Prześwit Do gęstego lasu rezerwatu bestii rzadko docierają słoneczne promienie, jednak jest takie miejsce. Miejsce, od którego warto zacząć wędrówkę w tych stronach. To pojedyncza ścieżka prowadząca wgłąb tego miejsca, względnie bezpieczna, przynajmniej dla tych, którzy wiedzą, w jaki sposób przemieszczać się, aby nie ściągnąć na siebie uwagi dzikich bestii zamieszkujących te tereny. Rytuały w lokacji: Venatio Nocturna [moc: 67] Rytuał urodzaju [moc: 45] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Marshall Abernathy
POWSTANIA : 15
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 167
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
31 stycznia 1985 Okolica była piękna. Chciało się w nią wejść i spenetrować bez żalu w sercu czy obawy o gałęzie deptane po drodze. Runo leśne wybaczało takie rzeczy. Czasem wydawać by się mogło, że mech wolno anektował kolejne partie terenu, a jego miękkość nakłaniała do niewinnego dotknięcia. Dlatego ta leśna kraina, ułożona nisko przy naszych stopach skrywała w sobie nader wiele pięknych sekretów. Miała swoje życie, cały system. Zaś sam mech zachęcał do kontaktu. Takiego śmiałego, a jednak wyzbytego z brudnych myśli. Marshall sam nie wiedział, w którym dokładnie momencie zdjął buty. Ziemia odkryła mu się zimną i brudną, a wszystko lepiło się do jego stóp bez grama refleksji. Spacer z książką ojca stał się zatem jedynie pretekstem do odłożenia nauki na później. Nawet chłonny umysł potrzebował niekiedy przerwy, aby nacieszyć się funkcją estetyczną książki niżeli treścią w niej zaklętą. Jeszcze sam fakt, iż podręcznik nie został wydany najlepiej a jego niedosięgnięcia, oksfordzie przypisy czy zła segregacja wewnętrznej struktury tekstu nie sprzyjały łączeniu literek w cyferki. W pewnym momencie chłopak usiadła kamieniu. Wziął głęboki oddech zlodowaciałego powietrze, orzeźwiającego płuca i postanowił momentalnie zrezygnować z bycia idiotą, nakładają buty na stopy. Przeziębienie to ostatnia rzecz, którą chciał złapać w tym miesiącu. Zważając na fakt, że zaraz zaczynał się nowy - nie chciał wchodzić w początek czegoś nowego z niezdrowym bagażem doświadczeń. Może data była tylko umowną i nieznaczną. Ot, zwykły miesiąc, ale gdyby nie skupienie na małych rzeczach to jak można było docenić te wielkie? Jak księżyc, który powoli łasił się do dominacji na niebie, wpychając słońca w zapomnienie aż do następnego poranka. Albo te drzewa, które tak słodko oddawały klimat Oregonu A kiedy nadszedł już czas, a pora rzeczywiście mogła zmienić się w niebezpieczną - student zdębiał i nie wiedział, w którym miejscu jest. Wiedział tylko, że zabłądził i to wielce nie na kształt romantycznej przygody w Wiedniu bądź Wenecji z partnerem, który niczym cień miał towarzyszyć do końca twojemu sercu. To było jak nadejście niepożądanych gości do nieposprzątanego domu w dzień introwertyka. Okrutne i wpędzające w złe samopoczucie. Gdyby Hall lubił używać zegarka to miałby pewien punkt orientacyjny. Jak długo błądził bądź czy ktoś się nim prędko zainteresuje. Jego dłonie pozostały bez żadnych akcesoriów i jedynym przebłyskiem nadziei stało się spotkanie drugiej osoby w środku drewnianego niczego. - Jesteś strażnikiem leśnym? - Zapytał dla siebie, łudząc się jedynie. Mężczyzna, czy raczej chłopak, nie przypominał opiekuna lasu. Raczej nie wskazywał na to strój, ot, brak zielonego munduru. Jednak bystra główka widziała w nowszym towarzyszu potencjał. Może kojarzył go ze szkółki kościelnej? Kilku przypadkowych zajęć, kiedy starsze roczniki musiały się dołączyć do młodszy. Bądź widział go kiedyś na mszy. Zdecydowanie. Kiedyś ta sylwetka wyszła w jego oczach przed portret Lucyfera, zasłaniając Możnowładzę Piekła. Szkoda, zasłanianie tego widoku od zawsze jest takie smutne. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Zawód : Zaklinacz
Vincent Sdunk
#1. look Zimno było przeszywające. Powietrze otulało swoimi srogimi objęciami niczym wygłodniałe macki jakiegoś stworzenia. Nie było jednak nieprzyjemnie, co bardzo mnie zdziwiło, bo chociaż mróz drażnił niemal każdy odkryty kawałek ciała, to w tych podrażnieniach tkwiło coś, co orzeźwiało i pobudzało do działania. Było to dziwne uczucie, bo najchętniej w takich momentach zatopiłbym się w fałdy swojego ciepłego koca, który nonszalancko zwisał zapewne z krawędzi mojego niezasłanego łóżka. Szybkie wychodzenie z domu miało to do siebie, że nie przykładało się większej uwagi do tego, w jakim stanie pozostawiało się swoją sypialnię. Rzadko spędzałem w domu więcej czasu, niż było to konieczne. Ogarniałem się pospiesznie, niemal z wyuczoną wprawą oceniając, na jakich aspektach swojego wyglądu, czy też na których porannych rytuałach powinienem się skupić. I tak, o ile poranna toaleta musiała być przeprowadzona, tak kawa została zastąpiona kupionym pospiesznie energetykiem. Puszkę wrzuciłem do plecaka, w którym mieściły się już farby i mój wysłużony szkicownik. Ach zima! Najpaskudniejsza pora roku, która niewątpliwie miała w sobie swój urok. Trudno było temu zaprzeczyć. Widok pierwszego śniegu zawsze bowiem cieszył moje oko, jednak urok ten kończył się równie szybko, jak się zaczynał. Było nudno i mdło. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć osób, które w jakiś sposób fascynują się właśnie tą porą roku. Byłem przekonany, że takie osoby jedynie udają, by zrobić wszystkim na przekór. Było zimno, niemalże czułem jak mój nos i policzki oblewają się czerwienią. Mógłbym przysiąc, że moje oczy zamarzają, a po policzkach spływają nie łzy, a drobne sopelki. Oczywiście przesadzałem. Nic takiego się nie działo, chociaż wyglądałoby to niezwykle efektownie. Moje nogi niemal samoistnie skierowały mnie w stronę lasu. W lesie zawsze było cieplej. Drzewa stanowiły niezłą izolację i były w stanie utrzymać nieco ciepła, nie mówić już o tym, że odgradzały od zimnego wiatru. Wchodząc do lasu, pozwoliłem sobie na otwarcie puszki, która wypuściła z siebie cichy syk powietrza, zagłuszając ciszę, która panowała dookoła. Cisza, która nastała chwilkę później była niesamowicie kojąca. Usiadłem na wystającym spod śniegu pniaku, jednak szybko zrezygnowałem z tego pomysłu, czując, że wilgoć powoli przebija się przez materiał spodni. Nie chciałem spacerować z mokrym tyłkiem, więc ukucnąłem. Na kolanach oparłem swój szkicownik, a na pniaku, tuż pod stopami, położyłem farby z paletką. Śnieg idealnie nadawał się do rozrabiania pigmentu. Malowanie było jednak trudne, gdyż mróz co jakiś czas zamrażał farby, które musiałem ogrzewać, delikatnie wydmuchując na nie ciepłe powietrze. Byłem zadowolony, więc nie miało dla mnie większego znaczenia, że poświęcam na to więcej czasu niż zazwyczaj. Po skończonej pracy zauważyłem, że pora zaczyna robić się późna, a obrazek nie chciał wyschnąć. Nie powinno mnie to dziwić, było przecież zimno i wilgotno. Wpatrzony w otwarte strony szkicownika, skierowałem się w jakimś przypadkowym kierunku i zanim się zorientowałem, znalazłem się w miejscu, które nie przypominało niczego, co znałem. Z konsternacji wyrwał mnie jednak męski głos. – Tak, sprawdzam, czy wszystkie liście opadły na zimę – prychnąłem, zatrzaskując bezmyślnie swój szkicownik. Szybko się skrzywiłem, kiedy tylko zorientowałem się, co też uczyniłem. Było już jednak za późno na to, by ratować rysunek. Farby niewątpliwie odbiły się na sąsiedniej stronie. Spojrzałem na towarzysza. – Chyba się zgubiłem – powiedziałem beznamiętnie. Ciężko było przejąć się faktem, iż zgubiło się drogę do domu, do którego w sumie nie miało się ochoty wracać. Przyjrzałem się jednak nieznajomemu, starając się ocenić niebezpieczeństwo płynące z tego spotkania. Kojarzyłem go, nie wiedziałem tylko skąd. Nie przykładałem jednak większej uwagi do ludzi, więc nie powinno mnie dziwić, że wszystkie twarze zlewają się w anonimową masę, której nie potrafię przyporządkować do konkretnych personaliów. Podszedłem bliżej. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : kwiaciarka
Marshall Abernathy
POWSTANIA : 15
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 167
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Wyczuwanie sarkazmu czy wiedza o nim stanowiła nieodłączny element codzienności studenta, który spomiędzy wersów Berneta czy innego Backeta. Jednak w słowie pisanym wszystko dało się okrzesać z nieporównywalną łatwością. Tam problem nie tkwił w stażu znajomości z kimś, chociaż. Im głębiej znało się czyjąś twórczość, tym sprawniej odczytywało się jej sedno ukryte w niezgrabnym kroju pisma. A tak w prawdziwej rozmowie? Wiedzieć zawsze i z każdym, co jest prawdą, a co wykreowanym kłamstwem? W pewien sposób zdawało się to nieprawdopodobne, w inny - tacy ludzie rzeczywiście istnieli, ich charyzma była obezwładniająca a podejście do świata inspirujące. Mimo tego wszystkiego, chłopak bez cienia zwątpienia uwierzył nieznajomemu. Bardziej w liczenie opadłych liści niżeli rzeczywistą funkcję ochroniarza terenów zielonych. - Chyba? - Dopytał z pełnią ogłady i kurtuazją. Głowa lekko pochyliła mu się w stronę rozmówcy, wykazując zainteresowanie wobec tego jednego słówka, zdradzającego przyjemną nutkę nadziei. Chyba dzieliło Marshalla od tego czy Nieznajomy wydostanie go z lasu czy wręcz przeciwnie. Może jeszcze gdyby znaleźli się tu wiosną, a roślinność z roznegliżowaną przyjemnością umilałaby im czas zapachem bądź kolorytem. Zaś tak mieli niemal jednolity obraz zimy przejmującej cały stan. Resztki leśnego życia walczyły ze stanem hibernacji, a wraz z nimi zdawała się zamierać nadzieją. Gdyby wszystko było białe, mogliby wrócić po swoich śladach. W mniejszym czy większym stopniu, polegając na takiej sztuczce i tym, że rzeczywiście ma sens. - To daje nam sporę szanse na odnalezienie się - wyznał z entuzjazmem, kiedy rozwiał już od siebie własne myśli, skupiając się na sytuacji, w której obydwaj się znaleźli. Wszak aż tak tragicznie nie było, od teraz byli niemal zagubionym zespołem zespołem a nie bandą solistów bez drogi do domu. Bez opieszałości przybrał żwawy krok, głównie aby nie dogoniło go zimno, podchodząc do chłopaka. Na tyle bezpiecznie, aby nie dźgnął go nagle wyciągniętą ręką, ale na tyle blisko, by wywołać komfort w rozmowie. W pierwszym momencie jedynie mu się przypatrywał z zaciekawieniem jaka może być między nimi zależność i zbieżność. Wiele czasu na to poświęcić nie mógł, w końcu byłoby to niegrzeczne i, w gruncie rzeczy, bardzo dziwne. Zawsze warto mieć w głowie myśl, że w tym mieście dzieją się bardzo dziwne rzeczy. - Stamtąd przyszedłeś? - Wskazał głową kierunek, zdający mu się najwłaściwszą odpowiedzią na to pytanie. Brak leśnej ścieżki zdawał się nieco wydeptany, a na aspirującego strażnika leśnego można przełożyć pewną odpowiedzialność, która wiąże się ze znajomością tego terenu. Niepokój powoli opuszczał klatkę piersiową Marshalla, pozwalając mu na swobodny oddech czy wręcz niewymuszoną pogodność. - To myślę, że możemy tamtędy wrócić. - On swojej drogi nie pamiętał, niech to nie zostaje wątpliwością. Dlatego wolał oddać się w ręce przypadkowej osoby spotkanej w lesie, bo ona odciągnie mu zmartwień? Wspaniale. Ma to wielki potencjał. Niezaprzeczalnie. Zrobił nawet krok w stronę, aby zacząć już iść. Siedzenie i gdybanie, mimo wielkiego uwielbienia do tej sztuki, zdawało się obecnie mniej ciekawe niż wartościowe działanie. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Zawód : Zaklinacz
Vincent Sdunk
Wzruszyłem ramionami. – Tak do końca nie wiem, czy się zgubiłem, czy nie – stwierdziłem, kiwając lekko głową, jakbym sam wierzył w to, co mówiłem. No ale przecież nie zdążyłem się tak dobrze zastanowić, czy rzeczywiście byłem zgubiony. Znałem te lasy, jednak nie zapuszczałem się do nich zbyt często. A teraz jeszcze była zima i wszystko, co mogło stanowić jakikolwiek charakterystyczny punkt, było zakryte śniegiem. Niemal wszystko było białe. A jeśli nie białe to ciemnozielone, jeśli akurat spod śniegu wystawało trochę mchu. Ciężko się było tu odnaleźć. W sumie dopiero w tej chwili zaczęła do mnie docierać powaga tej sytuacji. – No dobrze, skoro tak uważasz – zgodziłem się. Nie było sensu wypierać się stwierdzenia, że w dwójkę mieliśmy większe szanse na odnalezienie drogi powrotnej. Z całą pewnością żaden z nas nie chciał spędzić w tym miejscu więcej czasu, niż było to konieczne. Prędzej czy później musieliśmy wrócić do domu. Rozejrzałem się dookoła. Śnieg, pokrywający ziemię, okazał się w tej sytuacji wyjątkowym sprzymierzeńcem, gdyż widać było na nim ślady. Wystarczyło więc tylko podążać za nimi. Byłem jednak przekonany, że podczas swojej wędrówki zahaczyłem o miejsca, w których nie było aż tak dużo śniegu albo śnieg ten zanurzony był w gęstej i wysokiej trawie. Niezbyt długo skupiałem się na swoim zaginięciu. Myśli szybko przeniosłem w stronę nowego towarzysza. Mężczyzna wydawał się nieszkodliwy. Był ostrożny i powściągliwy w swoich słowach i gestach. Z całą pewnością nie wydawał się on być kimś, kogo można było posądzić o jakieś niecne zamiary. Czułem się więc bezpiecznie. Kiwnąłem głową w odpowiedzi na jego pytanie. Spojrzałem jednak na ziemię, by przekonać się, czy moje ślady rzeczywiście idą w tamtym kierunku. Na szczęście odciski moich butów wskazywały odpowiedni kierunek, więc przynajmniej w ciągu kilku następnych minut będziemy mieć wyznaczoną trasę. Kolejnym odcinkiem będziemy martwić się w niedalekiej przyszłości. Ruszyłem za swoim towarzyszem, nieco ostrożnie trzymając się jednak z boku. – A ty, co robiłeś w lesie? – zapytałem, żeby przełamać ciszę, która zagłuszana była jedynie cichymi skrzypnięciami śniegu pod naszymi stopami. Rozmowa oczywiście nie była czymś, co chciałbym robić w tym momencie, jednak taka cicha wędrówka wydawała mi się wyjątkowo nieprzyjemna. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : kwiaciarka
Marshall Abernathy
POWSTANIA : 15
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 167
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Czasu na odpowiedź student miał niewiele. Między własną myślą, a kichnięciem, które odbiło się echem od pobliskich drzew. Zaraz po tym szybko pociągnął nosem, czując jak zima ze swoją całą śmiałością wchodzi w jego płuca. Oddał się wrażeniu, że oczy mu lekko spuchły, a katar go nie opuści dopóty, dopóki się nie ogrzeje przy wieloletnim kominku w domu. Cóż, chodził boso po lesie w ziemi - czego innego mógł się spodziewać? Po jednym kichnięciu, nadeszło drugie, podsumowane jedynie otarciem nosa w rękaw. Oczywiście tak, aby Chociaż dlań to było jak z ciążą. Można w ciąży być albo można w ciąży nie być. Trudno być trochę w ciąży. - Przepraszam - podsumował swoje kichania z kurtuazją, starając się wrócić do grzecznego panowania nad sobą i swoim ciałem. Nawet z myślą, że kichanie należy do spraw bardzo ludzkich i nie trzeba się ich wstydzić. student wolał przeprosić. Lżej mu z tym na sercu. Równie lekko zdawało się mu podążać za śladami. Z pewną zachowawczością, co do sztuczek stworzeń zamieszkujących te lasy bądź zwyczajnych zwyroli, wykorzystujących swoje talenty do znęcania się nad niewinnymi molami książkowymi. Dlatego Abernathy starał się trzymać te dwa metry od Nieznajomego. Na tyle blisko, aby mieć w nim sojusznika, jeśli coś na nich wyskoczy bądź na tyle daleko, aby móc uniknąć ewentualnej nieprzyjemności. Poza tym literatura grozy miała już wiele lat. Na tyle dużo, aby Marshall zdążył się jej na czytać i na tyle długo czerpała z ich niezwykłego świata, żeby mieć do siebie szacunek czy wręcz troskę o własne życie. W tym przypadku również przesadyzm. Sporą dawkę przesadyzmu. - Czytałem - wyznał półszeptem, ale za to głośno klapnął w okładkę książki Roku 1984 George'a Orwella. Jedynie po to, aby nieznajomy mógł ją zobaczyć i samodzielnie doczytać tytuł, ale akcje wydała się głośno. Nazbyt głośna, przez co blondyn skrzywił się na sam dźwięk i nieco zgarbił z niepokoju. Wiedział, że rozmowa zdawała się stosowna, ale w tym lesie swój zimowy sen miały zwierzęta, których budzić nie chciał. Z pokory i z szacunku. Bardziej z pokory. - Lubię spędzać czas z dala od miasteczka - wyznał, aby od razu zaznaczyć skąd tak niejednoznaczne miejsca do czytania. Szczególnie przy zbliżającym się niechlubnie zmroku. Swoją wypowiedź starał się przeciągnąć jak najdłużej. Czasu wręcz starczyło, aby dotrzeć do pniaka, przy którym śnieg zdradzał wszystko i nich. Kilka wielobarwnych kropel osadziło się na śniegu w jasnych, rozmokłych plamach. Widać było użytkowanie jakiś przedmiotów oraz drogę, z której chłopcy przyszli. Reszta zdawała się owiana niemal nieskazitelnym puchem, niesionym powoli przez wiat wzdłuż ziemi. Zapewne to pokryło białością ślady pozostawione wcześniej przez Nieznajomego. - Którędy teraz? - Dopytał, masując sobie kark. Zawsze pomagało mu to w myśleniu i nie zawsze panował na tym odruchem. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Zawód : Zaklinacz
Vincent Sdunk
Zima nie była dobrą porą roku dla wielu osób. Sam odczuwałem jej nieprzyjemne humory na własnej skórze, bo wychodzenie z domu było prawdziwą męczarnią. Niestety lato nie mogło trwać przecież wiecznie. Z zimą i zimnem przychodziły oczywiście choroby, przed którymi trudno się było uchronić. Sam nie tak dawno temu męczyłem się z przeziębieniem, więc odgłosy kichającego towarzysza wcale nie mnie zdziwiły. Było to przecież też całkiem naturalne. Nie chciałem więc na to w żaden sposób reagować, chociaż pierwsze kichnięcie nieco mnie zaskoczyło. – Nie przejmuj się – powiedziałem, odwracając się do swojego towarzysza. Moje oczy szybko jednak wróciły do rozglądania się za śladami, które przecież tutaj zostawiałem. Na szczęście wysokie drzewa skutecznie osłaniały nas przed wiatrem, ale również przed śniegiem, który mógłby zakryć pozostawione odciski, a to z całą pewnością utrudniłoby powrót do domu. Nawet nie chciałem się zastanawiać nad tym, jak to się stało, że pozwoliłem sobie na taką nieuwagę i zabłądziłem w lesie, który znam od dziecka. Zimą nie prezentował się on jednak tak okazale, jak podczas innych pór roku, a przez to tracił również swoje charakterystyczne miejsca. Wszystko zmywało się w jedną szarą i mdłą masę. Mam jednak nauczkę, by nie przywiązywać tak dużej uwagi do rosnącej tu flory, a skupić się na rzeczach materii nieożywionej, która nie zmienia się znacznie pod dyktando pogody. – Rozumiem… i przekonałeś się, czy Wielki Brat patrzy? – zapytałem, uśmiechając się lekko pod nosem. Nie była to moja ulubiona książka. Uwielbiałem czytać i w swoich rękach miałem wiele książek, które czytało mi się lepiej lub gorzej, niemniej jednak zdążyłem wyrobić sobie dość specyficzny gust i nie wszystko, co było uważane za klasyk literatury, w jakiś sposób do mnie przemawiało. Niewątpliwie orwellowski świat miał w sobie coś, co skłaniało do myślenia i nie było aż tak nierealistyczne, jak mogłoby się wydawać. Lubiłem literaturę, nad którą trzeba się było zastanowić i pomyśleć. – Dlaczego lubisz, jeśli wolno spytać? – zapytałem z czystej ciekawości. Chociaż ludzie mnie męczyli, to jednak w miasteczku potrafiłem odnaleźć coś, co przypominało w jakiś sposób ukojenie i odpoczynek. Wszystko było lepsze niż siedzenie w domu z rodzeństwem, które krzywo na mnie patrzy. Na szczęście pytanie chłopaka wyrwało mnie z myślenia o rodzinie. Poruszył jednak ważną kwestię. Już od jakiegoś czasu rozglądałem się za kolejnymi śladami, których jednak nie mogłem nigdzie zobaczyć. – Szczerze nie mam pojęcia, ale przyszedłem stamtąd – wskazałem dłonią – myślę więc, że jeśli pójdziemy w tamtym kierunku, to wyjdziemy w jakimś sensownym miejscu – powiedziałem. Plan wydawał mi się bardzo odpowiedni. Nie chciałem się jednak przyznać, że być może faktycznie zgubiłem drogę. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : kwiaciarka
Marshall Abernathy
POWSTANIA : 15
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 167
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Niemal zaśmiał się na słowa Nieznajomego, jednak bardziej z wyuczonej kurtuazji niżeli z docenieniem żartu. Gdyż problem z czytanymi książkami zawsze jawił się jednako: osoba czytająca nie rozumie wszystkich aluzji, dopiero poznając treść lektury. O ile Hall znał koncept tudzież słyszał opinie o tym orwellowskim dziele - dopiero je poznawał. Zatem uśmiech na jego twarzy prędko stał się niezręczny, nieco zobowiązujący. Przez nazwisko, ono zawsze dawało łątkę pt. wiem wszystko, czytałem książki całego świata. Co nawet zdaje się prawdą, przynajmniej w okolicach wieku nestora rodu. Wiadomo, wuj Harold od zawsze miał głowę do takich spraw. To zdawało się przychodzić niektórym naturalnie, innym wraz z doświadczeniem albo nie przychodzić w ogóle. Tego blondyn niekiedy się obawiał. - Nie skończyłem jeszcze czytać - wyjaśnił nieśmiało jednym zająknięciem. Gdyby miał moc przeczytania od razu każdej książki, którą miał w ręku to świat byłby naprawdę pięknym miejscem. Niestety, ale póki tak się nie dzieje - musiał cierpieć jak każdy śmiertelnik, licząc się z godzinami, palcami podrapanymi ostrymi krawędziami niektórych kartek oraz bolącymi oczami, jeśli papier był zły... Już nie wspominając, że obecnie większość książek wydawana jest na papierze kwasowym, który po czasie zjadał sam siebie. Niektóre karty jedynie żółkły, inne rzeczywiście kruszyły się w rękach. - Wolno - znów się głupio uśmiechną. Hall przez moment poczuł się jak szczeniak, który żartem słownym umie zwalić świat na kolana, kiedy tak naprawdę pogrąża się w odmęcie skromnej żenady. - Lubię, ponieważ tutaj jest taka wolność - zrobił kilka żywych kroków do przodu, kręcąc się przy tym wokół własnej osi. Głowę miał w kierunku ogołoconych koron drzew, zaś oczy zamknięte. Lubił czuć na twarzy wiatr, w płucach smak lasu a w uszach ten niepokojący szelest, który odznaczał się dreszczem przygody. A w gruncie rzeczy - każdy szuka w życiu przygód. - Żadnych ograniczeń - chciał dodać, ze gdyby teraz umarli to nawet nikt by się nie zainteresował. Co mogło być nieco niepokojące. Ale tylko nieco. - To powadź - poprosił, a sam przysiadł na moment przy pieńku, żeby sobie odpocząć. Dobrze, zbliżała się noc. Nocni łowcy zaczęli już pohukiwać wśród swoich drzewnych kryjówek, ale heloł. Jeśli mają stąd wyjść i być zmęczeni to czy jest sens w ogóle wychodzić? Niby jest, ale uznajmy, że niezbyt. - Bo sensowne miejsce to dla ciebie centrum albo chociaż główna stanowa? - Dopytał, żeby doprecyzować ten drobny fakt. Taki niuans, który robi robotę. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Zawód : Zaklinacz
Vincent Sdunk
Śmiech mężczyzny wydawał mi się nieszczery. Nie przeszkadzał mi jednak. Zawsze to jakaś reakcja. Nie znałem się na ludziach, bo nie lubiłem z nimi przebywać, ale lubiłem ich obserwować. Śmieszne było to, że traktowałem ludzi jako odrębną kategorię. Jakby byli bytami zgoła innymi niż ja sam. Nie porównywałem się do nich. Nie wiedziałem, czy to co robią, tyczy się również mnie i czy to, co robię ja, byłoby przez nich akceptowane. Żyliśmy jednak wszyscy w tym samym społeczeństwie, więc można było wnioskować, że obowiązywały nas te same zasady. Spojrzałem na niego przez ramię. Był przystojnym facetem, ale biło od niego coś, co sprawiało, że wolałem trzymać się z boku i nie podchodzić bliżej niż było to konieczne. Być może był to jednak wynik mojej wrodzonej ostrożności. – Tak… ja też czytałem ją bardzo opornie – przyznałem. Lubiłem czytać książki. Nie porzucałem żadnej, nawet jeśli nie była ona czymś, co szczególnie mnie radowało. Uważałem jednak, że nie można ocenić książki po przeczytaniu jedynie fragmentu jej zawartości, nawet jeśli był to spory fragment. Należało się poświęcić i przeczytać całość, bo być może cały sens fabuły tkwił w kilku ostatnich akapitach. Kiwnąłem głową w zgodzie z własnymi przemyśleniami. – Ale tą mądra książka – stwierdziłem w końcu. Było to jej plusem, że prowokowała myślenie. Nie poruszała bowiem błahych spraw. Fanatyzm, totalitaryzm i propaganda… były to tematy aktualne zwłaszcza w obecnych czasach. A w przyszłości być może nawet bardziej aktualne niż kiedykolwiek. – Podobno wolność to niewola, tak twierdzą w tej książce – mruknąłem. Ach wolność… koncept ten zniewalał. My Amerykanie lubimy uważać się za ludzi wolnych, żyjących w najbardziej wolnym kraju na świecie, ale czy jednocześnie takie myślenie nie robiło z nas niewolników? Orwell pisał, że „wojna to pokój, wolność to niewola a ignorancja to siła” nasze społeczeństwo żyło wszystkimi trzema określeniami. – Jest pełno ograniczeń – powiedziałem, spoglądając na niego prowokująco. – Ty nie zrobisz krzywdy mnie, ja nie zrobię krzywdy tobie… to jest jakieś ograniczenie. Sami się ograniczamy, nie jesteśmy wolni – dodałem. Chociaż zrobienie krzywdy w tym miejscu nie byłoby trudnym zadaniem. – Tak, główna stawowa może być – pokiwałem głową. Zakładałem jednak, że uda nam się wyjść z tego lasu… kiedyś. Nie chciałem jednak wracać do domu. Tutaj czułem się całkiem dobrze, chociaż było mi tak zimno, że miałem wrażenie, że mój nos zaraz odpadnie. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : kwiaciarka
Marshall Abernathy
POWSTANIA : 15
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 167
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Usta chłopaka zmieniły się w wąską kreskę. Niekiedy należy zachować swoją opinię dla siebie. Nie urazić kogoś bądź całego wycinka społeczności swoją teorią na pewien temat. Abernathy nie byli wychowywani do prowokacji, byli usłużni Lucyferowi oraz Bibliotece. Bardzo często, niemal zawsze, nie chciał narażać nazwiska swojej rodziny. Niemniej, w środku lasu, z jednym jedynym Nieznajomym, którego Blondyn ledwo kojarzył - nie mógł mu zagrażać. Gdyby miał zniszczyć jego rodzinę, musiał mieć znajomą twarz, stąd Hall czuł się ośmielony w swoich sądach. Nad opinią z opinii, bo nie nad czytaną książkę. - Gdyby More nie wymyślił konspektu utopii to Orwell nie miałby z kim dostąpić polemiki. Pomijające, oczywiście, kształtujące się systemy polityczne z tamtych czasów. - Uciął po dwóch zdaniach, biorąc głęboki oddech w zimowej scenerii. Człowiek, a nawet czarodziej, niekiedy potrzebował ukryć się wśród natury. Czego też uczy kościół - harmonii florą, która nas otacza. - Po prostu... Po prostu czasem mam wrażenie, że Orwell to inteligent dla głupich. Następny, zaraz po nim, jest Kafka. Chociaż moja opinia może być na wyrost - podsumował, gdyż bazował jedynie na ogólnej wiedzy o literaturze światowej. Oraz, co bardzo istotne, na opiniach osób, które uważał za autorytety. I czy miał do tego prawo? Owszem, skoro już żyli w kraju słynącym z wolności. - Nie mówisz teraz o ograniczeniach. Raczej o umowie społecznej - chociaż Hall sceptycznie podszedł do tematu niekrzywdzenia siebie wzajemnie. Takie słowa nie zostały nigdy wypowiedziane. Zaś fakt, że jeszcze nic sobie nie zrobili wynikał z grzeczności. Przynajmniej Abernathy utrzymywał to za swojej strony. Co więcej - chłopak z natury nie był szkodliwym. Bardziej martwił się tym czy ktoś może mu zrobić coś a nie problemem pt. jak wyjebać komuś w |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Zawód : Zaklinacz
Vincent Sdunk
Uśmiechnąłem się, obserwując jego reakcję. Nie sądziłem, że będzie w stanie tak zareagować. Na szczęście ja również należałem do osób spokojnych i opanowanych, jeśli nie miałem powodu, by zachowywać się inaczej. Nie lubiłem też dawać innym satysfakcji z oglądania jakichkolwiek moich reakcji, zupełnie tak, jakbym nie chciał pokazać, że mają nade mną jakąś władzę, co było śmieszne, bo przecież nikt nie prowokował w kimś konkretnych reakcji tylko po to, by sprawdzić, czy ma się nad tą osobą władzę. Z drugiej jednak strony umiejętność wywoływania w kimś konkretnych emocji była niezwykle przydatna. I można ją było wykorzystać na wiele różnych i interesujących sposobów. – Intrygujące… – powiedziałem w lekkim zamyśleniu. – A czemu tak myślisz? Wydaje mi się, że głupi nie zrozumieją, o co chodzi w tej książce – powiedziałem* mrużąc lekko oczy. – Wydaje mi się jednak, że wiele osób, które ją czyta, chce udawać mądrzejszych, niż jest w rzeczywistości – zagaiłem. Czy ja chciałem udawać mądrego, niż byłem w rzeczywistości? Być może… chyba każdy chciał być postrzegany jako mądry. W sensie nigdy nie zależało mi na tym, by ludzie postrzegali mnie w jakikolwiek sposób, bo najchętniej po prostu zaszyłbym się w cieniu albo wtopił w otoczenie jak głowonogi żyjące na dnie oceanu. Życie wtedy byłoby znacznie przyjemniejsze. I prostsze. Gdybym mógł tak zniknąć, bez rzeczywistego znikania, tak dla innych, to z całą pewnością żyłoby mi się lepiej. – Ale musisz przyznać, że zamiana w robaka to ciekawy pomysł – kiwnąłem głową. Metamorfozy… były specyficzne i samą swoją formą skłaniały do pewnych refleksji, ale nie było to opowiadanie dla każdego. Wątpiłem, żeby ktokolwiek je przeczytał, jeśli nie musiał, a było przecież dość krótkie. – A umowa społeczna to? – zapytałem, uśmiechając się już nieco wyzywająco. – Pozwalam ci, na zrobienie mi, co tam sobie chcesz, zrzucam te ograniczenia i… – przerwałem w połowie zdania, widząc nagłe poruszenie swojego nowego towarzysza. – Och przestań mnie straszyć, nic nie słyszałem – powiedziałem, ale teraz już sam nie byłem tego taki pewny, bo może coś jednak usłyszałem, ale tego nie zarejestrowałem? W lesie przecież mogło czaić się wiele różnych zagrożeń, a mój paranoiczny umysł zaczął szybko podsyłać mi wizję przykrych scenariuszy. *patrz na współczesną prawicę, głupi nie rozumieją (musiałem to napisać xD) |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : kwiaciarka
28.02, poranek Niebo powoli nabierało różowej barwy, zmieniając szarość nadchodzącego poranka w pełen barw obraz. Powietrze było rześkie i lodowate, tak że przy próbie nabrania oddechu, przypominało setki ostrzy, raniących gardło. Mogło się wydawać, że to przez zimno wszystko dookoła zamarło. Nie ruszała się żadna gałązka, żaden samotny martwy liść, który jakimś cudem przetrwał jesień, niepogodzony z tym, że jest już martwy i licząc na to, że z nadejściem wiosny on również przebudzi się do życia. Milczały też ptaki. Wszystko zamarło w oczekiwaniu na coś nieznanego. Coś... wielkiego? Percival pojawił się w rezerwacie, zgodnie z instrukcjami, jakie otrzymał od swojego prefekta w liście. Ubrany był w najlepszy płaszcz i ciepły szal, by tym razem wyglądać godnie, jak również nie kusić losu, który mógłby w końcu zesłać na niego okropny katar. Dla kontrastu włożył z kolei swoje ulubione buty trekkingowe, wiedząc, że musi być przygotowany dosłownie na wszystko, a wygodne buty to podstawa. Czasem żałował, że przed wieloma laty, tej felernej nocy do kopalni poszedł w Conversach z odpadającą podeszwą. Mężczyzna zapalił papierosa i odchyliwszy głowę do tyłu, wypuścił strużkę dymu, która, przez jego ciepły oddech, zwiększyła się wielokrotnie. Musiał to przed sobą przyznać — denerwował się. Denerwował się, jak chyba nigdy przedtem. Nic, nawet ekstremalnie ważne egzaminy na studiach czy w szkole, ba, nawet rozmowę z głową rodziny o tym, że chce założyć własny biznes i odszukać zaginioną siostrę, nie mogą się równać z tym, co czuł obecnie. Jednak oprócz napięcia, był również pełen radości, której nie był w stanie opisać, chociaż przypominała ona coś, co odczuł dzięki niewyobrażalnej mocy Erosa oraz stan, w jakim przebywał, gdy sięgał w okresie swojego buntu po kolejne używki. Kiedy słońce powoli zaczęło przedzierać się przez gałęzie, mężczyzna odnalazł największą plamę światła, po czym staną w niej, przymykając oczy i kierując twarz ku ciepłym promieniom Gwiazdy. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Rentier i inwestor
Słońce jeszcze nie stało w zenicie, opływało po koronach martwych zimowych drzew. Kto żyw niech wytęży słuch, bo w gęstwinach może czaić się bestia — głosiły hasła zachęcające do odwiedzin w Rezerwacie Latnhierów, oczywiście kontrolowanych, po upatrzonych wcześniej specjalnych trasach wycieczkowych, na których najmłodsi przedstawiciele magicznego społeczeństwa mieli poznawać dzikość natury. Ty jednak dokonałeś tego wyboru, by zjawić się w tym miejscu, znacznie wcześniej, być może już w dniu, w którym pierwsze wspomnienie na temat Kowenu Dnia stało się namacalne, a może nieco później, w obliczu wydarzeń z lutowego popołudnia w Wallow. Przy prześwicie na jednej ze ścieżek wskazanych ci przez Gorsou znalazłeś się o czasie, chociaż oprócz promieni jasnej gwiazdy na niebie, nie było tu nikogo. Czerwona chmura z wczorajszego dnia gdzieś umknęła, zastąpiona białymi, nieco szarawymi nawet, chociaż prawdopodobnie w tym regionie nie zanosiło się na deszcz. Musiałeś słyszeć, co wczoraj o 16 miało miejsce w Cripple Rock. Potężne trzęsienie ziemi, zawalające kamienie i skały, ukazujące historie. Podziemne tunele o dziwnych właściwościach — nikt nie wiedział, ale ludzie szeptali. Twoja pokojówka też. Kopalnia Hudsonów, przynajmniej według twojej wiedzy, opływała w mnogość mil podziemnych korytarzy, ale doniesienia o dziwnych zawirowaniach czasoprzestrzennych to było już zbyt dużo. Oczywiście, można było zastanawiać się nad kolejną propagandą przeciwników Hudsonów, którzy chcieli pogrążyć twoją rodzinę. Fakty były takie: istotnie, w Cripple Rock doszło do trzęsienia ziemi; istotnie, było to w pobliżu Rezerwatu Bestii i zamkniętej kopalni złota; istotnie, po trzęsieniu ziemi nie było już śladu, a bynajmniej nie tu. W drodze do tego miejsca przy ulicy głównej mogłeś dostrzec dwa albo trzy czarne samochody, ale poza tym? Pustka. Ciszę wypełnił pisk. Wysoki, nienaturalny pisk, który przedostawał się do twoich uszu z taką siłą, że zasłonięcie ich było jedyną z opcji, aby chociaż odrobinę go wygłuszyć. Piskowi towarzyszył jeden z promieni. Te naturalnie przyjmowały formę pionowych linii pomiędzy koronami drzew, a jeden z nich opadł prosto na długą na około pół metra skałę, wystającą z boku ścieżki. Wystarczył krok w jej stronę, a promień oddzielił się od słońca i uciekł gdzieś w las, pomiędzy konary i zaspy białego puchu, który zalęgł się w tej okolicy. Pisk wtenczas ustał. O ile się odważyłeś podążać jego tropem. Jeśli tak, ten poprowadził cię dobre kilkadziesiąt metrów prosto, gwałtownie skręcając w prawo, wykonując ruchy, jak gdyby sam się gubił lub chciał zgubić cię, albo jakąkolwiek duszę. Nie mogłeś go jednak stracić z oczu. Zawsze był w pobliżu, aż doprowadził cię parę minut później do małej wydrążonej w środku głuchego lasu polanki. Tam na ziemi znalazłeś ślady kopyt, a chociaż twoja wiedza nie pozwalała na ich identyfikację, tak przeczucie mogło mówić inaczej. Frank wita na chrzcie Kowenu Dnia i bardzo przeprasza za obsuwę. Percival nie jest w sytuacji zdrowia i życia, ale wydarzenia mogą mieć wpływ na jego ocenę sytuacji i późniejszą fabułę związaną z Kowenem. Możesz bez problemu dokonywać rozwoju postaci, grać wątki w późniejszym terminie itp. Nie jesteś ograniczony akcjami mechanicznymi (z uwzględnieniem oczywiście upływającego czasu i rozsądku w ich ilości), o ile w ogóle zdecydujesz się ich używać. Termin: 26.07 (środa) do 23:00. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Wiele nieprawdopodobnych rzeczy wydarzyło się w tak krótkim czasie, że umysł Percivala nie zdążył jeszcze wszystkiego przeprocesować. Jeszcze niedawno jedynym jego zmartwieniem był rozwój projektów oraz przeglądanie nowinek technologicznych, w które gotów był zainwestować, gdyż, zgodnie z zasadą Hudsona, pieniądze nie powinny leżeć odłogiem. Muszą działać, podróżować, rozmnażać się, jakby były elementem cudu. Tym różnił się od części rodziny, która nie miała pomysłu na zdobyty w swoim czasie majątek. “Zardzewieli”, woląc wylegiwać się na masywnych skórzanych fotelach Country Clubu, popijając drinki i dywagując nad bliżej nieokreślonymi możliwościami. Ich słowa pozostawały jedynie pustym dźwiękiem, a Percival swoje słowa zawsze, ale to zawsze obracał w czyn. Nie bał się ryzykować, zupełnie jak jego przodkowie; chciał pozostać w ruchu, gdyż stagnacja oznacza śmierć. A teraz cały świat czekało coś wielkiego. Nowy początek, w którym znienawidzone Niebiosa w końcu upadną i skończy się hegemonia Gabriela. Wszyscy będą wolni. Przejrzą na oczy, by ujrzeć prawdziwe Światło i Potęgę. W obliczu tych wydarzeń Percival również nie zamierzał być biernym, dlatego zjawił się tutaj, wiedziony słowami prefekta i własną wiarą. Ostry, przeszywający dźwięk wwiercający się w umysł czarownika nie był wystarczającą przeszkodą, bo go zatrzymać. Odruchowo zasłonił uszy, po czym rozejrzał się po okolicy, próbując namierzyć jego źródło i wtedy zobaczył świetlisty promień, który, niczym żywa, dzika istota powędrował w głąb lasu. Nie wolno było go zgubić. Hudson ruszył biegiem za światłem, lawirując pomiędzy drzewami, zupełnie jakby sam był bestią, która udała się na polowanie. Spojrzenie utkwił w jasnym punkcie, bojąc się nawet mrugnąć, by nie stracić go z oczu. Czuł dziwną lekkość i ciepło rozlewające się po całym ciele, chociaż nie sięgał dziś po swoje zdolności biokinezy. Zatrzymał się dopiero na niedużej polance, łapiąc oddech. Kiedy podniósł wzrok, wydawało mu się, że tuż obok siebie widzi Elaine. Ukochana siostra uśmiechała się do niego, jednak kiedy odwrócił się w jej stronę, nie zobaczył nikogo. Jednak w miejscu, gdzie tuż przed chwilą stała ujrzał ślady kopyt. Przykucnął, by dotknąć ich opuszkami palców i upewnić się, że i one nie rozpłyną się jak poranna mgła. Mimo że nie znał się na tropieniu, w głębi serca doskonale wiedział, do kogo należały. Podniósł się i ponownie rozejrzał, by zrozumieć, dokąd prowadziły. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Rentier i inwestor
Gdy spuściłeś głowę w dół, przyglądałeś się śladom na ziemi (a te, choć enigmatyczne, mogły należeć tylko do jednego właściciela) wokół panowała głucha cisza. Tamten pisk, wysoki i kłujący w uszy, odpłynął gdzieś daleko, zostawiając cię samotnie na polanie w środku Rezerwatu Bestii. Musiałeś zdawać sobie sprawę, że poruszanie się po nim nie jest bezpieczne, że czyhające za drzewami barghesty są w stanie rozgryźć ci tętnice. Jednak nie mogłeś zostać skierowany do tego miejsca tylko z przypadku. Twoje życie znaczyło więcej i miałeś się o tym przekonać. Krótki świst, jak gdyby przez lufcik wpadł niepokorny wiatr. Gdy podniosłeś wzrok wyżej, na polance nie byłeś już sam. Przypominał prostego człowieka. Mężczyznę o naturalnie ostrych rysach twarzy, którego oczy, policzki i szyję oblały starcze już zmarszczki (trudno było się temu dziwić, czy przypadkiem nie był tu od początku istnienia świata?). Każda z nich w swoich głębieniach miała czerń. Intensywne wrażenie jak gdyby do skóry tego człowieka przyczepiła się hebanowa intensywna pajęczyna. Jego kości policzkowe i broda były nieznacznie wydłużone, jak gdyby zjawił się tutaj nie w do końca ludzkiej formie. Najbardziej charakterystyczną z jego cech były jednak rogi. Potężne nieco zakrzywione i grube rogi — symbol diabła, szatana, upodlenia i najgorszego zła, które takim stało się w manipulacjach jego najgorszego wroga. Oczy miał czerwone, a gdy na ciebie patrzył, przenikało cię to spojrzenie, jak gdyby wchodził do twojego umysłu. Ubrany był elegancko i prosto. Czarny garnitur, czarna koszula, czarny krawat, czarne buty. Nie miał na sobie płaszcza, chociaż mróz zaziębił ci kark — on go nie potrzebował. Chociaż dostrzegłeś na ziemi ślady kopyt — wcale ich nie posiadał. Stał dumnie i spokojnie, z lekko rozchylonymi ustami. Jeśli przyjrzałeś się im, mogłeś dostrzec czerń wylewającą się od środka, jak gdyby pokryty miał nią cały język i podniebienie. — Nazywasz się Hudson. Potomek Williama. Masz tupet tak jak i reszta twojego rodu. Cenię sobie ludzi godnych swojego nazwiska — powiedział, kiwając nieznacznie głową, jakby w uznaniu. Powiedział — a wcale nie otwierał ust. Jego słowa po prostu przepływały do ciebie, zakorzeniały się w tobie i mogłeś być pewien, że należą do niego. — Zdobyłeś skomplikowane mistrzostwo manipulacji strukturami genetycznymi. To godne podziwu, stanowiące źródło inspiracji dla wielu. Okaż mi — zażądał, przechylając głowę w bok, jak gdyby chciał, byś udowodnił mu, co potrafisz. W twojej głowie jego głos brzmiał na spokojny, dość wyniosły, a nawet nieco beznamiętny, a jego postura wskazywała na ogromną godność i dumę, którą w sobie niósł. Lucyfer. Na swojej drodze spotkałeś Stwórcę. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej