Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
First topic message reminder : SALON Salon w mieszkaniu pod numerem szóstym nie wyróżnia się absolutnie niczym — i być może to czyni go wyróżniającym się. Już na pierwszy rzut oka przypomina miejsce, do którego ktoś dopiero się wprowadził, chociaż obecny lokator mieszka tu od prawie sześciu lat; nieliczne, neutralne obrazy na pociągniętych ciemną farbą ścianach były wyborem kogoś, kto wie, jak łączyć z sobą kolory i jednocześnie nieszczególnie przejmuje się tym, że żaden z nich nie niesie osobistych wspomnień. Na próżno szukać w salonie rodzinnych zdjęć w ramkach i przypadkowo porzuconych przedmiotów; wszystko ma tu ściśle określone miejsce oraz funkcję. Na jednej ścianie przykręcono dębowy regał, który zajmuje kilka równo ułożonych książek, głównie klasyki literatury angielskiej — sądząc po nienagannych grzbietach, nikt ich nigdy nie przeczytał. Centralnym punktem salonu jest brązowa, skórzana i na pierwszy rzut oka niebotycznie droga kanapa; wbrew obiegowej i chętnie powielanej opinii, mieszkanie faktycznie ją posiada. Dwa okrągłe, metalowe stoliki, jeden kawowy, drugi na drinki, znajdują się tuż obok niej; na tyle blisko, żeby bez problemu móc sięgnąć z kanapy po karafkę zwykle napełnioną Bourbonem. Najjaśniejszym punktem, poza wychodzącymi na południe, wysokimi oknami, jest drewniany parkiet w jodełkę — próba zakrycia go ciemnym, zaskakująco miękkim dywanem spełzła na niczym, a każda plamka brudu wyraźnie odcina się na jego tle. [ukryjedycje]Rytuały w lokacji: Caecus pole antygrawitacyjne [moc: 90] nieudany lockdown [moc: 54] |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
24 — IV — 1985 Zmęczenie wszędzie; we włosach, za kołnierzem, na tylnej części języka, pod paznokciami. Wszystko było ze zmęczenia, bo zmęczenie było wszystkim. Lśniące panele salonu odbijały sylwetkę, ale nie twarz; tym lepiej — nie potrafił spojrzeć sobie w oczy, odkąd Ben— (jesteś pierdolonym egoistą) —zniknął z pola widzenia, nie oglądając się za siebie. Ubiegła noc była mirażem; kałużą pełną błota, krwi, wyrzutów, kłamstw, przemilczeń, bólu i śmierci — była koszmarem, który ktoś złapał między opuszki palców i wyciągnął przez skronie, żeby rozsmarować go po planszy rzeczywistości i powiedzieć: patrz. Patrz, Barnaby; taki obraz twój. Usypująca ramię pentagramu dłoń drgnęła; pozbawiona snu noc w kazamacie (pozbawione przyjaciela życie) nie sprzyjała dokładności. Nie pomogła rutyna — znajomy kształt na podłodze, znajoma czerwień świec w każdym rogu, znajomy chłód athame w dłoni. Nie pomogło skupienie myśli na inkantacji; wspomnienia próbowały przemknąć pod opuszczonym szlabanem, domagając się uwagi — świeże oparzenie na żebrach bolało, rozcięcie na dłoni zaczęło krwawić na nowo; przesiąkająca przez bandaż czerwień imitowała tę zaklętą w świecach. Mógłby użyć magii, uleczyć obrażenia, zatrzeć ślady własnych win, ale— Zawsze było ale; jedna sylaba, trzy litery, prosty wniosek zaklęty w osamotnionym słowie. Zasłużył. Na tępe rwanie nerwów w palcach, które mocniej zacisnęły się na athame; na pieczenie przy każdym wdechu — nieistotne, jak płytkim; jak przemyślanym; jak zbyt ostrożnym na potrzeby płuc. Ktokolwiek twierdził, że z każdą kolejną stratą jest łatwiej, nieudolnie skłamał; teraz było tylko gorzej. Ból i niepewność miały wielkość martwych planet i blask wybuchających supernowych; jeśli będzie patrzył na nie zbyt długo, straci wzrok (zmysły, życie; kto by tęsknił?) Pod przymkniętymi powiekami przelewa się złoto; kiedy była tu po raz ostatni, powiedziała, że zrobiła coś złego. (Wiesz, kto). To nic, gdyby spojrzał przez ramię, mógłby zobaczyć, że zostawiła na kanapie książkę; ja zrobiłem coś gorszego. — Antigravitatem loci inducere, intrusos repelle, resiliens superare. Znajome słowa skropliły intencję na koniuszku języka; złodziej, włamywacz, nieproszony gość — niech poczuje, czym jest próżnia. rytuał Pole antygrawitacyjne | próg 65 | k100 + 27 rzut na skutki uboczne: k60 — 11 zużywam zestaw czerwonych świec rzut na szalone drzwi: 1, tym razem śpię w salonie z tematu bez względu na efekt |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 63 -------------------------------- #2 'k60' : 25 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
26 lutego, po wydarzeniach z Criple Rock Ostry wdech. Powietrze było postrzępione na krawędziach, lodowatym ściskiem wdzierając się do płuc, jakby nie było tam dla niego miejsca. Oparte czoło o framugę drzwi pełniło funkcje punktu wspólnego z rzeczywistością — wędrówka schodami zmęczyła ją bardziej, niż powinna. Świat drgał i wirował — świat się skończył — musiała zaprzeć się otwartą dłonią o drzwi, by go zatrzymać. Mogła to jeszcze zatrzymać? Zaciśnięcie palców w pięść nastąpiło stopniowo, ręka nie była do końca pewna ruchów, jakie chciała wykonać. Powinna była— Powinna była zawrócić. Powinna zostawić go w spokoju. Powinna pozwolić, by znalazł list i powinna pozwolić mu pomyśleć, że nie wróciła. Wyżarta blizna na dłoni bolała hipokryzją; była samolubna do szpiku kości, pukając w jego drzwi — trzy razy, dla pewności i dlatego, że na więcej nie miała siły. Perspektywa, że nie ma go w domu — że jest już ciemno; że wezwali gwardzistów do Criple Rock; że ona tak naprawdę wciąż tkwi w tunelach i nigdy z nich nie wyszła — była tożsama z perspektywą, że usiądzie na jego wycieraczce i zdechnie. Jak zwierzę, które dawno powinno się uśpić, bo przeżarte magią, czuje ją głęboko w gardle; w kościach, w obolałych mięśniach i w zbyt szybko bijącym sercu. Czuje ją w chwiejącym się ciele, gdy drzwi uchylają się, a punkt oparcia drastycznie odsuwa się spod jej ręki. Ziemia się zatrzęsła, całe więc szczęście, że stoi pod framugą, policzkiem zadzierając o jej ostry koniec. Mogłaby jej rozciąć skórę, ale to tylko skóra — tylko naczynie, w dodatku niewiele warte i znacznie gorzej już dziś potraktowane. Rozcięcie biegnące wzdłuż jej uda dowodem na to, że i przez nią samą. Jestem brudna, nie wpuszczaj mnie. Wyglądał tak samo, jak nad ranem. Dla niego rano było dwanaście (trzynaście? Czternaście?) godzin temu — dla niej rano to rzeczywistość o jeden koniec świata odległa. Wyglądał, jakby był— — Głodny? Odepchnęła się od framugi i wprosiła się do środka. We wcześniej zasłoniętej ciałem dłoni, trzymana była paczka mrożonych ravioli. Ludzie w supermarkecie w Little Poppy patrzyli na nią spod byka, jednak autopilot był zbyt silny. Autopilot wciąż trwał. — Ja umieram z— Śliska krawędź prawdy i kiepski dobór słów poprzedził głośne parsknięcie, potem śmiech, jakby chciała powiedzieć — dobre, nie, Williamson? — Nigdy nie jadłam tej firmy — wepchnęła mu paczkę do rąk, wzrokiem maniakalnie krążąc wszędzie, byle nie po nim. Zupełnie, jakby to, że ona na niego nie patrzy, oznacza, że on nie patrzy na nią. — Ale nie mieli innych. Zrobiła kółko po korytarzu, jak zwierzę w pułapce krążąc od ściany do ściany. Kurtka wciąż tkwiła na ramionach; sweter pod nią był cały (i cały brudny), ale tego samego nie można było powiedzieć o rozciętych jeansach, czy rozszarpanej od magii koszulki spod spodu. Strzępki materiału zwisały to tu, to tam; zupełnie jak kosmyki włosów z czegoś, co kiedyś było kucykiem. Zupełnie, jak resztki stabilności emocjonalnej z jej— Zatrzymała się. Plecak zsunął się z ramienia, powolnym krokiem upadając na podłogę. Spakowana była na Apokalipsę, nie— — Wyjedźmy gdzieś — krótki moment, gdy spojrzała na jego twarz. Nie wyglądał już tak samo, jak nad ranem. Wyglądał, jakby przechodził przez tę samą drogę przez wieczność, co ona. — Chodź, spakujesz się, wsiądziemy do samochodu i pojedziemy gdziekolwiek, tylko nie— W kilku krokach znalazła się przy nim i próbowała chwycić jego rękę — podstawowy błąd, użyła do tego tej oznaczonej przez mordercze orzeszki. — Weź ravioli, zjemy je po drodze. Mrożone? — Zaparkowałam za rogiem, będziemy musieli jechać zatankować, ale— Jeśli próbował jej przerywać, to albo tego nie słyszała, albo postanowiła to zignorować. — Możemy pojechać do Nowego Jorku, albo do Chicago, albo wzdłuż wybrzeża ocea— Zastygła. Ocean. Lilith. Zuge. Nie potrafiła oderwać wzroku od blizny na swojej ręce. Ocean. Lilith. Zu— Cokolwiek chciała dalej powiedzieć, nie wybrzmiało. Nastąpiło zerwanie burzowej chmury — desperackie próby nabrania powietrza mieszały się ze łzami i nie składały się w żadną, nieważne jak mocno intonowaną, głoskę. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Ostry wydech, chłodna słuchawka w dłoni, głos z odłamkami szkła; kiedy sądzę, że nie możesz rozczarować mnie bardziej, ty— Przeciskane przez skręcony kabel powietrze nie musiało być prawdziwe, żeby wiedział, czym cuchnie; szkocką whisky i czymś ziemistym; czymś, co dopiero wypełzło z grobu przeszłości, żeby powiedzieć: — jedenaście straconych lat i masz tupet udawać, że— Wsparte o szybę czoło zostawi brzydki ślad; to nic. Szkło było zimne i kruche — gdyby odchylił głowę do tyłu, a potem uderzył (wystarczy raz; miał dziewięć lat, kiedy głos w słuchawce przytwierdzony był do ciała, ciało do pięści, pięść do kołnierzyka; wystarczy jedno pchnięcie), ból zagłuszyłby —bezużyteczny i przynoszący wstyd, rozumiesz?, w które wkradło się pukanie. Pierwsze (jesteś gównem); drugie (nie moim); trzecie (synem). — Całe szczęście. Cisza gęstsza od betonu, odłożona słuchawka brudniejsza od węgla, dźwięk przerwanego połączenia głośniejszy od wybuchu — stłumione echo kroków zagłuszone próbą wypełnienia płuc powietrzem. Pierwsza; ktoś zapchał nos watą. Druga; ktoś rozsypał w powietrzu szkło. Trzecia; ktoś stoi przed drzwiami. Czwarta; ktoś— — Vandenberg? — różnica między przestąpieniem progu i zakradnięciem do środka była rytualna — gdy oplatająca mieszkanie magia nie zareagowała, intruz otrzymywał awans na gościa; trzecia kategoria — Lyra — właśnie docierała do połowy salonu. — Vandenberg, nie— Spodziewałem się wizyty; odkąd półprawdy zaczęły brzmieć na półkłamstwa? Pomiędzy spodziewać i oczekiwać rozciągnięto cienką granicę; spodziewać można się najgorszego, oczekiwać najlepszego — wszystko, co pomiędzy, było— (Podartym swetrem, śladami ziemi, czymś czerwonym na spodniach; zaprzeczenie — to na pewno nie krew — z definicji było kłamstwem). Wciśnięta w dłoń mrożonka odmierzała czas; każda kropla stopionego szronu to sekunda — każda sekunda to słowo — każde słowo to krok. Zamknięte za plecami drzwi próbowały zatrzymać świat na zewnątrz; rzeczywistość, która zalała mieszkanie, była dostatecznie chaotyczna. Nigdy nie jadłam tej firmy rozpoczyna przedstawienie; grudki ziemi na posadce to tylko część scenerii, aranżacja odtwarzająca miejsce, z którego wróciła główna bohaterka — jednoosobowa widownia próbuje zrozumieć, gdzie zaczął się nowy akt; czym skończył poprzedni? (Świtem; po raz pierwszy wstała wcześniej od niego, w drodze do kuchni zakładając jego bluzę — tę samą, którą miał na sobie teraz.) Ale nie mieli innych; spektakl nie czeka na widza — znajomy tył głowy znajomym jest tylko z nazwy. Splątane kosmyki, pozostałości kucyka, zlepione loki, które— — Vandenberg. Nie słyszy (nie chce słyszeć); odstawiony na ziemię plecak jest ciężki — wyblakłe spojrzenie odkrywa, że jedno z ramion prawie się odpruło. Musiała go szybko ściągać albo ktoś za niego szarpnął, albo— Wyjedźmy gdzieś. Wzrok wraca na twarz, odległość topnieje szybciej od mrożonki w dłoni (dlaczego wciąż ją trzymasz? / Bo chciała zjeść po drodze) — nagły dotyk na ręce jest niewiele cieplejszy od zaciskanej między palcami paczki. Nie powinien spoglądać w dół, ale spojrzał; nie powinien odwracać wzroku od jej twarzy, ale odwrócił; nie powinien rano wypuścić jej z mieszkania, ale— — Vandenberg, co— Co się stało? Banalne pytanie zastyga między wargami; do zaplątanego w pory skóry kurzu, potarganych włosów, krwi (to krew, Williamson; ona krwawi, a ty—) na udzie, podartych ubrań, chaosu słów dołącza coś jeszcze. Ślad jest nowy; rano go nie było. Ślad jest świeży; nie zrobiła go sobie sama. Ślad musi zaczekać; strach nie czeka na nikogo. Nie ma już słów, ruchu, planów, chaosu, spektaklu, widowni — nie ma widoku odciśniętego na jej ciele piekła. Jest tylko strach; kilka liter, jedna sylaba i ostatnia tama, która właśnie pęka. — Lyra — jej zgubiony oddech, jego odnaleziony głos — powietrze smakuje jak stal; wkrótce zardzewieje od łez na jej policzkach. Wypuszczone z dłoni opakowanie upada na podłogę z miękkim plaśnięciem — co za dziwny, niepotrzebny dźwięk; biały szum w symfonii zdławionych prób złapania powietrza. Strach zamienia jej płuca w ścianę — każdy wdech odbija się od niej z głuchym echem i trzeba pięści, żeby— — Spójrz na mnie — wilgotna od opakowania dłoń odtwarza znajomą ścieżkę; w samochodzie przetarł szlak, teraz pewnie podąża jego śladem. Chłodne palce zatrzymują się przy skórze; to jeszcze nie dotyk — to nie może być dotyk, gdyby teraz jej dotknął, rozpadłaby się na milion ostrych odłamków (jak tamten stolik, jak to niewybite okno). Słowa — co się stało?; kiedy?; gdzie?; kto ci to— — milkną, kiedy kolejny krok zastępuje intonację; pytania są zbędne, kiedy spojrzenie próbuje uchwycić spojrzenie, a dotyk z obietnicy zmienia się w ciało. Dłoń powoli oplata nadgarstek; blizna na jej skórze porusza się razem z palcami, które — zamiast na pustce — mogą zacisnąć się na miękkim materiale bluzy. Ręka na jego piersi jest drobniejsza, niż rano; przypomina okaleczonego motyla. — Czujesz? Gdzieś niżej miota się inne, ranne zwierzę; ktoś zamknął je w piersi i zapomniał nadać imię. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Między nimi była woda. Dźwięk docierał zniekształcony, jego słowa traciły na sensie; nie na znaczeniu. Nigdy na znaczeniu; obiecała to w liście. Między nimi była woda — słony posmak łez nadawał scenerii odpowiedniego tonu. Scena została zalana; tsunami emocji zmiotło z niej aktorów, którzy tylko próbowali wykonywać swoją pracę. Nie było już nikogo, kto mógłby fabułę pchnąć do przodu. Stała w miejscu, walcząc z powietrzem, dla którego w płucach nikt nie przewidział miejsca. Jego eksmisja była szybka; mięśnie stwardniały do betonu, jakby ciało wciąż nie mogło zaakceptować faktu, że jest bezpieczne. Spojrzała na niego. Podniesiony wzrok zaczepił się o zbliżoną w stronę twarzy dłoń i zniekształcone przez wodę sylaby brzmiały znajomo. Słony posmak w ustach przypominał samochód zaparkowany w Sonk Road i słowa, które w znaczeniu przypominały brzytwy. Wtedy łzy były mżawką, teraz— Pękniętą tamą. Czujesz? — Nie. Kręciła w panice głową, dłoń zaciskając mocniej na miękkim materiale — nie czuła. Zupełnie jak z Aaronem, nie czuła, że— — Nie czuję, nie— Być może bluza była zbyt gruba; być może myśli zbyt głośne. Być może jej własne serce biło zbyt szybko i zbyt głośno; zbyt rozpędzone, zaciskało płuca w zbitą materię czegoś, co nie potrafiło wykonać swojego podstawowego celu — oddychać. Być może umarł, gdy jej nie było. Być może ona umrze — jeśli wierzyć zdrętwiałym palcom i nieuchwytnemu powietrzu, które zgubiło drogę do ust — umrze za chwilę. Być może dołączy do Zuge; za karę, że nie potrafiła jej uratować. W nagrodę, że wystarczająco już— — —nie żyje, ona— Zbyt głośne myśli w postaci strzępów — rozpadający się od magii materiał wyczerpał już swoją datę przydatności — przebijały się na powierzchnię — czy dla ciebie też jestem wodą? — a ona jeszcze mocniej zaciskała dłoń. Może wyciśnie resztki życia z materiału bluzy — może coś w niej zostało z Lyry, może osadziły się rano na niej pyłki tego, czym była, nim kolejny schodek stabilności pękł jej pod nogami. Może mogłaby wrócić do tych ustawień fabrycznych, gdyby tylko— Może pomyliła strony. Zatrzymała wzrok na wyżartym w skórze R i dłoni, która delikatnie oplatała jej nadgarstek. Spragniony tlenu umysł nie potrafił przetwarzać informacji — dotyk pod wodą był stłumiony. Zupełnie, jakby go nie było. Zupełnie, jakby jedyne, co było prawdziwe, to uderzający kowadłem strach zaklęty jak demon w jej piersi. Druga ręka poszła w ślad za pierwszą — chwyciła bluzę, zaginając materiał między zaciśniętymi knykciami — z podobnym rezultatem. Był ciepły i był miękki, i był pierwszym miejscem, do którego chciała wrócić. We wspomnieniach nie było kontroli; nie mogła wybrać, co zostaje, a co wypłukuje z pamięci przypływ. Barnaby był ciepły, Aaron był zimny. Barnaby delikatnie oplatał palcami jej nadgarstek, Aaron sztywno przyciskał ją do materaca. Ukrycie twarzy w jego piersi było potrzebą. — Nie czuję, ja— oh. Drganie, które wyłapał policzek. Jedno, delikatne i ciche, otworzyło korek. Woda zaczęła spływać; dźwięki niesione przez powietrze stawały się bardziej realne, niż przed chwilą. Uderzenie; od bijącego serca dzieliła ją ściana z bawełny i znajomego zapachu. Ściana wilgotniała od jej łez, topniejąc, a ona topniała razem z nią. — Czuję — cichy głos był zwiastunem upadku. Ciało uwierzyło, że jest bezpieczne; nogi odmówiły współpracy. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Zmieniona, uszkodzona, wybita z prostej drogi na podstępne koleiny — nie ona. Rzeczywistość. Rzeczywistość, gdzie nie— zmienia się w nie czuję—; świat, gdzie płacz to nie kołysząca się na koniuszku rzęs łza, ale czerwone policzki, pęknięte naczynka, zgubiony oddech, który nie potrafi odnaleźć drogi powrotnej do płuc; nikt nie chciał być widziany w takim stanie, chyba, że— Zaufanie miało dziś jej zamglone łzami oczy; miało jego wzrok utkwiony w bliźnie na dłoni; miało ciche postanowienie, że każde pytanie może poczekać — poza tym jednym. — Nie? Nie czuła; nie mogła czuć, skoro uwięzione w piersi zwierzę — ślepe, skaleczone, od lat w hibernacji — zamarło w bezruchu. Koleiny w ściśniętym materiale bluzy były żlebami przez które przepływał strach — chwytała w palce skrawki bawełny, pomiędzy miękkimi splotami szukając prawdy, która próbowała poruszyć się na nowo; wybrzmieć w piersi, odbić od żeber, zacząć tętnić w rytmie cichego jestem—przerwa—tu. Dlaczego nie słyszysz? Odpowiedź rozbiła się o brzeg świadomości z falą cichych słów — dla mnie jesteś oceanem, nie wodą; milionem cech, nie zlepkiem dwóch liter i wciśniętej pomiędzy cyfry — których sens przeciekał przez zaciskane na bluzie palce. Wyżłobione uściskiem koleiny przestały wypełniać się strachem; zaczęły bezradnością. Nie żyje; ona— Ciało unosiło się nad wodą, myśli tonęły; żadna nauka pływania nie mogła przygotować go do walki z prądem, który— — Kto— Myśl lżejsza od balastu konsekwencji; myśl, która przebiła się przez ścianę niezrozumienia i rozbiła na podłodze w akompaniamencie zdławionych sylab. Kto zaczeka; gdzie nie ucieknie; czyja wina? pojawia się i znika pod kolejną falą wdechu, który gubi drogę przed dotarciem do płuc. Druga dłoń (drżąca, wycieńczona, zadrapana; wkrótce magią zasklepi każdą z ran na ciele i zacznie walkę o te, których nie dostrzegało spojrzenie) dołączyła do uścisku — ciągnięty w dół materiał zmuszał kark do pochylenia, myśli do— Znajdę go. Kimkolwiek nie był, gdziekolwiek się nie ukrył; nieważne, w jaki dół wpełzł, do jakiego ścieku nie wlazł, co zrobił, że wróciła do niego w tym stanie — błoto, kurz, krew, blizna, zadrapania, rozdarcia; błoto, kurz, krew, blizna— — musząc walczyć o każdy oddech. Znajdę go i zrobię to samo; sto razy bardziej. Znajdzie go i sprawi, że miękko rozpadnie się na kawałki; na skrawki; na proch; na atomy, aż wszystko będzie spokojne, niezmącone jak powierzchnia jeziora; wszystko będzie— — W porządku — w porządku? pytało spojrzenie miesiąc temu pod tym samym adresem; wszystko będzie w porządku, obiecały ramiona, które czuły nadchodzący upadek — tak, jak zwierzęta czują zbliżające się trzęsienia ziemi, jak plaża wie, że nadchodzi tsunami. Uścisk zaczynał się od sunących po plecach dłoniach i zamienił w pułapkę dla ciała; jego właścicielka przez cały czas posiadała do niej klucz. Czuję na sekundę przed nie—upadkiem wciąż rezonowało pod skórą — czuł jego echo w piersi, gdy nogi odmawiały posłuszeństwa. Kiedy ona uginała się pod ciężarem świata, on podążał za nią; w dół, na ziemię, wspólnie. Złożył przecież obietnicę; nie pozwolił jej upaść. Zamknięte w ramionach ciało nie stawiało oporu, gdy znana siła przyciągała je bliżej; podłoga była chłodna, kolana ciepłe — podłoga była obca, kolana znajome. Troska zacierała granice cielesności; wtulona w bluzę twarz szukała bezpieczeństwa, rozpalone z wycieńczenia policzki przepalały materiał, który pochłaniał każdą łzę — wilgoć odciskała trwały ślad na piersi. Naznaczanie nie bolało; chciał, żeby bolało. Chciał odebrać od niej ten ból i przelać go na siebie — próbował złapać go w dłonie, wpleść we własne żyły, wciągnąć w płuca; miał całe życie na oswojenie cierpienia. Gdyby mógł, odnalazłby jego każdą cząsteczkę i ostrożnie wyłuskał z ukrytego w ramionach ciała. Palce cierpliwie sunęły po plecach w rytm cichych nic—nieznaczeń; już dobrze, szeptał bez pewności, że usłyszała; jestem tutaj — dłoń ostrożnie zmieniała kierunek i wędrowała w górę — odpocznij — na wyznaczoną przez nadszarpnięty kołnierzyk granicę. Druga ręka — ta cierpliwa; ta, którą o poranku ściskała przy śniadaniu — powoli gładziła splątane loki; zesztywniałe kosmyki niechętnie akceptowały dotyk, ale ten nie cofnął się nawet, kiedy opuszki natknęły się na maleńki fragment obumarłego liścia. Wyłuskał go ostrożnie, strącił z palca, co z oczu, to z duszy — tę zaprzedał lata temu, ale skoro mógł imitować bicie serca— — Kiedy tylko będziesz gotowa. Ramiona nadal ukrywały ciało przed rzeczywistością, słowa wciąż przeszywały ciszę szeptem — chciał, żeby uwierzyła, że mają cały czas świata; wtedy będzie mógł zaopiekować się nią jak należy. Od początku. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Od początku. Wstała wcześniej, niż on. Była to pierwsza anomalia dzisiejszego poranka. Drugą były słowa — nieliczne i okrojone, jakby natłok dialogu miał jej przeszkodzić w zapamiętaniu go dokładnie. Nie wiedziała — nie do końca i nie naprawdę — czy wtedy nie był ostatni raz, gdy go widzi. Ciężar tej wiedzy spoczywał na jej ramionach; być może dlatego przy śniadaniu siedziała zgarbiona. Trzymała go za rękę, by zapamiętać, jakie to uczucie; trzymać w dłoni coś — kogoś — żywego; ważnego i cennego. Zbyt cennego, by mogła mu powiedzieć, co zamierzała zrobić. Zbyt cennego, by jeden pocałunek na pożegnanie wystarczył. Gdyby mogła, całowałaby go już zawsze — dzieliła się nie tylko papierosem, ale i tlenem, bo— Od środka. Sekundy przebierały się za minuty, które na wartości liczyły przynajmniej w tuzinie. Kokon stworzony z ramion był wygodny; był ciepły i ciasny, był— Już dobrze. Słowa płynęły wraz z dotykiem po roztrzęsionych plecach — ona świadomość liczyła w drobnych drgnięciach jego płuc, gdy mówił; jestem tu. Z początku nie była w stanie zrozumieć słów — potem rozumiała słowa, ale umykało jej znaczenie. Dopiero po którymś—z—kolei sunięciu znajomej dłoni po już—nie—obcych peryferiach jej ciała, przestała płakać. Źródło łez nie wyschło, ale opuchnięte i czerwone oczy miały wrażenie, że nie pozostało w nich ani grama wody. Głowa wsparta w ramię, była niemalże bezwładna; oparta o najbliższy, stabilny punkt. Świat poza jego ramionami wirował — zdecydowała się ignorować jego istnienie. Nie czuła podłogi, więc musiała siedzieć na czymś innym; czymś miększym i cieplejszym. Przyciągnięta do tułowia, posadzona na kolanach nie czuła już chłodu, nie czuła— Czuła zmęczenie, czuła paraliżujący smutek i czuła, jak jej organizm domaga się wody — nadrobienia tego oceanu łez, który teraz zamieszkał w materiale jego (jego? Miałam ją na sobie rano—) bluzy. Podniosła podbródek w górę, patrząc na niego nieobecnym wzrokiem. Widziała go, ale— Czuła, że chciałaby po prostu nie być; czuła, że przy nim nie musi. Systemy obronne zostały wyłączone, organizm przestał walczyć o każdy oddech, a ona przestała — tak po prostu przestała — walczyć. Walczyć o coś, walczyć z kimś, walczyć z— Walczyć z uczuciem, że cokolwiek przy nim musi. — Jestem— Spojrzała na swoje dłonie, powolnym ruchem puszczając z uścisku materiał jego ubrania. Drobne zadrapania, błoto i kurz tego, co wydarzyło się w tunelach, było jedynie pokłosiem wspomnień piętnujących jej myśli. Te same dłonie, które desperacko próbowały przeciąć sznur oplatający jej nogi — gdy scyzoryk zawinił, padła ofiarą własnego zaklęcia — teraz obserwowała z bezpiecznej pozycji jego kolan. Przerażenie i ta krążąca w kółko myśl z tuneli. Zrób wszystko, by się uwolnić. Wszystko, byle nie— — —jestem brudna. Słowa, które, dopóki nie zostały wypowiedziane na głos, nie wybrzmiały wystarczająco dostanie w jej głowie. Była brudna — na ciele i na duszy. Zakomunikowanie tego było formą samoobrony; wiem, Williamson, że nie nadaję się do— Wiem. — Przepraszam, naniosłam ci— Spojrzała na ślady ziemi na korytarzu; na swój nienadający się już do niczego plecak (zupełnie, jak właścicielka) i poczuła nadchodzący ścisk gardła. Nie powinna była tu przychodzić. Nie powinna go w to mieszać, nie powinna— — Naniosłam ci syfu. Nie powinna była, ale nie potrafiła wyobrazić sobie innego miejsca, w którym mogłaby się schronić. Wtuliła mocniej głowę w jego pierś; dłonie zacisnęły się wokół tułowia, jakby bała się, że jej posłucha i ją wypuści. Ciche przepraszam, powtarzane jak mantra, za którymś razem przestało być kierowane do niego. Zuge, przepraszam. Od końca. Siedzieli we dwójkę na podłodze. Świat się nie skończył, więc wskazówki zegara obracały kolejne minuty. Świat się nie skończył; wiedziała o tym, bo świat trzymał ją w ramionach. Znów mogła oddychać. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Od końca. Trzy i pół kroku za drzwiami cofnęła się po własnych śladach. Wciąż trzymał dłoń na klamce (w umyśle nadal dźwięczało ciężkie milczenie po do później, Vandenberg?; wtedy nie potrafił rozpoznać spojrzenia, które posłała mu znad kubka kawy — teraz rozumie), kiedy popychała lekko drzwi. Barnaby, ja— zawieszone w nirwanie z ciszy i zaskoczenia; odkąd ściągnęła jego bluzę, naelektryzowane loki szukały uziemienia — jeden musnął ramię, gdy przechodziła obok; iskra pstryknęła w starciu ze skórą. Zapomniałam kluczyków. (Naprawdę leżały na szafce przy drzwiach; miała przy nich brelok w tym samym kolorze, co karoserii śmietnikowego auta — od dwóch tygodni przypominał samemu sobie, żeby podmienić go na coś innego; plastikowego Barneya z bajki albo—). Od środka. W atłasowe, długie momenty milczenia owijała drobne gesty; splecione przy śniadaniu dłonie, przytulone do pleców ciało — wciąż siedział nad krzyżówką (kto napisał Wielkie nadzieje, Vandenberg? Siedem poziomo i na początku wychodzi mi “chuj”), obracając w myślach Lyra, dziś złożę rezygnację na komisariacie, kiedy bez słowa objęła go ramionami. Wsparty o ramię podbródek poruszał się w rytm oddechów; wtedy zdecydował nie mówić. To, o czym myślała rano, było ważniejsze — wrócą do tematu wieczorem, kiedy— (Kiedy? Od rana wiedziała, że jeśli to wszystko, co może zaoferować; nie k i e d y wróci. J e ś l i wróci). Wstrząs wtórny płaczu nie nadchodził; mogły minąć dwie minuty, dwa kwadranse, dwie godziny, dwa tysiąclecia spokojnych gestów i cichych słów. Wróciłaś; jego oddech na sekundę — jak odległe echo tego, który traciła ona — zgubił drogę; zabłądził gdzieś między tchawicą i krtanią, próbując połknąć do mnie. Wróciła — zaimek skazano na banicję; wysłano na ziemię niczyją przemilczenia — i kiedy w uniesionym znad torsu spojrzeniu dostrzegł zagubienie, zrozumiał, że tylko to było istotne; wróciła. Wbrew ciemnemu widmu gwardii, wbrew ryzyku śledztwa, wbrew nieuchronnej serii pytań; wróciła do jedynego miejsca w tym mieście (hrabstwie, stanie, kraju; na świecie?), gdzie czuła się bezpiecznie. (Ile będziesz wart, kiedy nadużyjesz tego zaufania?) Zarumienione z wycieńczenia policzki rezonowały niezdrowym ciepłem; dłoń niespiesznie zsunęła się z włosów, zawijając jeden ze splątanych kosmyków za ucho. Opuszki palców musnęły skroń, kciuk zatoczył osamotnione kółko tuż poniżej kącika oka; było pretekstem do przerwania wilgotnego strumienia — zupełnie, jakby rozcierając linię łez, mógł zapobiec kolejnym. Jestem— Głowa sama poruszyła się w poziomie; samochodowy piesek na desce rozdzielczej, który zamiast poruszać łebkiem góra—dół, kręci nim na boki. Nie, nie; odmowy we wszystkich językach świata to jedna sylaba z samego dna piersi; nie jesteś brudna. Jesteś— — Jesteś— Była wypadkową obserwacji, w ślad za którymi podążał wzrok. Była brudna, ale brud to efekt, nie przyczyna. Była ranna, ale znów; to skutek, nie powód. Była wycieńczona, była przerażona, była zrezygnowana, była niedorzeczna sądząc, że błoto na posadzce, kurz na ubraniach i las we włosach mają teraz znaczenie — była iloczynem wydarzeń, które jej nie definiowały. Była tutaj — pierwszy fakt w oceanie skutków — i była wszystkim, na co (na kogo) nigdy nie zdoła zasłużyć. — Brud można zmyć. W łazience opróżnił jedną z półek; było za wcześnie — zbyt ryzykownie — na jest cała twoja, ale kiedyś odstawił na nią zapomnianą pomadkę. Dziś rano dołączył do niej balsam — ten sam, o którym powiedział przed tygodniem zapach przypomina mi o tobie. Cicha myśl — nie miałaś pewności, że wróci— zatrzymała na sekundę dłoń na plecach; zostawiła go, żeby nadal robił to, co potrafi; przypominał. — Syf można posprzątać. Intonację można zagruzować — obsypać żwirem i zalać cementem, ale nic nie zdoła ukryć tej szczególnej barwy tęczówek; tego alarmowego światła pulsującego z tyłu źrenic w obecności kogoś, na kim— — Rany można wyleczyć. Pod powiekami nosił mapę jej ciała; zdążył zaznaczyć na niej punkty, które wymagały magii i te, na które pomoże niemagiczna medycyna — gdyby zamknął oczy (nie może; musi warować), dostrzegłby czerwone—żółte—białe punkciki; prywatny system oceny ryzyka. — Zajmę się wszystkim — pozwól mi; sunąca w górę pleców dłoń zatrzymała się w miejscu, gdzie szlak blednących blizn przypominał im o pierwszym dniu; o wielkim wybuchu, z którego powstał ten mikroświat. — Zajmę się— Tobą. Wciąż przepraszała, kiedy składał na rozpalonej skroni pocałunek; przepraszała, kiedy usta przywarły do czubka głowy, za nic mając brud — od lat nosił w sobie szlam, którego nie zmyje żadna ilość wody; ona wciąż posiadała szansę. — Tylko mi pozwól. Świat mógł znów się skończyć, ale jedno nie uległo zmianie. Wciąż miała wybór. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Od—nowa. Podbródek idealnie mieścił się na jego ramieniu. Czuła, jak drgają mu mięśnie, gdy wpisywał podyktowane przez nią hasło w kwadraty krzyżówki. Dickens, powiedziała cicho, nie mówiąc, że Wielkie nadzieje napisał, będąc w separacji z żoną. Nie powiedziała też, że inspiracją dla jednej z postaci była jego kochanka; aktorka. Nie powiedziała; ale pomyślała, że pewnie słuchałby tej opowieści z uwagą. Opowiem mu później. Wieczorem, jeśli— Fatum trybu przypuszczającego wisiał nad nią cały poranek. Powrót nie był definiowany przez kiedy. Utkany był z wielu jeśli, gdyby czy czy. Przycisnęła mocniej nos do jego szyi; na wypadek, gdyby nigdy nie usłyszał tej historii do końca. Teraz wtula się do niego od przodu. Ciepło bliskości uspokajało mięśnie. A może to był jego dotyk? Szepty zapewniające, że wszystko będzie dobrze? Przymykając na moment oczy, postanowiła w każdą z tych rzeczy zacząć wierzyć. Wiara zawsze pozostawała wyborem. Nie dało się do niej przymusić, ani jej podrobić. Zupełnie, jak z— To, jak płakała wcześniej, nie było ładne. Nie były to teatralne, piękne łzy, którymi błyszczeć można na scenie. To była rozpacz w czystej postaci. Rozpacz, którą zobaczył z bliska, a potem dotknął jej twarzy, jakby tym gestem chciał ją przepędzić; ją rozpacz, nie ją Lyrę. Kręcił głową; dobiegało to na brzeg jej świadomości, ale rozpędzona lawina przeprosin nie chciała się zatrzymać. Nawet gdy on zatrzymał się ustami na jej skroni, zostawiając na niej wilgotny ślad oddechu. Dowód (powód) istnienia, lekarstwo na całe zło. Brud można zmyć, syf można posprzątać — rany można wyleczyć. Nic z tego nie było wieczne; nawet jeśli teraz wydawało jej się inaczej. Cierpliwie o tym przypominał, po raz kolejny dowodząc, jakim był człowiekiem. Był wszystkim, na co (na kogo) nigdy nie zdoła zasłużyć. — Barnaby, ja— Ona. On. Ona i on— Chciał się tym nią zająć. Niewiele osób, które przewinęły się przez jej życie, chciały. Ona z czasem nauczyła się myśleć, że wcale tego nie potrzebuje. Że to normalne — zwyczajne wręcz — że każda dziewczynka codziennie wieczorem sama rozplątuje kołtuny z własnych włosów. Że matki nie wiedzą, jak zadbać o niesforne, poskręcane loki; że to normalne, że szarpią za włosy, próbując je rozczesać. Że dzieciństwo ma słony posmak łez i oceanu. Że każda ośmiolatka sama w nocy tuli się do snu. Chciał się nią zająć; potrzebował tylko pozwolenia. Potrzebował pokiwania głową, błysku w oku, mruknięcia, sygnału dymnego — czegokolwiek, co sygnalizowałoby zgodę. Zgoda sygnalizowała świadomość; jedno nie mogło istnieć bez drugiego, a ona powoli odzyskiwała własną. Dostrzegła sposób, w jaki zmieniły się jego oczy, gdy na nią patrzył. Były łagodne, były miękkie, były jak— Jak leśny mech, na który nieśmiało padają promienie słońca. Powoli; pierwszy raz po długiej, samotnej zimie. Znajomy kolor; musiał jej się kiedyś przyśnić i musiał pozostać snem aż do pobudki — nie pamiętała, by zamienił się w koszmar. — Dobrze — pokiwała głową; jak samochodowy piesek góra—dół. — Dobrze, tylko— Chwyciła mocniej materiał bluzy. Pachnął tymi samymi perfumami, którymi pryskał się rano w łazience, gdy myła zęby. Ona pachnieć musiała ziemią, potem, dymem z piekielnego ognia i śmiercią. Nic, z tego, czym była rano, nie ostało się na jej skórze. Może trochę pyłku jej jestestwa spadło na jego bluzę; może zostało przy zlewie w łazience; może między zębami grzebienia, który pożyczała. Może zostało u niego wystarczająco jej, by pozbierać ją do kupy. Może ułoży coś ładnego. — —tylko nie odchodź. Przymknięte oczy; jego szept tkwiący przy jej skroni i cicha myśl, którą powtórzyła na głos. — Proszę, tylko nie odchodź. Istniał limit śmierci, których można doświadczyć, nim samemu się do niej dołączy. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Jeśli, gdyby, czy. Nic nowego, nic odkrywczego; nic, czego świeżo zmielone sylaby nie zdążyłyby oprószyć wspomnień. Od samego początku istnieli na koleinach przypuszczeń — jeśli, gdyby czy — i wybojach świadomości, że szczęśliwego zakończenia tej (nie—wigilijnej) opowieści nie napisałby nawet Dickens. Jeśli, gdyby, czy to żadna nowość; nie dla nich. Jeśli zginę na pirsie, odpowiedzialność ponosi— Gdyby zadzwoniła dziś, mógłbym przesłuchać— Czy odbierze po tym, jak wystawiłem ją— Jeśli, gdyby, czy; o poranku echo trybu przypuszczającego prześlizgiwało się po skąpanym w złocie pirsie spojrzenia — mógłby nazwać każde słowo i domyślić się prawdy, ale chciał (potrzebował; dziś był egoistą i potrzebował) przedłużenia ułudy; chciał (potrzebował) wierzyć, że nie wszystko musi mieć początek, środek i koniec. Gdyby miało, gdzie na osi czasu powinien zaznaczyć to popołudnie; którego atramentu użyć? Czerwieni od barwy policzków po płaczu? (Nie był ładny, ale nie powstrzymał dłoni przed odtworzeniem tej samej bliskości, która muskała twarz, gdy była najładniejsza). Zieleni od spokoju spojrzenia? (Nie było spokojne, ale próbował udawać inaczej; w inny dzień — w rzeczywistości, w której ramiona nie ukrywają jej przed światem — szybko dostrzegłaby jego kłamstwo). Czy czerni od—? — Lyra— Nie sposób opowiedzieć świata z pomocą samego imienia (wie; cierpliwie próbuje od miesiąca) — nie można ułożyć zdania z czterech liter, dwóch sylab i oceanu skojarzeń. Lyrą nie wyrazi wszystkiego (chociaż Lyra była wszystkim); Lyrą nie powie nie mam na to wpływu (chociaż Lyra lubi pływać) albo wiesz, że to nie takie proste (chociaż z Lyrą wiele jest prostsze). Lyrą nie zaprzeczy; Lyrą nie skłamie; Lyry nie zabrudzi (Lyra była brudna, ale nie nieczysta; brud można zmyć, zanieczyszczenie nosi się we krwi) wydźwięku prawdy. Od tego ma słowa. — Nie odejdę — i cisza; i wydech; i obiecuję zatopione w ruchomych piaskach świadomości — ranne, ciężkie od ołowianej prawdy. Obietnic dotrzymywał zawsze; cała reszta to— — Nigdzie się nie wybieram. Reszta to słowa, które muszą wybrzmieć; słowa, które musiała usłyszeć. Słowa, których wartość wyceniono w walucie brutalizmu; rzeczywistość przestała pukać do drzwi — teraz próbuje wedrzeć się przez okna, każdym głuchym stuknięciem w szybę (ile naporu zniesie, zanim pęknie? Ile zniesiesz ty?) przedrzeźniając cichy szept w głowie. Kłamca, kłamca; to tylko półprawda, ćwierćszczerość; tylko małe zaprzeczenie oczywistości, którą znała; kłamca. Gwardzista. Trup. Odejdzie; szybciej, niż powinien planować ktokolwiek w jego wieku. Odejdzie; pewnie w bólu, na pewno z magią we krwi, raczej w samotności. Odejdzie, a wtedy ona — w innym salonie, w innym mikroświecie — niczego nie będzie przeczuwać; pewnego dnia dowie się przypadkiem i pomyśli (kłamca) przynajmniej nie złamał obietnicy. Do tego czasu niech pozwala mu każdego dnia; niech zgadza się na ciche zajmę się tobą zatrzaśnięte w głośniejszym— — Złap się mocno — usta przy skroni, adrenalina przy ujściu — odkąd szlak bólu wyznaczały zakrzepła krew (musiał dotknąć miejsca, gdzie zastygła; ma rdzawe płatki na dłoniach i świeżą smugę czerwieni na knykciach) i nienadchodzący oddech (teraz łapała powietrze spokojnie; nieświadomie dostosował własny oddech do cichego rytmu) w ciele zagnieździł się niepokój. Teraz szuka drogi ucieczki, wyjścia awaryjnego, pęknięć w wysokiej tamie opanowania, zza której wytacza się tylko kilka kropel kto umarł? co się stało? z kim walczyłaś? gdzie? dlaczego? (dlaczego; dlaczego nie powiedziałaś rano, że—) poszukiwana prawdy. Dłonie porzuciły posterunek pleców i policzka; na moment przed uniesieniem jej w górę jedno ramię objęło talię, drugie wsunęło się pod zgiętą linię kolan — niedawno (w innym świecie; w rzeczywistości, gdzie powietrze wibrowało od magii, a każdy ruch był pożegnaniem odtwarzanym w takt po tym, co zrobiłeś, po prostu odejdzie; ma prawo odejść; powinna odejść) przyciskał do piersi nieprzytomne ciało. Wtedy była wodą przelewającą się przez ręce; dziś jest oceanem, który zmieścił w ramionach — wtedy była odpływem; pustą plażą odsłaniającą połamany wrak starcia. Dziś jest przypływem; falami po szyję, na której wilgoć oddechu miesza się z cichym westchnieniem, gdy podłoga zostaje w dole, a przyszłość czeka za — na szczęście — obecnymi drzwiami łazienki. Ciało w ramionach to znajomy ciężar; żar przy piersi to znajome ciepło; mała kałuża wokół rozmrożonego opakowania to znajomy widok — kalka lustrzanego odbicia. Lód w końcu stopniał; pod spodem przetrwał mech. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Jeśli wpadnę do wody, to zobaczy— Gdybym nie zadzwoniła, to może— Czy przeżył dwudziesty szósty lutego— Tryb przypuszczający był chwastem w każdym umyśle; chwastem, który najbardziej upodobał sobie noc. To podczas niej rósł gęsto i odważnie, anektując dla siebie każde obrócenie się na drugi bok i ciężkie bezsenności westchnięcie. Noce z nim nie były trybem przypuszczającym. Były— Były tym, czym noce powinny być — odpoczynkiem. Nie wiedziała, w którym momencie historii się znajdują. Nie było scenariusza, a w nim oznaczonych wyraźnie aktów; nie było didaskaliów, które miały sugerować bohaterom, jak powinni się zachować. Czy gdyby wiedziała (rano wiedziała; teraz wiedzę definiować musi na nowo), to zachowałaby się inaczej? Gdyby miał to być ostatni raz, gdy go widzi, to—? Oparła dłoń o knykcie jego dłoni — ta wędrowała spokojnie po jej twarzy, jakby chciała rozmasować z niej smutek, jak napięcie z tego jednego miejsca w plecach, w którym zawsze zbierały się najpaskudniejsze trudy dnia. Jeśli nie robi tego ręka, to robi to sposób, w jaki mówi jej imię — jakby każda jego litera niosła za sobą osobne znaczenie. Po miesiącach (miesiącach? Kiedy—) wreszcie rozumie granicę między Lyrą a Vandenberg. Instynktownie przeczuwała jej znaczenie już od pierwszego Lyra! wykrzyczanego w czerń oceanu, ale praktyka okazała się bardziej złożona; bardziej skomplikowana. On był bardziej skomplikowany — Barnaby miało siedem liter i siedem milionów znaczeń — niż instynktownie przeczuwała. Siedem milionów znaczeń — jedno najważniejsze. Barnaby nie odejdzie. Nie obiecał; semantyka nazewnictwa pozostawała jednak poza jej świadomością. Umysł operował na prostych układach — potrzebowała usłyszeć, że nigdzie się nie wybiera. Nie wybiegała w przód; nie zastanawiała się, czy chodziło o teraz, o jutro, o zawsze, o nigdy. Nie zastanawiała się, ile prawdy może być w tych słowach, gdy świat spada im na kark średnio raz na kwartał; gdy niewielkie pudełko w jego kieszeni w każdej chwili zawołać może go na śmierć; gdy głos w jej głowie podpowiada jej śmiało, że ona na nią zasłużyła. Nie zastanawia się, jak wygląda świat, w którym odszedł. Nie chce takiego świata. Puszcza jego dłoń i chwyta kark. Koło ratunkowe z imieniem i nazwiskiem; z zielonymi oczami i krzywym nosem. Barnaby mówi złap się mocno, więc Lyra robi dokładnie to — trzyma go i nie puszcza, gdy ten podnosi się z nią z ziemi. Myśl, że mógłby ją upuścić, nie istnieje. Wie, gdzie ją zabiera. Odkrycie, że na pamięć zna układ mieszkania, nie jest niczym zaskakującym. Potrafi już trafić po ciemku do łazienki, potykając się jedynie o własne buty, które zostawia w drodze. Potrafi odnaleźć na ścianie włącznik światła i wie, gdzie znajdzie pastę do zębów czy szczoteczkę, która kiedyś była zapasową, a z czasem stała się— — Jestem ciężka. Miała zapytać, ale krtań nie dostała wystarczająco klarownego sygnału od mózgu. Ciężka do prze(z)niesienia; ciężka w obyciu i ciężka do upilnowania. Ciężka. To był przymiotnik, który opisywał ją doskonale — ciężka do zrozumienia, ciężka do zaakceptowania, ciężka do pokochania. Nie wierzył? Niech zapyta Shirley. Lyra za cztery dni zrobi to sama. Za cztery dni schowa się do tej samej skorupy, której odłamki zostały teraz na korytarzu mieszkania. Dostrzegała znajome kafelki pod jego nogami — żarówka świeciła w znajomy sposób, znajomy zapach mydła unosił się w powietrzu. Znajome ramiona przyciskały ją do siebie, otulając ją znajomym, kojącym ciepłem. Kałuża wokół ravioli miała sens — wiosna to czas roztopów. Roztopów oraz nowych początków, ale oni nie musieli cofać się na linię startową; byli dokładnie w tym miejscu, w jakim potrzebowali. Obok— Czuje, że jego ręka naciska na rozcięcie na udzie. Nie boli — boli cały czas, więc nie boli wcale — ale czuje. Zastygła krew pod wpływem nacisku zamienia się w ciecz. Przemiana stanu skupienia — Lyra jedynie cieszy się, że nie z nóg na ogon. — Rzuciłam magilamina — wyjaśnia, jakby próbowała wyprzedzić pytania, które może zadać; jakby miało to powstrzymać go przed zadawaniem tych niewygodnych. — Na swoją nogę, bo— Rozerwane jeansy są niezbitym dowodem, że mówi prawdę. Williamson zna ją na tyle, że powinien wiedzieć, że jest do tego zdolna. — —musiałam się wydostać z— Nie pomogło. Bolało i wcale nie pomogło. — Musiałam się wydostać — powtarza uparcie. Kogoś próbuje przekonać; nie jest do końca pewna czy jego, czy samą siebie. Musiałam się wydostać, by do ciebie wrócić. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Niewybrzmiałe obiecuję i wyszeptane już prawie jesteśmy; ponad dwa miesiące temu powiedział to samo; wtedy też trzymał ją w ramionach, wtedy też krwawiła; wtedy też czuł się bezsilny. Jestem ciężka; stwierdzenie, nie pytanie — wyznanie grzechu w konfesjonale krótkiego korytarza, gdzie nie było spowiedników, kapłanów ani boga. Świątynię wzniesiono z kafelków, ozdobiono buteleczkami, rozświetlono plamką lampy nad głowami — wyznawców było tylko dwóch; oboje często wątpili w samych siebie, rekompensując to zwątpienie wiarą w siebie nawzajem. Jestem ciężka; jej zwątpienie. — Jesteś silna. Jego wiara w nią. Silna w znoszeniu bólu; silna w dźwiganiu balastu, który zrzucono na nią w dniu narodzin. Silna; nawet — zwłaszcza? — kiedy zaczyna brakować jej sił. Nie każdy byłby zdolny dotrzeć na Stare Miasto po tym, co przeszła; nikt inny nie zatrzymałby się po mrożone ravioli. Za cztery dni ta siła pozornie zniknie; zaszyje się w pościeli razem z ciałem, zapadnie w miękkim półmroku sypialni, będzie milczeć w momentach, kiedy zwykle lubiła mówić — bańka pozorów pęknie, gdy Williamson usiądzie na brzegu łóżka z cichym pomożesz ze spinkami? Wtedy — na krótki moment — wróci znajome spojrzenie i zachrypnięty od zbyt długiej ciszy głos; Lyra powie pierwszy raz widzę cię w smokingu — Barnaby pogładzi kciukiem wewnętrzną stronę jej nadgarstka i odpowie nie ostatni. (Obiecujesz?) To przyszłość; czas na nieodległą przeszłość. Dwie godziny temu był w łazience sam — gorący strumień prysznica próbował zmyć ciężar podjętej decyzji, przywierające do płytek czoło szukało ukojenia w chłodnym kafelku, jednostajny szum wody zagłuszał myśli zapętlone na zepsutym gramofonie. Igła myśli wracała do tego samego słowa — unurzanego w tuszu, usmarowanego minioną dekadą policyjnego brudu. Wypowiedzenie; wypowiedzenie; wypowiedzenie. Teraz — dwie godziny później, dwa miliony lat świetlnych dalej — tamta przeszłość była nierzeczywista i tylko szum odkręconej wody łączył z sobą oba światy; tym razem wypełniała wannę — gorętsza, niż przywykł; taka, jaką lubiła ona. Przesączona przez rozcięty materiał krew plamiła mikroświat — wyraźny, zostawiony przez jego dłoń odcisk na srebrnym kranie; wyraźna, zostawiona przez zaklęcie rana; wyraźne, zostawione przez zmęczenie bruzdy w kącikach jej oczy, a nad tym wszystkim — ciche słowa, w których rytm poruszyły się dłonie. Mogę? zapytały palce muskające kołnierzyk — kilkanaście sekund wcześniej ostrożnie odstawił ją na ziemię; usiadła na brzegu napełnianej wodą wanny, jakby nie mogła zaufać własnym nogom. Rzuciłam magilamina; początek wyjaśnień obudził nową serię pytań — wydostać z czego? Byłaś związana, ale nie odebrali ci pentakla? Kto? Lyra? Kto? Każdą sylabę rozgryzł w ustach; mięsień w szczęcie poruszał się w rytm milczenia, aż to przestało być wyborem — zaczęło wyrokiem. — Precyzyjne zaklęcie. B+ powiedziałby, gdyby powietrze w płucach było lżejsze, odwlekany w czasie gniew mniej żrący, jej uniesione w górę ręce stabilniejsze — drżały, kiedy zsuwał z niej warstwę; sweter i coś, co kiedyś było bluzką, ale zostało strzępami; dobrze uszyte i nowe pomimo brudu; gdyby spojrzał na metkę— Później. Przynajmniej tego mogą być pewni; zyskali kolejne później. — Żałuję— Czego? Całe jego życie było kalejdoskopem żalu — żałował, że jego ojcem nie jest pan Christoph, tata Erika z podstawówki; nie byli z kręgu, nie byli nawet magiczni, ale w każdy poniedziałek Erik zaczynał opowieść z weekendu od tata i ja— Żałował, że w liceum naciągnął mięsień przed zawodami stanowymi; żałował, że wybrał siebie i akademię, zamiast zostać w domu, bo może wtedy Leo nie— Teraz też żałował, ale żal to złe słowo; żałować, znaczy być winnym. — Chciałbym— Chcieć znaczy pragnąć; przy Lyrze poczucie winy zawsze przegrywało z pragnieniem. — Chciałbym być przy tobie. Wtedy i tam, nie tylko tu i teraz; gdyby był, może uniknęłaby wszystkiego (czego? Williamson, skup się; mówiła, że musiała się uwolnić, ma rozciętą nogę, nie zabrali jej pentakla, ubrania były brudne; może zostawiła je na plaży, zanim weszła do wody, gdzie—) — Nie powinnaś przechodzić przez to sama. Byłaś sama? Niezadane pytanie dołączyło do kalejdoskopu dziesiątek innych; mógłby wyszeptać je prosto w odsłoniętą skórę brzucha — odcisnąć razem z ciepłym oddechem tuż nad pępkiem i zsunąć razem ze spodniami. Przykucnął, pomagając jej z jeansami; tym razem zahaczające o guzik palce pytały dłużej i pokonywały kolejne centymetry ostrożniej. Przy ranie na udzie zsuwał materiał milimetrami; dopiero, kiedy dotarł do kolan, ruchy stały się szybsze, wanna niemal pełna, lustro za jego plecami zamienione w mleczną mgłę — ich odbicia były tylko kolorową, pozbawioną konturów plamą. — Teraz ostrożnie — odsunięte na bok ubrania i splecione z sobą dłonie; krok w głębinę wanny musiała postawić sama, ale dotyk palców mówił jestem tu; druga ręka czekała w gotowości — nie zamierzał pozwolić jej upaść. Ani teraz, ani nigdy. — Od czego chcesz zacząć? Prozaiczność w świecie grozy; tym razem nie musiała wybierać pomiędzy życiem i śmiercią. Decyzja była prostsza, naturalna, intymna w prostocie decyzji; żel czy szampon? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Była ciężka; głowa opadła, skronią chwytając się wypuklenia obojczyka. Grzechy były drobnymi kamyczkami, które na przestrzeni lat wkładała do butów — do kieszeni; pod skórę i do żołądka — grzechy, które teraz ciągnęły ją w dół. Tutaj, w konfesjonale korytarza, to nie przed bogami, kapłanami czy spowiednikami zrzucała je na podłogę. Ona była ciężka, a on był silny — podnosząc ją, wyzbył się zbędnego balastu. — Jestem— Próbowała powtórzyć za nim, bo powtórzenia to klucze do wiary. Gdyby powiedziała to na głos, byłaby w stanie uwierzyć, że to prawda. Innego dnia może się uda. Za cztery dni, gdy pijawka zza kabla telefonicznego przyssie się do krwi, Lyra zdanie rozpoczęte słowem jestem skończy inaczej. Rozmowę, rozpoczętą spinkami od mankietów, zakończy będziemy tu, gdy wrócisz. Widziała napięcie w jego szczęce, gdy wyciągał z szafy wyprasowany smoking. Nie była pewna, które z nich bardziej nie chce, by poszedł. Ale to przyszłość; teraźniejszość echem wybrzmiewa na kafelkach jego łazienki. Para zaczęła otulać brzegi lustra; wie, bo jej wzrok utknął w tym punkcie i nie był w stanie z niego się odsunąć. Widziała w odbiciu jego pochyloną nad wanną sylwetkę i twarz, która patrzyła jej prosto w oczy. Wyglądała jak ona, ale nie mogła być nią; nie była już przecież sobą. Musiała być nią; kogo innego dotykałby z taką ostrożnością? Odwróciła się od siedzącej na brzegu wanny kobiety i spojrzała w stronę Williamsona. Pokiwała powoli głową, rozumiejąc, co zamierza zrobić. Każdy krok jego planu był wykonywany ze spokojem i uwagą; z czymś, co nazwałaby troską, gdyby tylko była pewna, jak ona smakuje. Sweter, wraz z tym, co zostało z jej koszulki, zniknął z ciała. Wełniana zbroja, która najpewniej uratowała jej życie, teraz zdawała jej się być zwyczajnym ubraniem, leżącym na podłodze. Stawała się naga, ale nie czuła się taka; lustro całkowicie już zaparowało. Wyznanie żalu zamieniło się w życzenie — chciałbym było słowem wyrażającym pragnienie. Czego pragnął Williamson? Wypatrywała na jego twarzy podpowiedzi. Chciała wiedzieć, nim jej powie. Chciała być złotą rybką spełniającą życzenia, a nie— Pokręciła głową. Coraz częściej łapała się na myśleniu, że chciałaby przy nim być; częściej niż to możliwe i niż to wypada. Chciała z nim być o poranku, gdy świat jest jeszcze wolny i leniwy, a poduszka obok ciepła od czyjejś obecności. Chciała jeść z nim śniadanie; patrzeć przez ramię na to, co wpisuje do krzyżówki i kraść mu łyka kawy z filiżanki, chociaż ma własną. Chciała z nim być popołudniami, wieczorami i nocami. Chciała z nim być zawsze. Tylko nie tam. Było to ostatnie miejsce, do którego chciała go zabrać. Powinna była (powinnaś była tu nie przychodzić, co jeśli on—) trzymać go do tego z daleka. Spojrzała w dół; kolejne pytanie zadane wzrokiem i zatrzymanymi w ruchu dłońmi. Tym razem głowa poruszyła się w górę i w dół. Materiał jeansu niewygodnie ocierał się o skórę — rana zapiekła, a ona skrzywiła się, czując zaskakujące otrzeźwienie w bólu. Potrzebowała bólu, by mocniej złapać jego dłoń. Krok do wanny był mały, ale teraz wydawał się być śmiertelną pułapką. Woda — nawet ta sztuczna, zniewolona i rozgrzana — ją wołała; woda zawsze była bezpieczna. Niemal tak, jak dłoń ubezpieczająca jej plecy. Woda była ciepła; kojąca. Była domem, gdy żadnego domu nie było. Podwinęła nogi pod brodę, otulając je swoimi rękami. Wstyd, którego źródło nie leżało w nagości, zmuszało ciało do zajmowania najmniejszej możliwej przestrzeni. Dopiero ostrożny wzrok, podążający za jego głosem, wprawił jej głowę w ruch. — Włosy — powiedziała cicho; zachrypnięte sylaby powoli zaczynały brzmieć znajomo. Najluźniejsze warstwy brudu i krwi rozpływały się wraz z wodą; zrzucił z niej wszystko, co mogło ciążyć ją na dno, więc jedyne, co zostało, to ona. Po prostu ona. Czuła ciepłą wodę spływającą w dół jej głowy. Czuła delikatne dłonie, próbujące rozplątać jej włosy. Czuła ciężkie od wilgoci i temperatury powietrze. Czuła, że pomimo tego, jej oddech się uspokaja. — Barnaby— Było dobrze — dopóki nie zamknęła oczu. Gdy zamykała oczy, wciąż widziała rozpadające się przed nią ciało Zuge w akompaniamencie własnego krzyku. Gdy zamykała oczy, on znikał, a ona bała się, że na zawsze. — Boję się, że znowu— Wyznania były trudne; prawda nie należała do najwygodniejszych rzeczy. Nawet taka, którą mówi się z wanny. — Boję się, że znowu nie będę chciała dalej— Dalej. Mów dalej. — żyć — powiedziała we wciśnięte pod brodę kolano. Nie chciała, by to usłyszał. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Drobne otoczaki grzechów rozsypane w drodze do łazienki; ciężar upuszczanych win nie zostawiał trwałych śladów — każde stuknięcie było gramem zsuniętego z serca ciężaru. Za godzinę (dwie? Trzy? Ile czasu potrzebował ból, by zasnąć?) łóżko zaskrzypi cicho w odpowiedzi na wykradające się z azylu pościeli ciało; Williamson w drodze do kuchni przejdzie przez ten sam korytarz i podniesie każdy z porzuconych kamyków winy. Lyra będzie ich potrzebować — Barnaby chciał nauczyć się puszczania kaczek na wodzie. Nieodległa przyszłość w kratkach kalendarza; popołudnie spędzone z daleka od bólu i zerwanego z łańcucha chaosu — kilka godzin skradzionych rzeczywistości. Nie mógł dać jej wiele, więc chciał chociaż to; jeszcze jedno popołudnie i ciche— — Jesteś. Czasem wystarcza tylko tyle — jesteś. Istniejesz. Przetrwałaś. (Wystarcza — komu? Tobie czy jej?) Żywa w ramionach, które próbowały podtrzymać ciężar sekretu i zatrzymać balast niewypowiedzianych pytań; powoli odnajdująca brzeg po zbyt długim dryfowaniu przez ocean bólu. Jeans powoli odsłaniał sekret krwi i efekt zagubionego w szumie wody musiałam— Musiała się wydostać; nawet za cenę cierpienia. Naga skóra była chłodna — chłodniejsza, niż zapamiętał z poranka, kiedy dzień rozpoczął się od błądzącego bez celu dotyku; zaplątane w ramiona ciało nie walczyło o każdy oddech, a gdy w końcu zaczęło, pełną odpowiedzialność ponosiła rozkosz, nie ból. Tamta nagość była bliskością — ustami zanurzonymi w zagłębieniu obojczyka i ciasnymi supłami pożądania, które rozwiązywała dotykiem. Ta nagość — ciało znikające w siwych obłokach pary i gorącej enklawie wody — była drogą do celu; stanem istnienia, w którym dostrzegał strużkę krwi płynącą po skórze i własną dłoń powstrzymującą wędrówkę rubinu dotykiem. Muśnięcie palców było lekkie; razem z nim nadszedł szept. — Breviter — zamiast zimnego, styczniowego pirsu — późnokwietniowy wieczór w łazience; zmieniły się okoliczności, pora roku, temperatura — zmianie ulegli oni. Tamten Barnaby nie usiadłby na brzegu wanny, zwilżonymi palcami ostrożnie rozplątując zmęczone loki; tamten Barnaby nie marszczyłby brwi w odpowiedzi na każde zbyt silne, nieostrożne pociągnięcie, które zmuszało jej głowę do mimowolnego odchylenia — tamten Barnaby nie zanurzyłby gąbki w wodzie, cierpliwie zmywając z karku ślady walki (Lyra, z kim—). Tamten Barnaby nie opowiedziałby historii o stracie, która właśnie zatoczyła równą ósemkę; ból był nieskończony. Czasem po prostu zmieniał nosiciela. Dłoń zastygła tuż przy szyi; samotny, jednostajny strumyk wody płynął w dół, przez obojczyk prosto do wanny—matki — w siwych obłoczkach pary jego imię było preludium do wyznania prawdy. Lyra bała się, że— Nie. Jeszcze raz. Lyra boi się, że— Przyłapał samego siebie na bezruchu i bezdechu — z gąbki przestała płynąć woda, w powietrzu unosiły się wyłącznie cisza i para, i gdyby zerknął w kierunku zasnutego mgiełką lustra, może zauważyłby smutny uśmiech otoczony jasnymi włosami i prośbę, której nie słyszał, kiedy nadal żyła. — Kiedy— — dłoń zsunęła się niżej; zniknęła pod kurtyną piany, zaciskając palce na gąbce tak, jakby ta była jedynym, co mogło utrzymać go na powierzchni. — Kiedy po raz ostatni nie chciałaś— Czego nie chciała, Williamson? Podniósł się z brzegu wanny — zanim zdążyła pomyśleć, że wybierze drzwi, ciało opadło niżej; twarde płytki pod kolanami zmieniły szept w spowiedź. Powiedz to na głos — pomyśl wprost. Powiedz i pomyśl, i zastanów się, dlaczego wszystkie kobiety, które ty— — —żyć? Stłumione przez wilgotną skórę słowo smakowało solą do kąpieli, mydłem i przeszłością; kiedy ona mogła ukrywać je w bieli piany, on powtarzał echo — niezbity dowód, że usłyszał. — Lyra — brzeg wanny nie miał do zaoferowania niczego, poza wilgocią i chłodem; tak samo wilgotna i chłodna była krew w skutych lodem żyłach. Podbródek opadł na biały akryl; wsparta o krawędź głowa niwelowała różnicę wysokości — nie powinien patrzeć na nią z góry. Ani teraz, ani nigdy; nie w momencie, kiedy woda była gorąca, a para dławiła; z jej siwych smug mógłby utkać przeszłość i po raz pierwszy naprawdę zrozumieć, przez co przechodzi każdy słuchacz. — Muszę wiedzieć, jeśli ty— On niczego nie musiał — ona niczego nie była mu winna. Od samego początku wszystko, co dzielili, było wyborem; po raz pierwszy nie chciał, żeby wybrała sama. Breviter: 93 + 5 = 98, niezawodnie udany |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
tw: wspomnienie o próbie samobójstwa oraz molestowaniu seksualnym Przestała liczyć, który to już breviter składał ją na nowo. Od stycznia Barnaby chwytał rozbite kawałki i sklejał je na magię; na magię, na obietnice i na łagodny dotyk dłoni, które z pozoru nie miały w sobie nic z łagodności. Nie mogła liczyć, bo gdyby liczyła, świadomość przygniotłaby ją do dna wanny. Jak szybko można w czyimś życiu stać się niezastąpionym? Wolniej, niż można z niego zniknąć. Nie patrzyła na to, co wyrażała jego twarz. Studiowała ją uważnie przez ostatnie miesiące, ale emocje, które musiały teraz na niej być, nie były takimi, które chciała poznać. — Gdy Aaron— Powinien znać to imię — było wymalowane czarnym tuszem na jej aktach. Powinien znać to imię — przesłuchujący policjanci powtarzali je w kółko. Powinien znać to imię — czasami w nocy je krzyczała. — Chciałam, żeby to się po prostu skończyło. Te pytania, podejrzenia, spojrzenia na ulicy i artykuły w Zwierciadle. Chciałam— Opierał brodę o krawędź wanny. Kątem oka czuła jego wzrok, ale bała się spojrzeć; bała się, że zobaczy zawód. Strach? Pamiętała, co powiedział jej o Daisy — jeszcze bardziej pamiętała to, jak to powiedział. Sześć lat później ból i poczucie winy nie rozmyło się — wciąż siedziało w nim tak samo skumulowane; tak samo splątane. Oboje wiedzieli coś o kołtunach, których nie potrafią rozwiązać. — Chciałam, by przestało boleć, chociaż zasłużyłam na ból. Dlatego wybrałam sposób, który bolał — bolał każdego dnia coraz mocniej, aż wreszcie otępiając całkowicie jej mięśnie, uczynił je bezużytecznymi. Nie mogła się ruszyć, ani podnieść — pamiętała moment, w którym ostatni raz zamknęła oczy i z ulgą pomyślała nareszcie. Gdy je otworzyła, dookoła niej był ocean. Uległa i spojrzała — znajoma zieleń jego oczu sprawiała, że było prościej. W całym tym ciężarze, bólu i trudzie, z każdym słowem było prościej. Starannie składane kawałki były niestabilne na szczelinach. Wystarcza jedna, by wszystko zaczęło pękać. — Ale to nie był pierwszy raz — zacisnęła mocniej paznokcie na własnych ramionach. Naciskana skóra bolała; potrzebowała tego bólu, by pozostać obecna. — gdy tak— Jeśli zamknie oczy, to znów będzie w tym domu. Tam też ukrywała się w łazience, bo mogła zamknąć drzwi od środka. Brała długie prysznice, kąpiele, czasami po prostu siedziała na podłodze i wpatrywała się w pustkę. Zastanawiała się, kiedy będzie ostatni raz — wiele razy powtarzał, że ten jest ostatni; że nie powinni tego robić. Oni — jakby była w tym wszystkim jakaś ona. Jakaś jej wina, jakaś jej sprawczość; jakaś jej decyzja. Jakby z każdą wizytą nie zabierał od niej kawałka jej. Nigdy ich nie zwrócił; może dlatego czuje się taka— Nabrała powietrza do płuc i nie zamknęła oczu. — Miałam czternaście lat, gdy pierwszy raz— Wbijane paznokcie zostawiały czerwone półksiężyce na skórze. — Przyszedł wieczorem, miałam wciąż na sobie sukienkę z urodzin i — była zaskoczona, jak spokojnie to mówi. Jak słowa opisujące jego czyny przestają mieć dla niej znacznie. Musiała zamknąć to zbyt głęboko; teraz nie jest w stanie sięgnąć do tego bólu, nawet gdyby chciała. — po wszystkim powiedział, że to przez nią. Więc ją wyrzuciłam, ale— Była żółta w czerwone maki. Shirley kupiła ją jej niecały miesiąc wcześniej, zachwycając się, jak ślicznie Lyra w niej wygląda. Na urodziny ułożyła jej włosy, godzinę wcierała w nie odżywkę i opowiadała po raz tysięczny historię tego, jak przez pięć godzin malowali ją złotą farbą na planie filmowym. Po tamtym dniu nie kupowała jej już ślicznych ubrań — nie czesała jej i nie opowiadała historii. — Potem były inne sukienki. Spodnie, spódniczki, piżamy, dresy— Nie potrafiła znaleźć ubrania, które wystarczająco by ją zakryło. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów