Nocna przystań Ta wydzielona część portu swoją nazwę wzięła od cumującego tu jachtu Nighter, należącego do pana Bosky'a. Starszy mężczyzna od lat samodzielnie nie pływa, ale chętnie dzieli się swoim jachtem za niewygórowaną kwotę 10 dolarów za parę godzin zabawy. Wysłużona łajba wymaga co prawda kilku napraw, a co ostrożniejsi amatorscy żeglarze prędzej skorzystają z prawdziwych wypożyczalni. Pan Bosky mimo to nie narzeka na brak klienteli, najczęściej ściąganej pocztą pantoflową. W okolicy cumują także inne, często małe i mniej zadbane jachty. Chociaż nie jest to miejsce niebezpieczne, tak raczej nie zapuszczają się tu najmożniejsi mieszkańcy Maywater. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
1 — III — 1985 Sadza na opuszkach palców, rozmazany cień zmęczenia pod powiekami, monotonny szum oceanu w uszach. Godzinę temu pudełko w kieszeni płaszcza drżało niecierpliwie; zgrabiałe palce rozwijały ciasno złożony zwitek papieru — Rzecznicy po godzinach musieli ćwiczyć sztukę origami. Podejrzany — H. Bosky, sześćdziesiąt siedem lat. Niemagiczny, emerytowany marynarz, obecnie podnajmujący jacht każdemu, kto zapyta. Okradzione ze snu spojrzenie wyławiało z gęstniejącego mroku rozsypane fragmenty rzeczywistości; nocna przystań na kilka minut przed zapadnięciem zmroku była plątaniną wracających do domu kończyn, niesprecyzowanych intencji, desperacji; była smrodem niemytych ciał, resztek ryb i takiej samej ilości honoru. Świadek zdarzeń z dwudziestego szóstego lutego; mówi o krwawym deszczu, czerwonej mgle i ofiarach śmiertelnych. Zalecenia: wyczyścić pamięć, zadbać o zniszczenie ewentualnych dowodów, w razie konieczności — zlikwidować. Granatowe światło próbowało rozegnać ochłapy późnozimowego popołudnia — bezskutecznie. W cieniach, kałużach i pod powiekami zalegał mrok, w którym gnieździły się odpowiedzi, niewypowiedziane pytania, nadgniłe pobudki, obierki sumienia. Chlupocząca pod podeszwami woda spływała trupim jadem lojalności; w Maywater nigdy nie było miejsca na górnolotne obietnice. W cieniu zacumowanych u brzegu łodzi, obdrapanych jachtów, obrośniętych glonami lin znaczenie miało tylko jedno — przetrwanie. Pod tym względem życie marynarza i gwardzisty niczym się nie różniło; na koniec dnia wszystko sprowadza się do kolejnej zerwanej w kalendarzu kartki. Trzeba go najpierw posiadać, Williamson. Płytka zmarszczka między brwiami przypominała te, które pełgały po wodzie przystani; fale w tym miejscu to prowizoryczne dreszcze na toni zziębniętej wody. Sądziłem, że mnie ignorujesz? Trudno unieść przymknięte powieki — zrobi to za moment, za chwilę; trzecia doba pracy, cztery godziny snu, osiem wyczyszczonych pamięci i jedna szwankująca: jego własna. Na śliskim kamieniu doku — nabyte doświadczenie pewnie prowadzi ciało; pod ciężkimi krokami niestraszne mu żadne wyślizgane skały — obliczał możliwe zagrożenia, zachwiany ekosystem prawdy o dwudziestym szóstym lutego, potencjalne przeszkody, ilość ewentualnych świadków. Praca jest tym, co powstaje w myślach, kiedy tak naprawdę wcale nie myśli o pracy — sześć lat temu wczepił ją w krwiobieg i od czasu do czasu krztusił się trucizną. — Pan Bosky? — zbędne pytanie; Nighter na burcie zdezelowanego jachtu dopełnił obrazu zarysowanego w raporcie — niemagiczny ze słabością do otwartego oceanu i równie otwartych butelek taniego rumu. Podkrążone oczy na spalonej słońcem, przeoranej zmarszczkami twarzy przypominały sprane żagle; kiedyś błękitne, dziś błądzące. Oddzielała ich połowa wilgotnego pomostu i brzeg burty — za daleko. — A we własnej osobie, psze pana. W czym pomóc? Do przekonującego kłamstwa trzeba mieć talent; Williamson go nie posiada — wie za to, że ludzie słyszą dokładnie to, co chcą usłyszeć; szczególnie, jeśli słowa zanurzy się w prawdzie. — Podobno wynajmuje pan jacht. Dziesięć dolarów za kilka godzin? Podnajmujący jacht każdemu, kto zapyta; Rzecznicy bywali przydatni. — Się wie, panie drogi. Dyszka za pięć godzin, a za dwie dychy z góry to i na cały weekend wypożyczę. Niebo straciło ostatni podszept dnia; nocna przystań — zupełnie jak coraz śmielsze gwiazdy nad głowami — świeciła pustką. — Chciałbym zobaczyć wnętrze przed wynajęciem. Oprowadzi mnie pan? Uśmiech na ustach mężczyzny uwydatnił zmarszczki; spękana w kącikach ust skóra rozpoczynała proces degradacji całej twarzy — każdy spłachetek wydawał się odgrażać oblezieniem. — Ha, a co nie oprowadzę jak oprowadzę. Zna się pan co na pływaniu? Cóż— — Trochę. Głuchy huk opadającego między dokiem i pokładem pomostu odbił się czkawką po przystani; wąski szpaler otwierał drogę ze stałego lądu na gibający się na wodzie pokład łajby, która ostatni rok świetności odhaczyła za prezydentury Nixona. — Nietrudne to, pokażę co trza. Pan wlezie — drewno pod butami zaskomlało protestująco; metr jeszcze nigdy nie był tak długi — woda pod pomostem tak głęboka. — Tu mamy ster, ten właz tu to forluk, a tam— Po kolei odfajkowywał punkty działania — okoliczności, świadkowie, okazja; dalej wszystko kalkulowało się samo. Czas przyspieszył, kiedy pan Bosky otworzył drzwi pod pokład; cztery schodki w dół i tym razem mrok wieczoru rozświetlała brudna żarówka nad głowami — martwa chwila pomiędzy gwardzistą i zleceniem w końcu ruszyła się z miejsca. Bezruch nie jest rozwiązaniem; znużona wytrwałość drapieżnika sprawdza się tylko wtedy, gdy polujesz na ofiarę — nie w momencie, w którym trzymasz ją w pysku. — Panie Bosky, co robił pan dwudziestego szóstego lutego? Cisza na morzu, cisza w komnacie; kto się odezwie— — Dwudzie— co? Dlaczego zawsze są zaskoczeni? — Dwudziestego szóstego lutego. Chodzą słuchy, że widział pan — sylaby same wypływały z ust; instynkt przejął władzę nad językiem. — Krwawy deszcz? Coś w twarzy mężczyzny naprężyło się boleśnie; myślenie bywało trudnym procesem — zwłaszcza bez butelki w dłoni. Stary marynarz wyraźnie szacował prawdopodobieństwo uniknięcia tej rozmowy; wynik zadziałał na jego niekorzyść — jedyna droga odwrotu prowadziła w górę, po schodkach. Tych samych, które Williamson zagradzał własnym ciałem. — Co żem wtedy wypił to żem wypił, ale nie ma takiej ilości rumu, co by mi się podobne cuda zwidziały. Lunęło w sekundzie, a potem— Wahanie rozlało się po twarzy; półcienie pod pokładem odsłaniały zagracone wnętrze — ilość potencjalnych, prowizorycznych broni dorównywała czujności w spojrzeniu, którym Williamson odprowadzał każdy gest mężczyzny. — Śmiało. Być może — to nie kwestia kłamstwa; to prawda owinięta w całun — wtedy sam coś widziałem. Szukam potwierdzenia. Cisza rozciągnięta na krzyżu; Jezus umarł za grzechy w propagandzie Gabriela — milczenie pana Bosky'ego umarło za prawdę w rzeczywistości Lucyfera. — Słońce było jak pierun, wiele luda spacerowało, ale jak wyszła chmura— Siwe, splątane włosy poruszyły się razem z głową; mężczyzna kręcił nią bezradnie, rozglądając się po wnętrzu kajuty jakby widział ją po raz pierwszy. — Takiego wrzasku nie słyszałem jakem żyw. Cumowałem u brzegu, Nighter się zmęczył. Jak lunęło, wyjrzałem spod pokładu, a tam— Dobrze; dobrze, przecież to tylko wyznanie niemożliwego, nieświadome przyznanie winy — wyrok spisywany na zagraconym biurku w świetle brudnej żarówki. — Panie drogi, ja wiem, że mnie się to nie śniło. Tego smrodu nie zapomnę do końca życia, kobity się szamotały jak— żywcem palone, żywcem— Jak skwarki? Trzy dobry, cztery gorące prysznice; Williamson prawdopodobnie nigdy nie wypłucze tego smrodu z nozdrzy. — W wiadomościach ani słowa o nich. Trzy dni szukam i nic! Jutro na policję pójdę, niemożliw— To moment, w którym Czyściciel musi być jak dobrze naoliwiona maszyna; mechanizm, który posiada zakodowany algorytm działań. Tak—nie. Prawda—fałsz. Mózg to system zerojedynkowy, którego sekwencje odpowiadają za decyzje; tu nie ma miejsca na wahanie. — To nie będzie konieczne. Odłamek strachu w starczej twarzy; ile razy oglądałeś jego odmiany, Williamson? — Hę? — zasadne pytanie na widok dłoni uniesionej do skroni; palce dotknęły pokrytej zmarszczkami skóry zanim pan Bosky zdążył dokończyć pytanie. — Co pan— — Meminisse. Ten moment nigdy nie jest przyjemny — ani dla rzucającego, ani dla dotkniętego magią. Czerwona, wyblakła mgiełka wsiąka przez pory skóry i wlatuje do płuc przez nozdrza; dłoń tak naprawdę nie odgrywa żadnego znaczenia — zaklęcie działa równie dobrze z odległości, ale— Odsuwane od skroni palce zawsze to czują; fantomowe pęknięcie czegoś, co mogło być wyczyszczoną miseczką wspomnienia. — Panie Bosky — rozchylone usta mężczyzny zamknęły się z głuchym trzaskiem; zęby uderzyły o siebie ze szczękiem. — Chyba pan zasłabł. Już lepiej? Niezrozumienie w nagłej pustce — w jego głowie właśnie pulsuje fantomowa nieobecność czegoś, co przed momentem jeszcze tam było, a teraz przypomina wycięte znamię. — O czym my— Jeżeli Williamson potrzebował dowodu, właśnie go dostał; zadziałało. — Dycha za pięć godzin, zgadza się? Mgiełkę niezrozumienia w spojrzeniu wyparł oswojony błysk — pieniądze to uniwersalny temat. — A, tak. Tak, tak, gdzieś tu mam notes. Na kiedy? — Kiedy się ociepli. Czerwiec? Pan Bosky rozejrzał się po wnętrzu podpokładzia bezradnie; chaos zagraconego wnętrza nie pomagał w odnalezieniu tego, co bezpowrotnie stracił. — Łoh, człowiek stary, głowa już nie ta. Czasem se myślę, że pora odstawić butelkę, we łbie później takie— — Łomotanie? Jakby ktoś dłutem wyskrobał zwój z samego dnia mózgu? Pan Bosky skinął głową; Williamson był już w połowie długości schodków — pochylony kark próbował uniknąć zderzenia z niską framugą. — Proszę odpocząć. Wrócę w maju zarezerwować jakiś weekend. Mężczyzna jeszcze o tym nie wie, ale właśnie ocalono mu życie; jedno, stracone wspomnienie kilku minut z dnia, który nie powinien wydarzyć się wcale, to niska cena — z rodzaju tych, które warto zapłacić. Czyściciele chętnie przyjmą okup; wystarczy nie stawiać oporu. Meminisse | próg 70 | 28 (magia odpychania + kieł) + 53 (k100) = 81 z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii