Witaj,
Fiona Cavanagh
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 29
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t2470-fiona-cavanagh
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t2486-fiona-cavanagh
RELACJE : https://www.dieacnocte.com/t2487-kompani-od-kart-i-kielicha
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t2485-skrzynka-fio
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f268-apollo-avenue-19
BANK : https://www.dieacnocte.com/t2488-rachunek-bankowy-fiona-cavanagh
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 29
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t2470-fiona-cavanagh
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t2486-fiona-cavanagh
RELACJE : https://www.dieacnocte.com/t2487-kompani-od-kart-i-kielicha
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t2485-skrzynka-fio
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f268-apollo-avenue-19
BANK : https://www.dieacnocte.com/t2488-rachunek-bankowy-fiona-cavanagh

Fíona Sinéad Cavanagh

fc. Erin Heatherton





 
nazwisko matki Duer
data urodzenia 19 września 1953
miejsce zamieszkania Saint Fall, Broken Alley
zawód alchemiczka, a weekendowo także barmanka i wokalistka w pubie "Pod Chyżym Ghoulem"
status majątkowy zamożna
stan cywilny zaręczona
wzrost 150cm
waga 54kg
kolor oczu zielone
kolor włosów blond
odmienność -
umiejętność -
stan zdrowia choroba rubinowych oczu, silna alergia na ananasa
znaki szczególne magiczne znamię umiejscowione pod karkiem mające kształt celtyckiego drzewa życia, do kompletu tatuaż celtyckiej plecionki na lewej łopatce i skóra upstrzona mnóstwem piegów


magia natury: 0 (POZIOM I)
magia iluzji: 0 (POZIOM I)
magia powstania: 20 (POZIOM III)
magia odpychania: 0 (POZIOM I)
magia anatomiczna: 0 (POZIOM I)
magia wariacyjna: 5 (POZIOM II)
siła woli: 9 (POZIOM II)
zatrucie magiczne: 2

sprawność: 1
TANIEC IRLANDZKI:POZIOM I (1)
charyzma: 3
KŁAMSTWO: POZIOM I (1)
SAVOIR-VIVRE: POZIOM I (1)
PERSWAZJA: POZIOM I (1)
wiedza: 3
ASTRONOMIA: POZIOM I (1)
JĘZYK GAELICKI: POZIOM I (1)
ZARZĄDZANIE I EKONOMIA: POZIOM I (1)

talenty: 29
ALCHEMIA: POZIOM III (15)
ŚPIEWANIE: POZIOM II (6)
ZRĘCZNOŚĆ DŁONI: POZIOM I (1)
PERCEPCJA: POZIOM II (6)
MIKSOLOGIA: POZIOM I (1)
reszta: 0



rozpoznawalność II (społeczniak)
elementary schoolSunset
high school Frozen Lake High
edukacja wyższa tajne komplety z alchemii
moje największe marzenie tozwiedzić Irlandię, zostać zarządcą rodzinnego pubu, zostać mistrzem alchemii, któregoś dnia puścić brata do domu w samych gaciach, wyciągnąć od nestora co odwalił w Monako- niekoniecznie w tej kolejności
najbardziej boję się zostać kurą domową w całości podległą mężowi. oraz szczurów, myszy i pająków
w wolnym czasie lubiętańczyć na dachu w deszczu, pograć w karty oczywiście na kasę, pilnować rodzinnego pubu, spędzać czas z narzeczonym, rodziną lub przyjaciółmi
mój znak zodiaku to panna



If there is a way into the wood there is also way out.

Znacie tę modę u nastoletnich dziewczynek z pisaniem pamiętników? No to w moim wypadku możemy uznać, że wyglądałoby to w ten sposób - w dzieciństwie byłoby to coś w stylu „posiadanie brata jest najgorszą rzeczą na świecie”, a w wieku nastoletnim pewnie nie pisałabym go wcale. Bo pamiętniki piszą tylko ci, którzy nie mają się komu zwierzyć, a ja bądź co bądź mam brata, który pewnie i tak by je czytał. Co zapewne kończyłoby się zwrotami w pamiętniku w stylu „a mojemu bratu, który NA PEWNO to czyta, ze szczerego serca życzę, żeby upadł i sobie ten głupi łeb rozwalił”. W sumie tego akurat życzę mu czasami nawet i teraz, ale to raczej takie typowe przekomarzanie. Jakby zleciał faktycznie, byłabym pierwsza z eliksirami leczniczymi...

No ale od samego początku. W sumie może bez przesady z tym początkiem - urodziłam się 19 września roku pięćdziesiątego któregoś. Mniejsza o to, którego. Istotne jest tylko to, że nie urodziłam się sama, a z bratem. Bliźniakiem znaczy się, choć podobni do siebie to jesteśmy nieco na wyrost, przynajmniej z wyglądu. Ojciec, persona zaiste specyficzna, nigdy w życiu nie był w Irlandii, choć nasz klan, Cavanagh, z Irlandii się generalnie wywodzi. To niebycie na Szmaragdowej Wyspie jednak w żadnym wypadku ojcu nie przeszkadzało w posiadaniu totalnego świrca na punkcie tejże - a że liczba 19 jest ogólnie bardzo ważna dla Irlandczyków (a przynajmniej coś takiego mi kiedyś tłumaczył), to z radości poszedł wywijać różne tańce, że jego pierworodni przyszli na świat właśnie 19. Mama jak o tym opowiada, zawsze się śmieje, że nigdy wcześniej i nigdy później nie widziała, by tańczył klasyczny step irlandzki. Prywatnie stawiam, że to dlatego, że nigdy wcześniej ani później nie nawalił się z radości AŻ TAK. A nie, przepraszam, nawalił się, jak się mojemu bratu syn urodził. Wtedy jednak był już na takie tańce za stary... Ale wracając. Ponieważ zbytnio trzeźwy nie był no i miał tego świra na punkcie Irlandii, to oczywiście nasze imiona musiały być irlandzkie. Jedynym plusem było to, że z racji jego stanu, te imiona musiały być proste. Także ja jestem Fiona, a mój brat Fionan. W skrócie: Fi. Tak, to też pomysł ojca. Po co się wysilać i wołać pojedynczo, jak można wrzasnąć „Fi!” i przylecimy oboje? Przynajmniej nie zdarzyło mu się, by nas pomylił, chociaż mniej więcej na tamtym etapie robiłam za obrażoną primadonnę, bo niby czemu miałam być zawsze nierozłączna z Fionanem? Chociaż nie. Wybaczcie. Był jeszcze jeden powód, dla którego nie szło nas pomylić, przynajmniej po zapadnięciu zmroku - trafiła mi się w loterii genetycznej choroba rubinowych oczu. I jak Fion wyglądał całkiem normalnie - jak na niemowlaka i dziecko potem oczywiście - tak ja po nocy świeciłam czerwonymi ślepiami. Uczciwie mówiąc da się do tego przyzwyczaić, że wieczorem cały świat staje się czerwony, ale na oficjalne spędy lepiej brać eliksir. Lepiej natomiast było z reakcją rodziców, jak pierwszy raz to zobaczyli. Ojciec, z leksza nadal „wczorajszy” uznał, że ma delirkę. Matka prawie dostała zawału. I tylko dziadek szczerze się śmiał mówiąc, że na pewno wymyślę, co z tym zrobić, jak już będę starsza. Rację miał, nie powiem.. Z czasem jednak wszyscy w domu się do tego przyzwyczaili, ja zresztą też, choć dalsza rodzina próbowała czasem twierdzić, że to klątwa albo kara za coś tam. Ważne, że ktoś z rodziców zawsze ich uciszał - to była choroba, nieuleczalna, można było tylko tłumić jej objawy eliksirem.

Przeszła mi ta uraza, jak poszliśmy do szkoły. On poszedł do prywatnej szkoły dla chłopców, ja do prywatnej dla dziewcząt. I w sumie wtedy właśnie, nie od razu, ale z czasem, zaczęłam stwierdzać, że bez brata mi jednak trochę smutno. I nudno. I mimo przyjaciół - samotnie. Bo kto jak nie bliźniak zrozumie mnie najlepiej? No właśnie. To uczucie się rozmyło w końcu, gdy oswoiłam się z nowym otoczeniem, nowymi znajomymi do zabaw, nauczyłam się też trochę większej samodzielności. I jakoś to szło do przodu - uczyłam się dobrze, jak chyba wszyscy, kłóciłam z bratem, jak na przykładną bliźniaczkę przystało i snułam jakieś głupie z punktu widzenia dorosłego plany na przyszłość. Sunset nauczyło mnie też trochę zasad tak zwanego dobrego wychowania, czyli tego wszystkiego, co powinna umieć mała i duża dama z Kręgu. Mniej więcej wtedy mama zorientowała się, że mam całkiem ładny głos i co najważniejsze - lubię śpiewać. Zresztą to zostało mi po dziś dzień. Rodzice zapłacili więc nauczycielowi, by uczył mnie w tym kierunku, tak długo, póki sama chciałam. Nie do końca chciałam, ale odkryłam piosenki śpiewane w gaelickim i przepadłam. Ojciec bez wahania połączył więc naukę śpiewu z nauką języka i tu nie protestowałam ani trochę. Podobało mi się, zwłaszcza, gdy widziałam dumę na jego twarzy, gdy ze zrozumieniem śpiewałam konkretne wersy.

A potem nadeszła szkółka niedzielna, nauka magii i to było jedno wielkie woooooow! Widywałam w domu magię i nie mogłam się doczekać, aż sama zacznę się jej uczyć, aż będę potrafiła to samo co mama, tata i stado wujków i ciotek. Przykładałam się do nauki magii jak najbardziej się dało, co nie przeszkadzało w typowych już przekomarzankach z Fionanem i robieniu klasycznych dziecięcych psikusów. Nawet jeśli polegały one na podśpiewywaniu różnych niekoniecznie ładnych przyśpiewek. Wspominałam już, że nie powinno się dwunastolatków uczyć gry w karty? To wspominam teraz. Rodzinkę początkowo to bawiło, potem, kiedy zorientowali się, co uczynili, było już za późno. Wychowali dwójkę karcianych potworów, uczeń przerósł wręcz mistrza. Uczyliśmy się kantować jak dorośli i blefować jeszcze lepiej niż oni. Przecież czy te piękne oczy mogą kłamać? Tym samym zaczęłam uczyć się odkrywania ludzkich zachowań, ich emocji wypisanych na twarzy i różnych gestów. Powinnam powiedzieć, że przydawało się to tylko przy kartach, ale nie było tak.

Jedni mówią, że pierwszą kasę trzeba zarobić. Inni, że ukraść. U Cavanaghów pierwsze poważne pieniądze wygrywa się w karty. Do 16 roku życia o kartach i zasadach gier wiedziałam prawie wszystko. Teraz był czas na praktykę - dziwnym trafem rodzinka niespecjalnie chciała ze mną grać, czyżbym za dobrze kłamała? - ale zanim ona, przyszedł czas na najważniejsze wydarzenie w życiu nieodrodnego dziecka Piekieł - otrzymanie pentaklu i athame. To była wielka i huczna impreza, oczywiście w rodzinnym pubie w Deadberry. Jasne, bywałam już tam wcześniej, ale to właśnie wtedy chyba ktoś w żartach rzucił, żebym się uczyła, to „Pod Chyżym Ghoulem” będzie kiedyś moje. Wzięłam to sobie do serca bardzo mocno. Zaczęłam więc zagłębiać intensywnie ekonomię i zarządzanie, bo przecież bez wiedzy nie dostanę pod zarząd rodzinnego interesu. A nawet gorzej, gdybym dostała, to bym zrujnowała cały biznes. Zaczęłam więc siedzieć nad starymi księgami rachunkowymi pubu, potem razem z wujkiem nad aktualnymi. Pytając, sprawdzając, ucząc się. Mniej więcej w podobnym okresie narodziła się moja fascynacja alchemią. Picie alkoholu było fajne, nie powiem, że nie, ale mnie ciekawiło, jak się go robi, a raczej - jak poprawić jego smak. Wypytywałam wszystkich, jak leci, nawet ojca, na cel obierając magię powstania. Bez niej nie było alchemii, bez alchemii tworzenia alkoholu. Uznawałam wtedy że wiedza o zarządzaniu i tworzeniu alkoholi będzie wystarczająca, by zajmować się rodzinnym interesem. Tak więc sama wybrałam sobie przyszłość. W szkole jednak najbardziej interesowała mnie magia wariacyjna, na niej się więc najbardziej skupiałam z nauką. Możliwość zmiany jednego przedmiotu w inny fascynowała dzieciaka, którym wtedy byłam, zwłaszcza, gdy w głowie stosowałam ją przede wszystkim do zmiany jednej karty w drugą. Bardziej jako sztuczki oczywiście, ale kto wie...

Karty jednak były świetną rozrywką. I możliwością dorobienia do kieszonkowego, z którego nie musiałam spowiadać się rodzicom. Ogrywanie babci i dziadka było już trochę takie... hmmm... Powiedzmy, że nie miałam do końca pewności, czy wygrywam, bo dobrze gram, czy bo dają mi wygrać. Podpuszczona przez kuzynów złapałam brata za fraki i zaczęliśmy grywać w pokera z niemagicznymi. To nie to, że coś do nich mam. Zasadniczo właśnie nie mam. Ale byli tak prości w ogrywaniu i to nawet bez magii... Wystarczyły zręczne dłonie, kilka kłamstewek i blefów i już. Kasa była nasza. Strasznie mnie to bawiło. Z Fionanem zawsze dzieliłam się na pół, uczciwie i czysto. A w wolne wieczory dawałam występy w pubie. Zabawna sprawa, wszystko zaczęło się od zakładu z jedną kumpelą na piosenki, która lepiej zaśpiewa. Przyciągnęłyśmy tyle klientów, że wujek Bobby zaproponował, żebym raz w tygodniu dawała taki występ. W zamian za kilka procent zysków. Nie oponowałam, widząc w tym świetną okazję na własny zarobek. I tak często po szkole wpadałam do pubu, ucząc się jego funkcjonowania i stając za barem, by trochę pomóc przy dużej ilości klientów. Tutaj też mogłam szlifować moją percepcję - dzięki niej mogłam dostrzec, który klient zaraz wywoła awanturę, który ma dosyć, a który odpowiednio połechtany zamówi jeszcze więcej. W pewnym momencie stałam się stałą częścią Ghoula, co bardzo mi odpowiadało - uważałam, że pilnuję swojego interesu. Właśnie jako barmanka nauczyłam się tak zwanej umiejętności perswazji - byłam drobna, niska i wywalanie ludzi siłowo nie wchodziło w grę. Słownie? Jak najbardziej. Albo czasem jak wyperswadować delikwentowi, żeby nie rzygał na stół, tylko wyszedł z baru... Przydatna umiejętność, czyż nie? Pub też testował bardzo mocno moją siłę woli, gdy nie mogłam dać za każdym razem wybuchać mojemu temperamentowi. Nie pomogłoby to przecież interesowi, a nawet mogłoby mu zaszkodzić.

High School skończyłam z bardzo dobrymi notami. Nie planowałam w sumie studiów, nie uważałam ich wtedy za potrzebne. Wiedziałam trochę o alchemii, sporo o zarządzaniu i jeszcze więcej o pubie. Powiedziałam im to i nagle okazało się, że... nikt nie zamierza dawać mi Ghoula pod zarząd! Najwyżej kiedyś mojemu bratu, no bo był facetem. No wprost mi tego nie powiedzieli, ględząc coś o tym, że jestem za młoda, ale ich miny mówiły same za siebie. Nigdy nie byłam tak wściekła, jak wtedy, afery, którą rozpętałam, nie powstydziłaby się rodowita Irlandka. Ochłonięcie zajęło mi kilka dni, kilka kłótni z bratem i kilka ogranych do zera z kasy niemagicznych. Przemyślałam temat i stwierdziłam, że kłótnie i próby forsowania własnego zdania nie zmienią niczego. Dlatego wróciłam do domu i przedstawiłam swój pomysł, wersja na życie numer dwa.

Na zarządzaniu się znałam. Ilości godzin, które spędziłam nad księgami rachunkowymi i ilości zarwanych nad tym nocy nie byłam w stanie nawet policzyć. Wzięcie dodatkowego kursu nie było problemem, poproszenie o pomoc jednego z wujków też nie. Dlatego zaproponowałam, że zostanę alchemikiem. I prócz eliksirów - no powiedzcie mi, komu u Cavanaghów nie przydadzą się specyfiki na kaca? - będę pędzić alkohol dla pubu. Skoro nie mogę nim zarządzać, to pójdę w spółkę. Śpiewać mogę dalej, zdążyłam naprawdę polubić te występy. Pomagać za barem zresztą też. Mam wrażenie, że mój upór trochę im zaimponował. Nie obyło się bez porządnego argumentowania studiów, ale oczywiście irlandzki upór zwyciężył. No i mama bardzo mi w tym pomogła, przekonując ojca i resztę rodziny. W końcu jakby na to nie spojrzeć, Cavanagh nigdy nie przywiązywali większej wagi do edukacji. Plusem było to, że alchemia naprawdę mnie ciekawiła, im dłużej nad nią siedziałam. Pędzenie domowego bimbru zeszło tak odrobinę na dalszy plan. A wliczając irlandzki upór, cóż... Uparłam się. Jak cię wywalają drzwiami, to wróć oknem, proste. Nie zrezygnowałam z marzenia o zarządzaniu rodzinnym pubem. Ja po prostu odsunęłam je w czasie.

Mojego pierwszego poważnego narzeczonego poznałam jeszcze na studiach. Wcześniej też miałam chłopaków, nawet kilku, ale to nie było nic takiego bardzo poważnego. Spotkaliśmy się przypadkiem w bibliotece, gość był stosunkowo podobny do mojego ojca – też miał świra na punkcie Irlandii. Trochę mnie to bawiło, ale mieliśmy dużo wspólnych tematów, o dziwo nie tylko o Szmaragdowej Wyspie. Razem zapisaliśmy się też na kurs stepu irlandzkiego, jak się formalnie tenże taniec zwał. Szczerze to nawet fajny był, przystojny, z dobrego domu, rodzice go akceptowali… Nawet mieliśmy się zaręczać. Póki nie przyszedł do Chyżego Ghoula zobaczyć, jak biznes wygląda od środka. Mój muzyczny występ jakoś przeżył. Ale obsługiwania klientów już nie. Miał czelność mi zarzucić, że go zdradzam i flirtuję z innymi – a przepraszam, mam traktować klientów jak zło konieczne? Byłam po prostu miła! W efekcie wystraszył się mojego temperamentu i związek  rozpadł się z bardzo dużym hukiem. Może i nie wyszłaby z tego taka afera, gdybym uważnie nie studiowała jego mimiki i sylwetki - on dokładnie tak sądził! Jego niedoczekanie. Wyuczona za dzieciaka umiejętność obserwowania otoczenia i ludzi chyba uratowała mi tyłek. Razem z Fionanem „opijaliśmy” moje rozstanie przez kolejne dwa wieczory. Potem przyszły egzaminy na tajnych kompletach i nie miałam czasu na chlanie, choć na niezobowiązującą partyjkę pokera czas znalazł się zawsze.

Im bardziej natomiast zagłębiałam się w alchemię, tym bardziej widziałam jej związek z astronomią. Fazy księżyca, pory dnia, nawet pory roku i układ gwiazd, to wszystko miało jakiś wpływ na warzenie eliksirów. Więc z uporem maniaka prócz alchemii zaczęłam się uczyć także i podstaw astronomii. O dziwo całkiem ułatwiało to zrozumienie tych złożonych procesów rządzących wytwarzaniem eliksirów. Także wprawiałam się w ćwiczeniu siły woli, tak bardzo potrzebnej w tworzeniu eliksirów wszelkiej maści. Na fali ambicji skończyłam komplety z tytułem biegłej w magii powstania. W jaki sposób? Nie mam zielonego pojęcia. Serio. I nie mówię tu o tym, że nie przykładałam się do nauki, wręcz przeciwnie. Po prostu… Moment, w którym dostałam dyplom czy tam certyfikat był dla mnie po prostu szokiem. Zdałam. Skończyłam studia. Jestem biegłym alchemikiem. Taki szok zaliczyłam chyba tylko raz. Imprezę z okazji zrobiliśmy z Fionanem wspólnie – wszyscy nawaliliśmy się zdrowo, ja, brat, rodzice, dziadkowie, wujkowie i kto tam jeszcze się nawinął w rodzince. Tego wieczoru pub „Pod Chyżym Ghoulem” był zamknięty dla wszystkich, którzy nie byli rodziną. Upiorne bliźnięta – tytuł, którego dorobiliśmy się za dzieciaka – świętowały oficjalne zakończenie nauki. Wtedy też komuś wyrwało się, że szanowny nestor rodu, zwany po prostu Wujkiem Bobbym, ma zakaz wstępu do kasyn w całej Ameryce i w Monako. Patrząc na to, jak wujek grał, co widzieliśmy nie raz, Ameryka była zrozumiała. Ale MONAKO? Uczepiłam się tematu jak rzep, zresztą nie tylko ja. Więc żebym się odczepiła, bardzo szybko załatwiono mi licencję na wytwarzanie alkoholu, najwyraźniej kilka osób łudziło się, że jak zajmę się pracą, to sobie odpuszczę. Niedoczekanie.

Ale pracą się zajęłam. Początkowo pracownię alchemiczną urządziłam sobie w rodzinnej siedzibie, tak samo jak – nie bójmy się tego słowa – bimbrownię. Na eliksiry zawsze jest, był i będzie popyt, z alkoholem jednak solidnie zwątpiłam, czy dam radę. Można powiedzieć, że zaliczyłam totalnego doła, z którego wyciągnął mnie nieoceniony bliźniak. Trochę spanikowałam, jasne, że tak, ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Rozpoczęłam własny biznes, jednak starałam się zachować swojego rodzaju balans. Czas dla siebie też musiał być, nie mogłam pilnować tylko kociołka lub aparatury do destylacji. Nie zrezygnowałam też z bywania Ghoulu – raz w tygodniu występ, najczęściej w weekendy i w miarę chęci i dogadania się stawanie za barem. Choć nie ukrywajmy, z tym byciem barmanką bywało już teraz różnie.

Interes się rozkręcał na spokojnie. Zbudowałam swoją własną bazę stałych klientów, a zdobycie tych okazjonalnych też nie nastręczało trudności. Powoli wypracowałam swoją własną markę solidnego alchemika, na którym można polegać. Na jednej z imprez Kręgu poznałam kolejnego mężczyznę, w którym się zakochałam. Byłam już starsza, bardziej dojrzała. Zaczęliśmy planować wspólną przyszłość. Zaręczyny zaaprobowały obie nasze rodziny. Tak naprawdę byliśmy już tak blisko ślubu, że w ramach prezentu moja rodzina kupiła nam dom na Broken Alley, który dostosowali tak, że bez problemu mogłabym prowadzić tam swój biznes. Przenieśliśmy tam moją pracownię alchemiczną, przenieśliśmy „bimbrownię”, jak żartobliwie wszyscy nazywali moją aparaturę do wytwarzania alkoholu. Dlaczego żartobliwie? Bo aparatura do pędzenia alkoholu wcale nie jest duża i miesięcznie przy dobrych wiatrach wyjdzie z niej maksymalnie 15 butelek. Ot taka moja cegiełka do rodzinnego biznesu, a nie faktyczne źródło dochodu. Wszystko było na ostatniej prostej, ślub miał być za niecały miesiąc… Zerwał zaręczyny. Ot tak, po prostu, zerwał je i kompletnie zniknął. Bez wyjaśnień, bez odpowiedzi. Wiedziałam tylko, że dzień wcześniej rozmawiał z Fionanem, bo brat wspomniał mi, że musi do niego wpaść. I tyle. Narzeczony… były narzeczony zniknął, a mój bliźniak milczał. Wyciągnęłam z niego tylko tyle, że tak będzie lepiej. Lepiej? Dla kogo cholera lepiej?!

To nie było coś, po czym mogłam się pozbierać tak łatwo. I tak szybko. Jednak pomysł zostania w domu rodzinnym, kiedy na Broken Alley wszystko było już przygotowane i przeniesione… Nie chciałam też widzieć współczujących spojrzeń mamy. Zresztą ona i ojciec chyba też wiedzieli, o co chodziło, ale nikt nie puścił pary z ust. Przynajmniej nie do mnie. Nie da się ukryć, że się załamałam. To był skandal jak cholera, moje życie tak ładnie ułożone legło totalnie w gruzach. Naprawdę kochałam tego gościa. Niewiedza tylko mi dokładała. Wpadłam nawet w swoistego rodzaju letarg, nic mi się nie chciało. Poddźwignęły mnie dopiero słowa, że jak się nie ruszę, to stracę to, co udało mi się wypracować – moi klienci znajdą sobie innych dostawców. Pozwoliłam zagrać na swoim uporze, uległam i wróciłam do pracy. Tyle, że podróżowanie pomiędzy Deadberry a Broken Alley zaczęło robić się problematyczne. Dlatego pewnego pięknego wieczoru stanęłam przed rodzicami z nowiną, że przenoszę się do tamtego mieszkania. Jasne, było mnóstwo protestów, ale miałam swoje argumenty. Zaczęłam od najprostszego – podróże tam i z powrotem i trudności w kolejnym przenoszeniu moich pracowni. Przecież byłam w stanie utrzymać się sama, zarabiałam dobrze, nadal miałam procenty z pracy w Ghoulu i od występów. Wiedziałam jednak, że taka argumentacja to było za mało. Dalej poszedł więc argument o bezsensowności trzymania pustego domu, w którym nikt nie będzie mieszkał. Fionan przecież ze swoją żoną mieszkali przecież w zupełnie innym miejscu. I w końcu spojrzałam mojej mamie w oczy mówiąc, że jeśli nie pójdę na swoje, to przecież nigdy nie nauczę się być dobrą gospodynią domową i dobrą żoną. Po wielu dyskusjach i prośbach ulegli. Prywatna pracownia alchemiczna na obrzeżu Saint Fall stała się moim głównym źródłem dochodu, paradoksalnie to też pozwoliło mi się pozbierać po tych zerwanych zaręczynach.

Na tym etapie praktycznie przestałam już wierzyć w to, że kiedykolwiek znajdę sobie porządnego faceta. Nieporządnego nie chciałam, po co mi kolejne załamanie. Wiele znajomości ze szkolnych lat przetrwało, miałam oparcie w Fionanie i przyjaciołach. W którymś momencie moja szurnięta przyjaciółka nawet umówiła mnie na randkę w ciemno – a była jedną z osób, którym się po prostu nie odmawiało. Nie zaiskrzyło między mną a tym facetem, ale bawiłam się całkiem dobrze. Wróciłam do siebie. Ten trzeci pojawił się w moim życiu nagle i gwałtownie. W pierwszym momencie w ogóle nawet nie uważałam, że nada się na męża i to mojego. Ale znowu komuś udało się zdobyć moje serce z tym, że teraz mając własną pracownię, własny biznes i sporo planów byłam o wiele ostrożniejsza w przyznawaniu się do tego.

Zaręczyliśmy się, trochę pod przymusem rodziny, bo podobno było mi bardzo blisko do zostania starą panną. W sumie nadal uważam, że tak skończę, ale mniejsza. Nie wiem, jak wkradł się do mojego serca, ale jakoś to zrobił. Polubiłam jego towarzystwo. Obecność obok siebie. Poczucie humoru. Mogłabym tak wymieniać całkiem sporo. Te zaręczyny nie wyglądały tak źle, ale i tak zaczęłam się bać. Zwłaszcza po tym, co widziałam u jednej z moich kuzynek. Przed ślubem radosna dziewczyna, z własnym zdaniem, trochę zadziorna. Po ślubie? Brak własnego zdania, własnego życia, tylko mąż i dziecko. Przeraziło mnie to. Absolutnie nie zgadzam się skończyć tak samo. Nie zrezygnuję z mojej alchemii, z moich marzeń, z mojego baru. Nie mam problemu, by w te plany i marzenia włączyć męża i dzieci, ale nie ma opcji, żebym z nich zrezygnowała! Także z tego też powodu stoimy w impasie. Jesteśmy narzeczonymi od jakichś 4 lat, ale… cóż. Żadnemu z nas nie pali się do oficjalnej legalizacji. A teraz się jeszcze pokłóciliśmy. Wybornie, czyż nie? I jeszcze moja szanowna rodzinka, która przy każdej możliwej okazji truje mi tyłek o ślubie, żebyśmy jak najszybciej „sfinalizowali” nasze zaręczyny.


Ostatnio zmieniony przez Fiona Cavanagh dnia Nie Gru 01 2024, 17:04, w całości zmieniany 3 razy
Fiona Cavanagh
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : alchemiczka, barmanka i wokalistka
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Witaj w piekle!

W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.

I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

         
Sprawdzający: Charlotte Williamson
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Rozliczenie


Ekwipunek




Aktualizacje


11.11.24 Zakupy początkowe (+0 PD)
12.11.24 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
14.11.24 Osiągnięcie: Co do słowa (+10 PD)
21.11.24 Wydarzenie: Mistrz cytowania (+10 PD)
23.11.24 Surowce: maj - czerwiec
01.12.24 Darmowa karta zmiany
10.12.24 Zakupy (-30 PD)
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej