Teresa Fogarty
grudzień 1983small crimesLyra Vandenbert, Teresa FogartyNosiła oziębłość jak gipsową maskę — tylko maskę, kruszejącą pod natrętnymi naciskami spojrzeń i gestów. Tylko maskę. Tylko rzeźbioną fasadę, w nieskończoność powtarzając sobie, że kłamstwo powtarzane wiele razy, staje się prawdą; jeśli przymykając powieki, załga w poliester poduszki wystarczająco często i gorliwie, to w końcu stanie lżejsza o 21 gramów — tyle ważyła podobno ludzka dusza. Przestanie się wtedy kruszyć, upadać kawałkami bieli na posadzkę, pozwalać pyłowi wydobywać się spomiędzy licznych pęknięć. Wyleczy się — ze wszystkiego, co minione i przyszłe, a to, co miało się w zasklepić, obierze miano nieznaczącej blizny lekko wyłaniającej się z faktury jasnego naskórka. W końcu przestanie zdradzać samą siebie. Tak je traktowała, te małe uszczerbki w fasadzie, którą skrzętnie zalepiała przed natrętnym wzrokiem innym — małymi zdradami, paznokciami wbijanymi zawistnie we własną skórę, aż przebiją się do lepkiej krwi, tworząc półokręgi winy. Tego dnia, popełniła ich zbyt wiele. Pierwszą małą zdradą, była trzęsąca się dłoń, trzymająca między palcami pożółkły filtr papierosa. Stała oparta o murek, z ciemnym płaszczu, z włosami rozwiewanymi przez grudniowy wiatr; pierdolony wiatr, którym obarczyła pierwsze z przewinień. Było zimno; miała prawo się trząść w obliczu smagnięć zimy przedostającej się przez tanią wełnę i cienki sweter, gryzący niesfornie w kark. Ręce drżały jej więc przez chłód — nie przez zdenerwowanie. Była Fogarty. Fogarty się nie denerwowała; nie w ten sposób. Obserwowała wchodzących i wychodzących, cały powracając do wejścia. I właściwie, to coś głęboko w środku Teresy chciało się śmiać, bo rozpadanie się tej skrzętnie rzeźbionej tafli obrony, akurat w tym pieprzonym miejscu, zakrawało o kiepski żart; wolała roześmiać się tuż przed puentą. Druga mała zdrada, miała na swoim karu przewinienie znacznie bardziej ostentacyjnie — ten sam papieros, za którego niepewny uchwyt inkryminować można było pierwszą zdradę, upadł na beton, gdy tyle drzwi komisariatu wypuściły. Upadł nędznie, turlając się po nierównym gruncie, ale nie próbowała go nawet podnieść — dwie i pół małych zdrad — wyrażając spojrzeniem czarne dziury w sylwetkach stających nieopodal; uświadomiła sobie wtedy, że jest na skraju popełnienia trzeciego przewinienia, być może najpoważniejszego ze wszystkich. Westchnęła głośno, przyglądając się z daleka znajomej aureoli ciemnych loków, bliźniaczo rozedrganej dłoni trzymającej papierosa w wolnej degradacji rzeczywistości, która już na zawsze miała pachnieć krwią i śmiercią. I nie umiała oprzeć się zadaniu samej sobie pytania: ile bólu mogło zmieścić się w człowieku zanim jego dotkliwość bezpowrotnie przygniotła go do posadzki, pozbawiła nadziei, wyszarpała włosy, wyrwała paznokcie, pozostawiła uwłaczająco nagim i bezbronnym? Ile mogła znieść Lyra, zanim będzie błagała w poliestrową poduszkę o wyrachowana oziębłość zamiast serca? Podeszła bliżej, lekko przeżywiając głowę. Kilka iskier przeskoczyło po spokojnym obliczu, sekunda po sekundzie odbudowywała kruszejącą maskę osiadłą na twarzy. Zdradziły ją zmarszczone brwi i pociemniała barwa oczu. Trzecia mała zdrada, tuż przed tą czwartą: — Lyra — brzmiało obco, bo zbyt czule jak, wypowiedziane na rwanym wydechu. Potem podeszła, właściwie to chyba podbiegła, chwytając jej twarz w dłonie, twardo zmuszając, by skrzyżowały się spojrzeniami. Przecierając opuszkiem kciuka po mlecznej skórze policzka, najpierw upewniła się, że nic jej nie jest. Że żyje, choć wiedziała to już w momencie, w którym podniosła słuchawkę; mimo wszystko musiała sprawdzić jeszcze raz, przypieczętować realność nadziei. |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : geszefciarz, szmugler
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Na początku był oddech. Samotne westchnięcie na jej zaspanej twarzy. Powolne otwarcie oczu, by dzień wdarł się do jej świadomości przez szczeliny rzęs jak przez dziurawe zasłony. Zmysły powoli wychodzące z głębin snu i uścisk na jej nagiej skórze, jak ciężka kołdra trzymający ją na miejscu. Ciche „dzień dobry” wydobyło się z jej ust, gdy świadomość pory dotarła do jej głowy. Świadomość, że jej nie odpowie, przychodziła stopniowo. Świadomość, że jej nie wypuści, nadeszła bardzo szybko. Była nadal w piżamie, gdy przyjechała karetka, a zaraz za nią dwóch policjantów. Splotła ręce ze sobą na piersi, dostrzegając błądzący wzrok jednego z nich. Drugi zasugerował, aby się ubrała, nim pojadą na komisariat. Powiedział to tak, jakby stanie w piżamie we własnym mieszkaniu, było pierwszą zbrodnią, jaką mogła popełnić. Pytali ją o to samo i chociaż ona odpowiadała to samo, to pytania wciąż wracały, tak jak wspomnienie jego nieruchomej twarzy i rozwartych ust, jakby próbował zachłysnąć się ostatnim oddechem nim— — O czym rozmawialiście przed snem? Poprzedniego wieczoru? — Kłóciliśmy się. Wymowne spojrzenia zza stołu, jeden na drugiego. — O co? Wzruszenie ramionami. Kręcenie głową. O nią; o jej karierę i chęć jej kontynuacji. O jego rodzinę i ich niechęć do niej. O intercyzę, którą machnął jej przed twarzą, a jako argument przywołując jej matkę. O jej przyjaciół — o Fogartych — których przecież nie można traktować w takich kategoriach. O całą ich cholerną przyszłość, której już nie mieli. — O głupoty. W pierwszej myśli tyle rzeczy zdawało jej się tak cholernie nieistotnych. Bilety na przedstawienie, które kupiła mu na święta leżały nadal w szufladzie biurka. Kartka z pokwitowaniem z pralni wisiała na lodówce, obok wielkiego wykrzyknika, aby nie zapomnieć o odbiorze. Potrzebował tego garnituru po coś — coś ważnego miało się odbyć niedługo. Ubierze go na pogrzeb, pomyślała, zachłyśnięciem połykając z powrotem łzy. Z jakiegoś powodu Teresa czekała na nią niedaleko komisariatu. Zadzwoniła po nią, była pierwszą osobą, do której wykręciła numer — przed pogotowiem czy policją, najpierw Teresa. Zawsze Teresa. Potrzebowała jej; jej spokoju oraz opanowania w głosie, emocji skrytych głęboko pod warstwą grubej skóry. Jednak to nie Teresa po nią przyjechała. Pojawił się ktoś miększy, nie z marmuru. Ktoś, czyj dotyk był ciepły, a spojrzenie zmartwione. Lyra poczuła, jak jej żołądek przewraca się do góry nogami, napina nieprzyjemnie i przypomina o wszystkim, co zjadła do tej pory. Panikować należy wtedy, gdy Fogarty. To znaczy, że masz przejebane. — Niedobrze mi — zdążyła jedynie powiedzieć, nim wyrwała się spomiędzy jej dłoni, zrobiła dwa kroki w stronę trawnika i zwymiotowała wszystko, co kłębiło się w niej od kilku godzin. Każdą myśl; zapach martwego, otulającego ją do snu ciała; uszczypliwe i dwuznacznie stwierdzenia rzucane w jej stronę w pokoju przesłuchań; dźwięk skrobania długopisu, gdy zapisywali wszystko to, co mówiła. Widok ich twarzy, gdy zdawali się nie wierzyć w ani jedno jej słowo. Otarła usta wierzchem dłoni, drugą ręką opierając się o swoje ugięte kolana. Ulga była chwilowa, wszystko to, co wyrzuciła, uzbierała zaraz na nowo, jakby ktoś znowu wpychał jej to do gardła. Rzuciła spojrzenie zza pleców na Fogarty. Musiała wyglądać w połowie tak żałośnie, jak się czuła. — Czy to mój sweter? — spytała, marszcząc brwi. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Teresa Fogarty
Kiedyś przychodziło jej to z większą łatwością — drobne gesty wtopione w strukturę kości. Śmiech duszony przez poduszkę, gdy długimi nocami rozmawiały o wszystkim i o niczym. Palce splatające się ciasno, gdy ciągnęła ją pod witrynę tego antykwariatu z książkami w skórzanych oprawach. Drobne gesty, przejawy czułości niemal tak naturalnej, jak każdy nabierany oddech. Czasami miała wrażenie, że po prostu zapomniała — jak to jest być — sobą. Bez nasiąkających w nią jak gąbka uczuć Cecila. Bez strachu tańczącego pod zamkniętymi powiekami jak nieznośnie odbicia światła. Momentami, gdy siedzieli w trójkę przy kuchennym stole, na barkach przygniatała ją kolejna z obaw. Była ciężka, nieznośne oplatała gardło i krtań, ale Teresa pozostawała Teresą — zamkniętą w pustym spojrzeniu i wyrachowanym tonie wydmuszką — powoli paląc papierosa, wpatrzona w niesforne loki okalające twarz Lyry; tuż obok siedział Cecil, z równie martwą fasadą wpatrując się w uchylone okno. Miękkie światło padało na ich postacie, ciepłe promienie pozwalały wirować pyłkom kurzu zawieruszonym w powietrzu. Strzepywała popiół do wielkiego słoika postawionego pośrodku podziurawionej czasem i sprzeczkami ceraty, zadając sobie pytanie: Kiedy? Kiedy spaczą Lyrę równie mocno, co siebie samych. Ta jednak pozostawała uparcie pełna — gdzieniegdzie wybrakowana ubytkami przeszłości, acz mierzące ludzka. Czasem zastanawiam się, czy było warto, powiedziała kiedyś, bawiąc się kosmykiem jej włosów, wpatrzona w położyły sufit pokoju. Zgubić w sobie to coś, tylko po to, żeby przetrwać, bróciła się gwałtownie, by sięgnąć po butelkę tego taniego wina, którym tak namiętnie się podtruwali. By zapić kolejny strach. Kolejną małą zdradę, choć jeszcze wtedy nie usiłowała z nimi walczyć. Odzyskała trzy gramy człowieczeństwa — te pochowane po kieszeniach przydużych spodni i zbyt krótkich płaszczy. Na chwilę, na kilkanaście oddechów, moment słabości pod komisariatem. Przejechała palcami po jej włosach, rozbieganym spojrzeniem tasując otoczenie wokół, z zaskoczeniem robiąc krok do tyłu, gdy dziewczyna się od niej oderwała. Cholera. Nie ruszyła się z miejsca, nie podeszła, nie poklepała jej po plecach, ani odgarnęła loków z twarzy. Dygnęła za to w stronę jednego z funkcjonariuszy, czującego coś, co skrywał owinięty, brązowy papier. — Na zdrowie — wyparowała bliska uśmiechu, czekając aż Vandenberg upora się z targającymi jej ciałem torsjami. Ceniła siły na zamiary, a w tej kwestii pomoc należała do działań zbędnych i dla obu stron niepożądanych. Wkurwienie funkcjonariusza było za to bezcenne, nawet w takich okolicznościach. Nawet gdy zaniepokojone spojrzenie co chwila wracało na rozedrganą Lyrę. W końcu pochwyciła jej spojrzenie, przekręcają głowę w niemym pytaniu, poprzedzonym powściągliwym: — Masz na myśli mój sweter? - chwyciła w palce kawałek materiał, z niewinną miną kontrastująca z typowym pejzażem, jaki dało się wypatrzeć na płótnie twarzy Fogarty. Przestawała liczyć małe zdrady — tego popołudnia nagromadziło się ich zbyt wiele. — Wiesz, co mówią o rzeczach znalezionych — dokończyła, pokonując dzielącą je przestrzeń. Przykucnęła przy jej nodze, nakładając własną dłonią tę jej — nieco zbyt chłodną. - Zatrzymasz się u nas. Cecil przywiezie wieczorem twoje rzeczy. - Nie pytała, oznajmiła fakt. — Jesteś wolna, możesz iść? Czy mam to załatwić? |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : geszefciarz, szmugler
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Czasami gubiła się w zawirowaniach ich uczuć. Jej, były właśnie takie — jej. Ich, bywały dokładnie takie — ich. Gdzie zaczynała się złość Teresy, a kończyła Cecila? Momentami nie wiedziała; momentami czuła, jakby rozmawiała z każdym z nich lub tak naprawdę z żadnym. Co było pierwsze? Kura? Jajko? Teresa czy Cecil? Potrafiła rozpoznać podobne grymasy na ich twarzach, gdy siedzieli we trójkę w salonie — ona z nogami na kolanach Teresy, a Cecil po drugiej stronie, opierając się łokciem o oparcie fotela. W telewizorze ktoś mówił o proteście przeciwko bestialstwie wobec zwierząt i brwi chłopaka zmarszczyły się wymownie. W tym samym czasie mięśnie w ramieniu Teresy spięły się w zbitą masę. Nie mogła powstrzymać wtedy współczucia — wystarczająco chujowo było być odpowiedzialnym za swoje emocje. Słuchała z uwagą, gdy ta opowiadała o gubieniu siebie. Rozumiała to, w pewien sposób — tak przynajmniej jej się wydawało. Teraz, w połowie zgięta przed posterunkiem policji, gubiła na chodniku znaczną część swoich treści żołądkowych i rozumiała trochę bardziej. Kątem oka zobaczyła wzrok funkcjonariusza — nie był to ten, który ją przesłuchiwał, aczkolwiek nie był to pierwszy raz, gdy się dzisiaj na nią gapił. Powiedział coś wcześniej koledze na ucho i zaśmiał się. Z pewnością był to bardzo śmieszny żart. — Dziwne — odparła, lekkim uśmiechem otulając twarz. — byłam święcie przekonana, że mam identyczny. Znalezione, to z pewnością nie jest kradzione. Dziwne. Teresa bardzo często znajdowała rzeczy — jeden z jej wielu talentów, jak podejrzewała. Kolejnym była wiedza, bez konieczności tłumaczenia. Lubiła w niej to najbardziej — że nie musiała mówić, mogła jej zwyczajnie pokazać. Słowa nie musiały wychodzić z jej ust, nie musiała szukać zgrabnych metafor, aby opisać, jak minął jej dzień. Tydzień. Życie. Pokręciła głową i podniosła się, wzdychając ciężko. Bardzo starała się nie patrzeć na to, co zostawiła na trawniku. Miała jednak sporą nadzieję, że któryś z tych kutafonów z posterunku w to wdepnie, gdy będzie wychodził. Może nie ten w czerni. On był miły. — Chyba tak, nie jestem pewna, czy skończyli — odszukała wzrokiem jej oczu. Wzdrygnęła się lekko na wspomnienie Cecila. Kolejny ścisk żołądka, gdy wyrzuty sumienia niemal znów zebrały jej się do gardła. — Trzymaliby mnie tam dłużej, gdyby nie— Cholera, jak on się nazywał? — Już po wszystkim. Tak myślę — dodała życzeniowo. Wszystko się tak naprawdę dopiero zaczyna, ale skąd mogła o tym wiedzieć? Nawet najpiękniejsze fusy by nie przewidziały tego gówna, które niedługo wyleje się na jej życie. Teraz jeszcze miała chwilę oddechu — perspektywę, że usiądzie na kanapie w ich mieszkaniu, oprze głowę o ramię Teresy. Otworzą najgorsze wino, jakie tylko mogły znaleźć i puszczą z kasety jakiś horror klasy B. Opowie jej, że ludzie wcale nie krwawią w ten sposób. Lyra nie zapyta, skąd to wie. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów