Ujście Restless River Chociaż rzeka swój początek ma znacznie głębiej w lądzie, to w tym miejscu zaczyna swój oficjalny bieg, osiągając w końcu półtora metra szerokości. Głębokie koryto rzeki jest niemożliwe do przejścia pieszo, ale przy dobrym rozpędzeniu się bez problemu można je przeskoczyć. Wokół rosną suche trawy, a okolica w czasie letnim jest niemal majestatyczna. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
14.01.1985 Gówno, jedno wielkie gówno, przeklinałam w myślach, szarpiąc jak ostatni dureń za buta na pustej, leśnej drodze. Dobrze, że przynajmniej nikogo dokoła nie było, mogłam więc jedną ręką przytrzymywać spadającą z ramienia strzelbę, a drugą sięgać po tego cholernego buta, który wpadł w kałużę i już puścić nie chciał, jakby ktoś odprawił na nim rytuał. Znaleźli się żartownisie w środku lasu, psia jego mać. Wystarczyło tylko nie zapuszczać się tak daleko od domu. Ale nie, Cripple Rock było zbyt blisko ludzi, włącznie z naszym domem rodzinnym, zachciało mi się mroźnych spacerów. Czego ja się spodziewałam po lesie w środku zimy? Że co, że fauna i flora będzie wiecznie żywa i znajdę coś więcej niż jaskinię, w którym być może hibernował niedźwiedź? Wcale nie chciałam się o tym przekonywać. Po ostatniej przygodzie z niedźwiedziem (no dobrze – jednej z ostatnich) nie mam chęci na nie patrzeć. Nikt o tym nie wie, ale widok tego starego tchórza rozrywanego przez dziką bestię nie zapadł mi w pamięć jako jeden z przyjemniejszych. Jego wrzask tym bardziej. Od tamtej pory nie potrafię spojrzeć na te bestie inaczej jak przez jego pryzmat i nawet Lucyfer nie jest w stanie tego zmienić. Albo nie chce. Nigdy go nie zapytałam, to i nigdy mi nie odpowiedział. Nie, żebyśmy prowadzili często jakąś gęstą i namiętną konwersację. Ale tak, czasem nawet i taki wrzód na dupie jak ja, Judith Carter, potrzebuje przekłuć sobie płuca zimnym powietrzem z daleka od domu i tych wszystkich heretyków, których trzeba za uszy trzymać, bo inaczej nie wiedzieliby jak chodzić, żeby o własne nogi się nie potknąć, już nie wspominając o odpowiednim uklęknięciu przed odpowiednim Panem. Przy okazji wzięłam strzelbę, bo czasem jakiś głodny zając poskacze sobie po łączce, albo inna łania czy też jeleń. Jeleń! To byłoby dobre trofeum, gdybym tylko jakiegoś wypatrzyła! Ale nie, wszystkie zwierzęta najwidoczniej trzymały dupy w cieple. Nie licząc kilku świergoczących nad głową ptaków, ale na co mi strzelać do czegoś takiego. Może i jesteśmy skurwysynami, ale przynajmniej przydatnymi, nie marnujemy amunicji na byle co. Choć teraz mam ochotę wyładować wszystko co mam na tym bucie i nawet nie przeszkadzałby mi fakt, że przestrzelę sobie stopę w co najmniej dziesięciu miejscach. — Kurwa psia w dupę jego mać! – wiązanka szła za wiązanką, kiedy kolejne sposoby wydobycia buta z kałuży spełzały na niczym, aż w końcu w odruchu prędzej wydobyłam samą, bosą stopę niż buta. A to był, kurwa, wyczyn! – Co za gówno! – z radosnym okrzykiem kopnęłam jeszcze buciora z całej serdeczności, co zachwiało moją niezachwianą równowagą i byłam zmuszona ją łapać, podpierając się na tym, co miałam najbliżej. Ostatnio zmieniony przez Judith Carter dnia Nie Mar 05, 2023 12:55 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Gówno; jedno wielkie gówno. Nawet nieświadomie — z butem w błocie — Judith znów miała rację. Obrzydliwe grudki zmarzniętej ziemi przywarły do kiedyś nieskazitelnej skóry butów; śnieg pod podeszwami wcale nie sprawiał wrażenia, jakby był śniegiem. Był gęsty, lepki jak krew i próbował go wessać pod swoją powierzchnię. Uznałby, że to adekwatna śmierć — przez zmarzniętą ziemię prosto w przyjazne objęcia Piekieł — gdyby śnieg za kołnierzem. I kamień w bucie. I coś, co przypominało ryk wściekłego zwierzęcia — pumy, tygrysa albo mamuta, gdyby w Maine były pumy, tygrysy albo mamuty — nadlatujący spomiędzy drzew. W odpowiedzi tylko westchnął; Uberrimafides w jego ustach brzmiało jak przejrzała śliwka i było tak samo słodkie. Czar zakłócił nieruchome, mroźne powietrze, utwierdzając go w przekonaniu, że to nie pumy, tygrysy albo mamuty — tylko człowiek. Aż człowiek. Bez złych intencji, za to w złym miejscu i złym czasie; napotkanie gwardzisty zwykle było kwintesencją niewłaściwych okoliczności, ale jeśli do tego równania dodać gwardzistę z kamykiem w bucie i śniegiem za kołnierzem — wtedy okoliczności są co najmniej niefortunne. Zignorowanie soczystych przekleństw, teraz wyraźniejszych, byłoby banalnie proste; wystarczy odwrócić się na pięcie (tej bez kamienia) i udać w swoją stronę, przygładzić zmierzwione wiatrem włosy, zetrzeć skroploną parę z ust, ukryć rdzawe ślady pod paznokciami w skórzanym materiale rękawiczek. Proste czynności w dzień, w którym proste nie było nic. Walczył z sobą o sekundę za długo. Tak—nie, decyzja—skutek, iść—nieiść; podjął decyzję i zamknął oczy, ale nie wytrzymał zbyt długo — powieki już na stałe ma zalane od środka karmazynem. Przy triumfalnym co za gówno — teraz nadlatującym z bliska i dziwnie znajomym — był już pewien. Czternastego stycznia diabelskiego roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego świat wreszcie postradał zmysły. Rzeczywistości kompletnie, bezprecedensowo odjebało — jak inaczej Williamson miałby wyjaśnić widok, który zastał w zapomnianym przez Lucyfera zakątku Hellridge; tam, gdzie latem najłatwiej zakopać trupa, a zimą zapaść się pod ziemię? — Carter. Ton jego głosu przypominał ten, którego używają meteorologowie, żeby oświadczyć, że tak, jutro też będzie kurewsko zimno — rzeczowo, zwięźle, bez emocji. Jest styczeń, ujemna temperatura, dwóch gwardzistów spotyka się u ujścia Restless River, jeden ma kamyk w bucie, drugi buta nie ma wcale, za to kurczowo trzyma się karłowatej sosny. Jakieś wątpliwości? — Zapytałbym, co robisz w środku lasu bez części obuwia — za to ze strzelbą, Williamson, więc ryj na kłódkę i nawet nie próbuj jej sprowokować. — Ale wolę nie znać odpowiedzi. Gdyby był to ktoś inny — Venoir, na przykład; albo ten kretyn Hamilton, który do gwardii dostał się przez łóżko, przypadek albo przypadek z łóżkiem w roli głównej — Barnaby nie odpuściłby tak łatwo. Nawet ze śniegiem za kołnierzem wyrażał gotowość do festiwalu szyderstw; tyle, że to była Judith. A za naśmiewanie się z Judith można zniknąć bez wieści — zupełnie jak jej but. — Papierosek — w wyłowionej z kieszeni paczce wciąż było kilka sztuk — potrząsnął opakowaniem zachęcająco, jeden z petów wsuwając między usta. — Czy wsparcie? Nic się tu nie zgadza, nic tu do siebie nie pasuje, cała ta sceneria jest pijanym żartem, ale nawet pijackie dowcipy rządzą się swoimi prawami. Barnaby nie był czarnym rycerzem bez białego ogiera, Judith nie była damą w opałach — od lat przypominała mu za to jeden z silników Forda: surowa, kanciasta, bezkompromisowa. Nie miała grama zbędnego ciała, nie nosiła żadnych zbędnych ozdób i z całą pewnością nie żywiła zbędnych sentymentów. Zwłaszcza wobec niego. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
Że poznęcałabym się jeszcze chwilę dłużej nad durnym butem i dziwaczną kałużą, która zaczęła go bardzo skutecznie ściągać – nawet skuteczniej, kiedy moja noga już z niego wypadła (zanotowałam w myślach, żeby kupić sobie lepsze obuwie przy nadchodzącej okazji), było bardziej niż pewne, przynajmniej do chwili, aż usłyszałam swoje nazwisko. Tak bardzo moje, że towarzyszyło mi przez całe życie, mimo iż byłam kobietą, a wedle tradycji kobiety mają ten przywilej do jego zmiany. Nie w moim przypadku. Wściekłe spojrzenie podniosłam gwałtownie, jak puma słysząca zbyt głośne kroki swojej ofiary. Moje przekleństwo przed nosem mogłyby usłyszeć jedynie zwierzęta. Wspaniale. Potrzebowałam w tej sytuacji świadków, jak nigdy. — Williamson – odpowiedziałam głosem dokładnie takim samym, skoro musieliśmy już koniecznie przejść przez procedurę przedstawienia się, jakbyśmy widzieli się pierwszy raz w życiu. Znaliśmy się jednak lepiej niż byśmy chcieli. Nie, nie było między nami niewiadomej zażyłości – nie popaprało mnie i nie gustowałam w smarkaczach. Oboje jednak byliśmy częścią Czarnej Gwardii. Zazwyczaj spotkanie na swojej drodzy gwardzisty oznaczało, że miało się po prostu przesrane. Lepiej więc, aby jakiś przypadkowy młodzik nie wpadł na dwóch. Dwóch, którzy wyglądali na niezadowolonych z powodów przeróżnych. Mój powód był widoczny. Jaki był powód Williamsona? Chyba mnie to nie obchodziło. Uniosłam nieznacznie brew, gdy Barnaby pomachał mi przed nosem kilkoma papierosami. Nie, nie posądzałam go, że były zatrute. Raczej postawił mnie w sytuacji niespecjalnie komfortowej pod względem wyjścia. Wygrał nałóg. Sięgnęłam bez słowa po papierosa, którym mnie częstować, po czym sięgnęłam do kieszeni kurtki, aby wyciągnąć zapalniczkę. Odpaliłam wpierw sobie, potem rzuciłam zabawkę jemu. — Życie Ci niemiłe, żeś się tu zapuścił, czy za bardzo doskwiera Ci rutyna? – rzuciłam, gdy już zaciągnęłam się pierwszym dymem z papierosa. Nie chciało mi się podpierać ręką, więc nieco zmieniłam pozycję – teraz opierałam się o korę plecami, stopę osłoniętą jedynie ciepłą skarpetką stawiając na bucie. Ale i tak zaczynało mi być kurewsko zimno. Miałam więc czas, aby pomyśleć, jak wydobyć tego wrednego buta z kałuży obok. W głowie już przeszukiwałam wszelkie zaklęcia. Czy jakiekolwiek czary osuszające w ogóle by tutaj pomogły? |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Rozmemłany przez pierwsze roztopy śnieg mlaszcze nieprzyjemnie i to jedyna melodia, na jaką zasługują gwardziści; jedyna muzyka, w rytm której mogą maszerować dalej. Plask i mlask, jak przejrzały owoc pod podeszwą albo zakrwawiona kupka mięsa, którą ktoś doprawia ciosem pięści. Nieistotne są okoliczności — chociaż te dzisiejsze plasują się w pierwszej piątce najbardziej nietypowych sytuacji, w jakich Williamson kiedykolwiek napotkał Judith; bezsprzecznym numerem jeden wciąż pozostaje wspólna misja sprzed roku i incydent ze strzelbą, która utknęła w miejscu, w którym zwykle strzelby nie utykają. Chociaż cholera wie z Carterami. Dzisiejszy dzień zaciekle walczył o miejsce trzecie; brakująca część obuwia koleżanki po fachu była dobrym początkiem historii, o której żadne z nich nigdy więcej nie wspomni w momencie opuszczenia tego lasu. Ujście Restless River najwyraźniej obrało sobie za punkt honoru zaigranie z Czarną Gwardią. Błądzenie pod skulonymi z zimna, ogołoconymi z liści drzewami było tylko przedsmakiem — główną część zabawy okolica skupiła na wyjątkowo zachłannej kałuży i jednej półbosej Judith. Po oficjalnych powitaniach — emocjonalności ich tonów mógł dorównać jedynie pobliski, zmarznięty na kość strumyk — nadszedł moment nieoficjalnej analizy. Rachunek zysków i strat zakończył się triumfem papierosów; Carter wyłowiła z paczki jednego, drugi już tkwił między ustami Williamsona, cała reszta bezpiecznie zniknęła w kieszeni jego — wtedy jeszcze całego i nierozerwanego — płaszcza. Minie ponad miesiąc zanim Barnaby zrozumie, że styczniowy dzień był po prostu przestrogą dla przyszłych losów tej konkretnej części jego garderoby; dziś to Williamson obserwował, jak jeden Carter zgubił but. Za kilka tygodni będzie obserwować, jak inny Carter rozrywa szwy jego płaszcza. Krąg życia — tyle, że życie to rzyć. — Doskwierają mi Rzecznicy, którzy w zawiadomieniu wpisują szerokość geograficzną — słaby grymas na zaciśniętych wokół papierosa ustach był jedynym słusznym podsumowaniem tego, co większość Czyścicieli myśli na temat Rzeczników; a nie jest to nic miłego. — Spędziłem godzinę w lesie i cztery razy minąłem ten sam modrzew. Prawdopodobnie ten sam; zaskakujące, jak bardzo podobne są do siebie oprószone śniegiem drzewa. — Powiesz mi, co stało się z butem, czy mam zgadywać? — zapalniczka Carter bezpiecznie wylądowała w jego dłoni, strzelił chybotliwy płomień, oczko papierosa rozżarzyło się radośnie. Williamson w bezwarunkowym odruchu wsunął zapalarkę do kieszeni płaszcza i dopiero spojrzenie Judith przypomniało mu, że kleptomania to brzydki nawyk. — Czekaj, zgadnę — ze skruchą nie było mu do twarzy; nieudolne wypożyczenie zapalniczki na bliżej nieokreślony czas odpłacił oddaniem jej pierwotnej właścicielce. Carter walczyła o zachowanie dumy i przybranie najbardziej swobodnej pozycji — o ile może być mowa o jakiejkolwiek swobodzie (albo dumie) kiedy tkwi się pośrodku lasu w skarpetce — a Williamson snuł niedorzeczne, otumanione nikotyną domysły. W Czarnej Gwardii takie zjawisko nazywają środą. — Zanim tu dotarłem, spotkałaś jakiegoś L'Orfevre— papieros w jego dłoni zatoczył równy półokrąg; siwa smużka dymu zawisła w powietrzu, próbując zmaterializować rzeczoną ofiarę. — I but utknął w jego dupie. To wcale nie brzmiało nieprawdopodobnie. Carter była jedną z niewielu osób w Hellridge, które mogły udowodnić, że taki zabieg jest anatomicznie wykonalny. — Druga teoria obejmuje zgubienie obuwia w tej kałuży — żarzące się na czerwono oczko papierosa dźgnęło powietrze, oskarżycielsko wskazując na winowajcę zajścia; grząski grunt wyglądał niewinnie i ta niewinność go zdradzała. — Ale wolę pierwszą wersję, jest ciekawsza. Poza tym imperatyw kopnięcia L’Orfevre w dupę przy pierwszej, nadarzającej się okazji nadal był silny; w Kręgu i poza nim. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
Nagłego prychnięcia nie powstrzymałam – nie zrobiłabym tego nawet gdybym z jakichś absurdalnych względów chciała, chociaż powód, który podał mi Williamson wcale nie był aż taki absurdalny. W końcu co innego miałby robić ktoś z politycznej rodziny w lesie. Z pewnością szukać współrzędnych geograficznych. To brzmiało nawet jak całkiem udany dowcip. Przychodzi Williamson do lasu i szuka współrzędnej geograficznej. Postanowiłam darować mu tego bezczelnego pastwienia się nad nim, tym bardziej, że prawdopodobnie jest moim jedynym ratunkiem w opresji. I poczęstował mnie fajką. — To można uznać Twoje poszukiwania za owocne. – Powiedziałam tylko, że nie będę sobie żartować, nie, że nie będę wredną jędzą. To zbyt głęboko siedzi w mojej krwi. Barnaby zresztą nie pozostał mi dłużny. Poza zabawną historią próbował jeszcze zarąbać zapalniczkę, co zrzuciłam na karby przyzwyczajenia – całkiem możliwe, że ja też kiedyś będę próbowała mu zabrać, gdy to on będzie częstował mnie ogniem. Jemu, bądź komukolwiek innemu, kto będzie na tyle uprzejmy i jeszcze bardziej odważny, żeby jarać szluga z Judith Carter. I najpewniej będzie to Verity. Lub inny gwardzista. Ale ten akurat miał największy tupet. Wypuszczając dym po zaciągnięciu się cudnym tytoniem prawie się zaśmiałam. To rzadki widok – Carter szczerze rozbawiona, bez jakiegoś śmiesznego grymasu na twarzy, ale szybko mi przeszło, gdy uniosłam fajkę jeszcze raz do ust. — Prosto w rowa – nie zamierzałam psuć jego wspaniałej bajki, tym bardziej, że sam zaczął. Czemu miałabym się przyznawać do czegoś takiego jak but utopiony w dziwnej kałuży. – Trzeba było zobaczyć, jak spierdalał. Kicał jak mały zajączek, but w dupie mu majtał jak puchaty ogonek. – Kto powiedział, że Carterowie nie mają wyobraźni? Ciekawe, co bardziej było paradoksalne w tym zestawieniu – wyobraźnia czy poczucie humoru. Ale jeśli chodziło o skopanie dupy L’Orfevrom, nikt nie musiał się powtarzać. — Twoja historia też brzmi jakoś niewiarygodnie. – Skoro już trudnimy się amatorskim bajkopisarstwem, niech będzie. – Myślę, że dostałeś wezwanie do jakiegoś O’Ridleya, a ten ze strachu wykopał jakiegoś krzaka i udając go, spierdala przed Tobą przez pół lasu. Może to nie tak zabawne jak but w dupie L’Orfevra, ale O’Ridley z krzakiem na plecach nadal trochę bawił. Ostatnio zmieniony przez Judith Carter dnia Pią Maj 05, 2023 2:18 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Ponad pięć lat w Gwardii, tuzin wspólnych odpraw, kilka współdzielonych misji — w trakcie minionej pół dekady Williamson zyskał dość okazji do odkrycia i skatalogowania wszystkich prychnięć, które opuszczały usta Carter. Miała ich aż trzy. Pierwsze, używane najczęściej, na skali emocji plasowało się pomiędzy nie wierzę, że mój rozmówca jest aż takim idiotą a jednak wierzę — jest jeszcze większym idiotą niż zakładałam. Drugie, znacznie rzadsze, było prychnięciem irytacji — naprawdę wysyłacie nas w środku nocy do Cripple Rock, gdzie mamy szukać opętanej przez demona pustułki?. Trzecie, rzadkie i kolekcjonowane jak drzazgi w opuszkach palców Deckena, było prychnięciem szczerego rozbawienia. Trafiało się rzadko, jeszcze rzadziej wybrzmiewało w odpowiedzi na to, co powiedział Williamson i jeszcze nigdy nie rozległo się w okolicznościach, w których obecnie tkwili oboje. Pośrodku lasu, z gołą stopą. Nie jesteś aż tak szeroka, Carter, żebym uznał cię za współrzędną geograficzną, mógłby odpowiedzieć i przekonać się, czy Judith bez jednego buta jest równie skuteczna w rzucaniu czarów, co Judith w pełnym obuwiu. Kolejne zaciągnięcie papierosem odwlekło ten pomysł w bliżej nieokreślonym czasie; ostatnią godzinę spędził na błądzeniu po lesie. Wolałby nie poświęcać kolejnej na uciekaniu między drzewami. — Awansu za to nie dostanę, za to ty może odzyskasz buta. Z naciskiem na może — papieros w jego ustach rozżarzał się z każdym zaciągnięciem, co oznaczało, że Barnaby nadal debatuje nad zakresem ewentualnej pomocy. Systemy obronne Czarnej Gwardii funkcjonowały na pełnych obrotach; zamiast w pełni uzasadnionego wkurwienia, gwardziści wybrali humor. I — jak na elokwentnych, dorosłych ludzi po przejściach przystało — żarty o dupach. — Dobrze się odkaź po powrocie do domu — uśmiech i słowa poruszyły tkwiącym między ustami papierosem — kto by pomyślał, że Carter potrafi błysnąć dowcipem? — Wewnętrznie też, nasz pracodawca nie uznaje chorobowego. Wiem, bo pytałem; po podobnej przygodzie w lesie Judith będzie potrzebować przynajmniej połowy butelki whisky. Gdyby lubili się bardziej, Williamson mógłby rzucić od niechcenia mam w barku dobry rocznik i starą goudę w lodówce, reflektujesz?. Zamiast wątpliwej jakości zaproszenia — które i tak spotkałoby się z odmową uprzejmą, co jego rozmówczyni — wybrał krótkie sapnięcie śmiechu. Smużka dymu wyleciała z nosa w nieskoordynowanym, siwym kłębku; prędzej uwierzyłby, że O’Ridleyowi te gałęzie wyrosły z dupy niż z własnej woli wykopałby cokolwiek z ziemi, naruszając tym harmonię z matką naturą — czy jakkolwiek brzmiały te brednie. — Wie, że kiedy go znajdę, zrobię z niego bukiet walentynkowy — upleciona z leśnych gałęzi wiązanka byłaby dokładnie taka, jak wybranka Williamsona — żadna. — W porządku, Carter. Pożartowaliśmy, pośmialiśmy się... Straciliśmy cztery minuty na wątpliwej jakości dowcipy i pół dnia w tym zapomnianym przez Lucyfera zakątku Hellridge. — Dormi — wyciągnięta nad kałużą dłoń miała tylko jeden cel i było nim przywołanie tkwiącego pod taflą wody buta — Barnaby zapobiegawczo odwrócił głowę, spodziewając się mokrego chluśnięcia i rozbryzgującej we wszystkie strony, wilgotnej ziemi. Tylko wzrok Carter — Williamson, poważnie? — uświadomił mu, że dramatyzuje. Magia odpychania nie była rozwiązaniem na wszystko. (Na pewno?) — Cholera wie, co siedzi w tej wodzie. Co w wolnym tłumaczeniu mogło oznaczać lubię cię, Carter, ale nie na tyle, żeby bawić się twoim obuwiem. — Zawsze marzyłem o domowym zwierzątku, ale kałużnik nie jest jednym z nich. czar dormi | 37 (k100) + 23 (magia odpychania) = 60, próg osiągnięty |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
Zabawne, prawie mogłabym pomyśleć, że ktoś faktycznie wysłał Williamsona na szwendanie się po lesie, żeby mnie znaleźć. Uznałabym to za słodkie, gdybym była do reszty pojebana i gdyby słowo słodkość mogło kiedykolwiek stać obok mojego nazwiska. Raczej tak niefortunne zestawienie powodowało napady śmiechu, ewentualnie kaszlu, zakrztuszenia czy zniesmaczenia. Ja nie wybrałam żadnej z tej opcji i skomentować to postanowiłam jedynie uniesioną brwią. Nadmuchana księżniczka mogłaby jeszcze ewentualnie oburzyć się interesownością wielmożnego pana, ale sama nie byłabym dłużna i dupy nie ruszyła, żeby komuś pomóc. No chyba że motywowałby mnie awans. O ile faktycznie bym się na niego zapatrywała. Jedynym powodem, dla którego tu jestem, to, że powołał mnie do tego sam Lucyfer, a z nim sprzeczać się nie należało. W wypadku Williamsona pewnie poszłabym dalej z serdecznym pozdrowieniem jakżeś głupi, to se sam radź. Widocznie we własnej opinii byłam głupia i obiektywnie rzecz ujmując, patrząc na sytuację z boku, była ona gorzej niż durna. Nadęta baba stojąca przy pniu z jedną stopą w samej skarpetce, bo jej but utknął w kałuży. Brzmi jak początek kiepskiego żartu. Albo dobrego. Zależy kto będzie opowiadał. Uniosłam kącik ust w odpowiedzi. Nie musiał mnie zachęcać, po tej eskapadzie będę musiała naszykować sobie ciepłą kąpiel i dobre „odkażenie”, żeby nie zachorować. Już wystarczająco wystawiłam swoją stopę na mróz. Nie widzi mi się kicać do domu i marznąć dalej. — Przynajmniej byłby bardziej przydatny niż dotychczas – skomentowałam gorzko, podzielając opinię Williamsona na temat wszystkich O’Ridleyów. I wielu innych idiotów szczycących się przynależnością do Kręgu zresztą. Mniejsza. Żarty się skończyły, kiedy Williamson, dość histerycznie, ale poprawił się po moim wymownym spojrzeniu, postanowił przyjść mi z pomocą. Zaciągnęłam się głębiej papierosem, czekając, aż może z mlaśnięciem but wyskoczy znowu z kałuży, ale ni chuja. — Kurwa – syknęłam, rzucając peta na ziemię. – Kurwa – dodałam, przypominając sobie, że nie mam czym go zdeptać. Musiałam stanąć na zimnej ziemi skarpetką, żeby butem przygnieść niedopałek, a potem znów przenieść ciężar ciała. Nie było to najprzyjemniejsze, ale nikt nie pytał. Wywróciłam krótko oczami z niedowierzaniem. — Nie bądź głupi, kałużniki tak się nie zachowują. – To jest jakieś poniżej krytyki, żebym miała dorosłemu chłopu wykładać, jak działają niektóre magiczne stworzenia. – Przyczepiają się do buta i zapierdalają pod podeszwą do domu, a nie ściągają buty i topią je w kałuży. – Może to jakiś pokrętny topielec, przyszło mi do głowy ironicznie i sama bym siebie walnęła w łeb za takie idiotyzmy, gdyby ktokolwiek był świadkiem moich głupich pomysłów. – Trzeba tą kałużę jakoś osuszyć. Kopać mi się w tym nie widzi, wypierdolę dziurę na pół ścieżki, jak dobrze pójdzie. – Jak źle pójdzie, to na całą. – Jeszcze jakiś O’Ridley się faktycznie przypierdoli. Potrzebujemy… – zaklęcia wysuszającego. Ale po krótkim przeszukaniu własnych myśli, dochodzę do wniosków, że żadnego nie znam. – Nasypać tu ziemi, albo kamieni. – Akurat ziemi to tu było pod dostatkiem. – Jeśli coś faktycznie tam siedzi, to raczej mu się nie spodoba i może się chociaż odpierdoli. Gorzej, jeśli nie. Albo jeśli wtedy dopiero będą mieli problem. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Kto nigdy nie zgubił buta w kałuży — pośrodku lasu, w zimę, ze strzelbą na ramieniu i wełnianą skarpetką na stopie — niech pierwszy rzuci pentaklem. Gdyby jego znajomość Carter ograniczała się do przelotnych spotkań na korytarzu, Williamson byłby skory uznać, że zwyczajnie urżnęła się bimbrem z Wallow i utknęła przy drzewie na tyle długo, żeby zdążyć wytrzeźwieć; (nie)stety, ich relacja sięgała na tyle daleko, żeby w tym scenariuszu nawet Barnaby dostrzegł kilka nieścisłości. Po pierwsze, trzeba znacznie więcej niż bimber, żeby Judith — poza godnością — straciła buta. Po drugie, był środek dnia i lasu, a Carter miała strzelbę; poddawanie w wątpliwość jej trzeźwości mogłoby skończyć się trupem, który podąży w ślad za jej butem i utonie w — trochę większej, znacznie głębszej — kałuży. Judith mogła stracić obuwie, ale celności nie traciła nigdy. Uniesiony kącik ust był dobrym omenem; ta marna parodia uśmiechu w zupełności wystarczała, żeby Barnaby porzucił przelotną ochotę na wygłoszenie wygodnej wymówki — zostawiłem żelazko na gazie — i zniknięciu między drzewami. Zlecony przez Rzecznika patrol zakończył się fiaskiem; równie dobrze mógł przekuć tę wędrówkę w nagły zryw altruizmu, który wyczerpie miesięczny limit dobrych uczynków Williamsona. Nawet, jeśli będzie to jedynie wyciągnięcie buta z kałuży. — Daj spokój, Carter. Każde istnienie ma jakiś cel — w politycznej rodzinie nie istniały jednostki zbędne. Williamsonowie zawsze patrzyli na ludzi przez pryzmat użyteczności, nawet jeśli jedynym użytkiem płynącym z drugiego człowieka było upewnienie się, że umrze dokładnie wtedy, kiedy wymagały tego polityczne nastroje. — Celem O’Ridleyów jest rozsiewanie subtelnego aromatu spalonego zielska. W sytuacjach ekstremalnych dołączał do niego nie mniej subtelny odór przetrawionego alkoholu. Młody Arthur O’Ridley, stały bywalec lokalnych przystanków autobusowych i parkowych ławeczek, dzielnie walczył o podtrzymanie odpowiedniej opinii, nawet jeśli jego prywatne więzy z krewniakami były luźniejsze od gumek w bieliźnie portowych kobiet pracujących. To przemyślenie Barnaby zostawił dla siebie; Carter mogłaby zapytać, skąd Williamson wie tyle na temat bielizny kobiet w porcie — chociaż istniało zasadne, za to wyjątkowo skomplikowane tłumaczenie, wolałby go uniknąć. Odmawiający współpracy but zdecydowanie nie pomagał; próba wyciągnięcia obuwia z pomocą skutecznie rzuconego dormi nie zdała się na wiele. Możliwości były dwie — but zahaczył o coś w zastanawiająco głębokiej kałuży. Albo coś go trzymało. — Skup się, Judith. Gdybym włożył tam rękę, mógłby wpełznąć mi pod rękaw — bardzo drogiego płaszcza, dodałby głośno, gdyby był nowobogackim pokroju Hudsonów — i dołączyć w drogę powrotną na gapę. Kałużniki to podstępne skurwysyny matki natury — zupełnie jak jamniki i te dziwne koty bez sierści — i nic nie zmieni zdania Williamsona, nawet powątpiewanie Carter w jego znajomość fauny. Chwilę później zaczął wątpić on sam — w poczytalność Judith. — Nasypać ziemi albo kamieni? Może od samego początku powinni zmienić taktykę i tak naprawdę zasadzić w tej cholernej kałuży ryż? — Co za pech, akurat dziś nie zabrałem ze sobą łopaty — drgnięcie kącików ust zdradziło rozbawienie — jedyna łopata, jaką trzymał w życiu, to plastikowa, miniaturowa wersja do piasku; pomagał Georgie na plaży z wykopaniem dziury, która pomieściłaby dwie chmurki oraz pół tęczy, co było zadziwiająco konkretnym wyznacznikiem. — Jeśli wysuszę kałużę, na kolejną odprawę przynosisz mi butelkę Burbona — spojrzenie, oderwane od namokłej gleby, zatrzymało się na twarzy Judith. — Burbona, Carter. Nie bimbru. Należało podkreślić to dosadnie zanim kolejny czar przerwał krótki moment ciszy — wymierzona w kałużę magia nie brała jeńców. — Derelinquo. Nic; sadzawka tkwiła tam, gdzie wcześniej, a Williamson przypomniał sobie, dlaczego nie przepada za tym rodzajem magii. — Derelinquo — dopiero teraz tało się dokładnie to, co powinno od samego początku; banalny czar, magia wariacyjna i woda zalegająca w dziurze w ziemi znika w przeciągu kilku sekund. Zamiast niej, na dnie — to była idiotycznie głęboka kałuża — zostaje wilgotna, brudna ziemia, splątane korzenie tego samego drzewa, o które opierała się Carter oraz— — Twój but. Nic dziwnego, że nie zadziałało przywołanie go z dna; utknął dokładnie pomiędzy dwoma splątanymi skrawkami grubych korzeni. rzut 1: Derelinquo (k100: 21, próg nieosiągnięty) rzut 1: Derelinquo (k100: 44, próg osiągnięty) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
Prycham, choć ten żart Williamsona jest wyjątkowo mało zabawny. Gdybym jeszcze „rozsiewanie aromatu palonego zielska” uznawała za jakkolwiek pożyteczny dla kogokolwiek poza nimi samymi. — Żeby się nie przepracowali – burczę tylko pod nosem. Tak to już jest w świecie, niestety. Jedni zapierdalają i dostają za to zjeby (ale za moment ci, którzy do jebania są najchętniejsi, delektują się smakiem dorodnej karkóweczki i palą kiełbaski nad ogniskiem, zapominając, że to przed chwilą biegało po polach, muczało, chrumkało, gdakało, warczało, i tak dalej; albo też przechwalają się nowym futrem czy butami z oryginalnej skóry – jakby ta leżała na ulicach i wystarczało się po nią schylić), a inni palą zielsko i… i palą zielsko, bo ciężko mi wymyślić jakikolwiek argument w kwestii użyteczności tego czegoś. Co najwyżej zwodzą dzieciaki jak narkotyczni pedofile. — A kto Ci tam każe łapę wkładać? – pytam za moment ni to ze zdziwieniem, ni to z oburzeniem. Co on, pentakl w domu zostawił? Razem zresztą z rozsądkiem? Już naprawdę, cnotliwy Stone się znalazł, psia jego mać. Już pomijając sam fakt, że gdyby – tak zupełnie hipotetycznie, chociaż już stwierdziłam, że jest to skrajnie niemożliwe – siedział tam kałużnik, przyczepiłby się do niego i nie dał mu spokoju. Nie, żebym za specjalnie przejmowała się losem innych ludzi, szczególnie, gdy ten „los” sprowadzali na własne życzenie (życzenie najczęściej nosiło imię Głupota), ale tym razem nie dość, że bym go do tego sprowokowała, to jeszcze by wyszło, że jestem tchórzem, bo się sama boję zaryzykować. Nie ma nawet takiej opcji, żeby potem ludzie gadali, że Carter przestraszyła się kałużnika. Co powstrzymało mnie od strzelenia soczystego facepalma? Kompletnie nic – i słysząc kolejny idiotyczny pomysł, po prostu chowam łeb i oczy w dłoni, żeby na niego nie patrzeć. Chciałabym go też nie słyszeć i wydłubać sobie z uszu to, co przed chwilą usłyszałam, ale nie mogę. Na pewno nie istnieje żadne zaklęcie? — Co Ty, ze Stonem się na rozumy pozamieniałeś? – nie wytrzymałam w końcu, opuszczając nieco zbyt nerwowo rękę. No już naprawdę, zaczynał mnie drażnić! A podobno Williamsonowie to takie tęgie mózgi w kombinowaniu. No, właśnie widać. Najwidoczniej spryt nie działa w lesie. Miałam już spytać go dosłownie, czy zapomniał pentakla, ale najwidoczniej kilka słów wystarczyło, aby przypomniał sobie o jego istnieniu. Z ust wypuściłam powietrze wraz z ciśnieniem, które we mnie właśnie narosło. Faceci. Jak nie powiesz im dokładnie i paluszkiem nie pokażesz, to sami na to nie wpadną. Lucyferze, czemu stworzyłeś ich takich ułomnych, powiedz mi przy następnej okazji, jak się będziemy widzieć. Słyszeć. Cokolwiek. — Za czcze gadanie jeszcze będziesz się nim ze mną dzielił. – Humor widocznie straciłam dość szybko, ale nie na tyle, żeby dogryzać mu jeszcze bardziej. I nie na tyle, żeby wykopać go mokrą skarpetką w dupę i stwierdzić, żeby się pierdolił. Najwidoczniej nadal go lubię, nawet jeśli przez moment przestał myśleć. Ale tak się składało, że był jedyną deską ratunku, bo sama żadnego zaklęcia osuszającego nie znałam. Może powinnam jednak się zaprzyjaźnić z innymi rodzajami magii niż tylko odpychania i natury. Nie komentuję jego nieudanej próby, czekając cierpliwie jak nigdy w przypadku człowieka. Normalnie pewnie bym coś powiedziała, ale nie będę bardziej podkopywać być może mojego wybawcy. Wybawcą faktycznie się okazał, bo niebawem kałuża zniknęła, czy też się pomniejszyła, a pomiędzy splątanymi korzeniami widniał mój but. Psia mać, musiał się też zaklinować. Z westchnięciem, bez żadnego podziękowania, schylam się, aby wyciągnąć go pomiędzy roślinnej plątaniny. Zemsta O’Ridleyów jak nic. Na pewno rzucili jakąś klątwę, jeśli nie inny rytuał. Demona wypuścili. Nasienie Gabriela, cholera jasna. Gdy już odzyskałam swoją zdobycz, sprawdzam ją, czy aby na pewno żaden kałużnik się przypadkiem na gapę nie chciał zabrać. Ale wyglądało na to, że nie. Może uciekł do tej resztki kałuży, gdy ją Williamson osuszał. Albo go nie było – tak jak mówiłam od początku. Tak czy inaczej, postanawiam wcisnąć buta na nogę, nawet jeśli wygląda to niezgrabnie i chwilę to trwa. Ale muszę go solidnie zawiązać. Gdy mi się udaje, staję prosto i patrzę na Williamsona. Zna mnie zbyt długo, żeby wiedzieć, że żadnego dziękuję nie usłyszy. — Chodź, kupię Ci tego Burbona. Może uda mi się wyskrobać drobniaki z portfela. Jak nie, to do domu nie mam daleko. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Co w Kręgu — poza pulą genetyczną — zatacza wąskie, cudowna gra słów, Williamson, koniecznie zapamiętaj, kręgi? Najwyraźniej dowcipy. Te opowiedziane pod zmarzniętymi koronami drzew balansowały na cienkiej granicy znośnych, całkiem zabawnych i kompletnie chybionych — ostatnia kategoria powstała na potrzeby pani Carter, która w przeciągu dwudziestu sekund z widowni współpracującej stała się widownią wymagającą. Może to przez O’Ridleyów; znacznie trudniej żartować z nich niż z L’Orfevre — fanatycy zielarstwa, w przeciwieństwie do niespełnionych malarzy, zabawni są tylko wtedy, kiedy zapali się jedno z ich ziół. Może to przez zmęczenie; Judith w skarpecie, Barnaby w skwaśniałym nastroju, las w obojętnej ciszy. Żadne z nich nie planowało spędzać styczniowego popołudnia w ten sposób, ale rzeczywistość Czarnej Gwardii rządziła się rymami; służba nie drużba, jak nie urok to sraka. — Carter, czasami— Zastanawiam się, czy nie ogłuchłaś od huku tej strzelby; on o jednym, ona o drugim, żadne z nich z sensem. — Brak wyobraźni nadrabiasz wielkością lufy. Wystawianie kobiecej cierpliwości na próbę — zwłaszcza, kiedy rzeczona cierpliwość wpadła do kałuży razem z butem — nigdy nie było właściwym rozwiązaniem. Czasem bezpieczniej rozgryźć gorzką pigułkę, przepłukać ją kwaśną ripostą i przełknąć ten koktajl w absolutnej ciszy; Judith nie musi wiedzieć, co Barnaby sądzi na temat traktowania jego słów dosłownie — żebyś tylko słuchała tak uważnie w trakcie misji, Carter — nie dlatego, że myśli Williamsona nie są cenne (są; czasami. Sporadycznie. Od święta?). Raczej dlatego, że i tak miałaby to w dupie. — Tej obelgi jeszcze nie słyszałem — wyraz twarzy Carter wynagradzał wszystko; jego zmęczenie i jej przekonanie, że tak, Barnaby od samego początku zamierzał wskakiwać do kałuży i nie, absolutnie nie zna żadnych czarów magii wariacyjnej — zwłaszcza takich, których uczono w drugiej klasie kościelnej szkółki. Judith mogła czuć się usprawiedliwiona; szkołę kończyła, kiedy prezydentem był Thomas Jefferson. Drugie derelinquo odsłoniło zgubę, zażegnało kryzys i rozwiało dym nad wciąż tlącymi się zgliszczami podejrzeń. Po kałużnikach nie było śladu; jeśli jakikolwiek zamieszkiwał niepozorną dziurę, prawdopodobnie przezimowywał w przyjemniejszych warunkach — ich jedynym wrogiem były poskręcane korzenie drzewa. Carter wyszarpnęła but z pułapki, powietrze przeszyło charakterystyczne mlaśnięcie i nagle świat był o pół odcienia jaśniejszy; wystarczyła mglista obietnica nagrody, którą Williamson otrzyma za dawkę codziennego heroizmu. — Miałbym odmówić poczęstunku damie? Taka z niej dama jak z niego hydraulik, ale Burbon pijał w samotności tylko wtedy, kiedy musiał — czyli zazwyczaj. Tym razem towarzystwo nie było wymarzone, choć akceptowalne; po drugiej szklance przyzna, że darzone sympatią. W trakcie czwartej powie Carter, jak ja cię szanuję, w okolicach szóstej zacznie się zastanawiać nad kupnem fotela z funkcją masażu, w połowie siódmej powie, że kiedyś marzył o zostaniu kapitanem wycieczkowca, ale na drodze dziecięcych pragnień stanął Lucyfer, honor, ojczyzna i nieumiejętność pływania. Drugą butelkę postawi on; może namówi Judith, żeby została na dwie kolejki i zanim zauważą, jej skarpeta będzie sucha, jego spojrzenie jeszcze mętniejsze, a barman nerwowo spocony na samą myśl, że musi podejść do tej dwójki i oznajmić, że zaraz zamykają. Burbon był jedynym dziękuję, które Williamson mógł zaakceptować; Carter na szczęście doskonale o tym wiedziała. — Tylko nie zgub po drodze buta — tego samego, który właśnie wrócił na pierwotne miejsce — może brudniejszy niż pierwotnie i nadal chlupoczący przy stawianiu kroków, ale przynajmniej cały, zdrowy i połączony na nowo ze swoim prawym bliźniakiem. Barnaby rozchylił wargi, jakby zamierzał powiedzieć coś jeszcze — Judith, znasz dowcip o Carterach i kałuży? — ale w ostatnim momencie zmienił zdanie. Strzelba albo Burbon; coś skutecznie zatkało mu usta aż do odnalezienia drogi do cywilizacji. z tematu x2 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
10 marca 1985 rokuKaleb Handerson zawsze był zawsze był dzieckiem cichym i raczej wycofanym, jednak coś w jego zachowaniu zmieniło się diametralnie. Esther przykłada wielką wagę do samopoczucia swoich podopiecznych, czujnie obserwuje ich stan i postępy, jakie czynią w nauce, ale także w kontakcie z rówieśnikami. Podpytywany o to, co mogło na niego wpłynąć pozostawia siewczynię z pustymi rękami i kobieta już wie, że należy sięgnąć głębiej. Od pewnego już czasu krążą plotki o pani Handerson. Znana jest ze swojej zagorzałej wiary w Lucyfera i chwała jej za to, lecz to, co zaczęło się dziać - napaści na niemagicznych, wyrysowane na drzwiach pentagramy i symbole trzech szóstek, budzi wątpliwości, czy aby na pewno kobieta pamięta dziś o nakazie ukrywania swoich mocy. - Dzień dobry, pani Padmore! Zapraszam, proszę do środka! - woła do kobiety przez uchyloną w aucie szybę. - Wspaniale wyglądasz, czy to nowy szal? - Otwiera jej drzwi i czek,a aż ta wejdzie do środka. Do Oxbow, leżącego już poza granicami Hellridge, na północy stanu Maine, nie chce wybrać się sama, częściowo przez obawę, co też może spotkać na miejscu. O swoim planie bardzo pobieżnie wspomina Imani już wcześniej, ciesząc się, że czarownica finalnie godzi się jej pomóc, nie tylko w sprawie pani Handerson. - Przed nami krótka trasa. - Jak na standardy amerykańskie. - Wspomniałam ci podczas spotkania z Gorsou, że mam kilka kwestii do poruszenia. Zapnij proszę pas - upomina odruchowo, nawet jeśli ta już jest przygotowana do drogi. - Głowa mi już pęka, a serce się kraje na myśl, że Frank wszystko ma znów na swojej głowie. Powiedz mi, jak ty sobie dajesz radę z utrzymaniem w ryzach rodziny, jak i całego waszego gospodarstwa? - od razu przechodzi do sedna sprawy. Z tym nosi się już od dłuższego czasu, chcąc poznać tajniki zarządzania domostwem. Dotąd zawsze jakoś wiązali koniec z końcem; nawet jeśli nie zawsze starczało do pierwszego, radzili sobie. Pieniądz uznawali za potrzebny, acz nieniezbędny do prowadzenia szczęśliwego życia. Z czasem człowiek dochodzi do momentu, kiedy chce poprawić swój los, nie tylko dla siebie, ale i najbliższych. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Ujście Restless River było całkiem ładnym miejscem, jednakże Imani właściwie tu nie bywała - a gdy bywała, miała jeszcze na nazwisko Bloodworth i jeździła tam ze znajomymi w czasie weekendu, by choć na chwilę uciec od codzienności. Teraz jej nie wypadało, ale pamiętała, że jej również zdarzyło się z rozbiegu przeskoczyć rzekę, aczkolwiek wtedy nie nosiła na większe wydarzenia jedzenia, które podczas takiej akcji mogłoby wypaść z koszyka. Lubiła swoje życie, kochała świat, ale czasami brakowało jej tej beztroski, kiedy człowiek nic jeszcze zasadniczo nie potrafił, prócz szybkiego biegu pozwalającego prześcigać problemy chcące się zmierzyć z człowiekiem. Choć, nie przechwalając się, zakładała że gdyby chciała to dalej mogłaby to zrobić. A przynajmniej była pewna, że dzieci by jej nie dogoniły. Z rozmyślań wyrwał ją widok znajomego auta, którym miała się zabrać z Esther Marwood we wspomnianą okolicę. Uśmiechnęła się na jej widok lekko, zaraz jednak jej uśmiech rozszerzył się po usłyszeniu komplementu. Nie mogła się nigdy do nich przyzwyczaić, nie do tych dotyczących wyglądu. Brak tych dotyczących przygotowanego jedzenia z kolei ją martwił, bo zaraz jej wpadały do głowy myśli, że tym razem mogło jej coś nie wyjść, tylko głupio to komuś przyznać. - Nie taki nowy, ale przypomniałam sobie o nim dopiero teraz - zaśmiała się. Nie zdążyła jednak nic powiedzieć, odruchowo zapinając pas, kiedy jej dzisiejsza towarzyszka kontynuowała, dochodząc wreszcie do sedna jej obaw. Padmore nie straciła uśmiechu, ale mimo to spoważniała. Temat był poważny, nie chciała więc, by jej sąsiadka pomyślała, że chce się z niej naśmiewać. Zdecydowanie nie o to jej chodziło. - Zanim odpowiem to upewnię się czy pytasz mnie o kwestie finansowe, czy jakieś inne? - pytanie dla niej zabrzmiało tak, jakby równie dobrze mogło chodzić o wszystkie kwestie prowadzenia gospodarstwa domowego. A na to mogło im nie starczyć podróży autem. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
29 czerwca 1985 Księżyc świeci dziś wyjątkowo jasno; odszukuje go spojrzeniem na firmamencie nieba, przez chwile rozpamiętując moment, kiedy Lilith zamknęła go w dłoni. On w dłoni zamyka palce, formuje ją w pięść. Myśl, ze Zuge pochłonęło Piekło nieznośnie układa się pod kopułą czaszki - jest jak papierosowy dym drapiący go w przełyku, ale zamiast dróg oddechowych, sięga sumienia. Dzisiejszy dzień ma wymiar symboliczny - dwudziesty dziewiąty dzień miesiąca, tyle, ile zwykłe trwa cykl księżyca. Dzisiejsza godzina tez jest symboliczna - czwarta nad ranem, cztery fazy księżyc. Nów, kiedy jest zupełnie niewidoczny. Pierwsza kwadra, gdy jego tarcza jest widoczna w połowie. Pełnia, kiedy jest w widoczna w całości. I w końcu wtedy, gdy zaczyna powoli zanikać - trzecia kwadra. Zupełnie, jak etapy jego wiary. Przeszedł przez wszystkie i stanął na rozdrożu, dwie drogi, która prowadzą w zupełnie innym kierunku - którą wybrać? Lilith, ogień oczyszcza, a więc daj mi siłę, pokieruj moim losem, nadaj mojemu życiu znowu sensu. Decyzja dławi słowa w przełyku, a na ma wrażenie, ze rozpada sie na atomy. Prościej byłoby się poślizgnąć i wpaść do rzeki. Pozwolić, by nurt zabrał go daleko stąd. Pozwolić, by ciało zginęło w otchłani. Pozwolić, by śmierć w końcu po niego przyszła - zacisnęła szpony na jego karku, zmiażdżyła mu krtań, odcięła dopływ do powietrza, złożyła na jego ustach lodowaty, ostatni pocałunek. A tymczasem stoi w miejscu. Koryto rzeki obmywa jego kostki, gdy, z nogawkami podwiniętymi do kolan, staje w niej tuż przy brzegu. Przez chwile, ze wzrokiem wbitym w toń, zamyka oczy i, pod wpływem refleksji, wsłuchując się w szum wody, nuci pod nosem melodię. Rozpoznaje w niej śpiewaną przez Anette kołysankę, choć słowa już dawno wywietrzały mu z głowy i nawet nie próbuje odtworzyć jej w pamięć. Zamiast tego czuje jak po policzku spływa smuga wilgoci w postaci łez, choć wmawia sobie, ze prowodyrem jego płaczu jest chłostające go w policzki zimne podmuchy nocnego wiatru. Więc tak ma wyglądać koniec? Wsuwa dłoń do kieszeni. Nie odnajduje palcami paczki marlboro, zaciska je na listach. Kilkunastu listach, które stały sie jego małym, wstydliwym sekretem tkwiącym na dnie szuflady. To czas, by się pożegnać? O swojej trudnej relacji z ogniem mógłby napisać poemat, albo dwa, ale składanie ze słów kwiecistych metafor nigdy nie nakazało do jego ulubionych zajęć. Teraz żaden piękny epitet nie przychodzi mu do głowy. Jest tylko Zuge. Zuge. Zuge. Zuge. Jej imię wyryte w jego pamięci. Jej śmierć zimnym ostrzem stali przeszywająca jego serce. Kolejna osoba, która odeszła. Stała się jego osobistym wyrzutem sumienia. Tylko ona mogła podać mu odtrutkę na zalegającą w jego głowie truciznę wątpliwości. Wyszarpuje z kieszeni list. Nie poświecą im większej uwagi. Zamyka palce na skraju kartki, pozwalając, by przez chwile, jakby chciały za wszelką cenę od niego uciec. Łączy ich wspólny cel. On chce się od niego uwolnić. - Flamma - kiedy ostatnio wypowiedział te zaklęcie, spalił sobie brwi; coś sie zmieniło? Zmieniło się wszystko. Magia odpowiada. Róg kartki pochłania najpierw smuga pomarańczy, potem czerń. A jemu zamiera dech w piersi. Przez chwile - dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści uderzeń serca - nie może oddychać. Czuje, jak najpierw drzy mu dłoń, a potem ciało. Ma wrażenie, ze jego skóra, pod wpływem zbliżającego się doń ciepła, zaraz się roztopi. Kurwa wyrzucona w eter, kartka papieru - a raczej to co z niej zostało - wyrzucona do wody. Nie chce być Ikarem tej powieści, ale czuje się zupełnie jak on - jakby ktoś podciął mu skrzydła. Głęboki oddech później nie zmusza do przeredagowania swoich priorytetów. Dwie dłonie jednocześnie nurkują w podszewce kieszeni. Jedna wyjmuje list, druga zapalniczkę. Księżyc świeci jasno. Znowu, po tylu tygodniach, czuje jej obecność i choć dzieli ich odległość wielu mil, on ma wrażenie, ze dzielą ich lata świetlne. Nie może, n i g d y więcej pozwolić, by zawładnęły nim słabość zagłuszające strumień rozsądku. Nie może pozwolić, by panika wlała się w jego umysł, zaczęła rządzić jego ciałem, oddechem, jego życiem. Czas pogrzebać kolejną cząstkę siebie. Czas odzyskać kontrolę. Płomień zapalniczki muska z czułością kartkę papieru. Ogień stopniowo się rozprzestrzenia, pozostawiając po sobie zapach spalenizny i czerń wypalony liter. - Inspirat - akt odwagi czy brawura? Odwaga to luksus, na który zazwyczaj nie może sobie pozwolić. Głos brawury zazwyczaj przemawia dużo głośniej. Płomień zbliża się do palców na odległość kilku milimetrów. Jeszcze ułamek sekundy i spłoniesz, Cecil, prowokuje go głos w głowie. Czuje oddech ciepła na swojej skórze. Czuje jak język wiąże się w supeł milczenie, jak w haustach spazmatycznych oddechach łapie oddycha strachem. Słyszy bicie własnego serca, uderzającego o kilka akordów głośniej. Ogień w końcu dosięga jego paznokci, a potem paliczków, a on usta wykrzywia w lekkim grymasie imitującym uśmiech. Nie parzy. Nie boli. Łaskocze przyjemnie w skórze. To za mało, by stanąć oko w oko z ogniem, który płonął barwą żywej czerwieni na Placu Aradii. To za mało, by skonfrontować się z milczeniem, który w dłoni dzierżył Gabriel. Wie o tym. Dobrze o tym wie. Nigdy nie będzie wystarczająco, ale ma dość siły, by doprowadzić to do końca, zanim nadejdzie świt. A świt jest coraz bliżej. Nagie stopy konfrontuje się z kanciastą strukturą kamieni; nie są na tyle ostre, by pokaleczyć mu skórę. Stąpa po nich ostrożnie, by w końcu przystać, by skupisku suchych, uzbieranych wcześniej gałęzi - tam, gdzie zorganizował miejsce na ognisko. - Ignifocus - obca inkantacja wyjątkowo swobodnie układa się na wargach. Gałęzie trzeszczą pod naporem języków ognia, on podchodzi bliżej do źródła ciepła, wyciąga ku niemu dłoń - nie na tyle blisko, by się sparzyć, ale na tyle blisko, by się nie sparzyć. Tym razem nie czuje pięści zaciskającej się na żołądku. Tym razem nie czuje nic. Jest tylko odrobinę lżejszy. Ostatnie dziesięć listów konfrontuje z płomieniami. Obserwuje, jak ogień je pożera, jak zwęglone przestają istnieć i znikają mu z oczu. Nie boisz się, ze odejdę razem z nimi?, znajomy szept przy ucho jest jak rozgrzeszenie; rozgrzeszeniem jest tez barwa nieba rozlana łuną brzasku - wygląda tak, jak dwudziestego szóstego dnia lutego, jakby płonął. - To cena, którą jestem gotowy zapłacić. Nie pozwoli nigdy więcej, abym dym przysłonił mu widok. To czas, by się pożegnać - ze strachem, który od wielu lat wyimaginowane palce zaciskał na jego gardle. To czas, by się pożegnać z tym, co nigdy nie zostało wypowiedziane. To czas pożegnania. z tematu Flamma (st 15), 27 Siła woli, 9 + 15 Siła woli, 88 + 15 Inspirat (st 70), 70 Ignifocus (st 25), 57 Siła woli, 79 + 15 |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator, uzdrawiacz