First topic message reminder : Dróżka do miasta Gdzieś pośród gęstwiny lasu jest kamienna dróżka, prowadząca wprost do miasta. Chociaż odległość do centrum Saint Fall zajmie dobre pół dnia drogi, jest to często odwiedzane miejsce, ze względu na niezwykle klimatyczną atmosferę w trakcie spacerów. Gęstość krzewów i dziwna mżawka nawiedzająca ten teren niezależnie od pory roku czyni z dróżki do miasta ulubione miejsce młodych kochanków, szukających w pobliżu romantycznej atmosfery. Na wschodniej stronie ścieżki aż roi się od starych kamiennych zabudowań, dziesiątki lat temu będących domostwami bogatszej części społeczeństwa. W miarę rozwoju miasta zostały one opuszczone, ostatecznie nie zamieniając się w nic więcej niż ładny widok. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Arthur O'Ridley
Strata ukochanej butelki była bolesna, jednak musiał być dzielny i liczyć, że jeszcze miał na jedną. Z tych rozważań na temat alkoholu, wyrwały go ludzkie kroki. -Kurwa, ludzie.-pomyślał słysząc kobiecy głos. Liczył, że będzie mógł spokojnie pozwiedzać ruiny, a tak teraz musiał udawać wzorowego, normalnego obywatela, dobrą duszyczkę lasu i przyjaciele dzieci oraz zwierząt. Choć może taki był na prawdę, trudno było powiedzieć. Przejechał dłońmi, po swoich długich włosach, odwrócił się w stronę kobiety i powiedział spokojnie: -Witam, witam-po czym dokleił do swojej twarzy spokojny uśmiech, po czym odpowiedział na kolejne pytanie-W istocie pogoda doskonała na spacer, ale też świetnie nadaje się do zbierania. Czasem trudno uwierzyć, co porasta stare ruiny w Cripple Rock.-nie mówiąc o starych telefonach i lustrach, które czasem można tutaj znaleźć. Może nie jest to żyłą złota, ale zawsze coś. Sama kobieta wydawała się, jakby za dużo nie wiedziała o potrzebie zbierania śmieci w lesie. Zadbana, dobrze ubrana, możliwe, że z rodziny Hudsonów, ale to tylko był ślepy strzał. Bez problemu można było stwierdzić, że pomiędzy nią, a Arthurem było wiele szczeblu różnicy w drabinie społecznej. Na chwilę zatrzymał się przy czerwonych porostach, które wystawały spod fundamentów starego domu. Rzadko widywał tego typu rośliny, ale mogły świadczyć o tym, że kiedyś mieszkał tutaj seryjny morderca, który oblewał ceglane ściany krwią lub mieszkały tutaj Redcapy. I bardzo mocno liczył, że mowa była o czasie przeszłym, bo nie miał zamiaru mierzyć z tymi potworkami w czerwonych czapeczkach i ze szponami, gotowymi wydłubać oko czy ogryźć palec. Może powinien odpuścić na jakiś czas zbieranie rzeczy. -Przepraszam nie przedstawiłem się.-jego kulturalny chochlik odezwał się na chwile-Arthur O'Ridley-podał swoją dłoń, zerkając na sekundę czy na pewno owa roślina mogła być tym czym myślał czy raczej to zwykły porost. Potem wrócił wzrokiem do kobiety, na której przedstawienie czekał. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Wzrokiem uważnie śledziła jego rękę, którą najpierw przejechał po swoich włosach, a potem wyciągnął w jej stronę. Uśmiechnęła się uśmiechem numer pięć — zwyczajnie uprzejmym. Nie wyciągnęła jednak swoich dłoni, choć były ukryte pod skórzanymi rękawiczkami, i nadal trzymała wodze swojej klaczy, która z równą gracją, co jej właścicielka, stała na środku ścieżki. O'Ridley. Uśmiech numer pięć zamienił się subtelnie w numer sześć, co mężczyźnie niewiele z pewnością mówiło, jednak gdyby przypadkiem przy tej rozmowie znalazłby się jeszcze mąż pani Verity, to bez problemu rozpoznałby pojedyncze drgnięcie mięśni twarzy jako jasny sygnał — niechęć. Hudsonowie niespecjalnie przepadali za leśnymi skrzatami, z którymi Arthur dzielił nazwisko i z pewnością z wzajemnością. Różnili się na bardzo fundamentalnym poziomie. Pieniędzy. W dodatku historycznie relacje brytyjsko-irlandzkie są — z braku lepszego słowa — skomplikowane. Chociaż zarówno Ojciec jej matki jednak zawsze miło o nich wspominał. — Audrey Verity, miło poznać, panie O'Ridley. Kiedyś była Hudsonem, teraz zostało jej z tego jedynie wychowanie. Mógł skojarzyć jej panieńskie nazwisko, połączyć fakty z kręgowej śmietanki, ale nie wyglądał na kogoś, kto często wychodził z lasu. Wątpiła, aby ktoś na drzewach przypinał dziesięć lat temu informacje o jej zaręczynach. Wątpiła również w jego dobre wychowanie z bardzo prostego faktu — to kobieta pierwsza wyciąga rękę, jeśli decyduje się w ten sposób przywitać. Audrey zdecydowanie nie miała takiego zamiaru. — Mało kto w dzisiejszych czasach docenia bogactwo natury, nie uważa pan? — zapytała, podążając wzrokiem na roślinę, na którą oglądał się chwilę temu. — Czy udało się panu zebrać coś ciekawego? |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Arthur O'Ridley
Pan O’Ridley- w tym momencie poczuł się staro. Tak zwracali się do jego ojca, a nie miał już z nim za dużo tych dobrych wspomnień. Jednak nie takie rzeczy pozwalał przełknąć społeczny lubrykant zwany alkoholem. Etanol był jego przyjacielem, wrogiem, ale też i sędzią pod koniec dnia. Inną funkcją tej magicznej substancji, było łagodzenie wszelkiego rodzaju bóli oraz nieprzyjemności, wynikających z obcowania z ludźmi. Nie wiedział czy to była prawda czy faktycznie nieznajoma, emanowała taką energią, ale w głębi serca czuł nieprzyjemne uczucie. Podobne do bycia gardzonym, może po prostu obserwowanym z góry. Oczywistym było, że kobieta była klas jakości ponad Arthurem, ale nie musiało implikować, że przez to automatycznie szydziła z niego i traktowała gorszego. Dużo większa szansa, że to wóda powoli mąci zmysły i pozwala się wślizgnąć niewygodnym myślą, które rezonują w jego czaszce, jakby było to swoiste pudło rezonansowe. Gra musiała iść dalej, choć zielarz nie był urodzonym aktorem. -W istocie, nic ciekawego nie znalazłem jeszcze dziś.-rzucił żartobliwie, trzymając pozory bycia “w pełni na siłach”-Jednak jeszcze jednak dzień się nie skończył. A Panią co tutaj sprowadza ?-dodał, niczym kontratak do poprzedniego pytania. Kątem oka zobaczył, kolejne porosty, które żywiły się resztką zaprawy oraz cegieł. Miały kolor, który z czerwieni przechodził powoli w zieleń. Z pewnością nie była to magiczna roślina, lecz zwyczajny porost, który po prostu nie miał dostępu do wody czy światła, ale jego piękno przykuło uwagę mężczyzny. Kształt, wspomniana barwa czy ogólna kompozycja, na chwilę wybiła go z rozmyślań odnośnie rozmów międzyludzkim i pozwoliło złapać chwilę oddechu od fali nieprzyjemnych uczuć oraz nadinterpretacji każdego gestu pani Audrey. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
5 V 1985 r. Gdy parę lat temu przyznała się Joelowi, że bardzo poważnie rozważała wolontariat w jednej z okolicznych szkółek leśnych, jej dawno już wtedy były mąż nie dość, że zupełnie jej wtedy nie uwierzył to jeszcze zaśmiał się jej prosto w twarz. Przecież ty nic nie robisz bezinteresownie, stwierdził wtedy i, choć od tamtej chwili minął już kawał czasu, Claire wciąż pamiętała dwie rzeczy: to, jak gorzki był wtedy uśmiech mężczyzny i to, jak jego niedowierzanie boleśnie kłuło ją pod żebrami. Od tego czasu nigdy, nikomu nie mówiła już, jak wiele gotowa była zrobić dla lokalnej społeczności – i nigdy też nie proponowała bezinteresownej pomocy. Nie mówiła, nie proponowała – po prostu szła i robiła to, co uważała za słuszne. Nie miała złudzeń, doskonale wiedziała, że nie była najbardziej godną zaufania – i z pewnością nie była też pierwszą, o której możnaby pomyśleć, chcąc wskazać jakąś dobrą duszę w okolicy. Nijak jednak nie zmieniało to faktu, że, odkąd zamieszkała w Cripple Rock – a od tego czasu minęły przecież lata – zrobiła tu dużo. Dla siebie, tak, ale też dla samej miejscowości i mieszkającej tu społeczności. Może i była cwana, może i lubiła kłamać, ale, na Trójcę, znalazłszy swoje miejsce na świecie – jakiekolwiek miejsce, które mogła nazwać swoim – dbała o nie, pielęgnowała, kochała je. Cripple Rock było jej już od dobrych kilku lat i nic nie zapowiadało, by miało się to zmienić. Mając to na uwadze, nie powinno dziwić, że gdy jej dom – dosłownie – zatrząsł się w posadach, Claire dosyć szybko zaangażowała się w pomoc. Nie dała nikomu z poszkodowanych dachu nad głową, ale niejednokrotnie wystawiała się z jedzeniem – ciastami, ale też po prostu ciepłym obiadem – dla tych, którzy w strumieniach potu pracowali nad odbudową miejscowości. Nie rwała się do odbudowywania zniszczonych konstrukcji, ale bardziej niż chętnie grzebała się w ziemi i pomagała leśnikom odwtorzyć to, co kiedyś było bujną, kojącą zielenią, a aktualnie – co najwyżej obrazem nędzy i rozpaczy. Tak jak dziś, gdy z plecakiem pełnym słodkich wypieków – niezbyt zdrowa, ale jak smakowita wałówka na cały dzień – butlą lemoniady, parą rękawic ogrodniczych, grabkami i małą łopatką maszerowała raźnym krokiem z Hillview do jednej z dróg prowadzących do miasta, by dołączyć do pracujących tam ludzi. Taczki, łopaty i pełnoprawnych grabii nie miała, podobnie jak żadnych sadzonek – była jednak przekonana, że wszystko znajdzie się na miejscu. Znalazł się też Barnaby, którego obecności, dla odmiany, w ogóle nie brała pod uwagę. - Williamson – rzuciła w ramach powitania, z promiennym uśmiechem podchodząc do wspartego na łopacie mężczyzny. Nie wyglądał, jakby pracował tu zbyt długo – z drugiej strony, kimże była, by mu to wytykać, skoro i tak był tu wcześniej od niej. – Spośród wszystkich rzeczy, które mogłabym o tobie usłyszeć, a w które z pewnością bym nie uwierzyła, to to, że będziesz grzebał się w piaskownicy razem z Marnie i Igorem. – Ruchem głowy wskazała z grubsza w kierunku lokalnych prowodyrów ogrodniczych prac naprawczych. Zsunęła plecak i odłożyła go kawałek od równej linii świeżo wkopanych sadzonek. Liczba wytyczonych miejsc, gdzie należało wykopać kolejne dołki i wetknąć kolejne drzewka i krzewy zapowiadała pracę na cały dzień. - Czy to już kryzys wieku średniego? – spytała uprzejmie. – Jedni szaleją na motorze, ty odkrywasz w sobie miłość do wsi? – Wyciągnęła rękawice i wsunęła je na ręce tak naturalnym gestem, jak mógł być tylko u kogoś, kto na grzebaniu się w czarnoziemie spędza przynajmniej co drugi weekend. Ekwipunek: rękawice ogrodnicze, łopatka i małe grabki, tarta z puszystą gruszką (3 porcje), tartaletki winogronowe (2 porcje), muffiny z borówkami (2 porcje), kruche ciasteczka brzoskwiniowe (1 porcja), butla lemoniady |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Gdyby parę lat temu — albo kiedykolwiek na jakimkolwiek etapie życia — przyznał, że rozważa wolontariat, rodzina skierowałaby go do najbliższej placówki zajmującej się ciężkimi zaburzeniami osobowości. W słowniku rodziny Williamson wolontariat pojawiał się wyłącznie w kontekście balów charytatywnych, gdzie opłacanie większości pracowników byłoby nie tylko zbędne, ale przy okazji śmieszne; fakt pracowania dla wytrawnych polityków (i ciężkostrawnych ludzi) był zapłatą i wyróżnieniem samym w sobie. Dokładnie dlatego nikt w Blossomfall nie wiedział, gdzie piątego maja zawieruszył się Barnaby; dokładnie dlatego na miejscu — ludzi na miejscu naprawczej zbiórki było kilku i wszyscy wyglądali, jakby dopiero wyszli spod trzęsącej się ziemi w Cripple Rock — nie podał nazwiska. Powinien być na basenie i ćwiczyć kraula — powinien biegać leśnymi ścieżkami Cripple Rock i napawać się przyjemnym pieczeniem w płucach, które oznaczało intensywny trening biegowy. Powinien— Pół godziny później powinien nie miało znaczenia; dokładnie wtedy na horyzoncie pojawiła się jedna z niewielu osób, których obecności w tych okolicach nie tylko powinien się spodziewać, ale przy okazji oczekiwać. Zasłużona przerwa w kopaniu dziur zamieniła się w niezasłużoną mękę drążenia dziury w całym. — Finnegan — we własnej osobie; wyposażona w plecak z niezidentyfikowaną zawartością i głośno witająca go nazwiskiem, na którego dźwięk kilka głów poderwało się znad grządek z tym samym wyrazem twarzy, które miewają surykatki wyczuwające hieny — rzecz w tym, że jemu bliżej było do dobermana, a Claire do hieny. Wzrok mimowolnie pomknął w kierunku wskazanym przez skinięcie głowy; Marnie i Igor brzmiało na coś z podrzędnego sitcomu, a Williamson właśnie zaczynał nabierać podejrzeń, że w jednym wylądował. — A więc tak mają na imię? W myślach zdążyłem ich nazwać Ruda i Rudszy — co prawda Marnie miała siwe włosy, a Igor był łysy, ale każdy łysy mógł być kiedyś rudym, a siwa — rudzielcem. Niezaprzeczalna logika wspartego o łopatę Williamsona szła w parze z adekwatnie siwym obłoczkiem dymy; wysunięty z ust papieros nadal tlił się czerwonym oczkiem, uzasadniając bezruch łopaty. — Szukam w lesie spokoju, znajduję ciebie — nie do końca; to Claire znalazła jego, chociaż po prawdzie nikt nikogo nie szukał. — Motor nagle nie brzmi tak zniechęcająco. Od dekady odwlekał zrobienie nowej kategorii prawa jazdy; może najwyższa pora? Spojrzenie podążyło za zsuniętym z ramion plecakiem, papieros wrócił między usta, dym na kilka sekund wypełnił płuca; pracujący kilkanaście kroków dalej Rudy i Rudsza nie drążyli, skąd ta dwójka się zna — tym lepiej. Williamson kłamał słabo, Finnegan stanowczo zbyt dobrze; z połączenia ich dwóch wyszłaby bujda, w którą nie uwierzyłoby nawet dziecko albo która wybrzmiałaby tak przekonująco, że przypadkiem założyliby sektę. — Być może — tylko być może; zwierzanie się z planów na życie nigdy nie plasowało się wysoko na liście priorytetów Williamsona, ale wkrótce będzie musiał zacząć rozglądać się za domem — Finnegan znała Cripple Rock i być może kojarzyła, czy któraś działka nie była na sprzedaż; najlepiej taka z dostępem do jeziora. — Rozważam porzucenie Starego Miasta na rzecz Cripple Rock. A skoro zamierzam się przeprowadzić, powinienem nabić kilka punktów u lokalnych wyjadaczy grządek i— Zmarszczone brwi przerwały strumyk słów; dopalony do połowy papieros posłusznie zniknął w paczce papierosów i nie dołączył do lokalnego obrazu nędzy, rozpaczy oraz szeroko zakrojonego burdelu połamanych drzew. — I właśnie sobie przypomniałem, że jestem na ciebie wkurwiony. Trzy tygodnie temu sprzedała mu cynk; gdyby był bardziej nietrafny, zostałby nowym pałkarzem Chicago Cubs. Claire, dla urozmaicenia naszej wytężonej pracy sadzenia krzewów, proponuję małą mechanikę lokalnych partyzantów ogrodnictwa. Aby skutecznie wykopać dziurę pod dowolny krzew lub drzewo, należy pokonać próg 40, w który wliczane są: statystyka sprawności i ewentualny modyfikator za udźwig. W przypadku wielokrotności progu, można uznać, że w jednej turze udało się wykopać więcej niż jedną dziurę. Posadzenie krzewu bądź drzewa, poza wiedzą na temat botaniki na minimum II poziomie, będzie wymagać także pokonania progów powodzenia; te różnią się w zależności od tego, jaki krzew lub drzewko chcemy posadzić. Dodatkowo, aby uznać naszą pracę za wymierną, musimy uzbierać w sumie 60 punktów ogrodnictwa — do każdego gatunku krzewu/drzewa przypisana jest wartość punktowa, która zostanie nam przyznana po skutecznym zasadzeniu go. krzewy:
drzewa:
ekwipunek: pentakl, athame, kieł Cerberusa, srebrny łańcuszek z zawieszką (zielony opal), świece czerwone (x2), brelok do kluczy (Halfas) [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Sob Lis 02 2024, 18:54, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
W przeciwieństwie do Barnaby’ego, Claire nie przejmowała się czymś tak błahym jak nazwiska. Czy raczej – nie przejmowała się tym tutaj, teraz i, w szczególności, w odniesieniu do nazwiska Williamson. Być może domyślała się, że Barnaby wolałby pozostać anonimowy – a może zupełnie o tym nie pomyślała. Być może uznała, że zdradzenie go przed skorą do plotek społecznością Cripple Rock będzie świetną zabawą – a może po prostu nie uważała, że faktycznie był dość interesujący, by istotnie stać się zarzewiem takich czy innych opowieści snutych potem, wieczorem, w tym czy innym domu pod lasem. A może właśnie próbowała sobie przypomnieć, kiedy widzieli się ostatnio, i dlatego ani nie przejmowała się już-nie-tak-bardzo-incognito obecnością Williamsona, ani niespecjalnie przywiązywała się do jego słów. Ruda i Rudszy? Motor jako kusząca alternatywa do jej niezaprzeczalnie uroczego towarzystwa? Żarty, żarty, wszystko to nienajwyższych lotów żarty. - Czyli u mnie – stwierdziła beztrosko na deklarację nabijania punktów. – Na przykład u mnie. Co oznacza, że powinieneś się postarać – zastrzegła uprzejmie i uśmiechnęła się słodko. W duchu kalkulowała. Dwa tygodnie. To musiało być jakieś dwa tygodnie temu. Może trzy. Raczej nie więcej, ostatnio starali się przecież spotykać dość regularnie. Dużo się działo, co sprawiało, że Gwardia tęskniła za Claire szczególnie mocno. Claire za nimi nie tęskniła, nie aż tak, ale, z drugiej strony, Charlie dogadzał jej świetną kawą czy herbatą, a towarzystwo Barnaby’ego było rozrywką samą w sobie, szczególnie, gdy tak zabawnie się stroszył (podejrzliwie? ze złością? Ile dni, tyle grymasów Williamsona). No więc, Gwardia za nią tęskniła, a Finnegan była grzeczną dziewczynką, nie pozwalała im tęsknić za bardzo. Próbowali więc spotykać się regularnie, co oznaczało, że – wracając – to musiało być dwa tygnodnie temu. Może trzy. Jestem na ciebie wkurwiony, stwierdził Barnaby i to z pewnością miało coś wspólnego z minionym spotkaniem, konia z rzędem jednak temu, kto pamiętałby, co się działo te czternaście (do dwudziestu jeden) dni temu, co zostało powiedziane, jakie historie królowały wtedy nad kubkiem kawy czy papierosem. Claire nie pamiętała. W imię szacunku do samej siebie, nie zaprzątała sobie myśli takimi pierdołami. - Wkurwiony – powtórzyła i uniosła brwi w teatralnym zaskoczeniu. – A za co? – spytała uprzejmie, jednocześnie po raz ostatni poprawiając rękawice i krytycznym spojrzeniem obrzucając kolekcję sadzonek czekających na zasadzenie. Jałowiec, leszczyna, bez, garść iglaków. W porządku. Nadadzą się. Jakby rzeczywiście miała coś w tej kwestii do powiedzenia. Jakby jej niezadowolenie naprawdę mogło być wystarczającym, by zmienić plany zagospodarowania przestrzennego Cripple Rock. - Widzieliśmy się dwa – Trzy? – tygodnie temu. Kultywowanie w sobie złości przez tak długi czas nie jest zdrowe, Williamson. Jeszcze dostaniesz zawału. Albo udaru. Wiesz, że na takie rzeczy nawet wasze rodzinne ubezpieczenie może nie wystarczyć. – Pokręciła głową w do bólu rozkosznej – do jeszcze większego bólu udawanej – trosce. - A więc wkurwiony. To powiedz mi jeszcze, co ja ci takiego zrobiłam. Może zadośćuczynie – zaproponowała łaskawie. – Albo po prostu nakarmię cię potem czymś słodkim. Wiesz, że będąc na wsi, obowiązkowo musisz zjeść potem coś słodkiego. Będąc w Cripple Rock, obowiązkowo musisz zjeść coś ode mnie. Uśmiechnęła się przelotnie, a potem – potem spojrzała na dziury. I krzewy. I drzewa. No dobrze. Dobrze. Byli tu w końcu, żeby pracować. - Ty kopiesz – oddelegowała obowiązki w międzyczasie. – Ja będę sadzić. – W domyśle – nie ufam, że twoje ręce nadają się do czegokolwiek więcej niż łamanie nosów. Dając Barnaby’emu chwilę, by przypomniał sobie, że jest tu, by spełnić dobry uczynek, zainteresowała się jedną z dziur już wykopanych – i niewielką, uroczo wątłą jeszcze jodełką. Bez wahania, a wręcz z niezdrowym entuzjazmem jak na to, że chodziło o brudzenie sobie kolan i dłoni, kucnęła przy drzewku, ostrożnie odpakowała je z chroniącego kępę jutowego wora, z zaskakującą delikatnością umieściła je w dołku... i z niedowierzaniem patrzyła, jak cieniutki, wiotki jeszcze pień pęka jej w dłoniach. Sam. Na pewno sam. Przecież nie złamałaby drzewka, no. Sadzenie: jodła | Próg: 60 | Nieudane k100 + 20 (botanika II) + 8 (wiedza) = 34 |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Prosty rachunek prawdopodobieństwa, proza faktów pozbawiona polotu — w przeciwieństwie do niego, Claire posiadała niedoceniany atrybut anonimowości. Przez życie sunęła na carte blanche, którą szybko zabarwił charakterystyczny tusz kłamstw spod znaku różnego rozmiaru stalówki. Były te drobne, pisane schludnie; były te kreślone na kolanie lewą ręką; były duże kleksy łgarstw, małe kropki nad i, przekreślenia, adnotacje i aberracje okruchów ciasta na pergaminie. Były w końcu — najbardziej cenione przez Finnegan — wielkie improwizacje; słowa płynące na bieżąco gęstym atramentem z przewróconego kałamarza. Sztuka polegała na odsączeniu prawdy z atramentu kłamstw — problem pojawiał się w momencie, w którym prawdy nie było w nich wcale. Widmowe pożegnanie z papierosem rozpłynęło się w powietrzu razem z wydechem; ostatnia smużka dymu leniwie powędrowała w kierunku zazielenionych koron drzew, nie machając na do widzenia swojemu stwórcy. Nie winił jej — uciekała przez Claire w sposób, w który Williamson nie mógł. Obracany w dłoni trzonek łopaty plasował się w pierwszej dziesiątce najczęstszych narzędzi zbrodni; policyjne statystyki mówiły to, o czym milczały zaciśnięte mimowolnie usta. Williamson był pewien, że zdoła stłamsić słowa, ale ciężko zachować ciszę, kiedy Finnegan mówi o nabijaniu u niej punktów, kiedy aktualnie jedyne, czego się pragnie, to nabicie jej guza. — Postarałem się w dzień, w którym uznałem, że cenniejsza będziesz na wolności, niż w kazamacie — drobna przesada, chociaż efekt zamierzony; na zapewnienie komuś odwiedzin w lochach gmachu Kościoła wystarczył pretekst. Tych w przypadku Finnegan istniała cała taczka — dokładnie tyle, ile sadzonek czekających na odnalezienie drogi do ziemi. Żeby roślina się przyjęła, grunt powinien być żyzny; jakie wartości użyźniające miałoby ciało Claire, która właśnie zdobyła się na (bez)czelność zapytania— — Za co? Łopata zaryła w ziemię głębiej; Williamson wolał mieć pewność, że jednak nie weźmie zamachu — czyszczenie pamięci Rudej i Rudszemu byłoby niewspółmiernym do satysfakcji wysiłkiem. — Finnegan, przysięgam— Uniesiona do twarzy dłoń próbowała nadać rzeczywistości trochę realizmu; uszczypnięcie u nasady nosa było marnym substytutem szklanki burbonu. — Powiedziałaś, że pod Central Artery w Bostonie handlują kryształową esencją. Tylko w nieparzyste środy miesiąca, Williamson; samo to powinno wzbudzić podejrzenia, ale nie kwestionował — jeśli istniał chociaż cień szansy, że cynk sprzedany przez Finnegan był prawdziwy, zamierzał spędzić pół nocy na obserwowaniu walk bostońskich meneli i zastanawianiu się, w jaki sposób pozbawić Claire włosów na głowie w ramach podziękowania. (Szybko). Tym razem na łopatę natarła noga — i tak zamierzał wykopać dziurę pod nową sadzonkę; równie dobrze mógł zamienić gniew w coś pożytecznego. Nie zawsze się dało, nie zawsze było warto; tym razem — pomimo różnic, które mogliby nazwać w porządku alfabetycznym — ich obojgu zależało na wspólnym celu. Żadne nie podejrzewało, że będzie to sadzenie drzewek. — Funkcjonuję na kofeinę, tytoń i złość, Finnegan. Odejmij jeden ze składników i rozpierdolę się szybciej niż Cripple Rock po trzęsieniu — trawa odskoczyła w górę razem z ziemią; Williamson dźwignął łopatę ze świeżym obciążeniem, odrzucając grunt tuż obok dziury. Za moment będą go potrzebować do przysypania korzeni; ogrodnictwo nie było tak skomplikowane, jak próbowali twierdzić cholerni O'Ridleyowie. — Hm? Słodkim? — wzrost zainteresowania uderzył o pakunek, który Claire przywlekła z sobą. — A więc to przemycasz w plecaku? Wiele wad i jedna porządna zaleta; Claire naprawdę potrafiła piec — Williamson potrafił docenić kulinarny kunszt. Szczególnie po pracy z łopatą i trzaskiem pękających gałązek w tle; lewa brew wystrzeliła w górę, kiedy właśnie włożone do jednej z dziur drzewo złamało się w pół. — Oh, Finnegan. Obyś z pieczeniem radziła sobie lepiej niż sadzonkami — jeśli pójdzie tak dalej, Ruda i Rudszy zdążą wrócić do domu na wieczorne wiadomości, a oni nadal będą przy drzewku numer dwa. — W przeciwnym razie nie wróżę ci długiej kariery. udźwig | 25 (k100) + 5 + 14 = 44 ilość wykopanych dziur: 1 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
To było trochę jak sport, rozdrażnić Barnaby’ego i zobaczyć, co się stanie. Swego czasu praktykowała to wobec niemal każdego Gwardzisty, teraz Williamson był jej bezkonkurencyjnym ulubieńcem. Karmiła swoje ego przekonaniem, że była dla niego dość cenna, by znosił jej humory – i kłamstwa. Wodziła za mężczyzną niespokojnym wzrokiem gdy pojawiało się ryzyko, że może jednak przeciągnęła strunę. Sport. Jedni w poszukiwaniu adrenaliny skaczą na bungee, ona pogrywa sobie (z) Williamsonem. Tym rrazem jednak to naprawdę nie było celowo. To znaczy – niewiedza. Naprawdę nie pamiętała. Bo kłamstwo, to, które raczył jej teraz przypomnieć, cóż – ono chyba akurat celowe było. Chyba na pewno. Resztki instynktu samozachowawczego kazały jej się nie odzywać – jeszcze nie. Niech się wygada. Niech się wyżyje na tej niczemu winnej ziemi. Lepiej, żeby cierpiała łopata i gruda czarnoziemu niż Claire. Potem jednak, gdy Finnegan się odezwała... Wyglądało na to, że pokłady jej instynktu były jednak żałośnie małe. Albo była po prostu ryzykantką. Słodką ignorantką jeśli chodzi o to, co wypada, co się powinno, i kiedy deptanie Williamsonowi odcisków to już nie tyle balansowanie na linie co radosne skakanie po polu minowym. - Naprawdę tak powiedziałam? – zapytała więc teraz ze - A z ciekawości – kontynuowała zamiast tego niezrażona, już sięgając po drzewko, już grzebiąc się w ziemi. – Skoro już tam byłeś, pod Central Artery – kopała pod sobą swój własny grób, ale z jak słodkim uśmiechem to robiła! – Czy nadal jest tam to przytulisko dla sierot? – Ani to było przytulisko, ani dla sierot – ot, parę zawszonych legowisk okupowanych przez mniej lub bardziej wstawioną biedotę. Claire pamiętała, że kiedy była tam ostatnio, przyszło jej do głowy, że tu powstaną nowe, bostońskie slumsy. Potem jednak zaczęła się wahać, zastanawiać, wreszcie uznała, że to bez sensu – że ktoś ich z pewnością przegoni zanim zdążą rozwinąć swoją menelską cywilizację, wznieść pierwsze chaty ze szlamu i gówna. Teraz była ciekawa, bo przecież nie zdążyła jeszcze zweryfikować swoich socjologicznych obserwacji – a Barnaby miał już ku temu doskonałą okazję. Potem, wzbudziwszy ewidentne zainteresowanie słodkościami, uśmiechnęła się szeroko. - Przemycasz, takie wielkie słowa. To nie kontrabanda tylko najlepsze ciastka, jakie możesz dostać w tej okolicy, Williamson – pouczyła tonem trochę tylko przemądrzałej, aroganckiej nauczycielki. – Skoro planujesz tu mieszkać to proszę, pierwsza lekcja lokalnych zwyczajów. Wystarczy być dla mnie tylko trochę miłym żeby dostać tartaletkę. Albo dwie. Jak cię polubię, to załapiesz się może nawet na serniczek. Co weekend. Z owocami z mojego sadu. Już Barnaby’ego lubiła i – chyba – oboje to wiedzieli, ale przyznanie czegoś takiego na głos to przecież słabość. A Finnegan nie była słaba. Łamała przecież drzewka gołymi rękoma. Kąśliwe uwagi Williamsona skwitowała tylko uniesionym bez wahania środkowym palcem – i jeszcze większym zacięciem na buzi, gdy sięgała po kolejną sadzonkę. Tym razem padło na świerk – wcale nie dlatego, że miał trochę grubszy pień. - Moja kariera ma się doskonale – burknęła nad rośliną. Tym razem, wkładając drzewko w dziurę, była ostrożniejsza. Sadzonka miękko spoczęła w wyznaczonym miejscu i czekała grzecznie, aż Finnegan wstępnie przysypała ją wcześniej wykopaną ziemią. - Doskonale – podkreśliła, sięgając po jałowiec i równie delikatnie umieszczając go w dziurze świeżo wykopanej przez Barnaby’ego. Sadzenie: świerk | Próg: 80 | Udane k100 + 20 (botanika II) + 8 (wiedza) = 96 Sadzenie: jałowiec | Próg: 40 | Udane k100 + 20 + 8 = 49 Do zakończenia pracy zostało: 60 – 15 (świerk) – 5 (jałowiec) = 40 |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Czasem sport — szczególnie wyczynowy; zwłaszcza w Hellridge — to nie tylko sport. Czasem przybiera formę misji samobójczej z wydłużonym terminem efektu końcowego; pewnego dnia Finnegan powie o jedno kłamstwo za daleko — wtedy zasady równej rywalizacji wylecą przez okno i niewykluczone, że Claire poleci razem z nimi. W Cripple Rock okien było niewiele, a kiedy jakieś wreszcie wyłoniły się spomiędzy drzew na horyzoncie, tkwiły stanowczo zbyt nisko; Williamson, na szczęście, bywa cierpliwy. Z defenestracją zaczeka, aż znajdą budynek z większą ilością pięter. Ewidentny niedobór tytoniu — ilość papierosów w ustach oszacowano na okrągłe zero — nie działał na korzyść ukołysania nerwów; napięte postronki wybrzuszały się pod naporem sylab, wygrywając melodię, w rytm której łopata dziurawiła ziemię, ciemne grudki gruntu rozsypywały się na boki, a spojrzenie oderwało od świeżo wykopanego dołka dopiero, kiedy Finnegan zaczęła przeciągać strunę. Jedno musiał jej przyznać; zdumienie odgrywała kapitalnie — gdyby od lutego nie obserwował aktorskiego kunsztu Vandenberg, mógłby się nabrać. — Przytulania było sporo — i nie tylko, sądząc po dźwiękach; akustyki pod arterią mogłaby pozazdrościć niejedna filharmonia na Wschodnim Wybrzeżu — Ale sierot nie widziałem. Inaczej: każdy, kto trafiał w tamto miejsce, był sierotą; jeśli nie przez pokrewieństwo, to życiową. Brutalne? Być może. Prawdziwe? Zdecydowanie. Łopata uderzyła w ziemię i — sądząc po głuchym szczęku oraz stawionym oporze — trafiła w coś twardego; trzy kontrolne stuknięcia odgarnęły cienki skrawek gleby na boki, ukazując szary grzbiet kamienia. Wersja Williamsona sprzed czterdziestu sekund uznała, że to żadna przeszkoda — przecież może go wykopać. Teraźniejsza wersja Williamsona — po czterdziestu sekundach okopywania ziemi z każdej strony i odkrywaniu, że szary kamień był wszędzie, więc tak właściwie to nie kamień; to głaz — uznała, że to pierdoli. — Finnegan, Rudą oszukasz, Rudszego oszukasz, ale mnie nie oszukasz — cztery kroki na lewo ziemia była miękka i gotowa na wykopanie świeżego dołka; jedno zamachnięcie łopaty wystarczyło, żeby udźwignąć na szpadlu spory kawał świeżej gleby — na górze nadal miała kępki trawy. — Wypieki spod twojej ręki mają wiele walorów smakowych, a największym z nich są magiczne dodatki. Co wylądowało w tych? Jeśli coś na rozluźnienie, może przygarnąć dwa kawałki; napięcie w ramionach coraz dosadniej zaczynało upominać się o uwagę. Claire zapełniała dołki z wprawą, którą postanowił docenić pięcioma sekundami obserwacji — na botanice znał się tak samo dobrze, co sanskrycie (więc wcale), ale jedna z sadzonek wyglądała na większą i chętną do współpracy. — Doskonale. Noga naparła na metal łopaty; świeży skrawek ziemi wybrzuszył się pod naporem szpadla, obiecując nową dziurę dla krzewu. Krótka przerwa w słowach trwała niespełna minutę — Williamson po kilkudziesięciu sekundach namysłu uznał, że zaryzykuje. Claire znała okolicę; mogła coś słyszeć na temat rynku nieruchomości. — Skoro zamierzasz zaopatrywać mnie w serniczek — to nie kwestia czy, ale kiedy. — Słyszałaś o domach w okolicy na sprzedaż? Oczekiwania nie były wysokie; mógł być do odświeżenia albo małego remontu — byleby miał spore podwórko i jeszcze więcej drzew dookoła. Jezioro za płotem mile widziane; sąsiedzi? Wręcz przeciwnie. udźwig | 17 (k100) + 5 + 14 = 36 udźwig druga próba | 67 (k100) + 5 + 14 = 86 ilość wykopanych dziur: 2 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Gdyby wiedziała, jakim torem biegną przemyślenia Barnaby’ego, machnęłaby ręką i stwierdziła, że przesadza. Dramatyzuje. Że w ogóle denerwuje się zupełnie bez potrzeby. Ona, dla odmiany – bagatelizowała. Bagatelizowała dużo i chętnie, być może też trochę naiwnie. Claire jednak nie była naiwna. Ona po prostu nie przejmowała się na zapas. A teraz przecież nie miała się czym przejmować. Williamson trochę się pozłości. Ona poudaje, że nie wie o co. Koniec sceny, kurtyna. Przez chwilę zajęła się tym, czym powinna. Jedna roślina, druga roślina, zaraz – moment przerwy, bo Barnaby się guzdrał. Klapnęła na tyłek tuż obok świeżo posadzonego iglaka, przedramieniem zgarnęła z czoła włosy, otrzepała rękawice z ziemi – z przyzwyczajenia raczej niż faktycznej potrzeby. I tak je przecież zaraz znowu usyfi. Przyglądała się nierównej walce Williamsona z czarnoziemem – i westchnęła teatralnie, gdy drążył temat jej wypieków. Jakby naprawdę nie chciała o tym rozmawiać. Jakby naprawdę komplement – dla wygody uznała, że to rzeczywiście był komplement – Williamsona robił jej krzywdę. - Jesteś nieznośny – skwitowała i pokręciła głową. – Gruszki. Winogrona. Borówki. Brzoskwinia – wymieniła zaraz potem niewinnie, nie wchodząc w szczegóły. Bo rozmawianie o tym było przecież nudne, zupełnie niepotrzebne, skoro można było po prostu... - Zrób sobie przerwę, Barnaby – rzuciła słodko. – I po prostu weź jedno. Albo dwa. – Wzruszyła ramionami. Niech wie, że miała gest. – Słowo skauta, że nie dopadnie cię potem depresja. Nie zapłaczesz się tu na oczach wszystkich, nie rozniesiesz w ślepej złości tych naszych delikatniutkich, świeżo posadzonych drzewek, i na pewno nie będziesz rozpamiętywał wszystkich błędów swojego życia przez kolejne trzy noce – zawahała się. – No, przynajmniej nie będziesz robił tego bardziej, niż pewnie robisz na co dzień – dodała niewinnie. Claire Finnegan nigdy nie była skautką, ale wszystko, co powiedziała, było akurat prawdą. Nie dodała do swoich słodkości niczego nieprzyjemnego. Najgorsze, co mogło spotkać Barnaby’ego, to szalejąca wdzięczność za rozkoszne towarzystwo Claire. Ewentualnie potrzeba poprzytulania się. Jakby na potwierdzenie swoich słów sama ochoczo sięgnęła do plecaka, by wyciągnąć pierwsze ciastko z brzegu. Nieduży kawałek gruszkowej tarty niemal rozpadał się w palcach, taka była delikatna. Claire schrupała ją z ochotą, patrząc przy tym Barnaby’emu prosto w oczy – z wyzwaniem, które przecież musiał podjąć, bo jeśli nie podejmie, kolejną plotką jaką usłyszy pół Saint Fall będzie to, że Williamson ma cykora. Westchnęła bezgłośnie, gdy już pierwsze kęsy słodziutkiej gruszki ukoiły jej galopujące myśli i oplotły ją mięciutkim poczuciem bezpieczeństwa – takim, jakie zazwyczaj zapewniał jej tylko własny dom. I, czasami – tylko czasami – towarzystwo Joela. Nim uporała się z ostatnimi kęsami ciasta, Barnaby przygotował dla niej kolejne dwa dołki – trzeci dostała nadprogramowo, w prezencie od Rudsze... Od Igora. Igora. Westchnęła cicho i przeciągnęła się leniwie. - Przerwa, Williamson. Serio – zarządziła i znacząco wskazała na plecak. Mógł sobie w nim pogrzebać, nie miała niczego do ukrycia. Sama znów pozbierała się w kucki, z sadzonek przygarnęła kolejne – bez, bez i nie-bez, bo jałowiec – i znów zabrała się do pracy. Obejrzała się na Barnaby’ego tylko raz, gdy spytał o dom. Czyli to teraz tak? Że nawet zapyta ją o zdanie? Świat staje na głowie. - Pewnie bardziej pod lasem niż w samym mieście, co? – spytała retorycznie. Williamson z pewnością wyglądał na takiego bardziej pod lasem. – I kawał ziemi? – Na takiego też wyglądał. Ostrożnie układała najpierw pierwszy, potem drugi bez w wykopanych dołkach – i myślała. - Jest taki jeden dom – rzuciła wreszcie, uklepując jednocześnie ziemię wokół sadzonek. – Dosyć stary, ale to akurat plus – porządna robota, nie to, co teraz. Solidne mury, świetny ogród – no, potencjał na świetny ogród. Altankę. Staw nawet, jeśli masz taką fantazję. Wyciągnęła się po trzecią sadzonkę – jałowca – i sapnęła cicho, przyciągając ją sobie bliżej. - Tylko, że miałbyś tam kupę roboty. Sprzedają go dosyć tanio, właśnie dlatego, że to... No, nie rudera. Ale bez generalnego remontu raczej się nie obędzie. Nie pamiętam, kto tam mieszkał wcześniej, chałupa strasznie długo stała opuszczona. Ale... No, jest fajna. Na obrzeżach. Moim zdaniem, warta wysiłku, jeśli ma się pieniądze, chęci i czas. – Wzruszyła lekko ramionami. W te pierwsze nie wątpiła, wszak rozmawiała z Williamsonem. Pozostałe dwie były dyskusyjne, ale skoro Barnaby myślał o przeprowadzce już tak poważnie, to może i one się znajdą. Kilka grzebnięć w ziemi później jałowiec pysznił się już obok niewielkich jeszcze bzów, a całość... Claire uniosła głowę i zerknęła wzdłuż alejki. No, jakoś to już wyglądało. Całkiem nieźle, jeśli ją zapytać. - Kiedy w zasadzie chcesz się tu przenosić? – spytała, dając spokój teatralnym uszczypliwościom i zerknęła na Barnaby’ego ze zwyczajną ciekawością. – Już, jak najszybciej? – Przekrzywiła głowę lekko. Nie zamierzala wtykać nosa w nieswoje sprawy, sam jednak poruszył ten temat – a ona skłamałaby twierdząc, że myśl o posiadaniu go bliżej jej nie cieszy. Lubiła go przecież. Zabawnie byłoby móc co któryś weekend spędzić razem w znajomym, bezpiecznym lesie. Claire odetchnęła cicho i uśmiechnęła się przelotnie do własnych myśli. Partyzantka ogrodnicza: Sadzenie: jałowiec | Próg: 40 | Udane 33 (k100) + 20 (botanika II) + 8 (wiedza) = 61 Sadzenie: bez czarny | Próg: 80 | Udane 65 (k100) + 20 (botanika II) + 8 (wiedza) = 93 Posadzono dwa bzy. Do zakończenia pracy zostało: 40 – 5 (jałowiec) – 30 (2x bez czarny) = 5 Cukiernicze niespodzianki: Plecak Claire jest pełen niespodzianek, losujmy więc! Słodkości do wyboru to:
Proponuję rzut k3, w pierwszej rundzie z szansami na: 1 – tartę gruszkową 2 – tartaletkę z winogronami 3 – muffina z borówkami Wylosowane ciastko: tarta gruszkowa |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Dość o nerwowości, stłamszonym gniewie i osiemnastu sposobach na zastosowanie trzonka łopaty — poza tym właściwym. Czas na przymierze faktów, a te przemawiały na korzyść dzielnego dźwigania pozornej niewinności Finnegan; połowa sprzedawanych przez nią cynków bliższa była pierwiastkowi chemicznemu, z którym dzieliły nazwę, niż przydatnym informacjom, ale nawet Claire miała swoje momenty. Każdy był nałogowcem — Williamson uzależnił się od tytoniu, Finnegan od kłamstw. Niewinność zakopała się w ściółce i zniknęła pod przyklepywaną łopatą ziemią; ciche mhm na proste, charakterologiczne stwierdzenie — był nieznośny, co nowego? — zbiegło się w czasie z zasypaniem gruntem jałowca. — Często to słyszę — i gówno sobie z tego robię; ludzie mieli wiele skaz — i chociaż nieumiejętność znoszenia wydestylowanej prawdy na własny temat to nie tyle wada, co słabość — a rolą Williamsona nie było dbanie o ich samopoczucie. Na odblokowanie tego przywileju należało zasłużyć; Finnegan i plecak pełen wypieków byli na dobrej drodze. Świeża próba wykopania kolejnego dołka pod sadzonkę znów napotkała opór gruntu — Claire wyczuła moment, zasiadając na trawce jak królowa poszycia leśnego i nie spiesząc się z udzieleniem konkretnych odpowiedzi. Jej dłoń gmerała chwilę w sekretnej zawartości pakunku; Williamson w tym czasie z impetem wbił łopatę w ziemię. Przerwa w rzeczy samej. — Wiesz — brud na dłoniach mierził; jeśli plan przeprowadzki do Cripple Rock z potrzeby ucieczki przed ciężarem betonozy miasta zamieniał się w rzeczywistość, Barnaby powinien przyzwyczaić się do widoku smug na dłoniach. — Wszedłem kiedyś w posiadanie niestandardowych dodatków do ciasta. Jeśli będę chciał je wykorzystać, wiem, komu zlecić misję. W tym hrabstwie Williamsonów było kilku, ale Finnegan miała pecha spotkać tego, który stchórzył tylko raz — w małżeństwie. Dłoń bez wahania zanurzyła się we wnętrzu plecaka, na oślep wyławiając kształt najbardziej wypiekopodobny; po kilku sekundach naocznie stwierdzał, że to muffinka. Z borówkami z upraw rodziny Padmore. Kurwa mać. Przeszłość doganiała go nawet na trawniku w Cripple Rock; ciało ciężko opadło na świeżo zazielenioną ziemię, kiedy wzrok próbował policzyć fioletowe, soczyste borówki. Ile ich było; tyle, ile lat małżeństwa z Daisy? Tyle, ile razy ją zdradził? Tyle, odkąd nie żyła? Wgryzienie w ciasto było zbyt energiczne, sok zbyt słodki, wdzięczność zbyt gwałtowna, żeby płynęła z umysłu; jej źródło zaczynało się na języku. — M—mhm, dzięki. Idealnie, gdyby działka sąsiadowała z jeziorem — dlaczego? Bo mogła; bo coraz lepiej pływał; bo istniał ktoś, kto doceniłby, gdyby— — Dom ma taras? Jeśli nie, żadna szkoda; Williamson zleci budowę. Wdzięczność przybrała na sile, ale tym razem nie był zasługą muffinki — Finnegan naprawdę mu pomogła i zasłużyła na lekkie poklepanie po ramieniu; dobra robota, a teraz zapierdalaj sadzić gruszki. — Nie brzmi źle. Lubię naprawiać to, co zepsute. Może w ten sposób łudzi się, że pewnego dnia ktoś naprawi jego; może nie potrafi odpoczywać przez nicnierobienie — dłonie od zawsze szukały zajęcia, nawet pod groźbą zdobycia kilku nadprogramowych drzazg. — Wyślesz mi adres? Zrobię rekonesans. Po powrocie z Monako powinien móc wyrwać kilka godzin; jeśli dostrzeże potencjał, w tydzień dopną umowę, a Williamson oficjalnie pożegna się z mieszkaniem w samym centrum. Jeszcze nie wymyślił, co z nim zrobi — to temat dla Richiego; potrafi zamienić nieruchomość w dochodowy biznes na granicy wyższego progu podatkowego. Ostatni kęs muffinka zniknął w ustach; dłonie otrzepały się z fantomowych okruszków, przygotowując na świeże starcie z łopatą. — Koniec czerwca byłby idealny. Jeśli mam doprowadzać dom do stanu używalności, warto skorzystać z ciepłych miesięcy. Szczególnie w Maine; jesień napłynie razem z pierwszymi sztormami, które znów zamienią pogodę w pełnoetatowe gówno. Sama myśl sprawiła, że Williamson podważył porządną kupkę ziemi — nowa dziura pojawiła się szybciej, niż zerknięcie na zegarek. Miał pół godziny, wdzięczność na ustach i parę w łapach — dźwignięcie nowego poletka ziemi nie było żadnym wyzwaniem. — Do roboty, Finnegan. Dwie sadzonki i ukręcę tu rytuał, żeby nikt nie zadeptał pracy naszych rąk. Chwila zawahania; dwie kolejne na przeanalizowanie ostatniej godziny — nie widział pentakli ani magii w użyciu, ale odkąd na pole bitwy dotarła Claire, poświęcał pozostałym szczątkową uwagę. Teraz wzrok sam pomknął w kierunku źródła zawahania; zmarszczone brwi nie sugerowały odpowiedzi. — Bo Ruda i Rudszy są magiczni? Jeśli nie, ich strata. udźwig | 2 (k100) + 5 + 14 = 21 udźwig druga próba | 73 (k100) + 5 + 14 = 92 ilość wykopanych dziur: 2 k3 na ciastko: 3, muffinka z borówkami Padmorów, bo oczywiście, że jem owoc od rodziny martwej żony |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Było parę słów, które działały na Claire jak klucze do skrzyneczki pełnej skarbów. Takim słowem było wycieczka – w zestawieniu z kilkudniowa i dzicz sprawiało, że policzki Finnegan rumieniły się rozkosznymi rumieńcami, a sama Claire przypominała sobie, że są jeszcze na świecie rzeczy, które ją cieszą. Takimi słowami były ogród, sad czy bo mam taką roślinkę... – każde z nich przestawiało zapadkę w głowie Finnegan, spychało codzienną zadziorność (złośliwość?) na drugi tor i zastępowało ją dziecięcą niemal ekscytacją. Takimi słowami były pszczoły, gołębie, słyszałem taką plotkę i... - Niestandardowe dodatki do ciasta – powtórzyła i oczy zalśniły jej jasno. – Doskonale. Świetnie. Wiesz gdzie mnie szukać – zgodziła się bez wahania na propozycję, której jeszcze wcale jej nie złożył, ot, zasugerował tylko możliwość. Dla Claire to było już jednak postanowione tak samo jak to, że Barnaby się przeprowadzi do Cripple Rock – on dołączy do grona lokalnych wsiowych rezydentów, ona położy łapy na egzotycznych składnikach, jakiekolwiek by one były. Nie było tu pola do dyskusji. W którejś chwili wydawało jej się, że mina Williamsonowi trochę zrzedła; że kąciki ust drgnęły mu, jakby rwąc się do gorzkiego grymasu; że w oczach pojawił się jakiś dziwny cień. Ton głosy Barnaby’ego był jednak jak zwykle, temat domu ciągnęli dokładnie tak, jak przedtem, musiało jej się więc tylko wydawać. - Jezioro za płotem to już trochę myślenie życzeniowe, Williamson. Obawiam się, że będziesz się musiał jednak fatygować do lasu. To ci dobrze zrobi, nie zdziadziejesz – stwierdziła słodko. – Ewentualnie po prostu sobie jakieś wykop. Stać cię. Przeciągnęła się leniwie. - Taras jest – przytaknęła. – Aktualnie pewnie zarwany w przynajmniej trzech miejscach, jak cała reszta tego syfu, ale jest. Miałbyś od czego zacząć. Na pytanie o adres bez zastanowienia pokiwała głową. - Napiszę ci. I zrobię nawet więcej, skoczę tam jutro po pracy i jak ktoś się będzie kręcił, to trochę popytam. – Oboje wiedzieli, że jak chciała, Claire była w pytaniu doskonała – a że akurat chciała, to miała spore szanse dowiedzieć się więcej, niż mógłby dowiedzieć się Barnaby, zadając dokładnie te same pytania. Wyjątkowo nie oczekiwała za swoją pomoc wdzięczności. Ot, gest z dobroci serca. Wciąż było ją na takie stać. Pokiwała głową na czerwiec. Nic nie mówiła, bo niewiele było do dodatnia. Czerwiec to rzeczywiście był dobry miesiąc. Moment w sam raz, by urządzić się na nowym miejscu jeszcze zanim wszystko zostanie jedną wielką breją szlamu. Barnaby pogonił ją do pracy i Claire parsknęła cicho, posłusznie jednak zbierając się w kucki i przepełzając do świeżo wykopanych dziur. Po drodze otrzepała ręce i porwała ostatnie na dzisiaj sadzonki. - Trochę późno na takie obawy, co? – stwierdziła kąśliwie na nagłą ostrożność Williamsona. – Magiczni – uspokoiła go jednak zaraz, z werwą wtykając najpierw jedną, potem drugą młodziutką sosnę i żwawo przysypując sadzonki. Dwa drzewka później sapnęła cicho, wyprostowała się, przeciągnęła leniwie. Alejka wyglądała dobrze – dać jej parę miesięcy, zaczekać, aż wszystko się zazieleni, będzie pięknie. Za parę lat – może lepiej niż przedtem, przed całym tym syfem. Znów zanurkowała w plecaku, wyciągnęła ciastko – i zawahała się tylko raz, tylko jedną krótką chwilę. Zaraz potem, nim zdążyła się rozmyślić, wgryzła się w brzoskwiniową przekąskę. A mogła się rozmyślić, bo z brzoskwiniami było przecież bardzo różnie. Tym razem – słodko. Miękko. Ciepło. Tak, jak kiedyś czuła się przy mężu (wciąż trudno było jej uwierzyć, że potrafiło tak być; wciąż próbowała udawać, że wcale za tym nie tęskni). Tak, jak zawsze czuła się przy bracie (wciąż tak strasznie jej go brakowało. Spojrzała na Barnaby’ego z namysłem. - Uwaliłeś się – stwierdziła odkrywczo. Z brzoskwiniami było różnie. Brzoskwinie były zdradliwe. Tym razem brzoskwinie kazały jej wyciągnąć chusteczkę, poślinić delikatnie, łagodnie zetrzeć smugę ziemi z policzka Williamsona; miękko przygładzić mu rozczochrane, sterczące na wszystkie strony włosy; musnąć opuszkami palców jego policzek i uśmiechnąć się przelotnie tuż przed tym, nim cofnęła rękę. Brzoskwinie były zdradliwe, ale Claire je lubila. Pozwalały jej czasem czuć się tak, jak nie czuła się już od bardzo, bardzo dawna. Partyzantka ogrodnicza: Sadzenie: sosna | Próg: 40 | Udane 59 (k100) + 20 (botanika II) + 8 (wiedza) = 87 Sadzenie: sosna | Próg: 40 | Udane 29 (k100) + 20 (botanika II) + 8 (wiedza) = 57 Do zakończenia pracy zostało: 5 – 10 (2x sosna) = –5 > Praca zakończona Cukiernicze niespodzianki:
Runda druga: 1 – 2 – tartaletkę z winogronami 3 – muffina z borówkami Wylosowane ciastko: ciastko z brzoskwiniami |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 220
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
W zestawieniu walki o uwagę, Williamson właśnie wysuwa się na prowadzenie. Gdyby Finnegan miała uszy — ma, anatomiczny szczegół — zastrzygłaby nimi z wnikliwą ciekawością lista, który zastanawia się, ile wycieczek do kurnika go czeka. Wypieki były wytrychem do skupienia Claire; sztuka polegała na wpleceniu słów—kluczy w wypowiedź tak, żeby nie zabrzmieć na wariata. Albo fanatyka cukiernictwa — więc właściwie, patrz punkt pierwszy. — Popracuj nad umiejętnościami negocjacji, Finnegan. Powinnaś podyktować cenę usługi, a teraz? — wbita w ziemię łopata była dobrym wspornikiem; oparte o nią ramię to dźwig dla dłoni, która wyławia ze zmaltretowanej paczki papierosa. — Za późno. Jeśli upieczesz, zrobisz za frajer. Pstryknięcie zapalniczki przypieczętowało układ — jedno zadanie z nieskończonej listy mniej. Finnegan dzielnie wzięła się za zapełnianie dziur; Williamson tym razem rozpoznał obie wsadzane w ziemię sadzonki — sosny były charakterystyczne, malutkie i pełne obietnicy na przetrwanie zimy w Maine. Zaciągnięcie dymem pomogło w egzorcyzmowaniu posmaku borówek; minęły lata, wina za śmierć nie przeminie nigdy — nie chciał przywoływać duchów przeszłości do miejsca, z którym wiąże plany na przyszłość. Jakkolwiek krótka — i pozbawiona linii brzegowej — by nie była. — Są tu jeziora, kiedyś w jedno wpadłem. Na swoje usprawiedliwienie, goniła mnie lewitująca czaszka — nomenklatura nieistotna; stawy są chyba mniejsze, sadzawki płytsze — to, co widywał w Rezerwacie i od czasu do czasu obchodził na misjach Gwardii, zdecydowanie było jeziorami. Niezbyt duże, ale podobno rozmiar nie ma znaczenia; na potrzeby własne preferowałby nawet kameralne. Dłoń — dogaszony w połowie papieros właśnie wrócił do paczki, a wzrok powędrował w kierunku magicznego plecaczka Finnegan — zastygła w bezruchu, kiedy Claire wspięła się na wyżyny bezinteresowności. Nie prosił o pomoc (kiedy o cokolwiek prosiłeś?) — wyszła z propozycją i nie zamierzał być powodem, dla którego nigdy nie złoży jej ponownie. Dziękuję, powiedziałby ktoś mniej poharatany; ktoś, kto dorastał w przekonaniu, że wrażliwość to słabość. — Skoro nie masz co robić z czasem wolnym, droga wolna. Tylko negocjacje ceny zostaw mi — lekkie uniesienie brwi było wyznaniem podejrzenia, że Finnegan zrobi dokładnie to — zacznie negocjować, jakby od finalnej oferty zależały losy magicznego świata. Ona pokiwała głową, on nią lekko pokręcił; przez chwilę grali w pantomimę przeciwności. Wzrok przespacerował się w kierunku pogrążonych w rozmowie pracowników; Ruda i Rudszy też kończyli pracę — alejka naprawdę wyglądała znośnie. Zamiast połamanych krzaków i wyrwanych z korzeniami drzew, wzdłuż dróżki rozścielano dywan ze świeżych sadzonek; za kilka lat będą jedynymi świadkami tego spotkania — niemymi nosicielami wspomnień o ludziach, którzy odeszli. Przynajmniej jeden z nich. — Nie używaliśmy magii, Finnegan — jeszcze; w plecaku nadal tkwiły świece, pentakle ukrywały się pod materiałami koszulek, świat udawał na wskroś zwyczajną kalkę samego siebie. — Poza tym nigdy nie jest za późno na czyszczenie pamięci. Dokładnie za to mu płacili. Łopata została tam, gdzie wbił ją w ziemię — krok w kierunku plecaka był krokiem w stronę ukrywanych przez Claire wypieków; co tym razem wyłowi z torby tajemnic? Dłoń uchwyciła pierwszą, kruchą strukturę — dopiero w świetle dnia mógł zidentyfikować owoc. Gruszka rzeczywiście wyglądała na puszystą, tarta na smaczną, a— Finnegan na stęsknioną bliskości. Pierwszy gryz ciasta wypełniał usta — słodycz gruszki rekompensowała ochotę cofnięcia głowy, kiedy wyciągnięta w jego stronę chusteczka reprezentowała wszystko, czemu się sprzeciwiał Williamson; troskę, dotyk, sprzeciwienie się podstawom higieny — muśnięcie na skórze powinno wzbudzić niechęć. Cholerna tarta przywoływała poczucie bezpieczeństwa. Inne matki w ten sposób wycierają brud z twarzy dzieci; jego matka nie robiła tego nigdy. Inne matki uczą swoich synów, że nie muszą wahać się, kiedy ktoś okazuje im troskę; jego matka— — Kolejnym razem— Zacisnął palce zbyt mocno; kilka skrawków tarty spadło w mech i wkrótce ucieszy lokalną kolonię mrówek. — Po prostu pokaż, gdzie. Ramię otarło policzek; zaciśnięte zęby wprawiły mięśnie szczęki w ruch — szorstki zarost nie był żadną osłoną. — Co jeszcze ukrywasz w plecaku? Wezmę jedno na drogę. Można czuć się bezpiecznie i posępnie; wystarczy być nim. k3 na ciastko: 1, tarta z puszystą gruszką, bezpiecznie mi |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Roześmiała się. - Cena usługi? Williamson, są rzeczy ważniejsze niż pieniądze – stwierdziło lekko. Prosta prawda, może zupełnie Williamsonowi obca – wszak miał nazwisko takie, jakie miał; niewątpliwie od dziecka słuchał czegoś zupełnie przeciwnego. Pieniądze, wpływy, nazwisko jako triada najważniejszych cnót. Claire to rozumiała. W pewnym sensie – podzielała. Po prostu nie aż tak skrajnie. - Kiedy upiekę – podkreśliła słodko. – Nie zająknę się nawet o zapłacie, bo wystarczy mi sama możliwość spróbowania czegoś nowego. – Wzruszyła lekko ramionami. Nie była idealistką, jej ulubione słowo na i to raczej interesy – zielone nie były jednak jedyną walutą, którą przyjmowała. Może i nie dostanie zapłaty od ręki, była jednak pewna, że jeśli po czasie będzie czegoś potrzebowała, z pewnością się z Barnabym dogadają. Miała czasem bardzo dużo wiary. Była naiwna? Może. Może też. Abstrakcja, biorąc pod uwagę czym i jak długo się zajmowała. Może to właśnie dlatego pokusiła się o bezinteresowną pomoc. Ot, poryw dobroci serca – bo, wbrew temu co lubił twierdzić Joel, Claire serce miała, zresztą całkiem duże. Po prostu miejsce Flemminga w nim było kwestią dyskusyjną i raczej drażliwą. Na podejrzliwość Barnaby’ego finalnie przewróciła oczami. - Bez obaw, Williamson. Wiem, że jesteś dużym chłopcem i z tym poradzisz sobie sam – rzuciła kąśliwie i pokręciła głową z rozbawieniem. Gdyby go nie lubiła, już dawno swoje kontakty z Gwardią ograniczyłaby do Orlovsky’ego. Był znacznie mniej upierdliwy – i znacznie bardziej empatyczny. Na wspomnienie czyszczenia pamięci westchnęła tylko teatralnie. Nie pochwalała, ale o różnicach światopoglądowych czasem nie opłacało się dyskutować. A może po prostu zwyczajnie nie miała ochoty na podobne dysputy. Słodycz brzoskwini stępiła ostre ranty. Dotyk stał się miękki – nie, w zasadzie w ogóle się stał. Bliskość wymuszona ciastkiem – bliskość, o którą w innym przypadku by się nie pokusiła. Była dość śmiała, nie była jednak dość bezczelna. Przynajmniej nie tutaj. Nie teraz. Nie wobec Williamsona. Barnaby spiął się zupełnie niepotrzebnie. Claire westchnęła cicho. - Uspokój się, Williamson – rzuciła miękko, cofnęła jednak ręce. Przekrzywiła głową lekko i przyjrzała się mężczyźnie spokojnie. – Naprawdę nic by się nie stało, gdybyś raz na jakiś czas pozwolił sobie być po prostu człowiekiem, a nie... – Zawahała się. – Williamsonem. Wyjęcie kija z dupy może na początku boleć, potem jednak zwykle jest miło. Słowo. – Uśmiechnęła się przelotnie. Jej czułość, choć wymuszona, miała całkiem naturalne podstawy – podstawy wyjątkowo nie w niecnych zamiarach, co zwyczajnej, ludzkiej empatii i trosce, a więc w uczuciach z którymi Barnaby miał relację wyraźnie trudną. Zupełnie niepotrzebnie trudną, gdyby ktoś ją zapytał o zdanie. Sam Williamson z pewnością tego nie zrobi. Powrót do tematu słodkości był dywersją niezbyt zgrabną i niespecjalnie subtelną, Claire gotowa była jednak za nią podążyć. Nie jej rolą było walczyć z demonami Barnaby’ego. Ani Williamson nie dał jej do tego prawa, ani – chyba – sama Claire wcale takiego przywileju nie chciała. Moment, w którym Barnaby dopuściłby ją tak blisko oznaczałby, że byłby równie blisko Finnegan – a Claire chyba nie była na to gotowa. Nie była pewna, czy w ogóle z kimkolwiek na podobną bliskość była gotowa. Pomoc przyjmowała ostatnio przecież tylko od Arlo, a i to tylko dlatego, że znali się od dzieciaka. Barnaby poprosił o jedno, Claire wyciągnęła ciastka dwa. Na borówki reakcję miał niemal alergiczną, zamiast muffinów oddała mu więc ostatni kawałek tarty i ciastko z winogronami. Przepakowała je do jednego pudełka i wcisnęła Williamsonowi w ręce. - Nie marudź, zmieścisz – podsumowała, nie dając mu szansy na protesty. Był dużym chłopcem, jedno ciastko to byłoby zdecydowanie zbyt mało. Tak naprawdę mogłaby oddać mu wszystko, co ze sobą przyniosła – ale na to już na pewno uniósłby się jakąś pokracznie rozumianą dumą. W efekcie resztę upchnęła z powrotem do plecaka, plecak zarzuciła na ramię. - Dobra, chodź – zarządziła, dosyć łatwo uznając, że skoro ona idzie, to Barnaby też – choć pójść mieli w swoje strony. – O tym domu ci napiszę. O innym, jeśli coś usłyszę, też. – Wzruszyła lekko ramionami. Policzmy to na poczet przyszłej pomocy sąsiedzkiej. zt x2 Cukiernicze niespodzianki: Tarta z puszystą gruszką | Tartaletki z winogronami pana McEòghaina | 2 porcje | Błogość > > do plecaczka Barnaby’ego (1 porcja) Muffiny z żółtymi borówkami Padmorów | Kruche ciastko z marmoladą brzoskwiniową i kawałkami mięciutkiej brzoskwini | |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Fiona Cavanagh
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 29
10 czerwca 1985 późny wieczór Powroty nocną porą do Broken Alley były już dla niej normą. Brak samochodu był w zasadzie upierdliwy, ale Fio straciła już nadzieję, że kiedykolwiek się go dorobi. No uwzięli się, tak delikatnie mówiąc. Dlatego zostawało jej dreptanie na piechotę, chyba że jakimś cudem udałoby jej się złapać stopa. Jednak uczciwie mówiąc o tej porze, w lesie i po ciemku, nawet gdyby ktoś jej zaproponował podwózkę, to pewnie i tak by odmówiła. Na szczęście nie musiała nawet zastanawiać się nad taką decyzją - leśna droga, będąca świetnym skrótem pomiędzy Maywater a Broken Alley, świeciła totalnymi pustkami. Była tylko Fiona, ciemność, szary świat - przezornie wypiła porcję Szarego Eliksiru - i mrok napierający na nią z wszystkich kierunków. Mimowolnie Cavanagh zadrżała. Nie, żeby było aż tak zimno, ale po prostu poczuła się całkowicie i mocno nieswojo. Chłód doskwierał swoją drogą. W ogóle wypad do Maywater skończył się zupełnie inaczej niż powinien, ale przynajmniej udało jej się ocalić nieszczęsne szpilki. Magia powstania bywała zaskakująco przydatna, kiedy przychodziło do naprawiania tego typu rzeczy. Rozejrzała się wokół, stukot obcasów brzmiał dziwnie nieprzyjemnie w tej scenerii. Może dlatego, że wokół panowała niczym niezmącona cisza... a może dlatego, że nocny świat w kolorach szarości nie wyglądał wcale ani przyjaźnie ani wygodnie. Fiona naprawdę była przyzwyczajona do nocnych spacerów. Ile razy wracała sama do domu po zmianie w Chyżym? Rzadko kiedy miała je z bratem, by odwiózł ją do domu, a reszty pracowników nie chciała angażować. Mieli domy, rodziny, każdy w środku nocy chciał jak najszybciej trafić do domu. Fiona też, ale to wcale nie była jej wina, że nie miała ani samochodu ani licencji na jego prowadzenie. Jedyny plus był taki, że nikt jej nie napadł, gdy teraz szła leśną drogą. Chociaż profilaktycznie kupiła sobie gaz pieprzowy. Bo przecież wszystko mogło się zdarzyć i wolała być ubezpieczona. Kurs samoobrony był przydatny i cieszyła się z niego, ale nadal nie wierzyła, że dałaby sobie radę. Jedna szansa na milion wycelować dobrze i walnąć w jaja. Słabe szanse mimo wszystko. Zorientowała się, że coś jest nie tak, kiedy szarość ulicy nagle pojaśniała. Zaraz potem jej uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk jadącego samochodu - czyżby jakiś szaleniec wybrał się na przejażdżkę o tej porze? Hmmm, może wbrew temu, co sądziła, wcale nie było tak późno. Przesunęła się bardziej na brzeg jezdni, by czasem delikwent w nią nie wjechał. Nie miała ochoty skończyć ani w rowie ani jezdni w wersji naleśnika. Napięła jednak wszystkie mięśnie, kiedy samochód ewidentnie zaczął zwalniać. Przesunęła torebkę na przód siebie, z odruchu sięgając po swój gaz pieprzowy. Jedź człowieku i mnie zostaw. Pomyślała w duchu, jednak Piekło nie byli łaskawe. Fiona odwróciła się powoli w stronę samochodu, który zatrzymał się przy niej. Powinna zacząć biec, ale życzę serdecznie powodzenia w bieganiu na szpilkach - te Cavanagh wcale nie były takie niskie. Dlatego zacisnęła mocniej dłonie na puszeczce, patrząc na kierowcę - przez cholerny eliksir jednak ciężko jej było cokolwiek sensownego dostrzec. Przynajmniej nie świeciła oczami. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : alchemiczka, barmanka i wokalistka