczone, ze na pewnym etapie ich znajomość jego ciekawość otarła się nawet o granice małej, kiełkującej w nim obsesję, którą jednak, w końcu, zdołał zdusić, gdy Finnegan cierpliwie, bez cienia irytacji, odpowiadała na jej pytania, najpierw ostrożnie, potem z coraz większa otwartością, rozumiejąc, że cokolwiek powie, nie zostanie wykorzystane przeciwko niej, choć zaufanie przyszło z czasem. Arlo, by je zdobyć, spalił za sobą kilka mostów relacji, które i tak, z perspektywy czasu, wydawały się mało istotnym elementem jego przeszłości. Przedłużająca sie cisza była czymś naturalnym, to w niej kiedyś odnaleźli pierwsze zrozumienia, to ona dawała kojące poczucie bezpieczeństwa, wiec pozwolił jej trwać, zanim ich głosy znowu nie wybrzmiały w przestrzeni. Był jej wdzięczny, że ciągnęła tematu jego emocjonalnego niedowładu, bo choć wydawało mu się, ze rozliczył się ze swoim sumieniem, demon przeszłości nadal systematycznie deptał mu kark, dysząc mu w kark wyrzutami sumienia. Teraz jednak, skupiony na metodycznym rozkładaniu namiotu, a potem przygotowaniu ogniska, zepchnął te myśli w otchłań świadomości. Melancholia nie powinna pogrążyć w go takim miejscu jak to. Clarie nie powinna być świadkiem przeszywających go na wskroś zimnym słabości. W końcu jego towarzystwie szukała ucieczki od przytłoczenia. Dlatego zmienił temat - na lżejszy, mniej wymagający. - Urażona, krucha, męska duma nie znosi odrzucenia, więc musiał wymyślić na poczekanie coś, co postawi go w nieco lepszym świetle - odwzajemnił jej uśmiech. Grunt, ze natręt zrozumiał. Havillard był gotowy na interwencje w każdej chwili. Everglades, powtórzył myślach, nakładając te miejsce na wygenerowanej w głowie mapie Stanów, choć nie był do końca pewny jego lokalizacji. - To gdzieś na Florydzie? - spytał, by się upewnić; nigdy nie był asem z geografii, choć w zmierzłych czasach, gdy jeszcze żył dziecięcymi mrzonkami i nie odpadła go szara rzeczywistość zwana dorosłością, snuł wiele planów na swoją przeszłość. Miał nawet starą, pożółkłe mapę stanów, którą wyciągnął z schowka wozu ojca i którą nadal trzymał gdzieś między książkami z czystego sentymentu. Na niósł na nią trasę pomników przyrody, które chciał kiedyś zobaczyć. Był pewny, ze Everglades też się tam znalazło. - Potencjalnie leży to w kręgu moich możliwości - wykrzywił usta w głębszym uśmiechem, równie pod wpływem chwili i jej propozycji. – Mam kilka dni zaległego urlopu i na pewno potrzebuję odskoczni, zwłaszcza po... - objął na ułamki sekund krawędzi przepaść, na która zabłądził kilkanaście minut temu, zastanawiając się, co znajduje się na jej dnie. Słowa Claire, jak zwykle, przypomniały mu jak bardzo oddalił się o swoich marzeń. Jakby przegapił przystanek zwany przygodą. Czasem mial wrażenie, ze za szybko dopadła ich dorosłość. Okres wakacyjny tuż-tuż. W sierpniu planował zabrać Evana na wycieczkę kamperem po sąsiadujących stanach, a w lipcu... nigdy tego nie zrobię, jeśli w końcu nie ruszę w trase, wybrzmiało w przestrzeni jego umysłu. Może za długo stał w miejscu? Może za długo gonił za czymś, czego nie mógł dotknąć i stracił z oczu to, co znajdowało się w zasięgu jego spojrzenia? Clarie czuła to samo? Nie wiedział. Rzadko rozmawiali o emocjach. Nigdy sie nie dowiedział, jakim zawodem miłosnym był jej związek z Joealem. Nigdy się nie dowiedział, czy, rozwodząc się z nim, bezpowrotnie wypuściła z dłoni swoje szczęście. A może po czasie znalazła go w innych ramionach? A może nigdy nie przerwała więzi, jaka leczyła ją z byłym mężem? Jej twarz była jak zawsze - nieodgadniona, a spojrzenie nieobecne, a przy tym koiło swoją obecnością. Urwane poza tym porwał wiatr. Wątpliwości, które jej towarzyszyły, zostały zagłuszone przez obecność... świetlików? Skierował wzrok na obiekt jej obserwacji. Migocząca chmara, skuszona żarem ognia, zmierzała w ich kierunku. - Wyglądają jak świetliki, ale - zawsze musiało być jakieś "ale", nie mógł go zdławić w przełyku i przyjąć z entuzjazmem lecących do ognia małych, migoczących przed oczami żyjątek – po ostatnich wydarzeniach byłbym ostrożny w ocenie. Ostatnie wydarzenia kładły się cieniem na jego ufności. Zwykle przyjmował wszystko takim, jak było, ale obecnie nie był obojętny na lęk, który oblepił ulice miasta; towarzyszył także mu. Robaczki świętojańskie zbliżyły się do źródła ciepła, a wiec też do nich. Arlo przysłonił odruchowo dłonią twarz, a mimo to poczuł nieprzyjemne ukucie tuż pod lewym okiem. - Gryzą! Próbował odgonić je profilaktycznie dłonią, zanim zdecyduje się na bardziej radykalny krok. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Everglades. Propozycja pozornie pojawiła się znikąd – ale to przecież nie tak, że Claire zupełnie się nad tym nie zastanawiała. Wręcz przeciwnie, już od jakiegoś czasu zabierała się do ruszenia w trasę. Musiała, oczywiście, zaplanować urlop i wybrać park, od którego zacząć; modlić się, by przez kolejny miesiąc zdążyli jej naprawić samochód – i żeby ona sama zdążyła zarobić na koszt tego horrendalnie kompleksowego serwisu. I jeszcze – jeszcze całą masę innych rzeczy też musiała. Arlo na tej liście nie było, on nigdy nie był przymusem. Po prostu myśląc o wyjazdach w dzicz, towarzystwo Havillarda wydawało się oczywiste. Kiedyś, w innych okolicznościach, to miejsce miałby w jej sercu Joel. Aktualnie jednak sama myśl, że miałaby jechać z nim gdziekolwiek, była odrażająca. Drażniąca. Była tak cholernie niemożliwa do zrealizowania. Arlo stwierdził, że mógłby się wybrać i Claire rozpromieniła się. Oboje mieli swoje problemy. Całą masę rzeczy, które – wyjeżdżając – pozostawiliby za sobą, na szaro-burych ulicach Saint Fall. Całą masę rzeczy, do których – prędzej czy później – musieliby wrócić. Świadomość tego tym bardziej jednak sprawiała, że Finnegan coraz bardziej pragnęła wyjechać – i że chciała pojechać w tę podróż z Arlo. Oparła lekko głowę na ramieniu Havillarda i choć nie odezwała się, jasnym było, że się cieszy. Ta radość po prostu nie wymagała słów – wyrażała się w cieple przytulonego ciała, w spokojnym oddechu, w komforcie, jaki przynosiła jej obecność przyjaciela. Drgnęła dopiero, gdy ciemne, późnowieczorne niebo zaczęło zanosić się chmurami, i gdy w pobliskich zaroślach zaczęła tańczyć chmara połyskujących owadów. Świetliki były dobrym skojarzeniem – te tutaj, zwabione ogniskiem, świeciły dokładnie tak, jak można było się spodziewać. Tworzyły swoje małe przedstawienie na tle skrytych w półmroku krzewów i Claire przyglądała im się z nieznacznym uśmiechem. Uśmiechem, którego nie zmazały nawet te sądne, ponure ostatnie wydarzenia. Zwrot-wytrych, tak częsty w ostatnich rozmowach. Oczywiście, że wiedziała, co się działo. Oczywiście, że była zaniepokojona – że nierzadko zwyczajnie się bała. Jak miałaby nie, skoro jej własny las – bo puszcza Cripple Rock już od dawna była jej – nagle nie był już bezpieczny, stając się dziwnym, obcym, nieprzewidywalnym? Ostatnie wydarzenia. Rzeczywiście, mając na uwadze wszystko, co się działo, być może niczego nie należało oceniać zbyt pochopnie. Finalnie, choć świetliki rzeczywiście okazały się wcale nimi nie być, nie przeistoczyły się też w żadne monstrum; potwora, który przepędziłby ich z powrotem do samochodu. Patrząc na to w ten sposób, owadzie ugryzienia – ostre kłucie i swędzenie najpierw w jednym, dwóch, wreszcie trzech, czterech, kilkunastu miejscach – wydawały się być małym problemem. Wszak byli w lesie – to normalne, że coś gryzie. Byli w lesie, co oznaczało, że w namiocie mogą mieć pająki, że przez noc pożrą ich komary, że– Arlo jeszcze próbował się tylko oganiać, gdy Claire bezlitośnie zamordowała pierwszego z owadów na własnym przedramieniu. Głośny plask poprzedził rozmazanie robala na nagiej skórze – kilka czerwonych kropli wskazywało, że paskuda, ni to świetlik, ni komar, łączyła w jakimś sensie cechy ich obu. Świeciła ślicznie, jednocześnie bezwstydnie osuszając żywiciela. - Och, szlag by to trafił – jęknęła. Kolejny plask – tym razem nietrafiony, potencjalna ofiara umknęła do pozostałych, irytująco połyskując zadkiem. Swędziało. Swędziały ręce, szyja, jedno miejsce na dekolcie podpuchło jej lekko tam, gdzie niezidentyfikowany robal żywił się trochę zbyt długo. - Susurribestia – rzuciła bez zastanowienia, nie celując w żadnego konkretnego owada, a raczej w połowę całej chmary. Nie była tak cierpliwa jak Arlo – i, mimo swojej więzi z naturą, nie miała też aż tak dobrego serca, by rozczulać się nad robalami. Gdyby tylko mogła przemienić się w pełni, nie tylko obrosnąć piórami ale chociaż na krótką chwilę stać się zgrabną synogarlicą, zeżarłaby je wszystkie, każdego jednego owada o świecącej dupie. Gdy pierwsze kilka, kilkanaście niby-świetlików opadło nagle bezwładnie na ziemię, Claire sapnęła cicho. To nie wystarczy na długo i, co więcej, zaklęcie nie poradziło sobie ze wszystkimi, ale– - Masz pomysł, jak je przepłoszyć? – mruknęła do Arlo, zerkając na niego pytająco – i drapiąc się namiętnie, pokrywając przedramię bogatą kolekcją jasnoczerwonych śladów po paznokciach. Powątpiewanie w głosie Claire wyraźnie wskazywało, że pomysły Finnegan sprowadzały się co najwyżej do mordowania, nie przepłaszania owadów. Susurribestia | Próg: 55 | Udane 46 (k100) + 12 (m. natury) = 58 |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Everglades. I wizja najbliższej przyszłości stała się nieco bardziej atrakcyjna. Dawno temu, gdy zawarł znajomość z Clarie, wydawało mu się, ze była tylko na chwile. Miał mgliste przeczucie, ze ich znajomości rozwieje mgła zapomnienia, gdy tylko wkroczą w dorosłość, a tymczasem trwała w najlepsze i nawet jego kilkuletni wyjazd z miasta jej nie przekreślił. Utrzymali korespondencyjny kontakt, od czasu do czasu spotykaj się, gdy zjeżdżał na wakacje i świata w rodzinne strony. Nawet w tym czasie udało im się zwiedzić dwa parki narodowe. Ujrzawszy jak jej twarz tonie w radości, sam wykrzywił usta w podobnej ekspresji. Sam marzył o tym, by się stąd wyrwać chociaz na chwile, na kilka dni. Zostawić za plecami pacę. Twarze osób zaginionych. Odznakę, pistolet. Woń wślizgujących się do nozdrzy olejów. Wyzbyć sie strachu, który systematycznie prześlizgiwał się po linii kręgosłupa, jakby w ponurym przypomnieniu o tym, co działo się ostatnio w Hellridge. Cripple Rock, leśne wędrówki, biwaki - od dawna kojarzyły mu się tylko z nią. Swoje nawinę, nieco dziecinne myślenie musiał porzucić, gdy owady postanowiły dotrzymać im towarzystwa. Wydawało mu się, ze była ich setka. I wszystkie równie zdeterminowane, by wygryź się w ich skóry. Na początku próbowała je od siebie odgarniać najpierw rękami, potem tym, co znalazło się w zasięgu jego dłoni – patykiem, ale nie przejęły się tym w ogóle. Clarie nie była tak przyjaźnie nastawiona. Od razu wytoczyła cięższe działa, choć okładanie świetlików na oślep tez było z góry skazane na porażkę. - Nawet kilka. Najpierw jego myśli uciekły do akwenu wodnego, ale to nie film, gdzie konieczna byłaby kąpiel w zimnej wodzie. Potem ku Ordinatio i przeczekaniu, ale miał wrażenie, ze to tylko tymczasowe rozwiązanie, a on zazwyczaj nie lubił siedzieć i czekać z założonymi rękami, chociaz rzadko otwierał ogień w pierwszych kilku minutach znajomości, częściej stawiał na dialog, ale owady z podświetlonymi tyłkami nie były wymarzonymi rozmówcami. Poza widocznie pokojowe rozwiązanie było dla nich konceptem zupełnie obcym - wybrały przemoc. Może Claire miała racje. Może trzeba je wytępić, by nie mogły się dalej rozmnażać i pozostawiać na ludzkiej skórze małych, swędzących śladów po ukąszeniach. Sam unikał kontaktu paznokci ze skórą. Do czasu. Bo przecież wiedział, ze niebawem nie będzie mógł się dalej przed tym opierać. Teraz jego myśli zmierzały tylko w jednym kierunku - był skupiony na tym, by rozwiązać ich mały problem. Pod presją od dawna nie stanowiła do niego wyzwania. Przywykł do niej, gdy zaprzyjaźnił się z zasadą sześciu sekund i gdy pierwszy raz poczuł na swojej skórze namacalną obecność demona. Nie pokonały go istoty z Piekła, nie pokonają go małe żyjątka stworzone przez matkę naturę, niezależnie od tego jak bardzo krwiożerczymi były potworami i jak dużo krwi im napsują. - Sis - pierwszy akt małej zemsty opuścił jego gardło. Niewidzialna siła w postaci skrystalizowanej magicznej energii naparła z całej siły na świetliki. Choć walczyły, były bezbronne. I Havillardowi, przez pierwsze dziesięć sekund wydawało się, ze odniósł widowiskowe zwycięstwa, ale jakże myle było to wrażenie! Chwile później, jakby znikąd, natarł na nich kolejny pluton świetlików. - Myślisz, ze komary mogą zmutować ze świetlikami? - zapytał, słowa zwieńczając sykiem, gdy kilka na raz użądliło w kark, na wysokości potylicy. Sięgnął tam dłonią, ale on już brzęczały swoją syranadę na jego uchem. - Aura Glaciei. Akt drugi - magia natury. Nigdy nie była jego przyjacielem, ale teraz, w godzinie kryzysu, nie zawahał się skorzystać z dobrodziejstw, jakie oferowała. Mimo iż nigdy się do niej nie przykładał, głownie za sprawą Clarie, zakodował sobie w głowie kilka podstawowych, znajdujących się w zasięgu jego możliwości zaklęć. Mały podmuch zimnego wiatru owiał krwiożercze istoty, pokrywając ich ciała szronem. Z tym nie mogły polemizować. Kilkanaście małych ciał wpadło do ogniska, kilka innych zniknęło w trawie. - Ventus - akt trzeci był nieudanym zwieńczeniem jego wysiłku, a tymczasem kilkanaście owadów nadal szukała ulgi w zadanym im cierpieniu. Miały pecha. Był zbyt uparty, by pokornie przełknąć gorzkawy posmak porażki. Ventus po raz drugi opuściła jego usta. Drobne skrzydła chmary szarżujących na nich obwodów nie miały szans w starciu z wiatrem - opadały z sił, jeden po drugim. - Miejmy nadzieję, że to było ich ostatnie słowo – objął spojrzeniem najbliższe skrawki okolicy, a potem cichy, śmiech, który uwolnił się spod wąskiego karteru przełyku, uwolnił jego ciało od dreszczy napięcia. Sis, Aura Glaciei, Ventus, Ventus |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Tam, gdzie Claire jeszcze przez chwilę się wahała, jeszcze powściągiwała swoje mordercze zapędy – tam Arlo nadrabiał za nich oboje. Patrząc, jak sięga po kolejne zaklęcia, Finnegan w którymś momencie zwyczajnie nie pomyślała o rzucaniu własnych. Patrzyła, jak kolejne chmary owadów ulegają magii Havillarda – i drapała, drapała, drapała wszędzie tam, gdzie te z robali, które jeszcze pozostały przy życiu, naprędce osuszały ją z krwi. - Najwyraźniej mogą – mruknęła na pytanie Arlo, bo choć nie miało to dla niej najmniejszego sensu, to dowód jakiejś mutacji, jakiejś dziwnej ewolucji mieli właśnie przed oczami. I może – tylko może – w innych okolicznościach Claire gotowa byłaby się zachwycić kreatywnością natury. Może – może – schwytałaby jednego czy dwa owady, żeby poobserwować je przez chwilę w słoiku. Może. Ale na pewno nie teraz, gdy całe ręce, kark i dekolt tak strasznie ją swędziały i piekły tam, gdzie paznokciami rozorała własną skórę. Niezdrową satysfakcję przyniosło jej patrzenie, jak ostatnie z owadów przegrały walkę z Arlo, padając bez sił – albo wręcz bez życia – gdzieś między trawę. Jeszcze przez chwilę marszczyła brwi, przyglądając się nieruchomym świetlikom. Ze stagnacji wyrwał ją dopiero cichy śmiech Havillarda. Uniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona. Kącik jej własnych ust drgnął najpierw nieśmiało, jakby Claire walczyła jeszcze, by się nie roześmiać. Tę walkę przegrała jednak z kretesem, w kolejnej chwili dołączając do przyjaciela. - Na Trójcę, to było– – sapnęła i pokręciła głową. – Ja pierdolę – podsumowała elokwentnie. Całe jej ręce przypominały jedną wielką, pokraczną próbę skaryfikacji, albo może nieudaną próbę samobójczą – długie rysy ciągnęły się na ramionach i przedramionach; te bliżej nadgarstków i zgięcia łokcia podbiegły krwią w miejscach, gdzie paznokcie sięgnęły dość głęboko. Z dekoltem było wcale nie lepiej – podrażniona skóra czerwieniła się żywo. Karku nie widziała, ale jeśli wnioskować tylko po pieczeniu – było podobnie. Z westchnięciem rezygnacji zasypała dogasające ognisko, zebrała śmieci po polowej kolacji i podniosła się na czworaka. - Chodź do namiotu, co? – rzuciła. – Może chociaż tam– – Kogo ona próbowała oszukać? Odpowiednio zawzięte robale dopadną ich nawet tam. Tak czy inaczej, szamocząc się przez chwilę ze sznurowaniami namiotu, finalnie wpełzła do środka i usadziła się pod jedną ze ścianek. Wciąż mieli co zrobić przed nocą – rozłożyć śpiwory, przydałoby się też pewnie zrobić coś z tymi wszystkimi ugryzieniami – chwilowo jednak Claire nawet nie próbowała zająć się którąkolwiek z tych rzeczy. Gdy tylko Arlo do niej dołączył z cichym westchnieniem wsparła mu głowę na ramieniu i zamknęła oczy. - Wycieczki na łono natury nam się zachciało – zamarudziła półgłosem. – Jakbyśmy nie mogli, kurwa, w domu na dupie siedzieć. Z piwem. Lemoniadą. Ciastem. Jak ludzie cywilizowani. I ona, i Arlo wiedzieli, że gderała tylko dla zasady. Las był jej miejscem i żadne robale nie były w stanie tego zmienić. Garść słów i kilka kruchych ciastek z marmoladą później Finnegan z przyjemnością zapakowała się w śpiwór, kuląc się przy boku Arlo. W cichym dobranoc brzmiała nadzieja, że po tej paskudnej owadziej napaści nic równie nieprzyjemnego ich już nie spotka. Czy zalanie namiotu w czasie gwałtownej, nocnej ulewy było gorsze? Czy paniczne przymocowywanie z powrotem zerwanych wiatrem sznurów utrzymujących ich legowisko w miejscu było gorsze? Czy zaskakująco chłodny poranek po niespecjalnie przespanej nocy był gorszy? O to należałoby zapytać Claire i Arlo – najlepiej jednak później, gdy będą wspominać tę wycieczkę w ciepłym zaciszu jednego czy drugiego mieszkania. zt x2 |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji