First topic message reminder : ULICA ALCHEMIKÓW Nieopodal głównej ulicy Deadberry znajduje się znacznie mniejsza, niepozorna uliczka, której nazwa — jak nietrudno zgadnąć — wywodzi się od przylegających do niej interesów. Ulica Alchemików od lat jest doskonałym miejscem zaopatrzenia dla każdego, kto nie tylko pragnie nabyć składniki niezbędne do eliksirów, ale także końcowy produkt. Zezwolenie na handel w tym zakątku dzielnicy posiadają tylko licencjonowani alchemicy, co oznacza, że za jakością produktu stoi również cena — a te na Ulicy Alchemików są horrendalnie wysokie. W letnie miesiące swoje stragany rozstawiają tu wędrowni — i również zatwierdzeni — alchemicy spoza Maine, a nawet Stanów Zjednoczonych, co oferuje niepowtarzalną okazję do nabycia rzadkich składników oraz ziół. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Dorian Bane-Park
ANATOMICZNA : 15
NATURY : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 25
TALENTY : 6
27.V.1985 Ulica Alchemików tętniła życiem jak co dzień. Słońce leniwie przesuwało się po błękitnym niebie, rzucając ciepłe promienie na brukowane uliczki i kolorowe fasady kamienic, które lśniły w jego blasku. W powietrzu unosił się kuszący zapach świeżo upieczonego pieczywa z pobliskiej piekarni, mieszający się z gwarami rozmów przechodniów, tworząc harmonijną symfonię dźwięków i aromatów. Sprzedawcy nawoływali z otwartych straganów, dzieci biegały, śmiejąc się radośnie, a starsi mieszkańcy rozmawiali przy stolikach ustawionych przed kawiarniami. Ten idylliczny spokój został brutalnie przerwany, gdy pierwsze sygnały ognia pojawiły się w starej, opuszczonej aptece, znanej lokalnie jako "U Białego Kruka". Ten zapomniany budynek, który od lat stał pusty, krył w sobie zbiór starych książek, suszonych ziół i przeróżnych chemikaliów, co tylko przyczyniło się do gwałtownego rozprzestrzeniania się płomieni. Apteka, niegdyś miejsce pełne tajemnic i historii, teraz stała się epicentrum niszczycielskiego pożaru. Drewniane półki i zbiory roślinnych specyfików stały się łatwym łupem dla ognia, który w mgnieniu oka rozszalał się po całym budynku. Świadkowie tego dramatycznego wydarzenia widzieli, jak gęsty, czarny dym unosił się wysoko nad ulicą, zasłaniając słońce i wypełniając powietrze duszącym zapachem spalonej roślinności i chemikaliów. Przechodnie przystawali, wstrzymując oddech, a ich rozmowy zamierały w szoku i niedowierzaniu. Ktoś krzyczał, ostrzegając innych, a dzieci, które jeszcze przed chwilą beztrosko bawiły się na ulicy, teraz szukały schronienia u swoich rodziców. Stare, drewniane budynki, które nadal w niewielkiej ilości były na ulicy Alchemików, łatwo poddawały się ogniowi. Płomienie z łatwością przeskakiwały z jednego domu na drugi, tworząc kaskadę destrukcji. Kamienice, które przez lata widziały wiele, teraz stawały w płomieniach, a ich mieszkańcy z przerażeniem patrzyli, jak ich domy są pochłaniane przez bezlitosny ogień. Dachy zapadały się z hukiem, okna pękały od żaru, a ogień lizał fasady, nie zważając na ich piękno i historyczną wartość. Każdy zakątek tej niegdyś spokojnej ulicy teraz płonął. Strach i chaos ogarnęły mieszkańców, którzy w popłochu próbowali ratować siebie i swój dobytek. Straż pożarna, mimo że przybyła na miejsce jak najszybciej, walczyła z żywiołem, który zdawał się być nie do powstrzymania. Krzyki, łzy i dźwięki syren wypełniły powietrze, przekształcając idylliczną ulicę Alchemików w pole bitwy z bezlitosnym ogniem. Na miejsce katastrofy szybko przybyła straż pożarna oraz zespół ratowników ze szpitala im. Sary Medigan. Strażacy natychmiast przystąpili do walki z rozprzestrzeniającym się żywiołem, podczas gdy ratownicy medyczni zajmowali się ratowaniem i opatrywaniem rannych oraz innych poszkodowanych. Panika zaczęła ogarniać mieszkańców, kiedy straż pożarna z Deadberry, mimo szybkiej reakcji, napotykała trudności w opanowaniu ognia, który rozprzestrzeniał się niebezpiecznie szybko przez drewniane budynki. Wśród ratowników był Dorian, jeden z bardziej doświadczonych ratowników i dowódca jednego z zespołów. Choć od dawna nie brał udziału w akcjach ratowniczych podczas pożarów, jego umiejętności i wiedza były niezaprzeczalne. Lata spędzone w fachu, połączone z instynktem i pamięcią mięśniową, sprawiały, że Dorian działał z pewnością siebie i precyzją. Jego prawie czarne oczy prześlizgnęły się po członkach zespołu, w którym znajdowało się kilku młodszych ratowników oraz rezydentów. Wiedział, że to ich musi najbardziej pilnować, aby nie popełnili żadnych błędów, które mogłyby kosztować życie ich samych lub innych. Młodzi ratownicy byli pełni zapału i energii, ale brakowało im doświadczenia, które mogłoby ich uchronić przed niebezpieczeństwami takiej akcji. Dorian rozdzielał zadania z precyzją i opanowaniem, instruując młodszych kolegów i nadzorując ich każdy ruch. Wiedział, że w takich sytuacjach liczy się każda sekunda, a każde złe posunięcie mogło prowadzić do tragedii. Zanim jednak puścił podopiecznych przypomniał im jeszcze jedno. -Pamiętajcie, żadnych bezsensownych bohaterskich czynów! Możecie skończyć gorzej niż inni poszkodowani. Wasze bezpieczeństwo jest na pierwszym miejscu. Jeśli nie będziecie bezpieczni, będziecie ranni lub bliscy śmierci jak pomożecie innym? – przypomniał Dorian swoim ludziom, jego głos twardy i nieznoszący sprzeciwu. Była to jedna z fundamentalnych zasad w takich sytuacjach, której nie można było ignorować. Nie zamierzał niepotrzebnie tracić ludzi, szczególnie że nie wszyscy mieli dobrze wyćwiczony zmysł do oceny niebezpieczeństwa. Wspomnienia z przeszłości przypomniały mu o młodym rezydencie, który wbiegł do płonącego budynku, myśląc, że ratuje dziecko. To była scena, której Dorian nigdy nie zapomni. Młody ratownik, napędzany adrenaliną i chęcią niesienia pomocy, nie zważał na własne bezpieczeństwo. Wbiegł w ogień, zdeterminowany, aby uratować życie, które – jak się później okazało – wcale nie było zagrożone. W rezultacie sam znalazł się w pułapce płomieni. Akcja ratunkowa, którą trzeba było przeprowadzić, aby go wyciągnąć, była niezwykle trudna i niebezpieczna. Udało się go uratować, ale cena, jaką za to zapłacił, była ogromna. Choć przeżył, odniósł ciężkie obrażenia, które zostawiły trwałe ślady nie tylko na jego ciele, ale także na psychice. Dorian wiedział, że tamten młody człowiek często miał momenty zwątpienia, być może nawet żałował, że nie spłonął tamtego dnia. Te doświadczenia ukształtowały Doriana jako lidera. Zdawał sobie sprawę, że jego obowiązkiem jest nie tylko walka z żywiołem, ale także ochrona swojego zespołu przed nieprzemyślanymi działaniami. Patrzył na swoich młodszych kolegów z mieszanką troski i determinacji, gotów interweniować, gdyby którykolwiek z nich wykazał się nadmierną brawurą. W ferworze walki z pożarem, gdy wokół słychać było krzyki i trzask płonących budynków, jego słowa były jak kotwica w chaosie. Młodzi ratownicy, choć pełni zapału i odwagi, musieli pamiętać, że ich misją było nie tylko ratowanie innych, ale także dbanie o własne bezpieczeństwo. Dorian zrozumiał, że bycie bohaterem nie zawsze oznacza narażanie życia bez potrzeby. Czasami prawdziwe bohaterstwo polega na zachowaniu zimnej krwi, podejmowaniu rozsądnych decyzji i współpracy w zespole. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Chirurg ogólny, Ratownik, Dorywczo model
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Pierwsze chwile po otrzymaniu wezwania były tymi, które wtłaczały działania Frankie w ramy określonych algorytmów. Gwałtowny wyrzut adrenaliny pozwalał zachować trzeźwość myślenia, szczegóły zdarzenia raportowane naprędce przez dyspozytora układaly się w głowie panny Paganini w konkretną scenę, z którą przyjdzie jej się mierzyć. Tego dnia scena była dokładnie taką, jakiej ratownicy zawsze się obawiają. Zdarzenie masowe, padło najpierw, gdy Frankie wrzucała na siebie kurtkę, zarzucała plecak ze sprzętem. Pożar na Alchemików, mówił dyspozytor, a Francesca wraz z resztą zespołu biegiem gnała do karetki. Zagrożenie chemiczne, straż już w drodze, słyszała, słowa z trudem przebijały się przez wycie syreny samochodu. Zaciskała zęby mocno. To nie była jej pierwsza duża akcja, ale nie było tajemnicą, że nie miała w nich tyle doświadczenia, ile by chciała. I że ostatnią osobą, od której chciałaby się uczyć, był Dorian – mianowany aktualnie kierownikiem akcji medycznej. Francesca nie miała do niego nic osobistego – przynajmniej na początku. Bo z czasem chyba zaczęła mieć. Jeśli na starcie doceniała jeszcze kwalifikacje mężczyzny, tak z czasem przestała – nie dlatego, że medyk okazał się niekompetentny, corazej dlatego, że bez większego wahania wytykał jej własną niekompetencję. Bo Frankie była zdolna, z pewnością w wielu wypadkach wiedziała, co robi – ale była też, czasami, w gorącej wodzie kąpana i arogancka, a to nigdy nie wróżyło dobrze. Teraz, tkwiąc w z Dorianem w jednej karetce, gryzła boleśnie wnętrze policzka tylko po to, by nie palnąć niczego głupiego. Wiedziała, że mężczyzna będzie patrzył jej na ręce. Zawsze to robił – a Frankie z godnym podziwu uporem odmawiała zaakceptowania, że robił to w gruncie rzeczy dla jej dobra, jak przystało na starszego kolegę po fachu. Jedynym plusem całej paskudnej sytuacji, w jakiej znaleźli się raptem parę minut później było to, że przestała tracić siły na podobnie zbędne rozważania. Ogień był wszędzie. Dym gryzł w oczy i dławił oddech, i nawet bez raportu ze strony strażaków łatwo było uzmysłowić sobie, że czarne, gęste kłęby to nie tylko zwykła spalenizna, ale też opary chemiczne, których straż nie zdążyła jeszcze zneutralizować. Francesca wyskoczyła z karetki razem z resztą. Od epicentrum pożaru dzielił ich solidny kawałek ulicy – dość duży, by strażacy uznali odległość za bezpieczną i wytyczyli tu strefę działań medycznych – i tak jednak na policzkach czuła żar pobliskiego ognia, w uszach brzmiał jej trzask pękających konstrukcji. To, że w nos drażnił ją swąd palonego mięsa, było tylko złudzeniem podpowiadanym przez zbyt bujną wyobraźnię – wrażenie było jednak dość silne, by Frankie przez dobrą chwilę nie mogła opędzić się od mdłości. W uniformie ratownika było jej gorąco. Wyładowany sprzętem plecak ciążył na ramionach. Słowa Doriana świdrowały jej uszy, wbijały się w jej własne myśli jak zadra. Logicznie wiedziała, że Bane-Park wie, co mówi. Logika nie miała jednak zupełnie nic wspólnego z tym, co czuła. Tym niemniej, nie zamierzała zrobić nic głupiego. Nigdy nie chciała robić nic głupiego. Po zakończonej odprawie bez słowa ruszyła do pierwszych rannych, jakich wynieśli strażacy. Głowa prędko wskoczyła jej w określone tryby. Najpierw triage, potem cokolwiek innego. - Ilu? – spytała któregoś z przechodzących strażaków. Zza jego maski tlenowej widziała tylko oczy, a to, co w nich dostrzegała, nie napawało optymizmem. - Jedenastka. Dwoje dzieci. – Mężczyzna zawahał się. – Może być więcej – stwierdził lakonicznie nim bez słowa szybkim krokiem ruszył dalej. Frankie odetchnęła powoli. Jeszcze w drodze wyciągnęła z plecaka zestaw opasek segregacyjnych. Czerwone dla tych wymagających natychmiastowego leczenia i transportu do szpitala. Żółte dla tych, który mogą poczekać. Zielone – pacjenci wymagający uwagi w trzeciej kolejności. Czarne dla tych, dla których nie ma już ratunku. Widziała swoich kolegów i koleżanki naprędce organizujących sobie miejsce pracy – bo przecież tym właśnie była dla nich ulica Alchemików. To, co dla innych było osobistym dramatem, dla nich, na służbie, było po prostu pracą. Raz byli tu, innym razem gdzie indziej. Obowiązki mieli zawsze te same. Pierwsza ranna – kobieta, lat około czterdziestu, oparzenia trzeciego stopnia, nieświadoma, ale oddychająca – opaska czerwona. Drugi – mężczyzna, po pięćdziesiątce, oparzenia drugiego stopnia, świadomy, podniósł się do siadu o własnych siłach – opaska zielona. Kobieta, nastolatka właściwie, objawy zaczadzenia, półprzytomna, oparzenia pierwszego stopnia dłoni i dekoltu – opaska żółta. Dziecko, lat nie więcej niż osiem, nieprzytomne, brak oddechu. Frankie wciągnęła powietrze gwałtownie, pochyliła nad dzieckiem, szukała tętna. Szukała. Szukała. Szukała. Chyba było. Słabe, wątłe, była jednak przekonana, że czuła, że... Pięć oddechów ratowniczych, zgodnie z algorytmem. Ostatnia szansa, której dorośli nie mają. Pięć oddechów, które mogą jeszcze coś zmienić. Nie zmieniły. Gdy zapinała na ramieniu dziecka czarną opaskę, udawała, że nie widzi, jak drżą jej ręce. Udawała, że nie widzi nierozumiejącego spojrzenia matki – chyba matki – klęczącej obok malca; że nie widzi, w którym momencie kobieta zaczyna pojmować; że nie słyszy jej krzyku, bolesnego jęku, gwałtownego protestu, wyrzutów za to, że Frankie pozostawia jej pociechę bez pomocy. Piąta ofiara, szósta, siódma... Frankie zakładała opaski, kończyła segregację, jeszcze przez moment odwlekając chwilę, gdy będzie musiała zrobić wszystko – wszystko – by ratować życia. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Dorian Bane-Park
ANATOMICZNA : 15
NATURY : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 25
TALENTY : 6
Dorian dla pacjentów był jednym z najprzyjemniejszych w obejściu lekarzy, jakie można sobie wyobrazić. Zawsze miły, kulturalny i uśmiechnięty, potrafił stworzyć atmosferę pełną zrozumienia i spokoju. Cierpliwość, jaką okazywał, była godna podziwu. Bez względu na to, ile razy musiał tłumaczyć pacjentowi przebieg leczenia lub nadchodzącą operację, nigdy nie okazywał zniecierpliwienia czy złości. Był w stanie zdobyć zaufanie nawet najbardziej nieufnych pacjentów i przełamać bariery, które często istnieją na linii pacjent-lekarz. Jego empatyczne podejście sprawiało, że pacjenci czuli się bezpiecznie i pewnie, co w trudnych chwilach choroby miało ogromne znaczenie. Jednakże, jako lekarz i kolega w pracy, a w szczególności jako nauczyciel, Dorian prezentował zupełnie inną stronę swojej osobowości. Był ambitny i surowy, skrupulatnie przestrzegał każdej procedury, nawet tej najdrobniejszej, co czyniło go wymagającym mentorem. Jego dążenie do perfekcji nie znało kompromisów. Od swoich podopiecznych wymagał nie tylko doskonałości technicznej, ale również pełnego zaangażowania. Nie tolerował półśrodków ani bylejakości, a jego surowość często była postrzegana jako tyranizowanie. Chciał wydobywać z podopiecznych to, co najlepsze, wierząc, że tylko w ten sposób mogą osiągnąć pełen potencjał. Największym koszmarem dla Doriana byli ci najbardziej zdolni, wśród których wyróżniała się Francesca, nazywana przez niego w prywatnych notatkach "Pannini". Francesca posiadała wszystkie niezbędne umiejętności i cechy, by zostać jednym z najlepszych ratowników medycznych z aktualnego "miotu" rezydenckiego. Jednak jej charakter pozostawiał wiele do życzenia. Brakowało jej pokory, często nie potrafiła zachować zimnej krwi, a jej zbyt pyskata natura była źródłem licznych konfliktów. Dorian, mimo tych trudności, potrafił radzić sobie z jej niesubordynacją. Starał się ją temperować, niczym artysta starannie ostrzący kredkę, która uparcie łamie się na końcu procesu. Domyślał się, że w oczach Franceski był najgorszym wrogiem, kimś, kogo najchętniej wyrzuciłaby ze szpitala, byle tylko nie musieć poprawiać źle założonego opatrunku na jego polecenie. Dorian wierzył, że kiedyś zrozumie jego intencje i podziękuje mu za trud, jaki włożył w jej rozwój. Być może stanie się to za kilka lat, może wtedy, gdy jego już nie będzie na świecie, a może nigdy. Jednak niezależnie od tego, czy usłyszy słowa wdzięczności, jego celem było wydobycie z niej pełnego potencjału i przekształcenie jej w prawdziwy diament wśród ratowników medycznych Na tej akcji Dorian zamierzał zwracać szczególną uwagę na Francescę oraz na dwójkę rezydentów, których określał mianem "komorebi". To japońskie słowo, opisujące światło słoneczne prześwitujące przez liście drzew, odzwierciedlało ich potencjał i obiecujący rozwój w zawodzie medycznym. Dorian wyszedł na końcu, zakładając maseczkę na twarz, podczas gdy cały zespół był już poza podjazdem. Pożary były dla niego wyjątkowo nieprzyjemne. Nienawidził zapachu spalenizny, duszności, którą wywoływał dym, ale najbardziej nie znosił paniki, która towarzyszyła takim sytuacjom. Panika była najgorszym wrogiem akcji ratunkowych, sprawiając, że ludzie tracili zdolność logicznego myślenia. W obliczu płonącego dobytku i niepewności co do bezpieczeństwa bliskich, wielu nie potrafiło zachować spokoju i było to naturalne. Dorian zauważył, że strażacy wykonali dobrą robotę, wyznaczając przestrzeń na segregację oraz szybką pomoc rannym. Jednak pożar, mimo względnego opanowania, mógł stać się niebezpieczny przy najmniejszym błędzie. Musiał być czujny, aby nikomu nic się nie stało. Gdy upewnił się, że wszyscy z zespołu zajęli się swoimi zadaniami, podszedł do kierującego zespołem strażackim, aby uzyskać jak najwięcej informacji. Ulica Alchemików była jednym z najgorszych miejsc na pożar. Obecność licznych chemikaliów i substancji łatwopalnych sprawiała, że walka z żywiołem mogła potrwać całą noc. Dokładne liczby dotyczące uratowanych oraz zgonów były niezbędne do koordynacji działań. Dowiedział się, że w środku mogło jeszcze przebywać sześć osób. Za dużo... o wiele za dużo, mimo że liczba poszkodowanych była stosunkowo niska. Wciąż jednak była to sytuacja kryzysowa, wymagająca pełnej koncentracji i współpracy całego zespołu. Dorian zdawał sobie sprawę, że oprócz poparzeń będą mieli do czynienia z dużą ilością przypadków zaczadzenia, a może i zatruć chemikaliami. Wymienił jeszcze kilka zdań z dowodzącym strażakiem, starając się uzyskać jak najwięcej informacji o sytuacji, a potem udał się z powrotem do swojego zespołu. Widok sprawnie działającego zespołu medycznego napawał go dumą. Widział, jak szybko i skutecznie zorganizowali miejsce pracy oraz przeprowadzili segregację rannych. Lekkie ukłucie dumy poczuł w sercu, widząc, jak profesjonalnie radzą sobie z trudnymi zadaniami. Szybko przeanalizował wzrokiem, kto co robi i gdzie leżą potrzebne materiały, a następnie założył rękawiczki, gotów do działania. Podszedł do kobiety z czerwoną opaską, wskazującą na ciężki stan. Miała około czterdziestu lat i cierpiała na rozległe poparzenia. Była nieprzytomna, co mogło być w tej sytuacji błogosławieństwem, chroniąc ją przed bólem i szokiem. Wyciągnął ze swojego plecaka zestaw chirurgiczny oraz nożyczki. Starannie zaczął odcinać kawałki ubrań, które nie wtopiły się w spaloną skórę, starając się działać szybko, ale delikatnie. Następnie, czystymi opatrunkami osłonił poparzone miejsca, dbając o to, aby nie pogorszyć stanu pacjentki. Tam, gdzie to było konieczne, nałożył chłodne okłady, aby złagodzić ból i zapobiec dalszemu uszkodzeniu tkanek. Cały czas kontrolował jej funkcje życiowe, monitorując puls, oddech i ciśnienie krwi. Gdy był pewny, że stan kobiety jest stabilny, przekazał ją pod opiekę innego lekarza, aby sam mógł zająć się kolejnymi pacjentami. Następnie Dorian podszedł do młodego mężczyzny, który oprócz oparzeń cierpiał na zatrucie chemikaliami. Wiedząc, jak niebezpieczne mogą być te substancje, zaczął starannie usuwać z niego ubrania i dodatki, które mogły mieć kontakt z chemikaliami. Poprosił jednego z rezydentów, aby przyniósł wodę i zajął się płukaniem skóry oraz oczu pacjenta, ponieważ te miały największy kontakt z toksycznymi substancjami. Podczas gdy jego kolega zajmował się płukaniem, Dorian kontynuował dokładną obdukcję mężczyzny, oceniając zakres obrażeń i ustalając priorytety leczenia. Jego ruchy były precyzyjne i szybkie, wynikające z lat doświadczeń i licznych sytuacji kryzysowych, w których musiał działać błyskawicznie. Cały czas zerkał jednak na resztę zespołu, upewniając się, że wszyscy są bezpieczni i wykonują swoje zadania zgodnie z planem. Ogień, mimo że zdawał się być pod kontrolą, mógł w każdej chwili stać się nieprzewidywalny, a jego obowiązkiem było zapewnienie, że żaden z członków zespołu nie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Sprawdzając funkcje życiowe mężczyzny, Dorian ocenił, że zatrucie chemikaliami mogło wymagać natychmiastowego podania antidotum lub innych środków neutralizujących. Zdecydowanym ruchem wyjął z plecaka odpowiednie leki i podał je pacjentowi, jednocześnie monitorując jego reakcje. W miarę jak stan młodego mężczyzny zaczynał się stabilizować, Dorian czuł ulgę, ale wiedział, że to dopiero początek długiego procesu leczenia i rekonwalescencji. Wszystko działo się w zawrotnym tempie, ale Dorian nie pozwalał sobie na chwilę nieuwagi. Każdy krok, każde działanie musiało być przemyślane i dokładne. Wiedział, że na tej linii życia i śmierci, jakakolwiek pomyłka mogła kosztować życie. Jego zespół działał jak dobrze zgrana orkiestra, gdzie każdy znał swoją rolę i wykonywał ją z najwyższą starannością. A on, jako ich przewodnik i mentor, czuł ogromną odpowiedzialność za każdego pacjenta i członka zespołu. W myślach cicho dziękował strażakom za ich profesjonalizm i wsparcie. Wiedział, że bez ich pomocy i bezpiecznie wyznaczonej przestrzeni, akcja ratunkowa byłaby znacznie trudniejsza. Teraz, gdy najważniejsze zadania były pod kontrolą, mógł skupić się na kolejnych wyzwaniach, które ten pożar mógł jeszcze przed nimi postawić. Dorian wiedział, że czas jest kluczowy w takich sytuacjach, a jego zespół musiał działać jak dobrze naoliwiona maszyna. Wierzył, że dzięki ich wspólnemu wysiłkowi uda się uratować jak najwięcej osób i zminimalizować skutki tragicznego pożaru. Każdy uratowany pacjent był dla niego dowodem na to, że ciężka praca i surowość wobec siebie i innych przynoszą wymierne rezultaty. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Chirurg ogólny, Ratownik, Dorywczo model
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Shogun, tak na niego mówili – nie tylko ona, nie tylko rezydenci z jej rocznika, ale też ci starsi. Nikt nie wiedział, kto pierwszy nadał Dorianowi to przezwisko i kiedy – niezależnie od tego, przyjęło się ono szybko, w prywatnych rozmowach prędko zastępując imię i nazwisko medyka. Nie wiedziała, czemu pomyślała o tym teraz. Może dlatego, że wciąż miała go w polu widzenia – i dlatego, że jego wyraźne rozeznanie w tym, co robić, jak podejść do zdarzenia masowego, z jakim mieli do czynienia, tak bardzo (tak bardzo nielogicznie) ją drażniło. Tak czy inaczej, nie miało to większego znaczenia. Strażacy wciąż znosili kolejnych rannych, a Frankie wciąż zakładała opaski. Czerwona, żółta, zielona. Czarne – jeszcze dwie. Jeszcze więcej krzyków, jeszcze więcej płaczu, jeszcze więcej bólu wdzierającego się w serce Franceski z siłą drapieżnego, wygłodzonego zwierzęcia. Gdy napływ nowych rannych się skończył, była zdziwiona. Założyła ostatnią opaskę i z roztargnieniem rozejrzała się. Ogień wciąż szalał, w niebo pięły się kłęby duszącego dymu, ale nikogo już im nie nieśli. Strażak, który jeszcze przed momentem dźwigał ostatniego z rannych, teraz dołączył już do kolegów by wspomóc ich w nierównej walce z gwałtownym żywiołem. - Podziwiasz widoki? – rzucił w którejś chwili mijający ją ratownik z oddziału i Frankie drgnęła gwałtownie, zamrugała parę razy i krzywiąc się, wróciła do tu i teraz. Tu – pośród rannych. Teraz – wśród zgliszczy i poparzonych ciał. Sama rozdzielała opaski, powinna z łatwością odnaleźć najbardziej potrzebujących pomocy – a jednak i tak musiała się rozejrzeć, prześlizgnąć wzrokiem po kolorowych paskach, zahaczyć o plecy kolegów i koleżanek z oddziału toczących własne, niesprawiedliwe zmagania z ludzkim cierpieniem. Dopadła pacjentki, ostatniej w selekcji (kobieta, około czterdziestu lat, poparzenia trzeciego stopnia torsu i rąk, to około czterdziestu, może pięćdziesięciu procent powierzchni ciała; przytomna, drogi oddechowe drożne, tętno słabe, ale wyczuwalne; opaska wciąż raczej czerwona niż żółta). Padła na kolana, plecak rozwalony na oścież, wyciągała z apteczki narzędzia i leki, jakie podpowiadały jej odbywane wielokrotnie szkolenia. Sterylne nożyczki, nóż, skalpel – żeby odciąć wtopione w ciało ubrania. Opatrunki, by osłonić zdarte do żywego ciało. Sprawdzić symetryczność źrenic (symetcyzne), obecność wycieków z uszu, zasinienia okolic głowy (nie stwierdzono). Sprawdzić stabilność szyi (stabilna, brak konieczności kołnierza), zbadać pod kątem oparzeń dróg oddechowych (widoczne okopcenia w okolicy ust, ślina podbarwiona sadzą, słyszalne rzężenie przy oddechach). Jama brzuszna (bez wyczuwalnych uszkodzeń), miednica (stabilna), kończyny dolne (brak złamań i śladów oparzeń). Kolejne kroki wykonywała mechanicznie, podręcznikowo. - Bonum noctis – mruczała nad kobietą na pierwszy sygnał narastającej paniki. – Frigussubsidio – rzucała dalej, magią kojąc znaczną część oparzeń kobiety. Bólu nie koiła – inni ratownicy zrobią to już w karetce. Obejrzała się, odsunęła kawałek, przepuszczając medyków z deską transportową. Oni przygotowywali jeszcze pacjentkę do transportu, gdy Frankie szła już dalej. Żółte, czerwone, zielone. Gdzieś w tym wszystkim Shogun. - Dorian – rzuciła w którejś chwili. – Jest nas za mało – zauważyła, w kolejnej chwili klękając już przy kolejnym z pacjentów (mężczyzna, 60-65 lat, na etapie triage’u opaska żółta, teraz już raczej czerwona). W innej sytuacji czułaby zupełnie niepotrzebną satysfakcję, mogąc wytknąć mężczyźnie niedopatrzenie – nie jego niedopatrzenie, nie jego winę, ot, po prostu, smutne realia ratowników, zawsze było ich za mało. Teraz w jej głosie brzmiało napięcie zupełnie niezwiązane z osobą Doriana. Stres raczej niż złość czy rozdrażnienie. Naprawdę było ich za mało. Nie mieli wystarczająco karetek. Nie mieli ludzi. I, czego Frankie była boleśnie świadoma, niekoniecznie mieli perspektywy, że w ciągu najbliższych minut dostaną kogoś więcej. Smutna rzeczywistość. Uniosła głowę. Ogień wciąż szalał. Widziała pot gęsto roszący twarz przebiegającego obok strażaka, widziała wysiłek malujący się na twarzach ratowników – tych medycznych i nie. Ich wszystkich było za mało. Ogień szalał. Gorąco paliło w policzki. Zdradliwe opary drapały ostrzegawczo w gardło, drażniły oczy, niewiele sobie robiąc z ochronnych masek. Przez chwilę przyglądała się płomieniom. Wydawały się jakby bliższe, bardziej gwałtowne, uciekające strażakom niezależnie od tego, jak ci się starali. Spuściła głowę, skupiła się na pacjencie. Jeszcze nikt nie krzyczał o ewakuacji, o zmianie bezpiecznej strefy. Zdąży. Ten tutaj jej przecież potrzebował. Bonum noctis | Próg: 20 | Udane k100 (rzut #1) + 15 (m. anatomiczna) = 82 Frigussubsidio | Próg: 50 | Udane k100 (rzut #1) + 15 (m. anatomiczna) = 84 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Dorian Bane-Park
ANATOMICZNA : 15
NATURY : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 25
TALENTY : 6
Dorian był świadomy tego, jak jest nazywany. Shōgun, skrócona wersja pełnego tytułu sei’i-taishōgun, oznaczała "głównodowodzący wojsk ekspedycyjnych przeciwko barbarzyńcom” lub „generalissimus do podboju barbarzyńców". To przezwisko zostało mu nadane na fali premiery popularnego serialu o tym samym tytule. Na początku było używane żartobliwie, kiedy ktoś rzucał "hehehe, wkońcu jesteś Japończykiem", jednak w trakcie pracy z nim można było dostrzec, jak bardzo ono do niego pasuje. Był bezwzględny i surowy w pracy, jak prawdziwy wojownik. W pewnym momencie, dzięki swojej determinacji i zdolnościom przywódczym, stał się swojego rodzaju "zwierzchnikiem sił zbrojnych" w ratownictwie. Nigdy nie zabraniał nikomu tak o sobie mówić nawet jeśli wyraźnie kogoś złapał na tym, wręcz przeciwnie – zdawało się, że to przezwisko tylko podsycało jego ambicje i zachowanie. Zawsze emanował pewnością siebie i autorytetem, jakby naprawdę chciał być prawdziwym Shōgunem w świecie ratownictwa. Zamiast być obraźliwe, to określenie jeszcze bardziej motywowało go do działania. Kiedy Dorian skończył opatrywać mężczyznę zatrutego chemikaliami, pozostawił go pod opieką młodego chłopaka, który zajmował się płukaniem skóry oraz oczu poszkodowanego. Poinstruował go szczegółowo, co ma zrobić, i polecił, aby przygotował pacjenta do ewentualnego transportu. Wiedział, że transport pacjentów będzie o wiele bardziej uciążliwy, lecz nie mógł sobie pozwolić na żadne zaniedbania. Musiał teraz osadzić, kto w jakiej kolejności oraz czasie powinien ruszyć do szpitala. Niestety, zdawał sobie sprawę, że w takich sytuacjach kluczowe są detale, a minimalne rzeczy mogły decydować o życiu lub śmierci. Przy ograniczonych środkach, a co gorsze, małej liczbie karetek, podejmowanie decyzji było niezwykle trudne. To była największa bolączka Doriana w ratownictwie – chroniczny brak zasobów. Mało ludzi, mało sprzętu... brakowało wszystkiego. Czy go to dziwiło? I tak, i nie. Wiedział, że ratownictwo wciąż nie jest traktowane wystarczająco poważnie ani dofinansowane na odpowiednim poziomie. Zdawał sobie również sprawę, że nie każdy chciał mieć do czynienia z tak nieprzewidywalnym i ryzykownym środowiskiem pracy. Wiele osób wolało bezpieczne, przewidywalne warunki szpitala, gdzie nie musieli zmagać się z chaosem i trudnościami terenowymi. Nieprzewidywalność terenu sprawiała, że nie wszyscy czuli się swobodnie podejmując się tego zawodu. Dorian to rozumiał, dlatego tak bardzo stawiał na wyszkolenie i dyscyplinę. Tyrał każdego, wymagał od wszystkich jak najwięcej, bo wiedział, że każdy człowiek w jego zespole był na wagę złota. Skoro mieli ich tak mało, postanowił, że zrobi z nich elitę. Chciał, żeby byli najlepsi – niezawodni, szybcy i skuteczni. W sytuacjach kryzysowych nie było miejsca na błędy. Znowu został zawołany przez strażaka, który przekazał mu niepokojącą informację: żywioł ognia stawał się coraz trudniejszy do opanowania i zaczynał wymykać się spod kontroli. To była bardzo zła wiadomość. Bez dokładnej znajomości czasu, mogli jedynie przypuszczać, że ich bezpieczny teren może wkrótce zostać pochłonięty przez ogniste płomienie. Dorian przekazał wyraźne instrukcje, aby osoby pracujące przy pacjentach blisko budynków zachowały szczególną ostrożność. Ogień stawał się coraz bardziej nieprzewidywalny, co tylko potęgowało ryzyko. Następnie, przemieszczał się pomiędzy ratownikami, pytając, czy czegoś potrzebują, pomagając im w udzielaniu pomocy oraz dbając o to, by wszystko przebiegało sprawnie i idealnie. Instruował osoby odpowiedzialne za transport pacjentów do karetek, zwracając szczególną uwagę na otoczenie oraz każdy, nawet najdrobniejszy, szczegół. Czuł, jakby wszystko zaczynało go przerastać. Sytuacja przypominała orkiestrę, która powoli zaczyna gubić ton, a on robił wszystko, co w jego mocy, by utrzymać porządek i kontrolę. Każdy krok, każda decyzja musiała być przemyślana, by uniknąć chaosu i zapewnić bezpieczeństwo zarówno ratownikom, jak i pacjentom. Właśnie sprawdzał pacjenta opatrzonego przez jednego z młodszych ratowników, poprawiając drobne niedociągnięcia, kiedy usłyszał jej głos. Francesca odezwała się z tekstem, który w środku go rozsierdził. Nie wziął tego osobiście do serca, ale był świadomy tej rysy niedoskonałości. Spojrzał na Francescę, a ona mogła zobaczyć, że jego oczy jakby stały się bardziej burzowe. — Wiem, kurwa, wiem. I nic z tym nie zrobimy — powiedział zdenerwowany, ale nie na nią czy kogokolwiek z zespołu, raczej na ten zjebany system, w jakim działają. Na to, jak bardzo byli wybrakowani, jak musieli robić za kilku. Wiedział, że Francesca dostrzegała te same braki co on. Ratownictwo było miejscem z jednym z najmniejszą liczbą rezydentów, a każda sytuacja kryzysowa ujawniała te niedobory jeszcze wyraźniej. Dorian nie potrafił zaakceptować tego, jak byli niedoceniani. Widział, jak jego zespół musiał pracować za kilku, często na granicy swoich możliwości. Był świadomy, że system, w którym działali, był daleki od doskonałości. Miał wrażenie, że każdego dnia toczą walkę nie tylko z czasem i żywiołami, ale także z biurokracją i brakiem wsparcia. Francesca mogła zobaczyć, jak głęboko go to dotykało, mimo że starał się tego nie pokazywać. Pomagał chłopakowi, gdy nagle coś uderzyło blaskiem w kąt jego oka. Znacie to uczucie, gdy mijają sekundy, a dla was ten czas wydłuża się w nieskończoność? To właśnie teraz czuł Dorian – każda milisekunda zdawała się trwać wieczność. Nagle zerwał się i pobiegł w stronę Francesci, chyba krzyczał jej imię, ale nie był tego zupełnie pewien. Wszystko działo się tak szybko, a jednocześnie tak powoli. Pamiętał, że jedną ręką chwycił Francescę, nakrywając ją i osłaniając, a drugą chronił pacjentkę. Nagle poczuł potężne gorąco uderzające w jego plecy, przeszywający ból. To był wybuch, jeden z tych, o których wcześniej mówił strażak. Zapach chemikaliów uderzył go w nos, mieszanka alchemicznych tworów rozprzestrzeniała się w powietrzu. Znaleźli się w oku cyklonu, otoczeni ogniem i chaosem, ale Dorian nie miał siły, by cokolwiek powiedzieć. Jego jedynym celem było osłonić te dwie kobiety. Czy postąpił lekkomyślnie? Trochę, ale to była jego naturalna reakcja. Nie myślał o sobie, zapomniał, że mógł wyjść bardziej poszkodowany niż one. Jego instynkt nakazał mu chronić innych, bez względu na konsekwencje. W tamtej chwili czuł, że musi być tarczą, mimo że kosztowało go to wiele bólu. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Chirurg ogólny, Ratownik, Dorywczo model
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Rozdrażnienie Doriana było gorzkie, wykrzywiało jej twarz grymasem zupełnie innym niż ten, który budził się na widok ludzkiej krzywdy. Wiedział. Wiedział i nic z tym nie robił, nie zamierzał robić. Była rozsądna, wiedziała, że nikt – ani Bane-Park, ani żaden inny z medyków – niewiele mógłby tu wskórać. Ale i tak się irytowała, z chorobliwą wręcz przyjemnością hodowała w sobie złość. Nic mu nie odpowiedziała, podobnie, jak nie oglądała się już na niego ponownie. Miała przecież pacjenta. Znów na kolanach tuż obok rannego, znów wycinanie ubrań, znów badanie – oczy, uszy, szyja, drogi oddechowe; brzuch, miednica, nogi. - Fascia – mruczała nad rozpłatanym przedramieniem mężczyzny, jednocześnie z plecaka wyciągając bandaże. - Frigussubsidio – mamrotała, owijając sprawnie rękę pacjenta, zabezpieczając ją na czas transportu. Na zaleczanie poparzeń nawet nie patrzyła. Chyba nie miała siły, chyba nie potrafiła, chyba... - Breviter – szeptała, pozbywając się jeszcze kilku zadrapań, otarć, sińców skrytych pomiędzy poparzeniami. Zdążyła przekazać mężczyznę innym. Zdążyła zaobaczyć, jak przekładają go na deskę, zabierają do karetki. Zdążyła dostrzec zdenerwowanie strażaków, usłyszeć krzyki – swoje imię? – obejrzeć się w kierunku błysku, którego przecież zupełnie nie powinno tu być. Nic więcej nie zdążyła. Straciła chwilę. Może dwie. Może kilkanaście chwil. W uszach jej dźwięczało; gardło drapało przy każdym oddechu; w nozdrza drażnił ją ostry, chemiczny swąd; policzki i dłonie piekły – na razie tylko piekły, choć potem miały palić. Zaniosła się kaszlem. Było jej gorąco. Było jej ciężko – coś, ktoś przyciskał ją do chodnika. Słyszała krzyki. Krzyki strażaków. Krzyki medyków. Syrenę odjeżdżającej karetki, drugą – dodatkowego wozu gaśniczego wjeżdżającego właśnie w ciasną uliczkę. Imię... znowu słyszała swoje imię. I Doriana. Dorian. To on ją osłaniał. Ktoś zabrał pacjentkę, którą jeszcze przed chwilą zajmował się Bane-Park. Ktoś ściągnął z niej samego ratownika, czuła też jakieś dłonie. Przed chwilą badała ona, teraz badały ją – oczy, uszy, szyja, drogi oddechowe; brzuch, miednica; nogi. Żółta, chciała powiedzieć. Co najwyżej żółta. - Zabiorę cię teraz, w porządku? – pytał ktoś, jeden z medyków, i Frankie bardzo chciała coś powiedzieć – że nie trzeba, że sobie poradzi, że przecież wszystko jest w porządku – zamiast tego jednak znowu zaniosła się kaszlem. Spojrzenie umknęło jej na bok. - Dorian... – wychrypiała. Któryś z medyków pomógł jej wstać (mogła stać, to dobrze), poprowadził w kierunku karetek (mogła iść, to też dobrze), dalej od ognia, dalej od... Cóż, wszystkiego. - Shogun? – spytał medyk. – W porządku. Też go holują. Nie widziała, ale gotowa była uwierzyć. Musiała uwierzyć, bo chwilowo niezdolna była sprawdzić, na własne oczy zobaczyć, co się dzieje. Posadzili ją w otwartej karetce. - Miałaś zajebiście dużo szczęścia – powiedział ktoś. Popatrzyła na niego nieprzytomnie. Miałam Doriana, pomyślała. Przyprowadzili go do tej samej karetki. Frankie uniosła głowę i spoglądała na mężczyznę szeroko otwartymi oczami. Ktoś opatrywał jej dłonie, słyszała zaklęcie mamrotane nad sobą, czuła przyjemny chłód magii wlewanej w jej ręce, policzki, zimno spływające w dół gardła. - Dorian – wychrypiała znowu. – W porządku? Oczywiście, że nie było w porządku. Magia swędziała ją w dłonie. Chciała ją uwolnić. Frigussubsidio, Breviter, Subtilis tactus. Mogła czarować. Mogła go zbadać, mogłaby... Fascia | Próg: 40 | Udane k100 (rzut #1) + 15 (m. anatomiczna) = 115 Frigussubsidio | Próg: 50 | Udane k100 (rzut #2) + 15 (m. anatomiczna) = 110 Breviter | Próg: 35 | Udane k100 (rzut #3) + 15 (m. anatomiczna) = 99 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Dorian Bane-Park
ANATOMICZNA : 15
NATURY : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 25
TALENTY : 6
Oczywiście, że nic nie zrobi. Nie w środku akcji. Mógł zwołać strażaków, by pomogli z podstawowymi zadaniami, ale ci mieli teraz żywioł przeciwko sobie i byli bardziej potrzebni tam, gdzie trwała walka. Nie mógł przecież powierzyć przypadkowym przechodniom opieki nad pacjentami, bo to zwiększałoby ryzyko. Musieli sobie radzić w obecnym składzie. Przed wyjazdem powiedzieli, że zadzwonią po ratowników, którzy są poza służbą, ale wątpił, by przełożony chociażby zbliżył się do telefonu. Ta myśl go rozwścieczyła. Teraz przejdźmy do bardziej aktualnej chwili. Dźwięk wybuchu wrył się w jego mózg niczym nieznośna piosenka, która grała w kółko w jego głowie, nie pozwalając mu na chwilę wytchnienia. Każda myśl była przerywana przez to wspomnienie, jakby było wyryte w jego świadomości. Czuł ogień na swoich plecach. Czy płonął? Miał nadzieję, że nie, ale wiedział, że kilka centymetrów dalej i spotkałby się z oparzeniami czwartego stopnia. W najgorszym scenariuszu miał teraz oparzenia trzeciego stopnia. Chemikalia piekły jego skórę jakby ktoś psikał gazem pieprzowym, a ból pogarszał się z każdą sekundą. Drogi oddechowe były podrażnione przez toksyczne substancje, zmuszając go do kaszlu. Jego ciało desperacko chciało pozbyć się podrażnień, wyeliminować wroga. Adrenalina napędzała jego ciało, pomimo bólu i zmęczenia. Gdy podeszli do niego, kazał chrypniętym głosem zająć się pacjentką i Francescą w pierwszej kolejności. One miały pierwszeństwo. Chwilę później poczuł, jak ktoś, prawdopodobnie strażak, podnosi go z ziemi. Dopiero teraz, gdy napięcie zaczęło opadać, uświadomił sobie pełen zakres bólu, który rozprzestrzeniał się na jego plecach i rękach. Każdy ruch, każdy dotyk strażaka potęgował uczucie piekącego ognia. Głosy przebijały się w jego uszach, jakby był zanurzony pod wodą. Słyszał jedynie pojedyncze słowa: "trzeci stopień...", "przewieźcie ich do szpitala...", "shōgun...", "przeczyścić...", "woda...", i w końcu swoje imię. Czuł dłonie, które delikatnie badały jego ciało, sprawdzając reakcje na bodźce, oglądając twarz, uszy, tułów – wszystko, co nie było spalone lub podrażnione. Wydawało mu się, że znalazł się w jakimś dziwnym zawieszeniu między ciałem a duchem. Był w szoku, ogromnym szoku, a jego ciało przeszło w tryb przetrwania. Otępiały, nie czuł bólu aż tak intensywnie. Było to uczucie podobne do upojenia alkoholowego, jakie znał z czasów rezydentury, gdy pił, by zapomnieć o trudach dnia. Teraz był pijany emocjami, otępiony przez adrenalinę i chaos sytuacji. Mocno zakaszlał, czując, jak bardzo podrażnione ma drogi oddechowe. Każdy oddech przypominał mu o obecności chemikaliów w powietrzu, które paliły go od środka. Nawet włosy wydawały się uwierać, drażniąc skórę. Czuł, jakby każdy włos na jego ciele był rozpalony i drażnił go przy każdym ruchu. Czuł na sobie ręce ratowników, którzy delikatnie, ale zdecydowanie sprawdzali stan jego ciała. Ich dotyk, choć profesjonalny, był dla niego jak przypomnienie o rzeczywistości, jakby wracali go z tego dziwnego zawieszenia między ciałem a duchem. Z każdą chwilą świadomość bólu zaczynała wracać, a on uświadamiał sobie, jak bardzo jest zraniony. Ale wiedział, że musi wytrzymać, że teraz liczy się przetrwanie i pomoc innym. Szok, amok, niemoc. W normalnych warunkach mógłby po prostu zacząć się sam regenerować, ale teraz nie miał siły ani jasnego umysłu. Nawet otaczające go warunki nie sprzyjały samoleczeniu. Wszystko zdawało się być przeciw niemu, przeszkadzając jego ciału w magicznej regeneracji. Poczuł, że jest kładziony na brzuchu na desce ratunkowej, a potem niesiony do karetki. Gdy leżał, chłód magii zaczynał działać na jego plecach, przynosząc ulgę. Wyraźnie czuł, jak ktoś usuwał kawałki ubrań, które się nie "przykleiły się" do jego ciała. Wiedział, że zanim ratownicy przystąpią do dalszych działań magicznych, muszą uporać się z niektórymi rzeczami w tradycyjny sposób. Gdy usłyszał głos Franceski, lekko uniósł głowę, próbując się rozejrzeć. Jego wzrok szybko odnalazł ją. Mimo bólu i zamętu, posłał jej słaby uśmiech. W oczach mogła dostrzec mieszankę ulgi i niepokoju. Widok jej twarzy, chociaż przez chwilę, dodał mu otuchy. -Jest dobrze... j... jak z tobą? Nic ci poważnego nie jest? - zapytał, wciąż chrapliwym głosem, przejęty losem swojej rezydentki. Mimo własnego bólu i szoku, jego myśli krążyły wokół bezpieczeństwa ludzi z zespołu czyli nawet Panini. Nawet w tej chwili, kiedy sam ledwo trzymał się na nogach, martwił się o innych. To było silniejsze od niego. Francesca, która nie miała z nim najlepszych relacji, teraz była jednym z najważniejszych elementów. Byli zespołem, a on czuł się odpowiedzialny za nią. Wiedział, że niezależnie od napięć i konfliktów, które były między nimi, w tej chwili wszystko to było bez znaczenia. Ważne było tylko to, aby wszyscy wyszli z tego w jednym kawałku. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Chirurg ogólny, Ratownik, Dorywczo model
Wokół ratowników działo się tak wiele, że nie sposób było nadążyć wzrokiem za każdym pacjentem. Wrażenie pracy na akord nie omijało również ciebie, Francesco, jednak mimo niedogodności, zaklęcia rzucałaś celnie i przede wszystkim skutecznie. Krwotok twojego ostatniego pacjenta zatrzymał się dosłownie w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie jedynie białawą poświatę zaklęcia anatomicznego i - jak okaże się później - rana wygoiła się błyskawicznie. Pacjent został przekazany w kolejne ręce i zniknął z zasięgu twego wzroku, ale w tej chwili pewnie nieszczególnie się nim przejmowałaś. Przecież miałaś własne problemy. Dokładnie tydzień po wielkim pożarze na Ulicy Alchemików, przyszła do ciebie duża przesyłka od nieznanego nadawcy. W środku znajdował się krótki list z podziękowaniem za wysiłek, który włożyliście z Dorianem w akcję ratowniczą oraz naprawdę przeogromny i bajecznie pachnący domowej roboty placek z puszystą gruszką. Jest to ingerencja Mistrza Gry spowodowana wyrzuceniem przez Francesce krytycznego sukcesu. Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki. Placek owocowy odnalazł już drogę do twojego ekwipunku. Nadawca ma nadzieję, że nie jesteś uczulona na gruszki. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Siedząc na łóżku w karetce kołysała się jak osierocone dziecko. Ból – tępy, chwilowo przytłumiony zaklęciami – był zaskakujący do zignorowania. Tego samego nie można było jednak powiedzieć o... Cóż, wszystkim innym. Oszołomieniu, lęku, poczuciu bezradności – poczuciu słabości, rozczarowaniu, irytacji. Patrzyła na Doriana, na to, jak się nim zajmują i zagubienie mieszało się w niej w mniej więcej równych proporcjach ze znów narastającą złością – choć ta ostatnia była tym razem zwrócona przeciwko sobie samej. Jest dobrze, mówił Shogun i Frankie mu nie wierzyła, bo nie było dobrze ani z nim, ani z nią, ani w ogóle z niczym. Nic ci nie jest?, pytał, i Francesca była bliska, tak bardzo bliska roześmiania się histerycznie. - Nie – odpowiedziała cicho. – Nie, ja... W porządku. Tylko ręce. – I policzki – rumieńce na nich nie należały tym razem do zdrowych. I gardło – drapało i piekło przy każdym oddechu, zniekształcając jej głos paskudną chrypą. I płuca – kaszlała co i raz, a któryś z medyków zdążył ją u przedzić, że po przyjeździe dostanie prawdopodobnie niejeden wlew, żeby wypłukać cały ten chemiczny syf, który w ciągnęła w kilku oddechach. Tlen dostała już teraz – odpowiedzialny za nią ratownik patrzył sugestywnie, gdy odciągała maseczkę od buzi, by mówić. Udawała, że nie widzi. Któryś z medyków zatrzasnął drzwi karetki. Inny tam, na zewnątrz, poza samochodem, przejął rolę kierownika akcji – jeszcze nim zostali definitywnie zamknięci w aucie Frankie widziała, jak dyskutował ze strażakiem, jeden z drugim kipiący niezdrową już w tej chwili adrenaliną popychającą do złości i wzajemnych wyrzutów. Paganini wiedziała, że do końca akcji nie będzie im łatwo. Wzajemne zaufanie dwóch ekip ratunkowych zostało naruszone w najgorszy sposób – nie odbudują go tutaj, na miejscu, a dopiero potem, gdy wszyscy ochłoną i przypomną sobie, że takie wypadki po prostu się zdażają. Widziała też, że obu pacjentów – i jej, i Doriana – przejęli inni medycy. Nic im się nie stało. Dobrze. To dobrze. Chyba nawet odetchnęła cicho. Karetka stała jeszcze w miejscu, ale Frankie wiedziała, że w końcu zabiorą ich do szpitala – tego samego, w którym na co dzień paradowali w fartuchach czy scrubsach i dopełniali swoich obowiązków. Tym razem o obowiązkach nie było mowy – oboje dostaną swoje łóżka, tlen, kroplówki. Ona wyjdzie pewnie jeszcze dzisiaj, Dorian – może jutro, jeśli magia zaleczy oparzenia jak trzeba. Zacisnęła zęby i znów spojrzała na mężczyznę. - Pokaż – rzuciła cicho – jakby Shogun naprawdę mógł się odsunąć, uciec spod jej dłoni. Medyk siedzący z nimi w karetce uniósł brwi znacząco, ale – podobnie jak poprzednio – Frankie udała, że nie widzi. Gdy wstała z miejsca, zakręciło jej się w głowie – ale to nie miało znaczenia. - Frigussubsidio – wymamrotała nad plecami Doriana, do wcześniejszych zaklęć dokładając własne. Nie sądziła, by były potrzebne – jej koledzy zrobili świetną robotę. Musiała jednak coś zrobić. Cokolwiek. Musiała coś zrobić, skoro dziękuję nie potrafiło jej przejść przez gardło. - Subtilis tactus – wyszeptała, przykładając obandażowaną dłoń do ramienia Doriana tam, gdzie ostał się kawałek zdrowej, zaczerwienionej tylko skóry. Magia spłynęła jej z palców, przesączyła przez opatrunek, rozlała w ciele Bane-Parka niczym kojący okład. Wróciła na swoje miejsce i wcale nie czuła się lepiej. Jej zaklęcia nie miały znaczenia, jej pomoc była niczym więcej jak desperacką próbą udowodnienia, że potrafi. Uciekła wzrokiem, niezdolna patrzeć na rozciągniętego na łóżku Doriana. - Będziemy musieli wykreślić się z grafiku – palnęła pierwsze, co przyszło jej do głowy – coś, co nie smakowało tak gorzko, jak dziękuję i nie było tak bolesne, jak przepraszam. – Pewnie do końca tygodnia. Frigussubsidio | Próg: 50 | Udane k100 (rzut #1) + 15 (m. anatomiczna) = 103 Subtilis tactus | Próg: 35 | Udane k100 (rzut #2) + 15 (m. anatomiczna) = 69 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Dorian Bane-Park
ANATOMICZNA : 15
NATURY : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 25
TALENTY : 6
On natomiast leżał na granicy jawy i snu. W jego uszach wciąż brzmiał nieustanny szum. Pomimo prób ochłodzenia, ból nie ustępował, miał wrażenie że nadal płonie niczym feniks – przenikał go jak gorączka, zmuszając do bezsilnej walki. Chciałby krzyczeć, wyrwać się z tego koszmaru, wspiąć się po ścianach karetki i biegać po jej suficie, ale adrenalina już dawno opuściła jego ciało. Był wyczerpany, bez sił, ale także świadomy tego, jak bardzo mógłby utrudnić pracę lekarzy. Sam dobrze wiedział, jak frustrujące było, gdy pacjent nie chciał współpracować – nie zamierzał stać się tym, czego sam nie znosił. Mruczał pod nosem, próbując uporządkować chaos w swojej głowie, pragnąc, by szum wreszcie stał się przejrzysty. Nie odczuwał, że ktokolwiek ponosi winę za to, co się stało, ani że doszło do tragedii. Świadomy ryzyka, jakie niosły takie akcje, powinien być wdzięczny za szybkie reakcje, które sprawiły, że skończyło się jedynie na oparzeniach skóry, a nie śmierci Pannini i jej pacjentki. Głosy wokół niego wciąż brzmiały, zadając pytania o jego stan i to, co widzi, próbując utrzymać go w przytomności. Nie chcieli, by zasnął, nie teraz, gdy znajdował się poza szpitalem, a wciąż trzeba było go odtruć z oparów chemicznych. Miał nadzieję, że Franka była w znacznie lepszym stanie. Z tego, co docierało do jego uszu, miała lżejsze obrażenia, co napawało go ulgą. Martwił się jednak, czy nie jest zatruta chemikaliami. Chciał się tym zająć osobiście, ale nie mógł. Nie miał sił, by samodzielnie zadbać o samo regenerację – był zdany na innych, a tego nienawidził najbardziej. Bierność i zależność od kogokolwiek były dla niego nie do zniesienia. Usłyszał kroki – ktoś zbliżał się do niego. To była jego podopieczna. Nie zamierzał jej powstrzymywać; wiedział, że jest kompetentna, a ta sytuacja będzie doskonałym testem jej umiejętności. Teraz miała okazję sprawdzić się na nim, człowieku, którego nie cierpiała za surowe traktowanie. Jakby zwiększał ciśnienie na węgiel, by w końcu przemienił się w diament. Mogła mu nie pomóc, mogła nie przełknąć dumy, ale była ponad to. To już świadczyło o jej dojrzałości – nie patrzyła na sprawy osobiste. Kiedy poczuł jej dłoń, a potem magię, która przez nią płynęła, wewnątrz niego pojawiło się uczucie spokoju i ukojenia. Jednak jej słowa o wykreśleniu go z grafiku znów podniosły mu ciśnienie. – Nie trzeba, dam radę. I tak jest nas cholernie mało, nie mogę sobie pozwolić na ten luksus – powiedział, choć wyraźnie widać było, że go to boli. Odsunięcie od pracy na więcej niż dwa dni było dla niego czymś niemal niepojętym. Był w pracy praktycznie zawsze; jedyne wolne chwile to te spędzone na odsypianiu dyżuru. Urlop był dla niego marzeniem niemożliwym do zrealizowania z powodu natłoku obowiązków. Musiał wracać do pracy. Jeden dzień odpoczynku to wszystko, na co mógł sobie pozwolić – więcej byłoby luksusem, na który nie miał czasu. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Chirurg ogólny, Ratownik, Dorywczo model
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Przez głowę przelatywała jej cała masa wskazówek, zaleceń, algorytmów wpajanych ratownikom od samego początku. Cała masa rzeczy, które mogłaby powiedzieć; dyspozycji, które mogłaby wydać. Problem polegał tylko na tym, że Dorian nie był przypadkowym pacjentem, a Frankie – podobnie jak i on – parę chwil temu została zdjęta ze służby. To zupełnie nie tak miało wyglądać. Bane-Park nic nie mówił, co w tym przypadku było dobre – głównie dlatego, że Francesca, z nerwami napiętymi jak guma od majtek, gotowa była wybuchnąć. Nie była pewna czym – złością czy płaczem – ale czymś by wybuchła na pewno gdyby tylko próbował wydawać polecenia, za bardzo się nią przejmował, albo, na przykład oponował przeciwko zabraniu ich do szpitala. (To ostatnie jeszcze przed chwilą gotowa była robić sama, ale teraz drzwi karetki były już zatrzaśnięte, silnik samochodu pracował warkotliwie, kierowca odpalił już syrenę. Słowem – było za późno.) Robiła więc to, co mogła. Dłonie piekły ją od oparzeń i przesączającej się przez nie magii; opatrunki drapały nieprzyjemnie, a po wcześniejszych zaklęciach chłodzących pozostało ledwie gasnące echo. Przez moment zastanawiała się, czy nie rzucić czarów też na siebie – jeden pakiet dla Shoguna, drugi dla własnego komfortu. Nie zrobiła tego, bynajmniej nie z lenistwa – ale też nie z rozsądku. Dorian jednak się odezwał i Frankie miała doskonałą okazję, by sprawdzić, czym nadmuchany został ten balonik, który teraz pękał z takim trzaskiem. Wychodziło na to, że raczej rozdrażnieniem niż łzami. - Dorian, pierdolisz – rzuciła krótko, oschle, nim zdążyła się zastanowić. A gdy się zastanowiła, to gotowa była powiedzieć to samo, może tylko w innych słowach. Po włosku. Albo może angielskim bardziej ulicznym, takim z Sonk Road bardziej niż z Little Poppy. Dla Paganini nie było nic bohaterskiego w zajeżdżaniu się teraz, kiedy oboje już dostali po ryju, w taki czy inny sposób. - Dobrze wiesz, że to tak nie działa. Za mało ludzi? To może niech w końcu ktoś się zastanowi, dlaczego – warknęła, wiercąc się na własnym krzesełku. Podłoga pod stopami zadrżała, samochodem zakołysało. Jechali. - Jak sam się nie wykreślisz to gwarantuję ci, że i tak dostaniesz kopa w dupę na rozpęd. Męczennictwa nikt nie doceni – prychnęła. W służbie zdrowia to nigdy nie działało tak, że za poświęcanie się dostawało się nagrody – co najwyżej drugi i trzeci etat, bo jeden, nawet z dodatkowymi dyżurami, to wciąż było zbyt mało, by opłacić rachunki i mieć jeszcze jakieś resztki na komfortowe życie. Wiedziała. Sama przecież żyła z pieniędzy swojej familii. Milczała potem, choć nie dlatego, że ochłonęła, co raczej, że ją zemdliło – samochód kołysał, syrena świdrowała uszy, sparzone gardło piekło, oddech rwał się jej w suchym kaszlu. Dłonie swędziały, skronie pulsowały tępym bólem, w ustach zasychało na wiór. Poprosiła o wodę – siedzący z nimi medyk ją podał. Dorianowi podpięli kroplówkę – lepiej tak niż sprawdzać, jak wiele byłoby trzeba, by się zachłysnął. Do szpitala dojechali w milczeniu, bo ani Bane-Park nie tracił już sił, ani Frankie nie była gotowa na bezproduktywne dyskusje – wolała gotować się w swojej złości, gromadzić ją, kisić, aż pęknie, choć to już raczej we własnym domu. [Frankie i Dorian zt] |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA