Rozliczenie
Ekwipunek
Aktualizacje
30.11.24 Zakupy początkowe (+70 PD).
01.12.24 Zakupy (-470 $)
30.11.24 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
Timothy Lowther fc. Brendon Urie nazwisko matki Asen data urodzenia 14 VIII 1951 r. miejsce zamieszkania Saint Fall zawód reżyser teatralny, dramaturg status majątkowy zamożny stan cywilny kawaler wzrost 182 cm waga 78 kg kolor oczu brązowy kolor włosów czarny odmienność – umiejętność – stan zdrowia zdrowy znaki szczególne tatuaże na ramionach i plecach; nieduże wiedźmie znamię w kształcie konwalii pod lewym obojczykiem rozpoznawalność II (społeczniak) elementary schoolHarbor Heights high school Beacon Hill Academy edukacja wyższa Yale University (reżyseria, dramatopisarstwo) moje największe marzenie tozostać uznanym reżyserem filmowym najbardziej boję się samotności w wolnym czasie lubięodwiedzać miejskie i wiejskie festyny; zwiedzać lokalne zabytki; czytać; unikać zobowiązań rodzinnych mój znak zodiaku to lew Złote dziecko, mówiła matka, pieszczotliwie mierzwiąc czuprynę syna. Lepszy od nas wszystkich, zaśmiewał się ojciec wypisując kwity dla kolejnych klientów. Perła w kupie gnoju, podsumowywał kąśliwie starszy brat, wznosząc toast obrzydliwie drogim szampanem. Timothy nigdy nie ukrywał, że najbliżej mu do metki przyklejonej mu przez rodzeństwo. Zakłady chemiczne Lowther BioTech miały historię tyleż samo bogatą, co niespecjalnie chlubną. Zaczęło się od alkoholu, bo na nim prapradziadek Tima znał się dość dobrze, by na swoich produktach zarabiać. Pędził w domu; pędził w późniejszej, pierwszej ciasnej klitce szumnie zwanej pracownią, choć wymogów na takową nie spełniała żadnych; pędził wreszcie w pełnoprawnej gorzelni, którą postawił za z trudem uciułane pieniądze. Te same pieniądze z czasem poskutkowały przebranżowieniem – gdy firmę zaczęły przejmować kolejne pokolenia, tam, gdzie wcześniej królował bimber, teraz zaczęły chemikalia. I to nie byle jakie, bo wraz z wynajdywaniem sobie młodych, zdolnych, szalenie obiecujących chemikówwynalazły się też patenty, a zaraz za nimi – smykałka do odnajdywania się w szaro burych realiach wczesnego XX wieku. Teraz, po latach, Timothy nie uważał, by decyzja o produkcji gazów bojowych była świadomym, tworzonym przez lata planem biznesowym. Ot, przyszła wojna, a wraz z nią popyt na chemię, która może przechylić losy pola walki. Lowtherowie? Po prostu wyczuli moment i spożytkowali umiejętności swoje i swoich ludzi w sposób, który pozwalał im zarobić najwięcej. Z tej perspektywy kolejna zmiana nurtu wydawała się próbą odkupienia grzechów. Pieniądze – obrzydliwe ilości rządkowych pieniędzy, które przez długie lata płynęły na konta Lowtherów wartkim strumieniem – zarobione brudną chemią z czasem wyprano, wchodząc na raczkujący jeszcze rynek farmaceutyczny. Smykałka do interesów i wyczucie rynku sprawiły, że zmiana branży przeszła zaskakująco płynnie, a początkowe niepowodzenia w którymś momencie odbiły się głośnymi sukcesami. Laboratoria Lowtherów – teraz już liczne – opuszczało coraz więcej medykamentów, coraz łatwiej było napotkać nazwę firmy w aptekach czy na ulotkach. W którym dokładnie momencie ziścił się amerykański sen Lowtherów? Trudno powiedzieć, faktem było jednak, że gdzie początkowo sobie po prostu radzili, po latach byli już potentatami. Magia? Była w rodzinie zawsze, ale w kwestii biznesowej – raczej na uboczu. Lowtherowie królowali w świecie niemagicznym, czarownikom oferując eliksiry warzone niemal tylko hobbystycznie. W tym wszystkim był zaś sam Tim. Tim, który zupełnie nie pasował. Miał dziesięć lat, gdy zabrali go do nowojorskiego Winter Garden Theatre. Matka pragnęła historii o miłości, ojciec uwielbiał pokazywać się w towarzystwie. Brat ekscytował się samą wycieczką do Nowego Jorku i apartamentem wynajętym w jednym z najdroższych hoteli. Timothy’ego nie ekscytowało nic – Nowy Jork nie wydawał mu się szczególnie ciekawy; na samą sztukę z pewnością był jeszcze zbyt młody. Odstawiony w obrzydliwie drogi frak czuł się w nim śmiesznie. Nie rozumiał połowy tego, co próbowali opowiedzieć mu aktorzy. Ale muzyka – muzyka mu się podobała. I stroje. Nijak nie zmieniało to faktu, że wciąż najbardziej zajmowały go wtedy nadchodzące klasówki, do których – przez ten cały wyjazd – nie miał czasu się przygotować. Jego magia była dziwna, obca. Nigdy nie czuł się z nią specjalnie dobrze. Za pierwszym razem doprowadził do wybuchu w jednej ze szkolnych pracowni chemicznych. Sądził, że po prostu się pomylił – pomylił kroki destylacji pod zmniejszonym ciśnieniem, zakręcił wodę wtedy, gdy powinien ją odkręcić. Laboratorium przez kolejną dobę pachniało jednak konwaliami i tego – tego w żaden sposób nie dało się logicznie uzasadnić. Uczniem był pilnym z przynajmniej trzech różnych powodów. Lubił się uczyć. Przyswajanie wiedzy przychodziło mu łatwo. Przez całe swoje lata nastoletnie nie miał wiele więcej do roboty. Złote dziecko, mówiła matka i Tim szybko się do tego przyzwyczaił. Do tego, że kochali go bardziej niż brata (tak uważał) i tego, że niczego od niego nie wymagali (tak sądził). Ten starszy, niemal od urodzenia namaszczony na dziedzica rodzinnego biznesu, po szkole biegł niemal prosto do laboratoriów. Timothy przy pierwszych próbach nauki pod okiem rodzinnych chemików zaczął marudzić, że nie chce – i na tym cała historia się skończyła. Był zdolny, nauczyłby się, gdyby musiał; podstawy podłapał bardzo szybko. Laboratoria go jednak nie bawiły. Smród chemii organicznej i hodowli bakteryjnych go nie bawił. Brat tkwił w laboratoriach, Tim szlajał się po mieście z magicznymi i nie. Brat wracał do domu późno w nocy i Tim też – ale ciuchy Tima nie śmierdziały wtedy siarką czy spalenizną, a raczej alkoholem i słodkimi perfumami. Brat godzinami ślęczał z ojcem nad papierami firmowymi, Tim te same godziny spędzał z nosem w takiej czy innej książce. Sztuki niemagiczne studiował z równym zaangażowaniem, co magię; z czarownikami spotykał się równie chętnie co z tymi, dla których magia była zupełnie obca. Czasem poszedł na siłownię, częściej – na basen. Jeszcze w szkole zapisał się na kurs tańca, bo taką miał fantazję. Wstąpił do kółka teatralnego i szkolnego chóru, kłamał dla rozrywki. Bawił się. Szesnaste urodziny wydawały się żartem. Ciężar athame w dłoni, chłód pentakla na piersi. Tim bardzo starał się nie roześmiać. Cała ta jego magia to był przecież jakiś absurd. Bo co on niby potrafił? Uważyć najprostszy eliksir, zanimować papierowe motyle, by przez kolejną godzinę latały po klasie i drażniły wykładowców. Zdolny, tylko trochę leniwy, mówili jego nauczyciele w szkółce kościelnej. Tim wiedział, że mówią tak tylko dlatego, że pana syn nie należy do magicznie najbystrzejszych przez jego ojca zostałoby przyjęte raczej średnio. Brat wciąż tkwił w laboratoriach – Tim poszedł na studia. Wybór Yale nie był wcale tak trudny, jak mogłoby się wydawać. Dość daleko od domu, by mógł odetchnąć. Z czesnym dość wysokim, by ojciec puchł z dumy, do jak doskonałej szkoły poszedł jego syn. Ze studium teatralnym dość dobrym, by Timothy nie tylko dobrze się tam bawił, ale rzeczywiście czegoś nauczył. Dość dobre było, oczywiście, niedopowiedzeniem. Wybrał reżyserię, bo wolał rządzić niż zabawiać swoją obecnością na scenie. Wymyślać raczej niż odtwarzać. Kiedyś powiedział to na głos – dość butnie, arogancko, by stracić w oczach kolegów i wykładowców. Tylko, że tak samo, jak był arogancki – tak też był zdolny. Złote dziecko, mówiła matka. Złote, bo spał na rodzinnych pieniądzach. Złote, bo jego ego, gdyby je zważyć, ważyłoby tyle co solidna bryła kruszcu. Złote, bo za fasadą chorobliwej dumy kryły się pokłady kreatywności czekającej tylko, by ją uwolnić. Każdy kolejny semestr wyciągał z niego wszystko to, czego nie potrafiła wyciągnąć z niego rodzina. Tam, gdzie nie miał serca dla alchemii, tam znalazła się fascynacja historią, sztuką, literaturą. Nie opuszczał zajęć, szukał dodatkowych fakultetów. Był stałym członkiem studenckiego klubu książki, dyskutującym z pasją o kolejnych przeczytanych pozycjach. Odwiedzał lokalne galerie i przez pewien czas nie było wystawy, na którą by nie poszedł. Wziął parę lekcji gry na fortepianie, na dwa semestry zapisał się na dodatkowe zajęcia z muzyki teatralnej, przez chwilę zupełnie poważnie rozważając karierę muzyczną. Gdzieś w międzyczasie zrobił prawo jazdy. Wychodził ze znajomymi na kawę, na imprezę, na wernisaże. Pojawiał się na przyjęciach i galach – czasem jako zaproszony, czasem jako osoba towarzysząca. Odstawiony jak szczur na otwarcie kanału brylował na salonach, z czasem nabierając ogłady niezbędnej celebrycie, którym przecież planował być. Uczył się jak mówić, jak się poruszać, nawet – jak jeść, bo okazywało się, że nawet tego na początku nie potrafił, gdy rozłożono przed nim zbyt wiele sztućców. Z tymi, z którymi mógł, dyskutował o magii – nie, słuchał raczej, bo sam przecież niewiele z niej umiał. Z tymi, dla których magia była zupełnie obca, wspólne tematy znajdował łatwiej – mówili o podróżach i książkach, o teorii sztuki, najnowszych filmach i celebryckich skandalach. Chodził na festyny - te w mieście i na wsi; najpierw w tajemnicy, potem z grupą znajomych. Zachwycał się artystami ulicznymi i cyrkowymi, czasem, w te gorsze dni, fantazjował, by samemu rzucić teatr i stać się podobnie wolnym. Sypiał u siebie, sypiał u innych. I uczył się – uczył tak strasznie dużo. Zgromadzona kolekcja podręczników i opracowań branżowych rosła z semestru na semestr, podobnie rósł też zbiór pierwszych, niespecjalnie udanych scenariuszy spod ręki Tima. By poprawić te ostatnie, na drugim roku reżyserii rozpoczął dodatkowe studia na dramatopisarstwie. Mógł zrobić to wszystko, bo rodzinne pieniądze płynęły do niego nieskrępowanym strumieniem. Nie musiał brać pożyczki na studia. Nie musiał pracować. Nie musiał zarabiać na wynajęte mieszkanie, nie musiał– Nic. W zasadzie zupełnie nic. Był rozpuszczony za dzieciaka, był rozpuszczony i teraz. Złote dziecko, mówiła matka. Perła w kupie gnoju, mówił brat. Był i jednym, i drugim. Arogancki, ale zdolny. Butny, ale pracowity. Taki był w czasie studiów, taki pozostał i potem. Szlifowanie talentu – predyspozycji – było mozolną pracą, której Tim oddał wiele serca. Niemal całe. Pisał pierwsze sztuki i wyrzucał je do śmieci, gdy nie były doskonałe. Reżyserował pierwsze spektakle i spędzał potem godziny, ucząc się na własnych błędach. Pracami zaliczeniowymi nierzadko szokował. Nie bał się kontrowersji, śmiało sięgał po tematy politycznie niepoprawne czy wstydliwe. Mówił o przemocy. Mówił o wykorzystaniu. O niesprawiedliwości społecznej, obłudzie wyższych sfer. Na uczelni zbierał pochwały, w konkursach – wyróżnienia. Reżyserię zdał jako jeden z lepszych na roku, dramatopisarstwo niewiele gorzej. Opuszczał uniwersytet z poczuciem dobrze zrealizowanego zadania. Opuszczał uniwersytet z przekonaniem, że ma cholernie dużo do opowiedzenia. Opuszczał uniwersytet i był tak cholernie zagubiony. Wrócił do Bostonu, bo nie wiedział, gdzie indziej miałby. Przytulił się do jednego teatru drugiego, kilku kolejnych. W pewnym momencie zmieniał je jak rękawiczki, nigdzie nie potrafiąc zagrzać miejsca. Aktorzy za nim nie przepadali – był arogancki, wymagający. Ich ciała były jego narzędziem, ich magia była jego narzędziem – nigdy tego nie ukrywał. Czasem coś obiecywał. Często obietnic nie dotrzymywał. Był zdolny, był profesjonalistą, ale był też zwyczajnie nieprzyjemnym człowiekiem. Reżyserował chaotycznie i agresywnie, tak mówili o nim na początku. Nie potrafił słuchać, był scenicznym dyktatorem raczej niż przywódcą. Zawsze miał jakąś wizję, tego nie sposób było mu odmówić – problemy zaczynały się tam, gdzie musiał do tej wizji przekonać innych. Nie potrafił. Narzucał swoje zdanie metodą kija raczej niż marchewki. Potrzebował lat, by zrozumieć, że to zupełnie nie tak. Lat, by nauczyć się rozmawiać z ludźmi raczej niż im rozkazywać. Lat, by wreszcie – wreszcie – jeden z zespołów teatralnych podziękował mu za wspólną pracę, i by Timothy nie czuł przy tym, że kłamią mu w żywe oczy. Te podziękowania – te pierwsze – były szczere. Cień żalu, gdy się żegnali, był szczery. Lowther wciąż był wymagający i wciąż potrafił być despotą – ale już rozumiał. Umiał tłumaczyć. Umiał porywać, a nie rozrywać serca. Tego nie mogły nauczyć go żadne zajęcia – ani warsztaty z przestrzeni scenicznej, które uwielbiał; ani seminaria reżyserskie, z których miał notatki tak doskonałe, że obdzielał nimi innych na roku; ani klasyka dramatu, na którą chodził, bo musiał. Tego Timothy musiał nauczyć się sam, na własnych błędach, na krwi, pocie i łzach własnych aktorów. I, Trójca mu świadkiem, zrobił to. W każdej karierze następuje jakiś przełom, ale Tim nie potrafiłby wskazać swojego. Czy był to Fantom, sztuka okrzyknięta spektaklem ostatniej dekady – a przecież, zdaniem samego Lowthera, wcale nie była tak dobra; była w niej nagość, był seks, było nieskrępowanie i, w jednej scenie, prawdziwa, żywa krew jednego z aktorów, niewiele więcej. Czy może był to etat na Broadway’u? Timothy niejako wrócił tam, gdzie wszystko się zaczęło, nie zagrzał tam jednak miejsca na długo. Uczył się jednak pod okiem wybitnych, pracował z aktorami, którzy z czasem mieli podbijać sceny teatrów i ekrany kina. Tim nie wiedział, który moment zasługiwał na to wspaniałe miano przełomu, ale wiedział, że jego życie zmieniło się na lepsze wtedy, gdy dotarł do Saint Fall. Nie zakładał, że to właśnie tu zakończy swoją tułaczkę po Stanach, ale właściwie – tak właśnie się stało. Osiadł. Okrzepł. Swoją kandydaturę do Teatru Overtonów wysłał pod wpływem chwilowego kaprysu; gdy zaproszono go na rozmowę i próbną sztukę – z zaproszenia skorzystał. Francis Overtone Tima nie zachwycił – nie na początku – za to Tim zachwycił jego. Teraz, po latach, Lowther nie pamiętał nawet, co takiego mówił, co pokazał na tej rekrutacji. Cokolwiek by to nie było, zdobyło mu angaż. Angaż, z którego Timothy skrzętnie skorzystał. Nie nazwałby Francisa najlepszym z nauczycieli, jakich miał, dosyć szybko jednak zweryfikował swoje pierwsze oceny. Overtone wciąż nie był najlepszy, ale był dobry. Tak dobry, że Timothy – cóż – w jakimś sensie przepadł. Znów się uczył. Znów pracował pod kimś. I znów – znów – cholernie dobrze się przy tym bawił. Pierwsza własna sztuka na deskach Teatru Overtonów była osiągnięciem – czymś, co sobie wypracował; czymś, na co zasłużył. Pierwszy przeprowadzony samodzielnie kasting upajał, pierwsze prowadzone na własną rękę próby musowały mu w głowie niczym ten obrzydliwie drogi szampan, w którym lubował się jego brat. Premierę spektaklu świętował przez całą noc, najpierw z całą obsadą, potem już tylko z jedną z aktorek. Następnego dnia w biurze Overtone’a czekał już na Tima świeży kontrakt, oficjalny etat samodzielnego reżysera, własny gabinet. Od tego czasu minęło niespełna sześć lat. O zmianie pracy myślał sporadycznie. O powrocie do Bostonu – niemal wcale. Teatr Overtonów stał się mu bliski w ten sposób, który sprawiał, że czasem, już po zamknięciu, przesiadywał na pustej widowni, wsłuchując się w skrzypienie desek, odległe głosy zbierających się do domu aktorów. Saint Fall nie był jeszcze w stanie nazwać domem, coraz częściej jednak sądził, że może wcale nie dzieli go od tego tak wiele. Mógłby tu zostać. Jeszcze trochę. Jeszcze pięć lat, dziesięć. A potem– Potem mogło się wydarzyć tak strasznie dużo. |
Witaj w piekle!I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Sprawdzający: Charlotte Williamson |