Zgliszcza Piwniczki Kiedyś był to jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków na całej długości głównej ulicy Deadberry to Piwniczka. Pomalowany karminową farbą, zbudowany z cegły, wyróżnia się czarnymi obramowaniami wokół okien. Założony blisko sześćdziesiąt lat temu bar z parszywymi, aczkolwiek bardzo tanimi trunkami. Dzisiaj w tym miejscu są już tylko zgliszcza i wielka dziura pomiędzy innymi kamiennymi zabudowami. Piwniczka spłonęła w wyniku pożaru 26 lutego 1985 i nikt nie kwapi się do tego by ją odbudować. Okoliczni pijacy wspominają czasem zaniedbane i skrzypiące łóżka. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
26 lutego 1985, 12:00 Hellridge było tego dnia upiornie ciche. Arterie ulic kładły się przed waszymi stopami wilgotnym brukiem, kupki śniegu ostałe w ciemnych zakamarkach, topniały, poddając się pierwszym, cieplejszym dniom lutego. Deadberry zazwyczaj tętniło życiem i magią, mieniło się kolorami, mówiło dziesiątkami głosów beztrosko przekrzykującymi się na chodnikach. Zamiast korowodów czarowników przemykających od sklepiku do sklepiku, dało się zobaczyć jedynie kilku przechodniów, z rękami w kieszeniach pośpiesznie przemierzających ponurą przestrzeń. Nie było dzieciaków z buziami przyłożonymi do witryny cukierni ani kucharzy z Eaglestone Restaurant w ciemnych płaszczach palących cygaretki we wnęce pomiędzy budynkami. Nigdzie nie dało się odnaleźć starego Joe ze swoim straganem wypełnionym po brzegi magicznymi cudami. Nad miastem zawisły dziwaczne, czerwonawe obłoki, jakby pozostałości po minionym zachodzie słońca, o których tego poranka mówiono w lokalnym radiu — meteorolodzy uspokajali, że to zjawisko zupełnie normalne, acz gros mieszkańców wolał przeczekać je w bezpiecznym zaciszu domostw. Ci odważniejsi, zebrali się na Placu Aradii, pozostali niedobitkowie zdawali się zaszyć w sklepach i lokalach. Każde z was, tego południa znalazło się w obrębie tego odcinka głównej ulicy Deadberry, szerokiego na jakieś pięć metrów. Po obu stronach dało się znaleźć liczne lokale, kolorowe kamienice, flagi powtykane w fasady pnących się budynków i szyldy magicznych sklepów, wesoło zachęcających do zajrzenia do środka. Najbardziej rozpoznawalny był jednak wysoki budynek pomalowany karminową farbą, z czarnymi obramowaniami wokół okien, który znaliście jako Piwniczkę; w jej podziemiach znajdował się bar z parszywymi, acz całkiem tanimi trunkami, na piętrach prowadzono natomiast motel — zaniedbany, ze skrzypiącymi posadzkami i wysłużonymi czasem materacami, w którym roiło się podobno od rozzłoszczonych dusz. Zaraz obok Piwniczki, dogorywała niewielka księgarnia, istny labirynt półek i ścian ułożonych z książek, skrywający w sobie zarówno najnowsze wydania magicznych podręczników, jak i zabytkowe folianty warte małe fortuny. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Piwniczki, w zabytkowym budynku otworzono Eaglestone Restaurant — restaurację serwującą dania niemal całą dobę, która rankami przypominała całkowicie pospolitą knajpę z borówkowymi naleśnikami i paskudną kawą, ale wieczorami przystrojona w białe obrusy i świece unofce się magicznie nad sufitem, całkowicie zmieniała swoje oblicze, uwielbiana przez lokalnych czarowników. Stojący nieopodal budynek z jasnej cegły słynął natomiast z najwybitniejszego w całym Hellridge magicznego krawca — Ethana Lloyda. W mytej każdego ranka szybie witryny stało kilka manekinów przystrojonych eleganckimi garniturami i wełnianymi płaszczami. Oprócz magicznych usług Lloyd oferował też te całkowicie przyziemne jak skracanie czy cerowanie, niezmiennie witając każdego klienta pobieżnym spojrzeniem rzucanym znad igły. Wieża zegarowa wybiła dwunastą. Minutę później, gęstnącą w powietrzu ciszę przeciął huk — przeraźliwie głośny, jakby strop nieba przełamał się nad waszymi głowami. Rozmowy w restauracji ucichły, klienci sklepów obracali się przez ramię, szukając źródła uderzenia. Widzieliście na cudzych twarzach zdezorientowanie, stłumione szepty prześlizgiwały się z uszu do uszu. Co to było? Kelner upuścił karafkę z wodą, ta rozbiła się o posadzkę, roztrzaskując na dziesiątki kawałków, ktoś krzyknął donośnie, zakrywając uszy. Kilka książek spadło z półek starej księgarni. Obrazy pozwieszane w korytarzu Piwniczki zadrgały, desperacko trzymając się ściany o żółtawym odcieniu. Stary Lloyd fuknął pod nosem, coś o cholernych dzieciakach, kilka twarzy pojawiło się w oknach mieszkań, wyglądając zza szyby, pojedyncze sylwetki wyłoniły się zza drzwi, wychodząc na ulicę, spoglądając w górę. Miasteczko zatrzymało się na kilka sekund, wyczekując następnego uderzenia, ale zamiast niego, mogliście zauważyć białe punkciki wyłaniające się spomiędzy czerwonej mgły. Im bliżej ziemi były, tym wyraźniej dało się rozpoznać, że to pióra. Ulica główna zaczęła okrywać się pierzem. A potem miasteczko przedarł kolejny huk. Witam Was na wydarzeniu Na całej połaci krew. Od tej pory Wasze postacie znajdują się w sytuacji zagrożenia zdrowia lub życia, a to oznacza, że nie powinniście rozgrywać wątków mających miejsce po 26 lutego 1985. Do momentu publikacji pierwszego posta w wydarzeniu możecie jeszcze kupować ekwipunek lub zgłaszać ewentualny rozwój postaci. Następnie taka opcja zostanie wstrzymana aż do zakończenia I części wydarzenia. W pierwszym poście powinniście wypisać swój ekwipunek. Zasady i limity w ekwipunku znajdziecie w temacie mechaniki fabularnej. Opiszcie też swój ubiór, zaznaczcie rzeczy nieznajdujące się w sklepiku mistrza gry, które macie ze sobą (np. papierosy, zapalniczka itd.). Powody, dla których znaleźliście się w Deadberry wybierzcie sami. Mogą być związane z wykonywanym zawodem, z prywatnymi sprawami, albo nawet wolą przypadku. Pobieżnie zostały opisane miejsca (Piwniczka, księgarnia, zakład krawiecki, restauracja), które leżą wzdłuż głównej ulicy. Możecie dowolnie wybrać sobie, w którym z nich znajduje się wasza postać i na potrzeby posta rozbudować ich opisy, czy następstwa huków oraz deszczu piór (oczywiście z głową) jakie działy się w poszczególnych lokalach. Możecie też zacząć na samej ulicy. Parę zasad: - Mistrz Gry bierze pod uwagę tylko akcje opisane w poście, nie będzie uznawać domysłów albo informacji przekazywanych prywatnie. W każdym poście możecie zawrzeć 2 akcje. Pierwszego rzutu kością możecie dokonać w kostnicy, a następnie zamieścić link do owego rzutu. Drugi rzut powinien być wykonany w poście. - Przemieszczanie się nie jest akcją (w granicach zdrowego rozsądku). - Nie należy rzucać kością na perswazję, kłamstwo, aktorstwo, dowodzenie, lub inne czynności z zakresu charyzmy. Będę brać pod uwagę odegranie danej zdolności oraz statystykę postaci. - Jeśli chcecie przyjrzeć się czemuś bliżej, należy wskazać w poście obiekt, a następnie rzucić kością na statystykę talentu dodając odpowiedni bonus za percepcje. - Na ten moment nie możecie przyprowadzić ze sobą postaci NPC, które będą od Was zależne. Wasze akcje muszą być samodzielne i jesteście zdani na siebie. Jedyni NPC w grze to Ci prowadzeni przez Mistrza Gry. - Czas na odpis będzie wynosić mniej więcej 72 godziny. Mistrz Gry uznaje nieobecności graczy, ale akcja na czas nieobecności nie zostanie wstrzymana. W przypadku nagminnych spóźnień z odpisami albo całkowitego zniknięcia postać mogą spotkać konsekwencje. Mistrz Gry uznaje tylko nieobecności zgłoszone wcześniej w temacie aktualizacji. - Przypominam, że post z rzutem nie może być edytowany. W najlepszym przypadku akcja zostanie uznana za nieważną. W razie potrzeby edycji (literówki, drobne błędy i inne takie), proszę o kontakt ze mną. - Dla wspólnej dobrej zabawy proszę by wszystkie postaci biorące udział w wydarzeniu uzupełniły pole triggerów oraz informacji dla mistrza gry. - Aby (nieco ślepy) Mistrz Gry nic nie pominął, proszę Was o używanie znacznika [ b ] przy dialogu oraz znacznika [ u ] przy oznaczaniu wykonywanej akcji. Warto też będzie wypisać w adnotacji dokonywane akcje, dzięki czemu (ten sam ślepawy) Mistrz Gry nie popełni błędu. W razie jakichkolwiek pytań albo wątpliwości zapraszam na discorda, albo na pw na konto Teresy. Punkty życia: Percival Hudson 161/161 Orestes Zafeiriou 179/179 Helen van der Decken 171/171 Frank Marwood 161/161 Czas na odpis macie do 27.02. do godziny 20.00 Powodzenia i dobrej zabawy! |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 19
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Casio na nadgarstku lewej ręki zapikało osądzająco — jedenasta czterdzieści—pięć, Orestes; jeśli nie odłożysz książki teraz, znów przyjdziesz spóźniony — by zamilknąć gwałtownie pod obojętnym spojrzeniem właściciela. Cieniutka nić spokoju był jedynym punktem zaczepienia w otaczającej go rzeczywistości — trzymał ją kurczowo, zaciskał między palcami, oplótł wokół nadgarstka i nie zamierzał puścić. Od Piwniczki oddzielało go sześć metrów, pięć schodków, dwadzieścia sekund; dokładnie tyle czasu potrzebowałby na opuszczenie księgarni i odnalezienie drogi do baru. Zawsze bawiła go ta nazwa — szczególnie, kiedy był już nawalony. Piwniczka; pociągnięta karminową farbą elewacja pełniła kiedyś stały punkt na mapie jego upadku, tajemne miejsce z niewysychającym źródełkiem taniego alkoholu, od którego łeb zawsze pękał w pół, a mięśnie twarzy luzowały się jak gumka w znoszonej bieliźnie. Piwniczka; kiedyś mekka jego wędrówek, dziś coś, co brzmiało jak nazwa zwierzęcia hodowanego. Powinien nią gardzić, nienawidzić, nie patrzeć w jej kierunku — zupełnie jak na byłą dziewczynę. Tyle, że spojrzał; po raz pierwszy w życiu przyszedł na miejsce przed czasem i natychmiast tego pożałował. Helen chciała spotkać się w Eaglestone o dwunastej, on dotarł do Deadberry o jedenastej trzydzieści i dopiero wtedy dodał dwa do dwóch; nowo otwarta restauracja wykwitła naprzeciwko Piwniczki jak lustrzane, znośniejsze odbicie. Miał pół godziny i powinien zakłócić spotkanie Helen wcześniejszym przybyciem, ale grecka duma stanęła na drodze kapitulacji; przed pijackim śpiewem speluny ukrył się w jedynym miejscu, które mogło pełnić namiastkę azylu. Księgarnia była mała, zagracona i nosiła znamiona zatrzymanej w czasie — charakterystyczna woń kurzu, zatęchłego powietrza, zmielonych ziaren pośledniej kawy oraz historii natychmiast uderzyła Zafeiriou w nos. Nie wahał się przed przekroczeniem progu; to nie była ucieczka przed demonami przeszłości. Jedynie taktyczny odwrót. Grube podeszwy zimowych butów stuknęły głucho o drewnianą podłogę — wełniana, czarna czapka naciągnięta na uszy wciąż nosiła ślady wilgoci, która w lutowe dni zdawała się osiadać na wszystkim, co w zasięgu jej chciwych zakusów. Ten sam los spotkał znoszone jeansy i płaszcz mający za sobą lata świetności, ale zapewniający niezbędne zimą ciepło; spod postawionego na sztorc kołnierza wystawał tylko fragment niedorzecznie musztardowego swetra — Perseus śmiał się z niego pół poranka i wcale nie interesował go kontrargument Oresa, że to najnowszy Perry Ellis, ty bezguściu. Ciekawe, kto śmieje się teraz — Orestes w swoim swetrze czy Percy w swoim Lucyfer—wie—czym, które ubrał tylko po to, żeby zirytować czekającego przed Archaios Williamsona? Zafeiriou skinięciem głowy powitał siedzącą za ladą kobietę; pani figurka wpasowana między zagracony blat, zagracone półki i tęskniące za myciem okno odpowiedziała tym samym, nawet nie podnosząc wzroku znad grubej książki. Ores polubił ją od razu. Czas między ociężałymi regałami płynął niepostrzeżenie — gdzieś pomiędzy kartowaniem starego czasopisma o cudach architektonicznych Turcji (ha, bzdura, Turcy mieli tylko zostawione przez Greków ruiny!) a pochylaniem się nad naukowym wydaniem o muszkach owocówkach, minął pierwszy kwadrans oczekiwania. To wtedy Casio zapikało wymownie, a Orestes uznał, że wciąż ma czas; przez piętnaście minut tylko dwa razy pomyślał o Piwniczce, co oznaczało, że obrana przez niego taktyka jest skuteczna — i była jeszcze skuteczniejsza, kiedy w jego ręce wpadł stargany, poplamiony, pokryty kurzem egzemplarz Posthomerica. Ores gorączkowo wyłuskał z kieszeni płaszcza trzy dolary — poczuł się jak złodziej; trzy dolary za Kwintusa ze Smyrny? — i czmychnął z księgarni zanim kobieta za ladą uznała, że chodziło o trzysta trzydzieści trzy. Kiedy powietrze przeciął huk, Zafeiriou opierał się o ścianę księgarni, wygodnie ukryty przed ewentualnym deszczem pod jej krótkim daszkiem — stał pięć centymetrów od brudnego okna i dwa metry od schodów Piwniczki, które zaciekle ukrywał za uniesioną do oczu książką oraz dymem z tkwiącego w ustach papierosa. Świat dookoła zatrząsnął się od potężnego trzaśnięcia, ktoś we wnętrzu księgarni wydał zdławione “och!”, szyba w okiennicy zadrżała nerwowo, a Orestes obślinił palec i obrócił kartkę, akurat docierając do fragmentu, w którym Pentezylea ginęła z rąk Achillesa. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że bicie zegarowej wieży przed minutą zwiastowało dwunastą — a dwunasta oznaczała, że mimo przybycia wcześniej, właśnie spóźniał się na spotkanie. Z wypiekami na policzkach zamknął Posthomerica, wsunął książkę do kieszeni i spojrzał na niebo. Zamiast chmur zobaczył pióra — w powietrzu i na ziemi, jakby próbowały imitować śnieg. Cieniutka zmarszczka między brwiami pogłębiła namysł i zwiastowała obserwację; zamiast postawić krok w stronę głównej ulicy, pochylił się nad piórkami, które zdążyły opaść na ziemię nieopodal drzwi księgarni, uważnie wpatrując w ich nieskazitelną barwę. Czyżby klucz gęsi właśnie trafił piorun? ekwipunek: pentakl, athame, zapalniczka, paczka papierosów (do połowy pusta), zegarek Casio, kieszonkowy egzemplarz Posthomerica |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Stwórca
The member 'Orestes Zafeiriou' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 40 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
-Zatrzymaj się tu, Bruce. Dalej pójdę sam. - Percival podniósł się z tylnego siedzenia, by poklepać swojego kierowcę w ramię. - Z resztą, przez te przeklęte roboty drogowe i tak tam nie da się normalnie przejechać. Uwierz mi, dokładnie wiem, co mówię. To właśnie tam ostatnio uszkodziłem Zoe. Przepiękny, żółty niczym promienie słoneczne Chevrolet Corvette nie miał aż tyle szczęścia w kontakcie z nierównymi nawierzchniami, co skończyło się nie tylko wygiętą felgą, ale i otartym przednim zderzakiem. W takim stanie Hudson nie jeździć swoim ukochanym kabrioletem (kto wie, może coś jeszcze się popsuło?) i został zmuszony do skorzystania z usług kierowcy swojej matki. Oczywiście, nie miał nic przeciwko panu Gibsonowi, w końcu pracował dla ich rodziny już wiele lat i stał się poniekąd jej członkiem… Po prostu wraz z utratą auta przestał czuć prawdziwą wolność. Ale to nic. Jeszcze chwila. Nie trzeba przecież sprowadzać całego silnika do wymiany. -Nie musisz na mnie czekać, poradzę sobie. - Uśmiechnął się promiennie do starszego mężczyzny, zanim ten zdążył zadać więcej pytań. - Pozdrów ode mnie małżonkę. Z tymi słowami Hudson prawie wyskoczył z samochodu, po czym skierował się w jedną z bocznych uliczek, która prowadziła do jednego z wejść do Deadberry. Miał dziś bardzo napięty grafik. Przyjemne lenistwo związane z obchodami Uczty Ognia dobiegło końca i należało jak najszybciej powrócić do zwyczajowego tempa pracy: odwiedzić domy, w których kończono remonty, wpaść do biura rachunkowego, później spotkanie z prawnikiem w sprawie pewnego planu na inwestycję. Pochłonięty myślami o zbliżających się spotkaniach dopiero po chwili spostrzegł, że coś było bardzo nie tak. Ulice, zawsze pełne ludzi, tym razem prawie zupełnie opustoszały, a nad wszystkim górowały te dziwne czerwone chmury, o których pobieżnie usłyszał w radiu. Te pogodowe rewelacje niespecjalnie go interesowały. Ot, pogoda wariuje. Nic nowego. Przecież gdyby to Sowieci próbowali siać zamęt przy pomocy broni nuklearnej, pewnie ich rodzina dowiedziałaby się o tym dość szybko — właśnie po to pije się z tymi wszystkimi ważniakami drinki i łazi po polu golfowym. Percival wsunął do ust papierosa i poszedł dalej, ciaśniej otulając się w szary, wełniany płaszcz i poprawiając na głowie czarny kapelusz, wsłuchując się w miarowe bicie zegara. Szybko odgonił od siebie niepotrzebne (jego zdaniem myśli). Nie ma ludzi, znaczy, że pewnie mają inne rzeczy na głowie po świętach. Jeszcze tego brakowało, żeby i ciebie, stary, dopadała paranoja — skarcił się w myślach. Miał jeszcze około dwudziestu minut do celu, tak że specjalnie szedł krokiem spacerowym, wiedząc, iż będzie przed czasem. Kiedy jednak mijał pewien bar, znany z klejącej się podłogi oraz paskudnych drinków, stało się coś jeszcze. Ogłuszający huk wstrząsnął okolicą, zmuszając mężczyznę do zatrzymania się. -Co jest? — wyszeptał, rozglądając się dookoła. Spodziewał się zobaczyć na horyzoncie snop dymu albo łunę… Cokolwiek, co mogłoby wyjaśnić pochodzenie tego niespodziewanego odgłosu. Ręka mężczyzny sama powędrowała do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by pochwycić pentakl. Ledwo zaczęty papieros upadł na ziemie, lądując w samym środku kałuży. -Absolutvisio — wypowiedział zaklęcie, czując przez rękawiczkę przyjemne mrowienie, które rozeszło się po jego ciele, docierając do powiek. Uwielbiał to uczucie. Było lepsze od wszelkich używek świata. Mrugnął parę razy, przyzwyczajają się do no nowych odczuć i w chwili kiedy podniósł głowę, zobaczył na tle czerwonych chmur jasne punkciki, przypominające płatki śniegu. Pióra. Dziesiątki piór. Było w tym coś surrealistycznego, niemającego logicznego wytłumaczenia. Chyba że…? Mężczyzna poczuł nieprzyjemny dreszcz. Należało za wszelką cenę znaleźć źródło tego zjawiska, dlatego ponownie i tym razem uważniej rozejrzał się po okolicy, jak również zadarł głowę ku niebu, gdzieś pod skórą czując, że ten przeraźliwy dźwięk się powtórzy. I miał rację. |przy sobie mam: pentakl, athame, zegarek, zapalniczkę zippo, dopiero zaczętą paczkę papierosów, portfel z drobnymi i książeczkę czekową. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Rentier i inwestor
Stwórca
The member 'Percival Hudson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 11 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Helen van der Decken
Nawet absurdalna ilość śmietanki i dwie nadprogramowe łyżeczki cukru nie dały rady zakamuflować kwaśno—gorzkiego posmaku paskudztwa, które w Eaglestone Restaurant uchodziło za świeżo parzoną kawę. Nie sprawdziła się teoria Helen, że kiepska opinia to na pewno nieczyste zagranie konkurencji, a to, co jeszcze ostatniej niedzieli wydawało się niemożliwe, właśnie miało miejsce — kawa serwowana przez Barnaby'ego została zdeklasowana, tracąc tym samym tytuł największego baristycznego nieporozumienia ostatniego pięciolecia. Było to odkrycie prawie tak zdumiewające jak ponure pustki na ulicach Deadberry i niespodziewane jak czerwonawe chmury nad głowami, brakowało jeszcze, żeby Helen domówiła ciastko—bliźniaka tego, z którym przez kwadrans męczył się Frank — choć to akurat mogło być efektem podniebienia rozpieszczonego szarlotką Esther — i przepis na małą apokalipsę byłby niemal kompletny. — Zdrada "Złotej polewki" nie popłacała — pusta filiżanka cicho stuknęła o niewielki talerzyk, a Helen wygładziła niecierpliwym gestem nieistniejące zagięcie na grubym materiale butelkowo—zielonej spódnicy kończącej się tuż nad kolanem. — Muszę się już zbierać, zobaczymy się w szkółce. Wspólna kawa przynajmniej raz w miesiącu przed zajęciami stała się już pewnego rodzaju tradycją, ciepłą i miłą jak cynamonowe bułeczki z "Drzemiącego liczi", dlatego mimo posmaku towotu — nie żeby kiedykolwiek faktycznie go próbowała — na języku, Helen pożegnała Franka uśmiechem. Nie musiała spoglądać na mały złoty zegarek ukryty pod rękawem czarnego swetra, żeby wiedzieć, że przed spotkaniem z Orestesem zdąży jeszcze wejść do krawca. Do dwunastej zostało zaledwie kilka minut, ale nauczona doświadczeniem wiedziała, że pojęcie punktualności nie istnieje w greckim słowniku i jeśli nie podała mu wcześniejszej godziny — jedenasta trzydzieści pięć byłaby odpowiedniejsza — niż tę faktycznie umówioną, to w zapasie miała co najmniej kwadrans. Akurat tyle, żeby zostawić u Lloyda do podszycia ulubiony bordowy płaszcz, którego prawa kieszeń rozdarła się, zachłannie pożerając wrzucone luzem monety, zapalniczki, a ostatnio nawet klucze przyprawiając tym Helen o szybsze bicie serca. Chwilowo musiała pogodzić się z jego zamiennikiem — czarnym i tak nudnym jakby wyciągnęła go wprost z garderoby Williamsona, ale przynajmniej ciepłym i (jeszcze) całym. Wsunęła nagą dłoń w lewą kieszeń i wymacała małe opakowanie miętowej gumy do żucia, która zaraz wyparła wspomnienie Eaglestone Restaurant. Będzie musiała wyszukać alternatywę na to popołudnie, bo nawet naleśniki z borówkami nie skuszą jej w najbliższym czasie do ponownych odwiedzin. — Dzień dobry, panie Lloyd. Stary krawiec nie odpowiedział uśmiechem na uśmiech, Helen musiała zadowolić się skinięciem głowy i mrukliwym powitaniem. Nie przeszkadzało jej to, dopóki wszystko co wychodziło spod igły mężczyzny wyglądało jak żywcem wyjęte z żurnala — wybitnym jednostkom zawsze wybaczało się więcej. Odłożyła pokrowiec z płaszczem do naprawy i w kilku słowach streściła problem, korzystając także z okazji, aby wypytać o poprawki krawieckie skupiające się w okolicach pasa; nie, nie dla mnie, proszę pana, dla przyjaciela pytam. Wtedy niebo huknęło po raz pierwszy, a Helen pewnie spłoniłaby się rumieńcem, gdyby nie to, że wcale nie kłamała. — Co na Lucy... — przerwała w pół słowa, odrywając zaskoczone spojrzenie od właściciela zakładu, który zdążył już określić winnych zamieszania — jako siewczyni magii niespecjalnie dziwiła się jego pierwszemu podejrzeniu — i wyjrzała na ulicę zza uchylonych drzwi. Korelacja grzmotów i deszczu piór była tak absurdalna, że przez krótką chwilę ciężko jej było się połapać na co właściwie patrzy; czy to stado gęsi wpadło w silnik samolotu, który rozbił się przecznicę dalej czy magia natury wymknęła się z czyichś nieudolnych okowów? ekwipunek: pentakl, athame, zegarek, portfel cały wypchany dolarami, paczka miętowych gum do żucia rzut na percepcję |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Stwórca
The member 'Helen van der Decken' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 98 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Frank dzisiejszego dnia zajęcia w szkółce miał zacząć nieco wcześniej. Grupa ostatnioroczniaków, przygotowująca się do zakończenia swojej edukacji przygotowywała właśnie projekt, który musiał ocenić, a taka ocena wymagała nie tylko obecności, ale i odpowiedniego przygotowania, rozpisania zadań oraz, co najważniejsze, sprawdzenia ewentualnych niuansów, młodzież uwielbiała przecież nowe technologie i interpretacje starych zdarzeń. Przyzwyczaił się już do tego faktu, ba! Sam zaintrygowany był jak wiele nowości, potrafili znaleźć maleńcy, zafascynowani najprzyjemniejszą i (w opinii Marwooda) najważniejszą z dziedzin magicznych. Spotkana wcześniej współpracownica, droga Helen van der Decken, postanowiła w całej swojej łaskawości umilić mu czas spędzony w Deadberry na poszukiwaniu materiałów do następnych zajęć. Szczęście, że za ich zakup płacił Kościół, inaczej ciężko byłoby łączyć koniec z końcem, choć i tak dla dzieciaków w szkółce Frank mógłby to robić. Przynajmniej raz w miesiącu spotykali się gdzieś tutaj, w kawiarni w magicznej dzielnicy, żeby kontemplować nad historią, teorią i, w końcu, wariacją, która stanowiła ulubioną dziedzinę magiczną obydwojga. Esther nie miałaby prawa być zazdrosna, pani Marwood zresztą nie powinna mieć żadnych wątpliwości wobec lojalności swojego męża. Przeszłe problemy, zamknięte lata temu, były jedynie przejściowe... — Jak za tę cenę, to mogłem wziąć kawę w termosie — dopowiedział cicho do koleżanki z pracy, wbijając po raz ostatni widelec w drobną przyjemność tego dnia, aby ostatecznie zostawić część ciasta na talerzu. Może przyzwyczaiły się już do tego stare kubki smakowe, ale Esther robiła znacznie lepszą szarlotkę. — Do zobaczenia, uważaj na siebie — jakby cokolwiek miało się przytrafić. Lucyfer miał ich przecież wszystkich w swojej opiece, złożone mu modły musiały ją zapewnić. Dbał o wszystkich swoich wyznawców, co do tego Frank nie miał najmniejszych wątpliwości, kwestionując w sobie tylko znanym gronie kwestie tego, jak wiele zaufania położyć powinni w Lilith. Wychodząc z Eaglestone Restaurant, poczuł w płucach powietrze zimne, choć opatulone pierwszymi wczesnowiosennymi podrygami. Topniał już śnieg, wszystkie bałwany dawno stanowiły breję poprzetykaną czarnymi węglikami. Nagle huk. Jakby obok wybuchła mała bomba albo w pobliski dach strzelił piorun, chociaż nie stało się absolutnie nic więcej. Frank spojrzał z pewnym przerażeniem w górę, na czerwoną chmurę, która nad nimi zawisła, jakby liczył, że to tam właśnie znajdzie odpowiedź. Analizował ją pod kątem znanych sobie dziedzin, próbując powiązać podobną barwę tej wiszącej nad miastem kulistej mgły z przeczytanymi wcześniej podręcznikami i własnymi doświadczeniami z zakresu teorii magii. Czy w ogóle było to możliwe, aby efekt wywołany był magią, czy był to zwykły przypadek? Teoria pozostawiała wiele niewiadomych. Spadające wokół piórka, białe i wyjątkowe, mogły mieć tak wiele racjonalnych wyjaśnień. Wystarczył klucz jakichś ptaszysk wpadających w silnik samolotu, choć ich ilość i ta krystaliczna biel wskazywałyby, że ptaki albo uwielbiały codzienne kąpiele, albo w piórach było coś więcej. Na wszelki wypadek — nie miał zamiaru ich dotykać. — Percival? — spostrzegł znajomego sobie mężczyznę, stojącego nieopodal. Łączyło ich wiele, choć różniło wszystko. Jego nazwisko otwierało wszystkie drzwi w okolicy, nazwisko Franka było co najwyżej potwierdzeniem pochodzenia niemagicznego. Hudsonowie nigdy nie byli negatywnie nastawieni do osób takich jak Marwood, zresztą sam Percival dzielił z nim kowen, zbliżał się do Lucyfera, jedynego słusznego Króla. — Dobrze cię widzieć, ale co do choler- — podał dłoń znajomemu, gdy rozległ się drugi huk. Nie dotknął ani jednego z piór, ale obserwując ich taniec, próbował znaleźć racjonalne wyjaśnienie dla tego nietypowego zjawiska. Nie znał się ani na przyrodzie, ani na kaczkach, ale za to rozumiał fizykę. Próbował dostrzec czy w sposobie opadania tych piór jest coś nietypowego, coś, co mogłoby wskazywać na źródło ich pochodzenia, albo nietypową dla takich obiektów wagę. #1 - k100 na wiedzę z zakresu teorii magii na temat chmury #2 - k100 na wiedzę z zakresu nauk ścisłych na temat trajektorii lotu piór ekwipunek: pentakl (Spirituspuritas, 2/2), athame, nóż (scyzoryk) [w kieszeni], paczka landrynek w kieszeni, neseser z notatkami i papierami do szkoły, kluczyki do auta zostawionego na parkingu w starym mieście |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Stwórca
The member 'Frank Marwood' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 83 -------------------------------- #2 'k100' : 38 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Pióra wirowały w powietrzu leniwie upadając na połacie ulicy. Przez następne minuty nic więcej się nie wydarzyło. Kilka osób wyszło na ulicę przyglądając się niebu, odważniejsze dzieciaki rzuciły się do łapania opadającego pierza, ku furii wyglądających przez okno matek. Cokolwiek miało miejsce nad waszymi głowami — pozornie zdawało się minąć, choć karminowe obłoki nadal wisiały ciężko, przytwierdzone do faktury nieba. Orestes, pochylasz się nad piórami. Na pierwszy rzut oka, nie ma w nich nic nadto nadzwyczajnego: wyglądają na gęsie, może łabędzie, długie na jakieś piętnaście centymetrów, o jasnych stosinach oddzielających białe chorągiewki. Im dłużej się im przyglądasz, tym wyraźniej może zastanawiać cię jednak barwa: krystaliczna biel opalizująca subtelnym srebrem, gdy światło opada na nią pod odpowiednim kątem. Nie musisz posiadać rozległej wiedzy z zakresu miejscowej fauny, by dość szybko dojść do wniosku, że równie nieskazitelne uprzedzenie wydaje się po prostu nienaturalne. Gdzieś pomiędzy tą wszechobecną bielą, dostrzegasz jedno, felerne pióro przyprószone czernią. Jego czubek jest zwęglony, jakby jeszcze chwilę temu znajdował się w płomieniach. Percival, choć zaklęcie nie zadziałało tak, jakbyś sobie życzył, to zadzierając głowę twoją uwagę przykuwa gęstniejący kolor chmury, która z każdą sekundą staje się coraz cięższa, nasiąkając intensywną czerwienią. Jeśli przypatrujesz się odpowiednio długo, możesz zobaczyć powstającą nagle, drobną wywrę pomiędzy chmurami, jakby coś je przecięło — cienki pasek czystego nieba przebija się przez czerwone obłoki, by te po chwili znów się zasklepiły. Może przywieść ci to na myśl samolot, który przeleciał przez chmury, choć jesteś niemal pewny, że takowego nie dostrzegłeś. Helen, wyglądając zza drzwi możesz dostrzec drobnego, niskiego chłopca. Wyraźnie przestraszony, przemierza uliczkę, co chwilę zerkając w niebo. Jeśli podążysz za jego spojrzeniem, zauważysz jak chmury kłębią się coraz gęściej, nabierając jeszcze intensywniejszej, czerwonej barwy. Nagle, coś je przecina — pomiędzy obłokami tworzy się tunel jasnego nieba, jakby coś przez nie przeleciało. Widzisz kontrast szarego, dobrze znanego ci z zimowych dni nieba, ten jednak szybko znika, znów zasłonięty przez karminowe chmury. Cokolwiek je przecięło, było ogromne, długie i stosunkowo wąskie — przypominające pocisk, choć z jakiegoś irracjonalnego powodu, na myśl przychodzi ci również strzała — obiekt miał wyraźnie zaostrzony czubek, a jego tył przypominał lotkę. — Pewnie znów czymś strzelają. W zeszły piątek dzieciaki Harry’ego dorwały się do fajerwerków i prawie spaliły pół ulicy — odezwał się Lloyd, poprawiając okulary w grubych ramkach notorycznie ześlizgujących mu się z nosa. Frank, twoja wiedza na temat magii zawsze była imponująca — tym razem zjawisko zdaje się jednak wykraczać poza wiedzę znaną z pożółkłych kart ksiąg, jakie przewracałeś w swoich palcach. Nie potrafisz jednoznacznie określić co stoi za dziwacznymi obłokami, niewątpliwie wydają się one na tyle nienaturalne, że podejrzewasz ingerencję magii. Przypominałeś sobie wzmianki z sześćdziesiątego dziewiątego, tuż po intensywnej, letniej suszy, gdy grupka rolników, gdzieś w okolicach dakoty południowej nieudolnie wykonała rytuał deszczu. Nad polami uprawnymi przez kilka tygodni unosiła się intensywnie granatowa chmura, nierodząca jednak żadnej mżawki. Chmura była znacznie mniejsza, dość rzadka i unosząca się jedynie na kilka metrów nad ziemią. Nie mogłeś wykluczyć również udziału magii iluzji. Tego poranka wielotonie powtarzano, że nietypowa mgła jest zjawiskiem optycznym, dyfrakcją biegu promieni słonecznych odbiegających od toru przewidzianego przez optykę geometryczną — nie wyjaśniono jednak, dlaczego taka anomalia miała miejsce, ani co dokładnie ją spowodowało. Z każdą minutą, piór wirujących dookoła było coraz mniej. Prócz ich intensywnej, niemal kłującej w oczy bieli, mogłeś zauważyć, że zdają się ignorować podmuchy zimowego wiatru, upadając zgodnie z — wydawałoby się — wyłącznie własną wolą. Minęło kilka minut pozornego spokoju. Ostatki piór upadły na ziemię, nie dało się też słyszeć następnego huku. Aż nagle, czerwona mgła nad waszymi głowami ponownie się rozstąpiła, witając skrawek szarego nieba. Tym razem nie piorun, a świst przeciął otoczenie. Helen jako pierwsza mogła zobaczyć płonący pocisk zmierzający w waszą stronę — ogromną na kilka metrów strzałę, z ostrym czubkiem stojącym w płomieniach, wkrótce przykuwającą spojrzenia wszystkich wokół. Nie dało się dokładnie przewidzieć trajektorii lotu, ale mieliście wrażenie, że pocisk jest wycelowany w waszą stronę pędząc z zawrotną szybkością, lada chwila mając trafić w ulicę. Od uderzenia dzieliły was minuty, strzała konsekwentnie zbliżała się ku ziemi. Druga tura. Tym samym rozpoczynamy drugą turę! W waszą stronę zmierza płonący obiekt przypominający wielką strzałę. Punkty życia: Percival Hudson 161/161 Orestes Zafeiriou 179/179 Helen van der Decken 171/171 Frank Marwood 161/161 Czas na odpis macie do poniedziałku 06.03. do godziny 20.00 Powodzenia i dobrej zabawy! |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Gdy wokół nastała cisza, Marwood nie stracił wrodzonej czujności. Wszystkie zasady logiki, praw fizyki i zwykłego zdrowego rozsądku podpowiadały, że takie dźwięki dochodzące z nieba, o ile nie towarzyszy im rozbłysk, mogą zwiastować coś naprawdę złego. Problemem pozostawało to, że nie miał pojęcia, co mogłoby to być. Nienaturalność obłoków nie mogła wynikać ze zwykłego załamania promieni słonecznych, każda wiedza, każdy wers przeczytany w podręczniku i eksperyment, jaki do tej pory przeprowadził, mówiły o tym jasno. Jeśli jednak magia miała swoją ingerencję w to nietypowe zjawisko pogodowe, to dlaczego do tej pory nie potrafił znaleźć na nie wyjaśnienia? Niezależnie od tego, jak potężny rytuał ktoś przeprowadził — Frank oddałby wiele, żeby móc go zbadać i opisać. Nawet jeśli ostatecznie wcale nie był to rytuał. Blisko 25 lat temu, w czasie suszy, grupa rolników z południowej dakoty nieudolnie wykonywała rytuał deszczu, a wtedy nad wsią przez tygodnie unosiła się granatowa chmura — pamiętał te wzmianki z książek. Czyżby to oznaczało, że od tej pory tak czerwona chmura będzie unosić się na Hellridge? Podejrzewał, że mogłoby mieć to związek z niepoprawnym użyciem rytuału związanego z ogniem, w końcu to w jego barwie był obłok, ale za żadne skarby nie potrafił powiązać tego w logiczną całość. Każda anomalia musiała mieć swoje powody — tych Frank nie widział, a wiedzę miał rozległą. Nadeszło nowe. — Myślisz, że p- — przerwał gwałtownie wywód do Percivala, gdy tylko przez świst rozstąpił się obłok a ogromna na kilka metrów strzała o płonącym czubku, przecięła niebo. Serce zabiło mu mocniej, jakby ktoś z nienaturalną siłą uderzył go w klatkę piersiową. Rozejrzał się jeszcze pokątnie po okolicy, bardziej, żeby dostrzec jej wszystkie elementy, niżeli skupiać się na szczegółach, aby następnie spojrzeć znów na strzałę. Próbował w sekundy wywnioskować na bazie własnej wiedzy na temat nauk ścisłych, w którą stronę poleci strzała i jak wielkie zagrożenie, dla której części hrabstwa sprawia. — Helen! — powiedział jeszcze głośno, spotykając swoją towarzyszkę z porannej kawy, w drzwiach zakładu krawieckiego, ale nie powiedział nic więcej. Głos, chociaż wypełniony był przerażeniem, nie drżał mu. Szukał rozwiązań. Rozejrzał się ponownie po okolicy i wypowiedział pod nosem: — Testis — rzucił czar, mający odsłonić mu tajne przejścia w Deadberry, umożliwiające ewentualną swobodną ucieczkę, gdyby strzała w jakiś sposób odcięła drogę. akcja 1: rzucam na wiedzę z zakresu nauki ścisłej, żeby spróbować określić, w jakie miejsce spadnie strzała na bazie jej trajektorii lotu i praw fizyki akcja 2: Testis (magia powstania, próg: 50, na wykrycie przejść w okolicy, które umożliwią ewentualną ucieczkę) |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Stwórca
The member 'Frank Marwood' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 24 -------------------------------- #2 'k100' : 33 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 19
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Biel tańczyła w powietrzu i opadała z gracją — pozbawiony muzyki balet to tylko stasimon; krótki przerywnik w scenie. Puch osiadał na ziemi, nie siejąc spustoszenia — nieskazitelna barwa piór to ucieleśnienie niewinności; opalizująca w przyblakłym, lutowym świetle barwa kusiła, żeby dotknąć, złapać, usłyszeć. Papieros w jego ustach przygasł i znów ożył — Orestes zaciągnął się po raz ostatni, ujmując filtr między palce; próbował zająć dłoń, zogniskować spojrzenie i pomyśleć coś więcej niż tylko: niemożliwe. Możliwe? Niemożliwe. Jak to — niemożliwe? Wszystko jest możliwe, każda najdrobniejsza rzecz; historia uczy, że życie to ogromny wachlarz możliwości o identycznym stopniu prawdopodobieństwa. Trzeba być przygotowanym na wszystko, przewidywać, nie brać za pewnik. Nie ufać nikomu i niczemu. Nikomu i niczemu, vlakas. Kiedy jego spojrzenie napotkało skazę na pozornie nieskazitelnym morzu bieli, najpierw nadszedł ruch, później myśl — cichy świat dookoła obojętnie przyglądał się Słuchaczowi, który uchwycił nadpalone piórko zanim to dołączyło do sióstr i braci na brudnej ziemi. Intencja jeszcze nie nadeszła; zanim wola napięła się do granic mentalnej znośności — kiedy odnosisz wrażenie, że skupienie rozerwie skronie w pół — Orestes postawił krok naprzód. I kolejny. Jeszcze jeden — z przyjemnej bliskości księgarni prosto na odsłonięty chodnik. Pióra pod jego butami nie wydawały żadnych dźwięków; była tylko cisza popołudnia, które z niepozornego przeistoczyło się w coś, czego natury jeszcze nie znali. Mógłby uznać, że pierze to tylko przypadek; skutek uboczny rytuału, stado — hekatomba — gęsi zaplątana we wszystkie silniki samolotów, które tego dnia przeleciały nad Maine, ale z nadpalonym piórem w dłoni — jeszcze nie, nie chcę cię słuchać teraz, daj mi moment — i spojrzeniem utkwionym w schodach prowadzących do salonu krawca, wiedział lepiej. Pod pulsującą z wysiłku czaszką istniała świadomość, że wcale tak nie jest. Że czerwone chmury i nieskazitelne pióra to nie magia; nie taka, którą znał z ksiąg i brudnych rytuałów. I w końcu — kiedy niebo odsłoniło kolejną paskudną niespodziankę; kiedy do rubinu i bieli dołączył ogień, i rosnący w oczach punkt, i świst, którego jeszcze nie słyszał, ale który bardzo łatwo wyobrazić sobie, kiedy stoisz pośrodku ulicy z nadpalonym piórem w ręku, wpatrując w zmierzającą ku ziemi strzałę—kometę — pojawiła się też ona. Groza i zwątpienie. I krótka myśl — dwie sylaby, pięć liter, całe życie. Helen. — Testis — czar obnażający tajne przejścia wytoczył się spomiędzy ust zanim trzymany w ciasnych ryzach umysł uformował go do końca. Właśnie wtedy marazm opuścił ciało; coś lepkiego, zimnego, cucącego zmysły wprawiło go w ruch — dokładnie jedenaście kroków dzieliło księgarnię od zakładu krawieckiego. Orestes potrzebował siedmiu — serce i kroki dudniły w umyśle niezdrowym rytmem, kiedy z jego ust padło stłumione imię; zobaczył ją w drzwiach Lloyda, zanim zdążyło wybrzmieć, ale nawet chwilowa ulga nie mogła zmyć z karku zimnych liźnięć strachu. — Helen — ktoś — pan Marwood, dzień dobry — powtórzył jej imię głośniej, już przy drzwiach zakładu krawieckiego. Towarzyszył mu kolejny mężczyzna, któremu Orestes poświęcił tylko prędkie skinięcie głową. W ich twarzach znalazł odpowiedź na niewybrzmiałe pytanie; wszyscy widzieli to samo. I nikt z nich nie był pewien, co dalej. Jasne spojrzenie bez trudu uchwyciło wzrok Helen; pięć kroków i ładne rabatki pana Lloyda oddzielające ich od siebie nie mogły ukryć intencji, która rzuciła na greckie oblicze długi cień. Uniesiona dłoń wyłoniła prawdę — Orestes obrócił nadpalone pióro między palcami i zdobył się — wysilił — na przelotny uśmiech. Jeśli przeżyją, poprosi Helen o wybaczenie. Bądź dla mnie dobre, maleństwo; zdążył pomyśleć, zanim nagie palce zacisnęły się na piórze, a znajome mrowienie wgryzło w skórę w miejscu, gdzie biel i skóra przez ułamek sekundy były jednością. Zaczął słuchać. rzut #1: umiejętność Słuchacza {38 (k100) + 25 (siła woli) = 63} rzut #2: zaklęcie Testis {magia powstania, próg 50} |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Stwórca
The member 'Orestes Zafeiriou' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 10 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty