Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
SALON Salon w mieszkaniu pod numerem szóstym nie wyróżnia się absolutnie niczym — i być może to czyni go wyróżniającym się. Już na pierwszy rzut oka przypomina miejsce, do którego ktoś dopiero się wprowadził, chociaż obecny lokator mieszka tu od prawie sześciu lat; nieliczne, neutralne obrazy na pociągniętych ciemną farbą ścianach były wyborem kogoś, kto wie, jak łączyć z sobą kolory i jednocześnie nieszczególnie przejmuje się tym, że żaden z nich nie niesie osobistych wspomnień. Na próżno szukać w salonie rodzinnych zdjęć w ramkach i przypadkowo porzuconych przedmiotów; wszystko ma tu ściśle określone miejsce oraz funkcję. Na jednej ścianie przykręcono dębowy regał, który zajmuje kilka równo ułożonych książek, głównie klasyki literatury angielskiej — sądząc po nienagannych grzbietach, nikt ich nigdy nie przeczytał. Centralnym punktem salonu jest brązowa, skórzana i na pierwszy rzut oka niebotycznie droga kanapa; wbrew obiegowej i chętnie powielanej opinii, mieszkanie faktycznie ją posiada. Dwa okrągłe, metalowe stoliki, jeden kawowy, drugi na drinki, znajdują się tuż obok niej; na tyle blisko, żeby bez problemu móc sięgnąć z kanapy po karafkę zwykle napełnioną Bourbonem. Najjaśniejszym punktem, poza wychodzącymi na południe, wysokimi oknami, jest drewniany parkiet w jodełkę — próba zakrycia go ciemnym, zaskakująco miękkim dywanem spełzła na niczym, a każda plamka brudu wyraźnie odcina się na jego tle. [ukryjedycje]Rytuały w lokacji: Caecus pole antygrawitacyjne [moc: 90] nieudany lockdown [moc: 54] |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
20 — I — 1985 Pierwsza myśl po przebudzeniu nadaje rytm nadchodzącej dobie. Zabiłem człowieka. Ciężar snu zsunął się z powiek i spłynął w kąciki oczu; wyżłobione w skórze rynny kurzych łapek poprowadziły go na skronie. Po przebudzeniu spojrzenie zawsze napotykało ten sam obraz — znajomy sufit koloru chyba—beżowego. Chyba; w tym mieszkaniu Williamson wybrał jedynie dywan i nawet po roku od czterech różnych kobiet nadal słuchał, że to wyjątkowo brzydki okaz. Zabiłem człowieka. We śnie. Prawie nigdy nie pamięta snów. Pojedyncze klisze skaczą po łbie jak pchły, ale nie składają się w żaden spójny obraz; rozsypane elementy układanki wsuną się na swoje miejsce dopiero, kiedy nazwie rzeczywistość. Poranna mantra — łóżko, szafka, brudna szklanka po whisky na dobre spanie — nie było dobre, dziś wypije frênette; gdzieś powinna stać butelka od Overtona — schludnie nasunięty na wieszak mundur, pojedynczy karton pod ścianą, w nim jakieś papiery, zakurzone wspomnienia życia w Blossomfall. Powinien spalić go sześć lat temu. Zabiłem człowieka we śnie i mam krew w ustach. Metaliczny posmak na języku wywołuje jedyną słuszną reakcję; ja pierdolę zamiast dzień dobry, piękny mamy dzień. Widmo snu wracało mozolnie — coś o gryzieniu w dłoń i uderzaniu tyłem głowy w łeb napastnika. Chrupnięcie łamanego nosa było rzeczywiste; realniejsze od szarego poranka. Na zegarze — tarcza nie była okrągła; miała fantazyjny kształt czegoś, co wylało się poza ramy obrazu Salvadora Dali i mogło kosztować połowę jego wartości — wskazówki pokazywały szóstą siedemnaście. Dwanaście minut i zaczną witać świt. Zamknął oczy, starając się nie myśleć; jeszcze przez chwilę. Pięć minut, mamo. Zły pomysł. Sen wrócił ze zdwojoną siłą; kolejny element układanki, dłoń zaciśnięta na łbie i czoło zderzające się z murem, raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty. Krew i tkanka tryskajace radośnie dookoła jak różowe konfetti, i jego własny głos, dziwnie rozmiękły — masz pecha, będę cię zabijał długo. Ktoś w tym śnie krzyczał, później przestał; zrobiło się cicho. Ja pierdolę; tym razem chyba powiedział to głośno — ciszę pustego mieszkania przerwał zachrypnięty po nocy ton, nienaoliwiony i szorstki jak zarost na policzkach. Powinien wypłukać z ust resztki nerwicy — jeden z tych koszmarów będzie na tyle rzeczywisty, że krew we śnie zaleje mu gardło; zadławi się nią i umrze, i będzie to najmilsza śmierć, na jaką mógłby liczyć. Powinien wstać, wycisnąć dzień wolny jak cytrynę do lemoniady i cieszyć się życiem, powinien powitać świt z uśmiechem, powinien się ogolić. A pierdolę. Poranna elokwencja Williamsona zaskakiwała nawet jego. Niebo za oknem było szare i ciężkie; pogoda wszystko spłaszczyła, zamieniła w jednolitą, smutną tapetę ośrodka uzależnień i przez chwilę — już w kuchni, z kubkiem wyjątkowo paskudnej kawy, której przez sześć lat nie nauczył się parzyć — Barnaby odnosił wrażenie, że gdyby wyciągnął rękę, mógłby zrobić w niebie dziurę. Może złapałby Gabriela za chuja i— — Co ty pierdolisz. Z trzema łykami kawy we krwi jego umysł poszerzał gramatyczne zdolności; zaczął odmieniać czasownik przez drugą osobę. W salonie czyhała pułapka ubiegłego wieczora; nad karafką szkockiej, w złotym świetle lampki, pomiędzy pulsującym bólem skroni i tętniącym bólem w lewym boku — interwencja w Cripple Rock nie poszła po jego myśli; przypomniał sobie, dlaczego zwierzęcopodobni zajmują piąte miejsce na liście wątpliwej sympatii — próbował rozczytać opasłe księgi rytuałów. Wytarte przez czas litery na skórzanej okładce jednej z nich układały się w łacińskie sentencje spośród których najistotniejszą była ta: o sztuce rytuałów odpychania. Plamka czarnego tuszu na metalowym blacie stolika napotkała osądzające, zimne spojrzenie. Winowajca leżał kilka centymetrów na prawo i był zwieńczeniem tysiąca zasad Williamsona. Długopisy należały do świata niemagicznych; wiedzę o magii spisywał wiecznym piórem. Jeden wybrany rytuał, trzy księgi, siedem stron zapisanych drobnym makiem zaskakująco równego pisma. Ktoś — kogo imię kojarzyło się z okrągłym stołem, chociaż sprawiedliwości kwitło w nim niewiele — zadbał o to, żeby kaligrafia nie była obca żadnemu z jego dzieci; dwadzieścia lat później Barnaby nadal stawiał idealne brzuszki przy a. Wieczorna lektura uświadomiła mu kilka niedogodności; rytuał kuli u nogi wymagał przygotowań, cierpliwości, czasu i — zaskakujące — dokładnej mapy mieszkania. Z listy żądań dziś dysponował jedynie czasem. Kula u nogi musiała zaczekać; równo złożone notatki zniknęły pod dwoma z trzech ksiąg, a plamka zastygłego przez noc tuszu poddała się niezawodnemu sposobowi na obśliniony kciuk. Wolnego dnia nie należało marnować — wolny dzień dzięki Czarnej Gwardii za godzinę może zamienić się w kolejną misję. Zabiłem człowieka we śnie. Ostatni łyk kawy przypomniał o posmaku krwi w ustach i rozepchanym w płucach ciężarze. Niektórzy wierzyli, że sny to przestroga; ostrzeżenie ze świata zmarłych; błogosławieństwo demona, któremu przypadło się do gustu. Williamson wierzył, że sny to bękarcie dzieci przemęczonych umysłów, ale nie zamierzał ignorować przeczucia — a to drapało go w płat czołowy ostrym pazurkiem i domagało się działania. Jedno spojrzenie na ostatnią z ksiąg przypomniało mu o rytuale, któremu wczoraj nie poświęcił uwagi; nie był wymagający. Bywał za to przydatny. Pusty kubek wylądował w zlewie — jego miejsce w pustych dłoniach zajęła księga. Czternasta strona, od samej góry; rytuał Caecus. Osiem kroków w lewo, druga szafka w regale; pięć czerwonych świec. Trzecia szafka; jedwabne woreczki z solą, popiołem, mąką. Obejdzie się bez kości. Ostatnim posiłkiem przed rytuałem odpychania zawsze powinien być papieros; o tym nie mówiła żadna z ksiąg i żaden siewca, żadna nauka Kościoła i żaden sierżant w Gwardii. To była prywatna wiedza Williamsona nabyta przez lata, rytuał w rytuale — bez smaku tytoniu w ustach niewiele w życiu się udawało, zwłaszcza magia. Przygotowania były krótkie, schemat znajomy, precyzyjne ruchy poddały się pamięci mięśniowej; najpierw odpalił papierosa, później usypał pentagram — zawsze zaczyna od mąki, brudzi ją popiołem, wzmacnia solą. Czerwone świece w każdym z ramion ustawił na samym końcu. Niektórzy cenili sobie teatralność; czarne ubrania, rozkloszowane rękawy, ciasne gorsety, idiotyzm. Doświadczenie Williamsona podpowiadało, że Lucyfer nie ma nic przeciwko czarownikowi bez koszulki, zwłaszcza o szóstej rano — Barnaby miał na tyle przyzwoitości, żeby ubrać się w coś więcej niż zawieszony na szyi pentakl i kieł Cerberusa; do zestawu dorzucił spodnie. We wnętrzu pentagramu świat był cichszy, wiedza skumulowana, skupienie i athame w dłoni wycelowane w pierwsze z pięciu ramion. Zanim padła inkantacja, wyobraźnia podsunęła intencję; intruzem był każdy, kto wejdzie tu pod jego nieobecność. Każdy nieproszony. Każdy z celem innym niż zwykła, przyjacielska wizyta. — Tu oculos perdes simul ac limen meum transieris — skupiona we krwi magia spłynęła wzdłuż wyciągniętego ramienia — prosto na athame, które w akompaniamencie inkantacji wskazywało kolejne rogi pentagramu. — Sacer est locus, et oculi tui non sunt digni intuenti. Na natrętne spojrzenia był jeden, skuteczny sposób. Właściwie, dwa; wydłubywanie oczu jeszcze nie wchodziło w grę. Musiał ograniczyć się do pozbawienia wzroku. rzut #1: rytuał Caecus, poziom I zużyte przedmioty z ekwipunku: świecie czerwone (zestaw) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 54 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
13 — I — 1985 Brudny dym — barwa kurzu, spranego nieba, spieczonego słońcem chodnika — pełzł coraz wyżej; równa smużka, niespiesznie spacerująca w kierunku sufitu znad krawędzi popielniczki, nie była pod wrażeniem. Ja też bym nie był. Lśniący — jesionowy? Nie ma pojęcia; za wystrój odpowiadała matka — blat znosił ciężar dwóch przedmiotów; list i bransoletka, jedno obok drugiego jak muzealne okazy na wystawie, obok której przechodzi się obojętnie, jedynie kątem oka zerkając w kierunku nieopisanej gabloty. List — na eleganckiej papeterii pokrytej eleganckim pismem i, gdyby tylko powąchać papier, muśniętej elegancką wodą kolońską. Bransoletka — w miękko wyściełanym pudełku, ozdobiona agatem wprawionym w połyskujące łagodnie złoto, którego barwa budziła nurt (złe słowo) lub falę (jeszcze gorsze) mimowolnych skojarzeń z — — Skup się. Cisza odpowiedziała w charakterystyczny dla siebie sposób: milczeniem. Ruch dłoni wprawił dym w wirowanie, uniesiony do ust papieros powstrzymał kumulujący się w kącikach grymas, spojrzenie skutecznie ominęło bransoletkę, zatrzymując się na oknie. Słońce po drugiej stronie szyby nakładało na świat brzydki filtr; szkielety bezlistnych drzew, anemiczne placki śniegu, starsi ludzie prowadzący się nawzajem za rękę do sklepu — od ostatniego spojrzenia za okno zmieniło się tylko położenie wyblakłej kuli na szarym niebie i długość cieni. Tych na chodnikach i pod oczami; gdyby dotknął skóry powiek, mogłaby skruszeć. Przed odchyleniem głowy do tyłu — wyjątkowo dramatyczny gest jak na obecne okoliczności; za widownię miał jedynie list od przyjaciela, biżuterię od nieprzyjaciela i popielniczkę od nie—wiadomo—kogo — powstrzymało go zaciągnięcie papierosem, wydech i rezonujące w kościach echo dwóch upadków. Verity czekał dostatecznie długo; list zaczynał parzyć pod opuszkami palców, kiedy Williamson przekładał go z kąta w kąt, czekając na lepszy moment. Wydarzenia ostatnich dziewięćdziesięciu sześciu godzin szybko wyprowadziły go z błędu — moment będzie, ale tylko gorszy. Cztery doby od otrzymania listu, dwie od odkrycia śliskiego tematu, godzina odkąd usiadł za biurkiem. — Skup się, Williamson. Porządek na blacie był wprost proporcjonalny do chaosu rozsianego dookoła. Sześć ksiąg różnych rozmiarów, grubości i stanu sfatygowania zaściełało przypadkowe elementy podłogi — poruszanie się po salonie przypominałoby przeprawę przez pole minowe, gdyby tylko po mieszkaniu krzątał się ktoś poza właścicielem. Pierwszy rzut oka na mozaikę tytułów — Zaawansowana Magia Odpychania; Sekrety Wariacji; Rytualne Zagadnienia Powstania; Iluzoryczność czy prawda? Krótki przewodnik — podpowiadał, że Barnaby czegoś szukał. Opasły, skórzany notes i plama tuszu na kciuku zdradzały, że — chyba — znalazł. Szary poranek niepostrzeżenie zmienił się w późne popołudnie; cztery kubki kawy, ustawione w żołnierskim porządku na dnie zlewu, cierpliwie czekały, aż zatopi je woda. Zazwyczaj zmywał na bieżąco; dziś pamiętał jedynie, żeby dojeść warzyw — w liczbie pojedynczej — który od dwóch dni odgrażał się samoczynną ucieczką z lodówki. Białe kartki obitego skórą notesu pokrywało schludne, drobne pismo; najbrzydszym elementem notatek były przekreślenia, zawsze prowadzone od lewej do prawej strony, jak gdyby złamanie tego rytuału zaprzepaściło pracę ostatnich godzin. Gdyby ktokolwiek wszedł w posiadanie tego notesu — nie wejdzie; na okładce buzował rytuał, który skutecznie zniechęcał złodziei; Williamson nagle przypomniał sobie, że to prezent od młodego Zafeiriou — musiałby liczyć się z lakonicznymi notatkami. Dla innych mogły nie mieć sensu; dla niego posiadały doskonały. Działanie na zasadzie ostenditvitium (?) + revelare — cel: zaklęty przedmiot (trucizna / modyfikacje / demony (patrz: rytuał wypędzenia demona)). Inkantacja: Fiat mihi videre periculum, revelare mutationem. Ostende mihi venenum intra te (? — skonsultuj tłumaczenie z Helen) Dziedzina: magia odpychania Poniżej tkwiło zamazane skrupulatnie zdanie; spod tuszu nie przebijała nawet pojedyncza litera. Dopiero kolejna linijka składała się ze słów — te, postawione jedno obok drugiego, nakreślono pospiesznie. Potencjalne rytuały w przedmiocie: smolonych amorów, głupiego Jasia, zaginionej duszy, żony Lota, zamkniętej troski. Efekt: działanie rozpoznawcze, znalezienie przyczyny. Brak możliwości cofnięcia modyfikacji przedmiotu — konieczny drugi rytuał (magia powstania). Brak możliwości wygnania demona — konieczny rytuał wypędzenia. Brak możliwości odtrucia (magia odpychania / natury). Wypełniający płuca tytoń okadzał przeskakujące po zapisanych linijkach myśli; jeden krok do przodu, dwa do tyłu. Magia wciąż była młoda, zaklęcia nieelastyczne, rytuały zawodne — każda dekada ujawniała braki w dziedzinie, bez której czarownicy byliby tylko tym; ludźmi. Najświeższy przykład tkwił przed nim; złota — w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin to drugi raz, kiedy ten kolor jest źródłem jego problemów — bransoletka prawdopodobnie nie padła ofiarą zaklęcia demona ani paskudnej, rytualnej modyfikacji. Prawdopodobnie to zbyt wiele liter i zbyt szeroki margines błędu. — Dormi — z papierosem w ustach, dymem w płucach i cienkim pęknięciem zmarszczki na czole powinno udać się bez problemu; używał tego czaru od dwunastego roku życia, kiedy siewca odkrył jego potencjał, a paskudna doniczka w klasie szkółki prosiła się o wyrzucenie za okno. Wycelowany w bransoletkę czar poruszył nim ostrożnie — ozdoba uniosła się z miękko wyściełanego pudełka, lewitując w powietrze na kilkanaście centymetrów. Obecność złowrogich intencji? Nie zanotowano. — Revelare — drugi czar był wyraźniejszy — dopalony papieros zginął, zgnieciony w postawionej przy krześle zapalniczce, a magia odpychania liznęła złotą bransoletkę w cierpliwym poszukiwaniu magicznych właściwości. Jedynym sygnałem było zaklinanie; agat zalśnił ostrzegawczo i wrócił do pierwotnej barwy — magia w kamieniu drzemała spokojnie. Złoto posłusznie (coś takiego) poddało się ruchowi dłoni; unoszona przez czar ozdoba podążyła za Williamsonem, prosto w pułapkę usypanego wcześniej pentagramu. Czerwone świecie tkwiły na swoich miejscach, cierpliwie wyczekując u szczytu każdego z ramion na to, co miało nadejść; Barnaby ostrożnie przekroczył nad jedną z rozłożonych na podłodze ksiąg, później pokonał pierwszy, piekielny krąg utkany z mąki, popiołu oraz soli, i dopiero w sercu kręgu spojrzał na bransoletkę. Zastygła w powietrzu na wysokości jego spojrzenia; musiał powstrzymać usta przed ułożeniem się w ciche pierdoleni L’Orfevre. Rytuał, nawet ten prosty, wymagał oszczędzania energii. Przymknięte powieki odcięły go od widoku agatu i złota; ten pierwszy nie wpływał na skupienie — to drugie próbowało nadkruszyć mur opanowania. — Abi, mala vis! Noli turbare familiam — słowa popłynęły razem z przyspieszającą w żyłach krwią; rozbudzona przez dwa poprzednie czary magia odpychania zaczęła buzować w tkwiącym pośrodku pentagramu ciele. — Abi, nec redi. Rytuał Oczyszczenia działał na pomieszczenia; bransoletka znajdowała się w salonie, w którym był odprawiany. Z tą logiką nie powinien — chociaż mógł i, gdyby miał czas, na pewno zechciałby — dyskutować nawet Lucyfer. Bez względu na efekt, pozostało mu jedno; kiedy zgasną świecie, a pentagram zniknie, do bransoletki Williamson dołączy kwiecistą odpowiedź. rzut Dormi: 64 + 24 (magia odpychania), udany rzut Revelare: 73 + 24 (magia odpychania), udany rzut w poście: rytuał Oczyszczenia, poziom I zużyte przedmioty z ekwipunku: świecie czerwone (zestaw) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 71 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
25 — II — 1985 Paskudztwo. Coś zielonego — liść, Williamson; cebule mają warstwy, herbata ma liście, czarownicy mają zatrucia natury innej, niż pokarmowe — pływało po spokojnej toni naparu. Subtelna woń ziół była tak naprawdę niesubtelnym odorkiem moczu; jedyne zioło, które mógł zaakceptować (i mówi to policjant; dobre sobie), nie sprawdzało się w przypadku zatrucia magicznego. Wie, bo próbował kilka razy — dla pewności i w celach naukowych. Czwarta filiżanka w przeciągu sześciu godzin — cierpliwie wlewał w siebie mieszankę rumianku, pokrzywy i bliżej niesprecyzowanego składnika o właściwościach oczyszczających; zielarka w Deadberry zapewniała, że to nie literówka i może zaufać jej wytworowi. Nie ufał, ale spróbował — poniedziałek z definicji był dniem skazanym na niezadowolenie; równie dobrze Barnaby mógł dorzucić do puli próby odtrucia organizmu. Przez żyły gwardzisty nieustannie przemykała magia, której niechciane efekty nie pojawiały się od razu — zatrucie kumulowało się w aortach i oblepiało naczynia krwionośne; przywierało do tkanki i wżerało się w kości. Tylko głupiec — Williamson nim bywał, ale sporadycznie — wierzyłby, że narażenie na oddziaływanie rytuałów ogranicza się do bezpośrednich skutków ich wykonania. Najsprytniejszy wróg to wróg cichy. Za oknem rozlewał się pierwszy odblask zapadającego wieczora — stłumione światło lampki wykrawało nienaturalne cienie na panelach i gładziło ciemne włókna dywanu. Po cieple kąpieli nie było już śladu; o tym, że ostatnią godzinę spędził w wodzie, świadczył jedynie zapach — sól i nawłoć przywarły do skóry, rozpoczynając cichą walkę z tym, co ukrywało się pod nią. Magiczny detoks trwał piątą dobę; najtrudniejsze były pierwsze godziny — kiedy każdy list w skrzynce mógł oznaczać wezwanie z Kazamaty i przerwanie procesu; kiedy każdą czynność wykonywał z drapiącą świadomością, że wystarczyłby łatwy czar. Od stu dwudziestu godzin nie rzucił ani jednego rytuału i nie wypowiedział nawet pół zaklęcia. Odcięcie od magii było trudne, ale nie niemożliwe; poza uporem wystarczył system nagród — papieros za każdą trzecią godzinę sukcesu — albo kar. Na nadgarstku nosił czerwoną recepturkę; podobno odganiała uroki. Podrażnienie po kolejnym pstryknięciu — bo znów o mało nie powiedział dormi zamiast po prostu przesunąć regał — zdążyło już zniknąć; kiedy sięgał po notes, spod rękawa swetra wysunął się skrawek złowieszczej gumki. Jedna ze stron padła ofiarą kilku kropel wody; po trzech minutach bezczynności w wannie przypomniał sobie, dlaczego woli prysznice — były szybkie, a on (rzekomo) lubi szybko. W odmaczaniu zatrucia szybkości nie ma; jest za to test dla cierpliwości, który widowiskowo oblał. W trakcie trzeciej minuty wygrzebał się z balansującej na pograniczu wrzątku wody i — zapewne ku uciesze wdowy McIntosh, która mogła akurat wracać z zakupów, wyposażona w lornetkę — przeparadował do salonu. Długopis do prawej dłoni, notes — do lewej; perspektywa godzinnej kąpieli nagle stała się znośniejsza. Bezczynność w solno—ziołowej pianie przekuł w uporządkowywanie myśli; poranek i znaczną część popołudnia spędził nad trzema księgami. Każda kolejna grubsza, nieznośniejsza, skłonna do rozbudzenia migreny od poprzedniej — wykorzystał karnet z zestawu przysług i poprosił Helen o znalezienie dwóch z trzech tytułów; ostatni z antykwariatu w Bostonie sprowadził Orestes. Magicae doctrina de consequentia wyglądała i brzmiała odpychająco; dokładnie tak, jak powinna księga o magii odpychania. Łaciński tytuł stłamsił pierwszy odruch sięgnięcia do treści wolumenu — jedynie greckie zapewnienia, że w środku znajdzie dwujęzyczną wersję, skłoniły Williamsona do zanurzenia się w lekturze. Trzy godziny i osiem stron notatek później zrozumiał; w nadchodzących miesiącach będzie musiał przeprosić się z magią wariacyjną. Natura rytuału, nad którym pracował odkąd Benjamin — wanna to dziwne miejsce, żeby myśleć o Veritym; z drugiej strony od dwóch tygodni żadne miejsce nie jest dobre, żeby przywoływać echo ostatniego spotkania z Benem — poprosił o sprawdzenie bransoletki, była zdecydowanie bardziej skomplikowana, niż zakładała teoria. Pierwsze zdanie zawilgoconych notatek: próbuję znaleźć sposób na wykrycie natury zagrożenia w przedmiocie. Druga linijka, brzydka, bo upstrzona kroplami wody — Uberrimafides? Zbyt ogólnikowe, identyfikuje tylko fakt, nie źródło. Narro? Magia powstania; sprawdzić z Zafeiriou. To, co zanotował później, rozmyło się całkowicie; łokciem strącił z brzegu wanny złotą mydelniczkę, która z cichym pluskiem zanurkowała w wodzie — przez dokładnie dziesięć sekund obserwował, w jaki sposób odbija światło, aż— Wygodnie? Jedno słowo, niewypowiedziane pytanie i cała salwa konsekwencji — od tego momentu nacisk długopisu na notatnik był mocniejszy, pismo mniej wyraźne, spojrzenie skupione na zapisywanych słowach; nie wyciągnął mydelniczki z wody — miał zajęte dłonie — nawet, kiedy dwa razy zahaczyła o udo. Testowanie posiadanych umiejętności było łatwiejsze od prób pogłębienia zdobytej już wiedzy; o tym przekonał się nad drugą z ksiąg. W Pięciu technikach odpychania zanotowano rytuał o dwojakiej naturze; z pogranicza dwóch magii, choć z wyraźną skłonnością do tytułowej. Inkantacja nie była znana — pojawiło się za to odniesienie do innego wolumenu, którego Barnaby nie posiadał; Żelazna pięść odpychania — jak przekuć słowa w czyny brzmiało jak coś, co mógłby postawić na półce. Nad trzecią księgą dopiero się pochylał — po kąpieli, czwartej filiżance naparu i pięciu dniach bez magii była jedynym mostem pomiędzy Williamsonem oraz czarami. Przelotną myśl o odprawieniu rytuału oczyszczenia — skoro się oczyszczasz, oczyść dogłębnie; dobre hasło reklamowe, powinien je opatentować — nagrodził dwoma pstryknięciami recepturki. Nadgarstek nie protestował; od trzech godzin i po dziesiątej stronie notatek Barnaby i tak go nie czuł. Ostatni z tytułów był powszechny, choć nie ujmowało to jego zaawansowaniu — Taktyki magii odpychania; czego unikać w bezpośrednim starciu? powinno wejść w kanon literatury Czarnej Gwardii. Po sześciu stronach Williamson zapomniał o upływie czasu, po dwunastu — o naparze na dnie filiżanki. Po czterdziestej drugiej — i dwudziestej trzeciej na zegarze — wypisał się długopis. Wziął to za omen; ciekawe, co rozwinął najpierw? Wiedzę czy cieśnie nadgarstka? Zamknięta z impetem księga nie odpowiedziała; i jedynie te cholerne, zielone liście na dnie filiżanki wyglądały, jakby znały odpowiedź. z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
1 — III — 1985 Mówią, że przez alkohol traci się kontrolę. Rżnięty kryształ szklanki na brzegu wanny: trzydzieści dziewięć dolarów, dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Burbon, podwójny: dwadzieścia dolarów. Odkrycie, że pomimo trzeciej kolejki wciąż posiada kontrolę: bezcenne. Woda wystygła kwadrans temu; ulotniła się woń lawendy — uspokaja nerwy, koi zmysły, reklamowy szlagier na opakowaniu zasługiwał na utarcie mordy tarką do sera — i ochota, żeby późny wieczór zamienić w produktywną próbę— Czego? Sześćdziesiąt pięć godzin, czterdzieści osiem minut — sekund już nie liczył — od opuszczenia tuneli; siedemdziesiąt—coś od krwawego deszczu i opętania na promenadzie. Bardzo ładnie, Barnaby; głos w głowie nie przypominał nikogo, był tylko echolokacją w pustym ciele; teraz policz, ile minut spałeś. Nie musi, to banalna matematyka; zero plus zero daje zero. Napięta skóra pod oczami odgrażała się pęknięciem — od dwóch dni każdy skrawek ciała zlepia na taśmę klejącą, ślinę i odruchy bezwarunkowe. Droga od Kazamaty na Staromiejską to nawyk; misje w terenie — wyczyść pamięć, niemagiczny widział za wiele; przesłuchaj, magiczny widział jeszcze więcej; zakop, ktoś widział za dużo — to rutyna. Szklanka na brzegu wanny i próba wypłukania zmęczenia — to głupota. Od trzech dni poruszał się w gęstej melasie prawdopodobieństwa. Prawdopodobnie jutro wszyscy umrzemy; prawdopodobnie mamy kłopoty; prawdopodobnie powinienem przestać pić; prawdopodobnie— Ostatni łyk był zimniejszy od poprzednich ośmiu; alkohol powinien palić, nie chłodzić, ale nawet pierwszego marca — zamiast zapachu wiosny, czuł smród palonej skóry i krwi — jedynym źródłem ciepła był papieros. Zapalił go po wyjściu z łazienki; spojrzenie w lustro trwało dokładnie dwie sekundy — nie spodobało mu się to, co widzi, więc uznał, że nie będzie patrzeć. Droga do sypialni to sześć kroków; w połowie trzeciego był pewien, że zaśnie w momencie, w którym głowa dotknie poduszki. Pod koniec piątego — na szafce nocnej zauważył ją. Otwórz na osobności, ostrzegał czarny tusz na białej kopercie; ładne pismo, stwierdzał Williamson trzeci raz — o dwóch poprzednich zdążył zapomnieć; nic, co wydarzyło się przed dwudziestym szóstym lutego, nie brzmiało realnie — w przeciągu tygodnia. Otwórz na osobności, żeby było jak najmniej przypadkowych ofiar; gdyby w żyłach miał mniej drinków, a w umyśle więcej snu, rzuciłby na kopertę rytuał, skoro uberrimafides niczego nie wykazał. Gdyby zawartość naprawdę chciała go zabić, nie czekałaby trzech dni; na promenadzie posiadała kilka dogodnych okazji. Otwórz na osobności, bo najwyraźniej tylko tak potrafimy się komunikować. Bez świadków, w odosobnieniu, z niepewnością, co wydarzy się za moment. Zmęczenie nie zniknęło — po prostu przyćmiła je ciekawość. Otwórz, ciemnozielone pudełko wypadło na dłoń i szybko znalazło oparcie w pewnym uchwycie palców, na osobności. Wiesz, co byłoby zabawne? Cisza w głowie i po drugiej stronie telefonu; jeśli podniósłby słuchawkę, żeby dokończyć myśl, w odpowiedzi usłyszałby głuche echo sygnału. Gdyby w środku była kość. Prawie zgadł; zgadzał się tylko kolor. Lewa, uniesiona w górę i zdziwiona — brew zadała pytanie, którego nie wypowiedziały smakujące tytoniem usta. Zapomniany papieros dogasał w popielniczce, a pozbawione jego obecności palce szukały nowego zajęcia. Minęło kilka sekund — muszla nie poruszyła się, nie zniknęła, nie zamknęła wieczka pudełka z ostrym po wczorajszym już na mnie nie zasługujesz. Kciuk ostrożnie zahaczył o linię jej brzegu, aż dotyk z pogranicza nieistniejącego przegrał z niecierpliwością — palec wskazujący mimowolnie odnalazł łagodne wgłębienie i naparł mocniej; to nabywana z doświadczeniem wiedza. Tajemnice muszelek zawsze wydobywa się ze środka. odsłuchuję zaklętą muszlę |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Muszla nie poruszyła się; nawet nie drgnęła, gdy opuszki palców zahaczyły o jej kruchą strukturę. W pierwszym odruchu mogłeś pomyśleć, że dźwięk pochodzi z każdego innego miejsca. Melodyjny tembr, na pograniczu szeptu, rozbrzmiał w pomieszczeniu, w którym jeszcze nigdy do tej pory nie wybrzmiewał bez zniekształceń telefonicznego kabla. — Jak nie dałeś się zabić — zaczął mówić damski głos, a jeśli w tym czasie dotyk z muszlą został przerwany, również ona milknęła. Identyfikowanie autorki wiadomości nie stanowiło żadnego problemu, znajoma była nie tyle barwa, jak i krotki oddech pomiędzy słowami. — to zadzwoń— Komunikat kończył się podyktowanymi cyframi numeru telefonu, aby po chwili ciszy, odtworzyć go z powrotem. — Jeśli nie dałeś się... Jest to jednorazowa ingerencja Zjawy w wątek z powodu fabularnego odsłuchania wiadomości zaklętej w przedmiocie. We Zjawę wcieliła się Lyra Vandenberg. Zjawa z tematu |
Wiek : 666
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Drugie piętro? Zimna ściana milczy pod opuszkami palców, kręte schody uśmiechają się kpiąco, drewniana poręcz znów ślizga się w zetknięciu z dłonią. Drugie piętro? Złote światło nad głową nie odpowiada — żarówka buzuje i wypala pod powiekami trwały ślad; Paganini zamyka oczy i widzi rozpalony do czerwoności gwint. Otwiera je i on dalej tam jest — jeszcze czerwieńszy niż chwilę temu, upstrzony plamkami pełzającymi po źrenicach, w kształcie chuja. Ciche zachłyśnięcie śmiechem rozpełza się po pustej klatce schodowej; che bello, piękne odkrycie. Wszystkie żarówki świata mają kutasa w środku — cazzo, potrzebował trzydziestu trzech lat, kilku drinków, dwóch butelek ginu, jeden kreski i wizyty kuzynki Molly, żeby to odkryć. Drugie piętro. Strużka potu na skroni i drżąca dłoń na murze — od kilku minut pieści nią ścianę, jedyny punkt oporu w tym zdezelowanym, rozchwianym świecie, ale ta zazdrosna kurwa nadal jest sucha. Chyba uderzył w nią pięścią, chyba zostawił na parterze ślad krwi na tynku, chyba nie czuje bólu, chyba dotarł na miejsce. Korytarz jest długi i ciemny, i przypomina tunel; rozmazane spojrzenie opada na czystą posadzkę w poszukiwaniu mlecznobiałego strumienia. Głos w jego głowie nie przypomina szeptu; to mówi ten drugi Valerio. Valerio—rozszczepiony. Valerio—zagubiony. Valerio—nierzeczywisty, od trzech nocy realniejszy od Valerio—prawdziwego. Nie wyszedłeś stamtąd, stronzo. — Barney, apri la porta. Drzwi są ciemne, wysokie i czyste, jakby próbowały upodobnić się do właściciela. Srebrna szóstka wisiała prosto, ale już nie wisi; palce Paganiniego kołyszą szatańską cyferką na lewo, prawo, lewo, prawo, wreszcie przekrzywiona, ciekawe, kiedy Williamson zauważy? (Jutro; tu nic nie dzieje się bez jego wiedzy). — To ja, Valerio — uderzenie pięści — jednak boli. Zdarte knykcie krwawią, na ciemnym drewnie zostają lśniące w półmroku plamy; passata z żył, ma ochotę ją zlizać. Uboga forma pukania rozrywa noc w pół. Stuk; Barney, otwórz. Stuk; to ja. Stuk; lać mi się chce. Cisza. Stuk. — Paganini, bo może znasz innego. Precyzyjny Włoch o pierwszej siedemnaście w nocy — Saint Fall śpi, kamienica milczy, światło znów gaśnie, Helen po drugiej stronie korytarza już nie ma, świat się kończy, knykcie krwawią. — Ero da queste parti, così— Ciepła, szorstka dłoń przesuwa się po twarzy; w dół, od czoła do podbródka, w górę, od podbródka do nosa. Dziewiąty raz sprawdza, czy nie jest złamany — dwa centymetry na lewo i pięść trafiłaby w sam środek — i po raz dziewiąty nie ma pewności. Williamson zna się na złamanych nosach; jest ich krzewicielem —albo krzywicielem, Barnaby, hai capito? — i właścicielem jednego. I zawsze, zawsze, sempre—sempre, wie co robić. O pierwszej siedemnaście w nocy i ósmej dwadzieścia rano, w równe południe i późnym wieczorem; ten drugi Valerio go nie lubi. Ten drugi Valerio wyczuwa to, co umyka pierwszemu Valerio; rozszczepiona dusza dostrzega więcej. Na języku rozlewają się wspomnienia; buzujące za drzwiami rytuały, przemilczane sekrety i momenty pustki w spojrzeniu — czasem słowa wpadają do studni umysłu Williamsona, żeby wrócić zwielokrotnionym echem. Nie mają treści, jedynie dźwięk. Drugi Valerio, Valerio—rozszczepiony, Valerio—samotny, Valerio—bez—przyjaciół, to widzi; dlatego pierwszy Valerio nie dotyka klamki. Lubi swoją dłoń; wolałby jej nie stracić. — Ugotuję nam coś. Nie chcę wracać do Red Poppy. — Masz wino? Nie mogę być dziś sam. — Williamson, do chuja— — jeśli zamknie oczy, mózg znów rozleci się na pół i wtedy żadne drzwi nie staną mu na drodze, żeby— Szczęk otwieranego zamka ogniskuje wzrok na klamce; porusza się, a razem z nią cały świat. Uchylone drzwi do mieszkania to tylko metafora tego, jak otwierają przed sobą życia. — Ciao. Żyjesz. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Jeśli nie dałeś się zabić. Pół minuty, drugie powtórzenie, ćwierć wydechu. Jeden głos. Jeśli nie dałeś się zabić— Jedyną odpowiedzią jest nagłe przerwanie dotyku i milczenie; cisza od dawna nie brzmiała tak dosadnie i nie była tak łatwa do przerwania. Wystarczył jeden gest, by rytuał dotyku na nowo pobudził do życia inną formę magii; iluzja, gwardyjny nawyk domaga się szczegółów — jaka inkantacja? Muszelka nie ma odpowiedzi; przedstawia za to konkretne warunki. Jeśli nie dałeś się zabić, to zadzwoń. Cichy szept dokładnie tam, gdzie jego miejsce; tam, gdzie zwykle słychać szum morza, nie spokojny głos i kolejne cyfry numeru. Jeśli nie dałeś się— W zmęczonym drgnięciu kącików ust tylko życzliwy dostrzegłby uśmiech. Trudne wymagania, Vandenberg, obrócona między palcami muszla nie zamilkła — kolejna cecha wspólna, poza dykcją, która łączyła ją z właścicielką. — zabić. Trzy doby, trzy godziny snu, trzy otarcia o śmierć i jedna, stracona szansa na przekonanie się, czy spełniła własne jeśli. Jeśli nie dałaś się zabić — sięgnięcie po słuchawkę telefonu to kolejne odtworzenie; brzmiała podobnie podczas pierwszego telefonu, kiedy wino w Sonk Road i piwo na Starym Mieście smakowały tak samo: obiecująco — to odbierz. Kciuk — dopiero teraz dostrzegł na nim płytkie zadrapanie; poprzeczna, zasklepiona czerwienią szrama przypominała o krwi w tunelu, a zamknięcie oczu oznaczało powrót do ciemności — zawahał się nad pierwszą cyfrą. Trzy; wystarczyło nacisnąć plastikowy przycisk. Sześć; kolejną cyfrę zdążył zapamiętać. Dwa; dokładnie tyle, ile miesięcy niedługo minie. Znów trzy; tyle procent ma jej wino? Osiem; prawdopo— Echo pukania nie wymagało namysłu; kilkanaście metrów od sypialni, po drugiej stronie drzwi, na korytarzu pogrążonym we śnie, po pierwszej w nocy znów rozległo się uderzenie, którego dźwięk przypominał stłumiony wystrzał. Głos w sypialni zamilkł, obły kształt pod kciukiem zniknął, słuchawka opadła na poduszkę zapomniana — Williamson przekuł bezruch w gotowość. Odsunięcie półki w szafce nocnej to dokładnie dwie sekundy; kiedyś przeliczył każdą z nich, od wybudzenia do uzbrojenia, krok po kroku, z zimną precyzją. Sięgnięcie po broń to kolejna sekunda; zimny metal pod palcami w niczym nie przypominał muszli, która zastąpiła pistolet we wnętrzu szafki — ochronny odruch, który przypłacił utratą kolejnej sekundy. Kciuk na zimnym metalu i dokładnie jedno szarpnięcie zwieńczone szczękiem — zanim pistolet poddał się odbezpieczeniu, ciszę przerwał kolejny dźwięk. Znów głos; tej nocy nadpływały z każdej strony. Włoskie zlepki sylab i sycylijska pobudka dla połowy kamienicy — drobna zemsta na sąsiedzie zza ściany po ostatnim koncercie nocnego szczekania — nakłoniły dłoń do odłożenia pistoletu na szafkę przy drzwiach; Valerio alergicznie reagował na widok broni. Zwłaszcza wymierzonej w siebie. Szczęk odsuwanych zamków, przekręcanego klucza i wibrującej w powietrzu magii — zanim pukanie zamieniło się w kopnięcia, a włoski pop wypełnił słowa, Williamson uchylił drzwi. — Paganini. We własnej osobie i pełnej krasie niesubtelnej mieszanki wody kolońskiej, alkoholu i tytoniu; ciężkie noce częściej kończyły się niż zaczynały na Staromiejskiej i nigdy tak wcześnie — nie było jeszcze drugiej, co oznaczało, że Valerio wcześniej zaczął. Albo od dawna nie skończył. — Jest— Późno. W nagłej salwie ciszy słychać tylko tykanie zegara gdzieś w głębi mieszkania. Jest pierwsza dwadzieścia. Po twarzy Williamsona nie przesuwa się senność; trwałe piętno zmęczenia, dostrzegalne nawet w półmroku, wyostrzyło rysy — widok Valerio złagodził przynajmniej dwie z nich. Jest późno i jest pierwsza dwadzieścia, ale to bez znaczenia; przez dwoma dniami późno mogło zostać zamienione w za późno. — Jest wino w barku — drzwi otworzone szerzej, ramiona napięte lżej; krok w tył pełnił formę zaproszenia — zmrużone spojrzenie rodzaj ostrzeżenia. — Ściągnij buty, to nie Palazzo. Być może za mocno wierzy we własne rytuały; być może po dwudziestym szóstym lutego zaufanie powinno przestać istnieć; być może tylko to im zostało. Jeden nietrzeźwy, drugi w szlafroku, obaj zepsuci. — Nie musisz gotować, mam — echo kroków na dębowych panelach i dokładnie pięć metrów do lodówki; po drodze mały, staromiejski świat wypełnił złoty blask zapalonego światła — Williamson uratował przynajmniej jeden piszczel. — Chyba zupę? Zakładam po stanie płynnym. Zaciśnięty mocniej, bawełniany pasek nie gwarantował otuchy ani tym bardziej ochrony przed kaprysem Valerio; pełnił rolę zajęcia dla dłoni, które musiały zadowalać się nagłą pustką. Obły kształt pod opuszkiem palca był tylko fantomową obecnością — obietnicą tego, co odwleczone w czasie, mogło spalić ostatni pomost pomiędzy styczniem i marcem. Każdy ma wybór; Williamson wybrał wspólną przeszłość zamiast wątpliwej przyszłości. — Mów. Żadnego co się stało? żadnego va bene? żadnego wszystko w porządku? Pulę troski wykorzystali przez ostatnie ćwierć wieku; mów było jej prawdziwszą wersją. Ptologicznie niesłuszną, ale wciąż — jedyną, na jaką mogli sobie pozwolić. z tematu: przechodzimy do kuchni |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
3 marca, 1985 ROKU. PRZED PIERWSZĄ W NOCY Ostre krawędzie oddechu rozdzierające spierzchnięte usta; życie szukało ucieczki z ciała, które już się poddało. Pobudka była dokładnie taka, jak syreni upadek — nagła, niespodziewana i bolesna. Kołatające serce nie mogło być skutkiem odpoczynku — nic z tego, co czuła, nie mogło być pochodną relaksu — cokolwiek dręczyło jej zaciśnięte oczy, pozostawało poza cienką granicą świadomości. Do jawy przeniknęło jedynie zaczepione o szpik kości poczucie niepokoju i głos — cholery, znajomy głos — zasłużyłaś. Pierwsze, co zobaczyła po przebudzeniu, to niewątpliwie obcą podłogę. Jodełki jasnego parkietu patrzyły na nią jakby zaciekawione; ona patrzyła na nie jakby zagubiona. Zasłużyłam; na co? Na ból; było pierwotną myślą, bo ból zawsze przychodził jako coś pierwotnego. Nie pukał, nie ogłaszał się, ale był oczywistym następstwem jawy. Każdy mięsień przykrytego kocem (kocem? skąd—) ciała wysyłał bardzo jasny komunikat — jeśli boli, to znaczy, że— Na strach; nie wiedziała, skąd przybył. Być może po prostu zawsze w niej był, zasiany od września 72’ — dostała wyjątkowo trwały prezent na czternaste urodziny — być może nie dało się wyzbyć go do końca, nawet, z powietrzem zaostrzonym na krawędzi warg, pytaniem na ustach i potrzebą zrozumienia w oczach. Na— Niego. Wraz z przebudzeniem przyszło poruszenie; obrócenie mrowiącego tułowia, ciche syknięcie i wzrok przeniesiony z jasnej podłogi na ciemny dywan; z ciemnego dywanu na poderwaną z fotela sylwetkę. Przeszłość — za duże określenie na wydarzenia sprzed kilkunastu godzin — wracała falami. Fale, miały to do siebie, że nieostrożnych potrafiły zwalić z nóg. Diruptio rzucone po raz pierwszy; po raz drugi; po raz każdy kolejny; odbijało się echem w dudniącej od magii czaszki. Pamiętała bóle upadków, pieczenie rozciętej skóry — wolała nie pamiętać słów rzucanych na lament ani chaosu złości, gdy wymieszano ją z magią. Ostatnie wspomnienie nie było mocnym, oceanicznym prądem; było wyciągniętą w jej stronę (nad nią) ręką, próbującą ochronić ją przed (szklanym deszczem) ciągnąca na głębiny wodą. Ta sama ręka musiała— Musiała być właścicielem miernie oświetlonego pomieszczenia. Nieważne, jak bardzo lampa w rogu się starała — czerń ścian pochłaniała jej promienie bez najmniejszej litości. Miękki, ciepły koc zsunął jej się z ramion, gdy próbowała — bez krzty zgrabności — podnieść się na drżących od jej własnego ciężaru rąk. Czy zawsze była taka ciężka? (W wadzie, w ruchu, w obyciu.) Próbowała coś powiedzieć. Otworzyła usta, a więc musiała próbować coś powiedzieć, jednak jedyne, co potrafiła z siebie wydobyć, to skrzek z zapomnianego przez świat gardła. Ile już milczała? Ile leżała tu, między jasną podłogą i czarnymi ścianami; na skórzanej, śliskiej kanapie z warującym psem na fotelu? Spojrzała na niego, ciężkim oddechem znowu próbując przemówić. Jedynym komunikatem było wykrzywienie twarzy, gdy skronie zaczęły promieniować bólem. Jeśli boli, to znaczy, że— — Tę— Usta podjęły się ostatniej, desperackiej próby, czy aparat mowy do czegokolwiek jeszcze się nadaje. — Tęskniłeś? — ledwo słyszalny szept był cienkim sznurkiem, tym razem nie telefonicznym, powiązany z pierwszym razem, gdy jej głos rozbrzmiał w tym mieszkaniu. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Tyknięcia wskazówek, cichnący gwar miasta, oswojone echo bólu; wiele sposobów, by odmierzyć upływ czasu — i tylko jeden słuszny. Ostre krawędzie oddechu to sekundy; nerwowe drgnięcia palców — jakby próbowały uchwycić jaźń; bez skutku — to minuty. Bezruch i cisza to godzina; pierwsza, druga, każda kolejna. Miasto dawno temu zamknęło opuchnięte, nabiegłe zmęczeniem powieki — w jego kostkę brukową, w okna, w zaprawę i fundamenty wsiąknęła brudna woda; ten sam brud tkwił pod paznokciami. Na dłoniach. W kościach. W ustach; w myślach; we wspomnieniach; w magii. Zastygła melasa czasu zacierała ślady ostatnich godzin — gasnące kontrolki samochodu, gasnący ognik oddechu, gasnącą energię, gasnące światło na korytarzu. Drugie piętro, klucz obrysowujący zamek, sekundy zamknięte w sekwencjach ruchu — pomiędzy parkingiem i kamienicą, kamienicą i schodami, schodami i drzwiami, drzwiami i kanapą rozciągnęła się pustka. Ból był tylko lekkim niedopowiedzeniem, naumyślnym przeoczeniem w literaturze faktu — jedyna droga prowadziła pomimo niego; w górę, do mieszkania, do kilku ścian, w których trudno uchwycić atom zadomowienia, łatwo za to zderzyć się z futryną niedopowiedzeń; jakby właściciel nie chciał zdradzić przed samym sobą sekretu własnego pochodzenia. Długo później — po poduszce wsuniętej pod bezwładną głowę, po miękkim kocu z funkcją ukrywania przed światem, po przemokniętych butach, które otrzymały honorową straż przy kanapie, po szumie odkręconego kranu i zabarwionej czerwienią wodzie w zlewie — nadszedł bezruch. Oczekiwanie na wyrok odmierzał zmęczeniem — wystygła kawa utknęła dziesięć centymetrów i dziesięć tysięcy mil od spierzchniętych ust; brudny sweter jedną myśl i jedenaście tysięcy igiełek bólu od ściągnięcia; nieruchoma dłoń dwa kroki i dwieście poczuć winy od ukrytego pod kocem ciała. Czas to cisza nawinięta na rolkę nieskończoności; zmienia się światło za oknami i takt oddechu — w pewnym momencie zmianie ulega kubek z kawą, zimna na gorącą tylko po to, żeby znów wystygnąć. Kiedy jedna z nut bólu milknie, zmienia się ubranie — podarty sweter w koszu, miękka bluza w nierównym starciu z zimnem; po tym zmienia się tylko stan czuwania — głębsze westchnięcie to unoszone wbrew zmęczeniu powieki; stłumione imię, które wytoczyło się z mroku mary to oderwane od oparcia fotela plecy; niespokojne poruszenie to wyrwane z bezruchu ciało. Jej bezgłośne poruszenie ust napotkało wypowiedziane w myślach to ja; on nie ufał swojemu głosowi, ona uczyła używać się własnego na nowo. Przez sekundę istniało tylko złote światło w złotych oczach i stłumiony blask — w półmroku wydłużone cienie przesuwały się po ścianie, imitując rzeczywistość w prywatnym teatrze zdarzeń. Drżące z wysiłku ręce były drobnym zafalowaniem ciemnego zarysu sylwetki; krok w kierunku kanapy to przesunięcie wyższego konturu — aż nie sposób odróżnić, gdzie zaczynał się jeden, gdzie kończył drugi; gdzie leżała granica i czy nadal istnieje? — Statystycznie — zredukowane do szeptu słowo było echem; retrospekcją powołaną do życia przez rytuał cichych głosów. — To pytanie jest głównym powodem— Nie; skręcony przewód słuchawki oplótł szyję — każda sylaba zaciskała go mocniej (czy zawsze był tak oszczędny; w środkach, w emocjach, w słowach?). Nie to rozkaz; podobny do siad, leżeć i waruj — ten ostatni wybrzmiał dwanaście godzin temu, kiedy cisza tkana była z pajęczych nici płytkiego oddechu. Nie to łańcuch; przypięty do fotela, z kolczatką zamiast obroży — kolejny krok w kierunku kanapy napina stalowe ogniwa. — Woda i aspiryna — pomarańczowa tubka i przezroczysta szklanka w dłoniach — jeźdźcy apokalipsy trudnych poranków albo głębokich nocy, w których cisza zalepia usta. Rozproszony blask nie przeganiał półmroku; ten rozciągnięty pod oczami przypominał smugę — ten zatrzaśnięty w głosie to styczeń. Zimna woda, wilgotny kamień i zachód słońca, który nie nadchodzi. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Statystycznie— Chuja wiedzieli o statystyce. Przez załamaną w perspektywie chwilę, jego szept brzmi normalnie; jakby nie bolał każdy skrawek jej ciała — ktoś mnie chyba przejechał — a rozcięty obojczyk nie piekł, gdy oparła się mocniej na ramieniu — a potem zawrócił, aby poprawić — na którym się znajdował. Chwila stała się uciętym zdaniem i zamieszkała między nimi w chłodzie, który ogarniał wszystko, co nie było przykryte kocem. Naprawdę posiadał funkcję ukrywania się przed światem. — Daj mi— Co? Prośba zawisła na chwilę na wyschniętej wardze, gdy okazało się, że patrzenie do góry i mówienie, było skrajnie wyczerpujące. Nie potrafiła sobie przypomnieć, co jest szybsze — światło czy dźwięk, ale teraz dopiero wystarczająco jasności dotarło do jego sylwetki, aby mogła zauważyć, że on wygląda tak, jak ona się czuła — nieświeżo. — —sekundę. Sekundę można przetłumaczyć na czas; czas na chęci; chęci na dalsze próby uzyskania pionu. Kiedyś Aaron zabrał ją na ściankę wspinaczkową — zdeterminowane mięśnie drżały, gdy łapała się kolorowych kamieni, aż wreszcie stopa natrafiła na jeden zdradliwy. Teraz czuła się dokładnie tak samo, gdy próbowała oprzeć się o kanapę — błąd, dzięki któremu mogła zlokalizować pierwsze źródło bólu — plecy. Jego skala? Jak cholera. Oparcie się przestało być prawdopodobną opcją, kolejnym, naturalnym krokiem, było położenie stóp na podłodze. Ze zdziwieniem zauważyła, że nie ma na sobie butów; z ulgą stwierdziła, że ma spodnie. Cały proces zmiany pozycji trwał może z dwadzieścia sekund; zmęczyła się, jakby trwał godziny. Spojrzała ponownie w górę, dochodząc do prostej umowy sama ze sobą — najpierw aspiryna, potem pytania. Złapała jedną ręką opakowanie, drugą chwyciła szklankę z wodą. Ironia pomarańczy błyszczała w ciepłym świetle żarówki — znajoma miękkość plastiku układała się w jej palcach. Nie potrafiła (wielu rzeczy teraz nie potrafiła) zliczyć, ile razy modliła się do nich, gorliwiej niż do kogokolwiek z Piekielnej Trójcy, o zaprzestanie. Bólu, strachu— Chłód wody przedzierał się przez przesuszone gardło, prowadząc tabletkę prosto do celu. Chwila i zacznie działać. Jeszcze tylko chwila, wytrzymaj. Kłamstwo powtarzane od grudnia 83’. — Gdzie— Bardzo głupie pytanie; gdzie mogłem cię zabrać, Vandenberg? Nie byli w szpitalu, ani w mieszkaniu Fogartych — i dzięki Lilith za oba z tych faktów — ogólnie panujące wyposażenie mieszkania; od kanapy, ciemnego dywanu i ścian, po szafkę z książkami, która jeszcze nie zwróciła jej uwagi — wszystko to sugerowało, że nie znajdują się w Sonk Road. — Staromiejska, hm? — to były bardzo szybkie odwiedziny po uzyskaniu adresu. Wzrok — zupełnie samodzielnie — powędrował szukając bieli słuchawki telefonicznej; jedynego elementu, który potrafiła tu rozpoznać. Jedynego, oprócz kamiennego wyrazu twarzy Williamsona. Co znowu zrobiłam? — Chcesz mi opowiedzieć, jak się tu znalazłam? — głos wracał powoli do stabilnego brzmienia; wypita do dna, niemal na hejnał, szklanka wody potrafi zdziałać wiele. Ale nie potrafi skruszyć kamienia. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Wdech — ból płytkiego rozcięcia pod żuchwą; pół doby temu — w innym świecie, w utraconej rzeczywistości, w półcieniu zakątka i ćwierćwdechu wyczekiwania — wilgotny od krwi (jej krwi; twojej winy) opuszek muskał to samo miejsce. Wydech — stłumione szarpnięcie w barku; pół doby temu — w powietrzu ulepionym mozaiką rozbryźniętego szkła, w dwóch sekundach pomiędzy instynktem i decyzją — wilgotne od krwi (twojej krwi; jej braku winy) ramię próbowało powstrzymać destrukcję, którą samo zadało. Daj mi— Prośba zamrożona pomiędzy niepewnością i cierpieniem. Dwanaście godzin w miękkim całunie koca, na śliskim fundamencie kanapy, w bezruchu ograniczonym do stłumionego echa drobnych zajęć — umyj ręce (ciszej); umyj twarz (ciszej); przebierz się (masz pół minuty); kawa (ciszej); wróć (ciszej); czekaj (będę; zawsze) — budowało siatkę potrzeb. Daj mi — to jej początek; spokój — to jego dopowiedzenie; niezmiennie niebezpieczne. Spokój można przetłumaczyć na uczucie; uczucie na samotność; samotność na próbę zrozumienia, czy sekunda naprawdę wystarczy. Gdyby słowa płynęły przez skręcony kabel telefonu, mogłaby; to nie byłby pierwszy raz, kiedy rzuciła przez niego słuchawką. Co jest ekwiwalentem rzucenia słuchawki — tyle, że twarzą w twarz, kiedy jedyny przewód to kilkanaście centymetrów powietrza? Przekona się za sekundę, dwie, trzy, cztery, pięć; za dwadzieścia — odliczanie w górę to kawalkada płytkich wydechów i niezgrabnych ruchów. Znał ten taniec; obolałe mięśnie, zmęczenie zamiast krwi, magia zmieniająca kości w żelatynę, oddech, który łatwo zgubić i trudno odnaleźć. Dłonie pozbawione balastu szklanki próbowały uchwycić powietrze; zaciśnięte na pustce palce były pewne, że złapią za drżące z wysiłku ramiona, a ona powie, że— (wiem; wiem, że nie chciałeś) — ma jej nie dotykać. Krok do przodu to wszystko, co potrafi w odpowiedzi na skurcz bólu; spojrzenie wypełnione ciężarem słów — Lyra, ja—, bez ciągu dalszego; wyraz, którego powinien użyć, nie istniał w jego słowniku — i usta wypełnione goryczą powstrzymały próbujące wtargnąć na wargi zaklęcie. Wreszcie mógł podziwiać dzieło własnego gniewu — zaschnięta krew, czarny tusz zmęczenia pod powiekami i pytanie, które nie może przebić się przez wzniesiony z bólu mur. Staromiejska; miejsce, które dobę temu było sekretem, teraz — nie pierwszy, nie ostatni raz — pełniło rolę szpitala. — Dziewięć przez sześć — odwrócone cyfry proszące się o grę słów — teraz igrało tylko spojrzenie, mimowolnie podążające za tym barwy przybrudzonego złota. Telefon na prawo od kanapy; wyciągnięcie ręki odtworzyłoby lutowe wieczory i słowa pokonujące rzekę wpław. Zamiast piętnastu kilometrów — pięćdziesiąt centymetrów; zamiast słów powierzanych słuchawce — cisza, w której próbują mówić spojrzenia, ale nie do końca potrafią. Ból przytłumia jedno; wina obwarowuje drugie. — To proste, Vandenberg — nic nie jest proste, Williamson; może poza jednym słowem, które poruszyło ustami w zrywie rebelii wbrew kamiennemu postanowieniu. — Szybko. Szybko; kamienne postanowienie zakładało zakopanie wspomnień — szybko. Odwiezienie na Sonk Road — szybko. Odjechanie — szybko. Zapomnienie — — Straciłaś przytomność w zakątku i— To moja— Kofeina wypełniła usta; teraz on potrzebował sekundy. Zasługa; order i uścisk dłoni sierżanta, dobra robota, panie oficerze. Sukces; bezwładne ciało i urywany puls pod palcami, doskonale, synu, matka jest dumna. Wina; gorzka kofeina w kąciku ust, gorzka prawda na języku. To moja wina, Lyra. — Wolałem uniknąć tłumaczenia F—współlokatorom, że zwykle nie napadam kobiet na pierwszej randce. Zazwyczaj czeka do drugiej; chyba przeczuwał, że ta może nie nadejść. — Powinnaś wybrać — każdy ma wybór, Vandenberg; dystans nie znika, łańcuch nie pozwala postawić kolejnego kroku — nerwowa energia skupia się na uszku kubka, niedorzecznie wesołego w półmroku i ciężkim milczeniu. Barwne kółka, zbyt celny przekaz — opuszek kciuka zatacza drobny okrąg na ściance; mimowolnie muska will i zatrzymuje się dopiero na dwóch ostatnich literach. — Obojczyk czy plecy? Niedopasowane maski mają tendencję do zsuwania; zwłaszcza te kamienne. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Pół doby temu świat był zupełnie inny; był jaśniejszy i większy. Zaparkowany samochód pod bramą lunaparku miał do dyspozycji rozległe pola zapomnianego przez czas miejsca. Siedząca na kanapie Lyra była pewna, że teraz świat skurczył się do tego mieszkania — do czterech, ciemnych ścian, głębokiej nocy za oknem, która wymownie sugerowała, że bezpowrotnie straciła godziny życia. Oddała pustą szklankę w jego dłonie, które zdawały się tęsknić za czymś namacalnym; czymś, co nie było utkane z powietrza, poczucia winy i wymownego pokazu tego, co brak kontroli jest w stanie zrobić z magią. Mogli naiwnie sądzić, że są w stanie nad nią — nad sobą — zapanować, ale rzeczywistość zawsze brutalnie sprowadzi ich do parteru. Zacisnęła własną dłoń na jasnym kocu; w swojej słabości jego miękkość to jedyna rzecz, jaką jest w stanie stłamsić. Nie jest w stanie stłamsić tego, co wymalowane jest na jej twarzy. Nad wypłukanymi z magii nerwami nie ma żadnego panowania; żadnej kontroli. Przepraszam — istniejące w jej słowniku — układa się ze zmarszczonych miękko brwi. Złośliwy głos w jej głowie — ten nie należał do nikogo; był niezależnym bytem wszystkiego, co w niej najgorsze — przypominał, że sam tego chciał; że się zgodził. Sumienie, które trzymało syrenie zęby na smyczy, przypominało, że mieli sobie dać wybór. Co stało się z jego wyborem, gdy kazałaś mu zostać? Został mu zerwany wraz z płatem skóry z jej ramienia. Dziewięć przez sześć, tak blisko— Żart przełknięty wraz z metalicznym posmakiem w buzi. Frędzelek wełnianego koca bezwiednie przeplatany między palcami, aby ciszę wypełnić czymkolwiek, co nie było dwoma, pełnymi wyrzutów (sumienia) spojrzeniami. Białe iskierki zaskwierczały cicho; zgasły nim zdążyła przypomnieć sobie, czym smakuje magia. Parsknęła śmiechem. Jak? To proste — szybko. Krótki posmak szczęścia był dziwnie niezapowiedziany, niekontrolowany i — przede wszystkim — kompletnie naturalny. — Szybko — powtórzyła, obracając się do niego profilem, wzrokiem wiodąc go w stronę okna. Nieszczelnie zasłonięte szyby zdradzały pierwszą tajemnicę. — Jest noc, twoja definicja szybko jak zwykle— Zwykle nie zostało wyjaśnione, czymś innym trzeba było zająć myśli. Straciłaś przytomność to wzrok utkwiony na obracanym w palcach frędzelku. To zażenowanie samą sobą, poczucie rozczarowania i podchodzący do gardła posmak tego, co mu zrobiła. Czy można bać się siebie i jednocześnie czuć się żałośnie słabym? — Mhm, mogliby się trochę zdziwić — tylko trochę. Widzieli ją już w podobnym (gorszym) stanie. Podniosła znowu głowę, łapiąc oczy, których zieleń była ledwo widoczna w tym świetle. Kolejny skutek uboczny wyczerpania; nikt jej teraz nie płacił za udawanie, że nie czuje ulgi, że jej tam nie zabrał. Nikt jej nie płacił za udawanie, że nie dostrzega chłodu, który wokół niego topnieje. — Zwykle nie mdleję przed trzecią randką. Jego mieszkanie skąpane było dziwnym spokojem, który można osiągnąć tylko w pustce. Palce, kręcące kółka na barwnym kubku niosły się echem do jej uszu, namawiając oczy, aby spojrzały tam; choćby na chwilę, chociaż na moment. Ręce miał czyste; nie widziała na nich krwi — nawet gdy zamykała oczy. Wybór wymagał przemyślenia. Głębokiej analizy największego źródła bólu, jego zdolności ku jego ukojeniu, a potem konsekwencji, które mogłyby— — Plecy. Nie było w tej decyzji nic z powyższego. Zaczęła proces obracania się bokiem wzdłuż kanapy, dając mu do zrozumienia, żeby usiadł obok — że może usiąść obok. Po tym wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło, nawet się nie zawahała, aby odwrócić się do niego plecami; stracić go z oczu, pozwolić się zbliżyć, czy nawet— Nie potrafiłaby wrócić już do mentalnej odległości piętnastu kilometrów. — Czy— Zawahała się. Poczuła wyraźnie ciężar brudnej, zakrwawionej koszulki na swoich ramionach. Dlaczego zawsze kończyła z poharatanymi plecami na czyjejś kanapie? — —powinnam chyba ją…? Bardzo nie chciała wyjść na kogoś, kogo to obchodzi. Nie obchodziło — mogłaby mieć milion blizn na całym ciele, ale jednocześnie— — Jest bardzo źle? Mam w szafie sukienkę bez pleców, którą chciałabym— Miała w szafie wiele rzeczy, które chciałaby założyć. Koszulkę The Smiths, idealną na koncert, gdyby organizowali jakiś w okolicy. Parę ładnych sandałów na obcasie, na które nigdy nie było pogody. Bluzę Aarona, której nie potrafi wyrzucić ani już nigdy więcej założyć; trzyma ją więc w zawieszeniu — w czyśćcu — aż zdobędzie się na któryś z tych kroków, mając nadzieję, że pewnego dnia się obudzi i jej po prostu nie będzie; już nigdy więcej jej nie zobaczy. Czuła się najgorszą osobą na świecie, gdy ta myśl pojawiała się w jej głowie. — Willia— Barnaby? |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów