Kolejka między drzewami W każdym parku rozrywki musi być kolejka górska, a w opuszczonym lunaparku również taka się znajduje. Zniszczone tory i przykryte liśćmi wagoniki świadczą o tym, że jest to miejsce dawno zapomniane. Wagoniki nie jeżdżą, ale parę z nich znajduje się w łatwo dostępnych miejscach torów. W ich wnętrzu można znaleźć stare torebki po cukierkach czy popcornie, jaki był tu sprzedawany. Czasami można natrafić na stare gazety lub zdjęcia, które ktoś zgubił w wyniku szalonej zabawy. Przeszłość jest bardzo obecna w tym miejscu. Obowiązkowa kość k3 (rzuca jedna postać w wątku): k1 - Zaglądając do jednego z wagoników, znajdujecie starą gazetę sprzed dwudziestu lat, która informuje o zamknięciu lunaparku z powodu przedziwnych i niepokojących wypadków, w większości śmiertelnych. Nie było to wtedy bezpieczne miejsce. k2 - W jednym z wagoników drzemie spokojnie kuna, która słysząc, jak się do niej zbliżacie, otwiera czarne jak paciorki, oczy i wpatruje się w was intensywnie. Dopiero po dłuższej chwili wstaje i niespiesznie oddala się, co jakiś czas na was zerkając. Czy będziecie mieć odwagę pójść za nią? k3 - Przewrócony wagonik wydaje się niestabilny, ale w jego wnętrzu coś z daleka błyszczy. Po bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że to stary aparat fotograficzny. Klisza do niego się nie nadaje, ale widać, że ktoś musiał dobrze się bawić w tym miejscu. Aparat fotograficzny jest w stanie naprawić postać posiadająca zdolność talentu majsterkowania na minimum II poziomie. Po fabularnym naprawieniu aparatu należy zgłosić się w odpowiednim temacie w aktualizacjach w celu dopisania go do ekwipunku postaci. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02 2024, 00:59, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
05 lutego 1985 Ten dzień początkowo anonsował się ciepłym słonecznym muśnięciem, rześkim lutowym powietrzem, a do tego przygrywał cicho chrupnięciem gałązek pod utartą gumą podeszw wraz z pnącymi się w górę obłoczkami gardłowych oddechów. Tak długo dopóty nie zdławiły ich na przekór wybrzmiewające na tle idyllicznych odgłosów natury bluzgi. — Tā māde niǎo — niski głos ciął pachnące żywicą powietrze niczym ledwo naostrzony nóż. — Gdzie ja w ogóle jestem… Ale cofnijmy się do początku. Tylko nie do tego zapoczątkowanego boskim słowem, o następstwie płynącym gęstą adamową krwią i konsekwentnym wygnaniem Lucyfera na Ziemię. Do dnia znacznie mozolniejszego, swoim ospałym bezwładem kusząc do ponownego oddania się malowniczym krainom ujawniającym się jedynie pośród ościelonego pierzem łóżka. Piąty lutego rozpoczął się od przeciągłego ziewnięcia, szelestu odciąganej od ciała pościeli i gorzkiego aromatu parzonej kawy. Jego składową nie było już, na całe szczęście, głuche przelewanie truizmów o natarczywie bolącej głowie w biedną poduszkę, ani dławienie w gardle jakiegokolwiek napomknięcia o dręczących ją nocnych marach, kiedy Lyra, czy to któreś z Fogartych gorączkowo kręciło się po jej ocienionej ciężkimi firanami sypialni. Wraz z chwilą osłabnięcia rwących kończyny bóli i kryjących się po ciemnej stronie powiek koszmarów, Thea momentalnie wzięła się za forsowne korygowanie, według niej samej przesadnie rozleniwionej i rozmemłanej, kondycji. Poczynając od drobnych ćwiczeń w zaciszu swojego przesiąkniętego od ściany do ściany chorobą pokoju, aż po krótki bieg kilometrami niewychodzący poza granice znajomych dzielnic Deadberry. W końcu, wraz z nowo wschodzącym słońcem, wszelakiej maści bolączki zdawały się opuszczać ją stropniowo bardziej i bardziej, pozwalając by mogła pokusić się na odrobinę sytsze śniadania, kapkę słodszą kawę i wykraczającą poza na umór wydeptane ścieżki Saint Fall łazęgę. Finalnie porzucając ją całkowicie i nie stając już na przeszkodzie powrotu do pracy, czy kontynuowania oględzin w sprawie karkołomnych okoliczności zastałych tamtego burzliwego wieczora na cmentarzu. Wszakże Thea nie należała do osób, które łatwo się poddają, a dojmująca porażka jedynie pchała ją ku obsesyjnemu doglądaniu, by takowa nigdy więcej się nie powtórzyła. Zaczęła od treningów fizycznych, mających przyspieszyć regenerację jej styranego magią organizmu (choć, w istocie, po karcącym kopniaku Lyry akompaniowanym rozdzierającym głowę krzykiem gdy ta zastała ją robiącą pompki z niemal czterdziesto stopniową gorączką, nie byłaby taka pewna czy jej umiejętności regeneracji przypadkiem nie uległy regresowi) wraz z niby to incydentalnymi przechadzkami ulicami Sonk Road. Póki co niewiele informacji jakie zebrała było w stanie pomóc powziętej przez nich sprawie, niemniej jej najbliższe plany nie przewidywały też dawania grobowym łupieżcom za wygraną. W te nadzwyczaj słoneczne, wczesne lutowe południe, zmazawszy z siebie ostatki kamiennego snu pod zimnym prysznicowym strumieniem, Thea zakrzątnęła się jego rześkością udawszy się na, będący już truistycznym elementem jej rutyny, dynamizujący organizm bieg. Chcąc zaczerpnąć jak najwięcej z dodającej ducha pogody, momentami aż nagminnie skręcając w enigmę obcych uliczek i wąskich liściastych ścieżek. Koniec końców, winą obarczyć mogła jedynie własne rozkojarzenie, gdy pod nogami nie czuła już twardo zbitej kostki brukowej, a plastelinowatość wilgotnej ściółki zapadającej się pod ciężarem jej kroków. — Psia krew. I tak tu się znaleźliśmy. Towarzysząc zagubionej i zdezorientowanej Thei, pobieżnie rozglądającej się wokół w poszukiwaniu zgubionego szlaku. Bluźniąc i błądząc po omacku, oparcie znajdując jedynie w szorstkości drzewnej kory i szumie liściastych koron. Choć i one, w pewnym momencie, okazały się być zdradliwe, gdy skupiona na frenetycznym przemieszczaniu się przed siebie nie dostrzegła wysuwającej się spod nieobeschłych listków drzewnej odnogi. W rezultacie wywijając kreskówkowego wręcz w swojej śmieszności orła, staczając się na sam dół leśnego pagórka ze zduszonymi skomłami i nową wiązanką przekleństw. Nic tylko podłożyć nagrane na taśmie ścieżki dźwiękowe ze śmiechem i owacjami, po czym dograć powstałą scenkę do All That Glitters. Może wtedy jej namnażające się jak zaraza życiowe porażki mogłyby przekuć się w coś pozytywniejszego i, przede wszystkim, lukratywnego. |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Aurora A. Marwood
Ciekawość to podobno pierwszy stopień do piekła. Aurora jednak uważała, że to nieprawda, bo gdyby w rzeczywistości tak było z pewnością, już dawno mogłaby popijać herbatkę z Lucyferem. Niestety, nigdy tak się nie stało. Gna zawsze przed siebie z ciekawością niewinnego dziecka. Ciężko zatrzymać duszę wędrowca, a zwłaszcza jego nogi, spojrzenie pełne fascynacji światem, chociażby tym zwykłym, starym lub zapomnianym jak ten opuszczony lunapark. Patrząc wstecz, w przeszłość próbuje odtworzyć jego historie, nadać mu życie, które zbiegiem lat uchodziło z tak radosnego miejsca, aż zamarło w bezruchu, zapomniane, gdzieś w odmętach wyjącego niespokojnie wiatru lub piachu i kurzu osadzającego się na wagonikach, jakby za zezwoleniem potężniej siły — czasu. Czy tętniło tu życie, dwadzieścia lat temu? Zapewne. Światła, krzyki, tłumy, zapach i słodki smak cukrowej waty, a teraz? Cisza, całkiem przyjemna. Okoliczna zieleń pochłania wszystko, nie patrząc na wspomnienia, które tak łatwo uciekły i zostały zapomniane, a niektórym nigdy nie było dane poznać meritum tego miejsca — tak jak osiemnastoletniej dziewczynie, wyciągającej dłonie do drzew, które od lat odgrywają rolę strażników tej kolejki górskiej. Wydaje się, że jest tu sama, otoczona przez zardzewiałą przeszłość, zniszczone tory, niestabilne podłoże, które dla nieuważnych szykuje niezbyt przyjemną atrakcję w postaci zetknięciu się z ziemią lub podbiciem sobie oka, a niech Lucyfer nie pozwoli na złamanie czegoś, w końcu tak daleko od domu, gdzieś... Gdzieś w zapomnianej części Hellridge. Jej oczy nagle spostrzegają kogoś tu całkowicie niepasującego do tego miejsca. Człowieka, żywego, już zjawa czy duch pasowałaby tu, ale nie ktoś o tak barwnym języku, nawet w obcych słowach brzmiącym dość wymownie. Aurora biegnie ostrożnie z czujnością leśnej fae, nimfy, wróżki, z dziwną dziką gracją podąża w stronę dziewczyny, która leży u podnóża pagórka i nie wygląda, jakby właśnie odpoczywała w lutowy, słoneczny dzień. Oby nic się jej nie stało. - Nic sobie nie zrobiłaś... Znaczy pani? Jest pani cała? - Słowa pełne troski, wypowiadane z ust tak młodej dziewczyny, w której nie widać ani odrobiny lęku przed kimś całkowicie obcym, w miejscu odludnym i całkowicie jej nieznanym, a jednak pewność siebie, z którą wita nieznajomą, jest taka niewinna, ciepła — zaufanie. Kuca przy kobiecie, wyciągając do niej swoją dłoń, żałując, że nie ma wiedzy i umiejętności swojej starszej siostry Winnie, która doskonale zna się na tym, jak udzielić pomocy, gdy wyrżnie się orła i wyląduje na dole pagórka. |
Wiek : 18
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : Zielarka
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Jeszcze przez kilka ostatnich dni, uchylając powieki ukazywała jej się zmartwiona, okalana oparem ugotowanej zupy i gęstym rojem pytań o samopoczucie, twarz Lyry. Innym razem sylwetka Cecila zgarbiona gdzieś w kącie pokoju, gdy natchniony nędzną anemicznością jej aparycji, szkicował w głębinie swoich wymysłów, a ścierany o papierowe wyżłobienia grafit kołysał ją z powrotem do snu. Rzadziej Teresa, której szczupły obrys jedynie przemykał w jej peryferyjnym polu widzenia gdzieś późnymi porami, kiedy to zrywała się z nagła rozdrażniona kolejnym krnąbrnym koszmarem. Tym razem otworzywszy zaciśnięte w pośpiechu oczy, przywitała ją zupełnie obca twarz. Zaokrąglona w młodzieńczej żywotności, choć spięta w wyraźnym zaniepokojeniu zastałą u podnóża wzniesienia poobijaną Theą. Przez moment pozostała w tym sztywnym bezruchu, wpatrując się w zawisłą nad jej sylwetką bladą buzię—błękitem tęczówek i bielą cery kreując się w jej głowie na tyle samo życzliwą i urokliwą co Tilly, która swoją niepowszednią dobrotliwością obycia osłoneczniała jej mgławe miejsce pracy. Delikatnością rys, natomiast, wydobywając z zapomnienia oblicze młodej, sennej duszyczki, z którą jeszcze nie tak dawno miała przyjemność się skomunikować. Dziewczyna jednak, z całą pewnością, nie należała do tamtego świata. Jej prezencja jawiła się zbyt wyraźnie, a jej dłoń za ciepło i namacalnie w jej objęciu, by należeć do którejkolwiek ze zbaczających z zaświatów dusz. Choć odlepiwszy wolną od uścisku ręką kawałki ściółki z policzków i zmierzwione upadkiem kosmyki z czoła, dostrzec mogła otaczającą ich cmentarną wręcz scenerie. Pełną dawności i zbioru obcych wspomnień; echa odległych dni swojej doskonałości. Doświadczenie i osaczające ją rdzewne monumenty przeszłości sugerowałby obecność zmarłych wśród wypełniającego leśny bezgłos rabanu ich bijących serc, gdyby nie ich uderzająca absencja w oczach młodej medium. Tymczasowa, chciałoby się dopowiedzieć. — Wszystko w porządku — zapewniła, chowając siwe pasmo z powrotem za lewym uchem. — Nie patrzyłam pod nogi. Przepraszam, musiałam cię wystraszyć. Uczucie wstydu tłamsiła gdzieś daleko w odmętach umysłu, będąc świadomą, że poczucie upokorzenia po tak widowiskowym upadku jest mimo wszystko sprawą drugorzędną w obliczu zgubionej drogi powrotnej do Deadberry. Jak bardzo nie godziło w jej dumę przyznanie, że pomimo tak długiego mieszkalnego stażu w Hellridge Thea wciąż się gubi, priorytetem było wrócenie wśród znajome jej okolice. — Słuchaj… To trochę krępujące, ale wiesz może którędy do Saint Fall? Nie ukrywam, że trochę zbłądziłam. Instynktownie jej dłonie powędrowały do kieszeni kurtki, ku jej trwodze w jej wnętrzu nie wyczuwając wciśniętego tam na odczepnego odtwarzacza po skończonym biegu, a jedynie pustkę przerywaną wiotkością walających się tam paprochów. Rozejrzała się jeszcze wokół, dłońmi odgarniając niedbale okrywające glebę liście i drobinki mechu, na swoje nieszczęście nie wyczuwając pod nimi plastikowej obudowy należącego do niej walkmana. — Cholera… To zdecydowanie nie jest mój dzień — mamrotała pod nosem, nim wzrok ponownie skierowała ku nieznajomej dziewczynie. — Mój walkman, musiał mi wypaść jak upadałam. Nie czekając na reakcję ze strony młodszej dziewczyny, raptownie przystąpiła do poszukiwań na klęczkach, dłońmi ślepo wymacując wilgotną ściółke z nadzieją na jak najszybsze wyczucie zguby. Nim jednak okazję miała na ponowne spotkanie z drogim sercu odtwarzaczem przenośnym, jej palce przemknęły po ordzewiałej powierzchni starego lunaparkowego wagoniku. Z czystej ciekawości zajrzała do środka, gdzie oczom ukazało się stare, wymięte i zdruzgotane przez czas wydanie piśmiennicze odnośnie tego właśnie miejsca. Dociekliwość przezwyciężyła powinność wykrycia zguby, gdy bez namysłu sięgnęła po znalezioną gazetę. Mimo startego, rozmytego przez wilgoć tuszu, Thea była w stanie odczytać z krocia tekstowych kolumn o licznych zgonach jakie zanotował na tych terenach ówczesny park rozrywki, jedynie umacniając ją w przeświadczeniu że, choć nieskore do kontaktu, wokół krążyć musi choć z garstka przywiązanych do ów miejsca dusz. Zaalarmowana obecnością młodej dziewczyny, mając na uwadzę jej morale i własną niemoc jeśli chodzi o kojenie nerwów nieznajomych, starą gazetę upamiętniającą umarłych w lunaparku schowała w komicznym wręcz pośpiechu za plecami, gdy ponownie zwróciła się twarzą ku niej. — Tooo… Widziałaś może gdzieś pod stopami mój walkman? Choć odtwarzacz był dla niej niczym przedłużenie ręki, w tym momencie nawet próbując odwrócić swoją jak i uwagę Aurory z powrotem na jego niepodważalną ważność, w jej głowie pozostawały myśli związane jedynie z bezlikiem śmierci otaczającym miejsce, w jakim się znalazły. Jakie były tego przyczyny? Czy któraś z błąkających dusz zechce się jej objawić? Pytania mnożyły się z każdą sekundą, odpowiedzi natomiast—nie przybywały. Rzut k3=1. |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Aurora A. Marwood
Zaskoczenie miesza się z falą ciekawości. Rysy kobiety klęczącej na ziemi, przykuwają na dłużej uwagę Aurory. Jej spojrzenie błądzi po ślicznej twarzy dziewczyny, która z pewnością przybyła tu z dalekiego wschodu. Ciemne włosy, ładne pełne usta i oczy, w których zapewne nie jeden chłopiec utonął. Nie ładnie tak wpatrywać się z nachalnością dziecka, a jednak może Marwood wykorzystuje tę chwilę absencji, spowijającej na dłuższą sekundę umysł Sheng. Chwyta ją za dłoń, ciesząc się, że ta nie odmawia pomocy. Nie zwraca uwagę na to, że ręka została ozdobiona ściółką, wilgotnością gleby. Ziemia była jej przyjaciółką, odkąd jako mały berbeć wybiegła z Gniazdka w Wallow i ruszyła na podbój maminego ogrodu. - Ale jesteś śliczna.- Wyrywa się jej, a młoda buzia nadal jest pełna ciepła i delikatnego uśmiechu, aby następnie zmienić się w subtelne zawstydzenie. - Też często nie patrzę pod nogi. - Mówi, chcąc jak najszybciej uciec od swoich pierwszych słów, które palnęła tak bez zastanowienia, chociaż nie ma w nich nic obraźliwego, wręcz przeciwnie. - Trochę się przestraszyłam. - Potwierdza, swój wzrok kierując z dala od oczu dziewczyny, skupiając się na jej całej posturze, chcąc sprawdzić, czy na pewno nic sobie nie zrobiła. W końcu czasami nie zawsze od razu boli, tak jak siniak, który nie tak szybko ukazuje swoją barwę. - Pewnie to gdzieś... W tamtą stronę? - Nie jest do końca pewna swojej odpowiedzi, rozglądając się na wszystkie strony, gdy tylko nieznajoma pyta o drogę do Saint Fall. Jednak nie tylko one są zgubą w opuszczonym lunaparku, Aurora już ma zapytać, czego Sheng szuka, gdy ta wkłada ręce do kurtki, wygłaszając zdanie pełne niepokoju z niezbyt ładnym słowem, a następnie pada na ziemie, jakby z zamiarem odmówienia modlitwy do Lucyfera — w sumie niebyły to głupi pomysł. - Myślę, że razem na pewno znajdziemy drogę i twojego walkmana. - Zabiera się za szukanie, rozglądając się pod swoje nogi, mając nadzieje, że nie nadepnie takiego drogiego sprzętu, na który nie byłoby jej stać nawet po odkładaniu ze wszystkich urodzin tych kilku dolców. Wzrusza ramionami, kiedy i jej poszukiwania nie przynoszą żadnego skutku. Przygląda się podejrzliwie kobiecie, której imienia jeszcze nie poznała. Sama też się nie przedstawiła. Ciężko spamiętać te wszystkie grzeczności. - Tak w ogóle to jestem Aurora... - Mówi, kierując niebieskie oczy w stronę nieznajomej, zauważając, że chce ukryć nieudolnie jakieś znalezisko. - Co tam chowasz za plecami? - Nie może nie zapytać, jeśli nie walkmana to co? Skarb? Na pewno! Wygląda w prawą stronę, unosi się na palcach, jakby zamierzała poobserwować kury za płotu Padmorów. Jej spojrzenie na chwile zbacza z kursu, skupiając się na siwym paśmie włosów Sheng, który wcześniej Aurora przegapiła. - Dlaczego masz siwe włosy?- Tak pytania z pewnością się mnożyły. Co jednak z odpowiedziami, na które Marwood liczyła, że znajdzie odpowiedzi, bo w końcu nie zamierzała rozmawiać z duchami, a z całkiem żywą dziewczyną która stała przed nią z zamiarem ukrycia czegoś interesującego. |
Wiek : 18
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : Zielarka
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Ostatni raz jej wygląd skomplementowany został w przedszkolu, jeszcze w rodzinnym Portland. Pamięta, jak dla otuchy ściskała rękę ojca, gdy Pani Clark nachylała się nad nią by zajrzeć jej w oczy z ciepłym uśmiechem. Serduszko zabiło jej nieco mocniej, a policzki pokryły się barwą bliźniaczo podobną do tej oklejającej czerwone oprawki jej okularów, gdy witała “małą ślicznotkę” w swojej grupie. Ostatnią osobą, która nazwała ją śliczną i nie nazywała się Haitao Sheng, mogła być mała Katie, z którą chętnie bawiła się w domek. Albo chuderlawy jąkała Chris, wręczający jej nieśmiało własnoręcznie nabazgraną kartkę walentynkową. Nie jest w stanie ożywić tak konkretnego momentu w pamięci. Jednak pewna była, że wraz z ukończeniem przedszkola i eskalacją magicznego nauczania matki, coś odmiennego w jej wyglądzie zaczęło przykuwać uwagę. Jeszcze bardziej specyficznego i nietypowego niż nietutejsza azjatycka uroda. Biorąc pod uwagę jak dużo czasu minęło odkąd mierzyła równo sto dwa centymetry i mieściła się w błękitną sukienkę w grochy—inicjalną reakcją Thei było zaskoczenie i znaczna krępacja. Uczuciu temu akompaniowałby z pewnością skrępowany śmiech, gdyby nie nagła zmiana w zachowaniu dziewczyny, która przecież jeszcze niedawno tak śmiało ją komplementowała. — Za to często zagapiasz się w nieznajomych, co? — zaśmiała się (znacznie pewniej i cieplej niż z początku przewidywała), serdecznym uśmiechem posyłanym w stronę młodej dziewczyny chcąc wymazać zakłopotanie błąkające się po jej twarzy. — Żartowałam, nic nie szkodzi. Gdybym miała takie ładne jasne oczy, też raczyłabym nimi kogo popadnie. Cały zalążek optymizmu z wolna kształtujący się gdzieś w głębi ducha, został bezzwłocznie wykorzeniony, gdy dziewczyna przyznała się, że i ona nie ma pojęcia jak wrócić do Saint Fall. A co gorsza—nie była też w stanie zlokalizować upuszczonego przez nią walkmana. Być może umysł przyćmiewa jej jeszcze zatrucie magiczne, jeśli z taką łatwością gubi nie tylko siebie, ale i miarą sentymentu wysoce wartościowe przedmioty. Lucyferowi będą dzięki, że tak łatwą ręką nie pozbawiła siebie i pentagramu… — Thea… Za jakimi plecami? Z ciężkim westchnieniem zamknęła na chwilę oczy, gratulując sobie dyskrecji i umiejętności płynnego działania pod presją. Mogłaby przysiąc, że jeszcze kiedyś wychodziła z tak trudnych sytuacji z lekkim sercem. — Okay, tylko obiecasz mi, że nie będziesz się bać? Nie mogę tego wytłumaczyć, ale gwarantuje, że nic nam tu nie grozi. — przynajmniej na chwilę obecną, dodała w myślach. Za nieszkodliwość błąkających się po lunaparku dusz poręczyć mogła z czystym sercem dopóty, dopóki żadna nie postanowiła się jej ujawnić i stworzyć aktywne zagrożenie zbłąkanym przybyszom. Gdyby jednak któraś z nich wyłoniłaby się niespodziewanie z grobowego cienia z zamiarem skrzywdzenia którejś z nich… Thea nie była w stanie stwierdzić na ile skuteczna byłaby w obliczu uszczerbiających jej zdrowie minionych wydarzeń. Miała jednak pewność, że w pierwszej kolejności jak źrenicy oka pilnowałaby Aurory. Własnoręcznie zrzekłaby się swojej (nieistniejącej) licencji medium, gdyby w jej obecności coś złego stałoby się nieświadomej niczego niewinnej dziewczynie. Dwóch fatalnych porażek w ciągu ledwie kilku tygodni, bez wątpienia, nie byłaby w stanie przełknąć. — To stara gazeta, była w jednym z wagonów — powiedziała, podając ledwo trzymające się razem zwilgotniałe strony Aurorze. — Można powiedzieć, że już wiemy czemu to miejsce zawdzięcza swój klimat. Choć myślami wciąż sięgała ku zgubionemu walkmanowi i prowadzącej do przytulnego mieszkania drodze powrotnej, przyćmione one zostały chwilowo przez wiążącą się z tym miejscem historie. Nie wiedziała czy było to na skutek przeczytanych informacji zawartych w starym artykule, nadwyraz spóźnionego instynktu, czy sumy obydwu, ale momentalnie owładnęło ją uczucie smutku jakby nostalgicznego sortu. Zastanawiało ją, w jakim przedziale wiekowym mieścili się bytujący tu zmarli, a także potencjalne ostatnie życzenia, z jakimi mogliby się z nią podzielić przy próbie kontaktu. Mimo to, na chwile obecną, każda sukcesywna intencja przychodząca jej na myśl pozostawała jedynie spekulacją. Na ostatnie pytanie dziewczyny, Thea instynktownie schowała posiwiałe pasmo głębiej za ucho, odchrząkując cicho. — Jak miałam jakieś osiem, dziewięć lat… Miałam wypadek. Powiedzmy, że nadmiar stresu mi nie służy. — odrzekła, zbywając niejako pytanie. W końcu, gdyby miała do czynienia z osobą niemagiczną, opowiastki o jawiących jej się w młodości zjawach brzmiałyby bynajmniej szalenie. Nie mniej, nie chcąc by zwierzenie to wniosło do upadku lekkiego, momentami farsowego charakteru ich spotkania, posłała Aurorze kolejny ze swoich przyjaznych uśmiechów, nim wróciła do poszukiwań odtwarzacza. Błądząc dłońmi po leśnej ściółce, w duszy modliła się, by dziewczyna nie kazała jej wchodzić w szczegóły swojego nieszczęśliwego wypadku. przerywam wątek /zt |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz