Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Salon Kanapa za duża jak na jedną osobę, przestrzeni dość, by urządzić tu plac zabaw przynajmniej dla dwójki kilkulatków. Kolekcja poduch i książek - wszak książki w tym mieszkaniu znajdują się absolutnie wszędzie - magazyny branżowe rzucone niedbale na ławę stolika kawowego, dekoracje na półkach wybrane trochę na chybił trafił, a jednak zaskakująco ze sobą współgrające. Serce mieszkania Franceski na pierwszy rzut oka wydaje się być jednym wielkim bałaganem - dopóki nie przyjrzeć mu się dokładniej, dostrzec pozornie nieistniejące zależności. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
14 — V — 1985 Trzydzieści dwie minuty, dwieście mililitrów krwi, ćwierć zawrotu głowy — Cripple Rock od Saint Fall oddzielała wstążka asfaltu i osiem okazji do utraty przytomności za kierownicą. Skup się, Williamson. Przygryzione wnętrze policzka wypełniało umysł świeżą dawką cierpienia, zupełnie jakby to, co dźwigał w ciele, nie było wystarczające — w głowie miał pełno bólu i ten ból posiadał swoją fakturę. Był sypki; jak opiłki, jak kaszka dla dzieci, jak wrażenie, że jeśli Barnaby nie poczuje w ustach krwi, rozsypie się po podwoziu własnego auta. Ten wieczór — mrok zapadający w Cripple Rock, huk sów zbyt dużych, by były zwykłymi przedstawicielami własnego gatunku i wreszcie zawodzenie niemowlęcia — zamienił się w horror klasy B (z minusem). Walka z pierzastymi przeciwnikami wykrwawiała szybko; rany szarpane, utrata krwi, zadrapania, dziabnięcia, ugryzienia, wyszarpane skrawki skóry, zmęczenie — koktajl bólu wciąganego przez rozpadającą się w ustach słomkę. Powinien wrócić do mieszkania i spróbować zasnąć, żeby rano odkryć, że pościel nasiąknęła połową zawartości żył; powinien złapać za słuchawkę i wykręcić odciśnięty na opuszkach palców numer, zaproszenie zaczynając od tęskniłaś? Powinien szybciej wchodzić po schodach, bo Francesca Paganini postanowiła mieszkać w najwyższej komnacie najwyższej wieży — tyle, że rycerz cuchnie śmiercią i zbroję ma we krwi. Cztery puknięcia później zamiast księżniczko, mówi— — Frankie — żadnego dobry wieczór — powinien popracować nad niezapowiedzianymi wizytami; nawyk gwardii wpełzł pod skórę głębiej od bólu, który był naczelnym usprawiedliwieniem w sprawie Williamson versus zakłócanie miru domowego panny Paganini. — Cześć. W innych okolicznościach powiedziałby: nie otwieraj drzwi po zmroku, świat to brzydkie miejsce, ktoś mógłby chcieć skrzywdzić Valerio, krzywdząc ciebie. W innych okolicznościach nie zmieniałby trasy powrotu z Cripple Rock; zamiast na Stare Miasto, skręcił do Little Poppy — reszta była historią, ciasnym miejscem parkingowym i adresem, który bezczynszowo żył na szybkim wybieraniu w myślach Williamsona, ilekroć ilość krwi przekraczała dopuszczalną — nawet jak na niego — normę. — Przeszkadzam? Minęła dwudziesta druga i noc nad Saint Fall przybrała kolor rozlanego atramentu; Francesca powinna spać, uczyć się albo robić to, co każda dwudziestotrzyletnia kobieta w tym przeklętym mieście — wachlarz możliwości był szeroki i zawierał wiele słów na r; randkować, rżnąć, rzeżuchę siać. Stan, w którym Frankie otworzyła drzwi, przekreślał przynajmniej jeden scenariusz — gdyby Williamson miał sumienie, właśnie zniknęłaby z niego plama jednego poczucia winy. — Powinienem zadzwonić, ale— Tłumaczenia bywają zbędne, gdy niezapowiedziany gość trzyma za futrynę drzwi trochę zbyt kurczowo — tłumaczenia nie są konieczne, kiedy ten sam gość cuchnie krwią na pół mili i ma na sobie kurtkę, która czasy świetności zostawiła za sobą. Poszarpane rękawy odsłaniały rany; zadrapanie na policzku przestało broczyć jakiś czas temu, ale szrama była bordowa, zakrzepła i przypominała różaniec z czerwonych koralików (więc powinien aresztować samego siebie za wiarołomność; dostałby bonus za wyniki czy degradację?). Tłumaczenia to zbędna afera, kiedy Barnaby Williamson puka do twoich drzwi i odtwarza tym schemat niepisanej umowy; Francesca nigdy nie pytała, co zrobił tym razem, on nigdy nie tłumaczył — dzięki temu mogli współpracować w ciszy i za porozumieniem stron. — Sytuacja awaryjna. Masz czas? W dziewięćdziesięciu pięciu procentach bólu leczył się sam; w czterech — od dwóch lat; robił się stary — szukał medycznego wsparcia Frankie. W jednym procencie po prostu zasypiał ze świadomością, że może się nie obudzić. Ta noc to cztery procent; niespełna dwie doby do Czarnej Mszy i świadomość, że musi być gotowy, by na niej zacząć krwawić znowu. Frankie, fabularne obrażenia Barnaby'ego to: —20 powierzchownych oraz —80 wewnętrznych, na dodatek utrata krwi i idące za tym obniżone tętno, osłabienie, zawroty głowy. Miłego leczenia! |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Z szeregu możliwości na r tę, którą Frankie wybierała najczęściej, niemal każdego wieczoru, którego nie spędzała na dyżurze, było czytanie. Ani na r, ani – zdaniem wielu mężczyzn – z katalogu aktywności odpowiednich dla młodych dziewcząt. Krótka piżama z nadrukiem lekko tylko zezowatej lamy na koszulce; półlitrowy kubek aromatycznych ziół doprawionych skórką pomarańczy; A Rose in Winter Woodiwiss w dłoniach, przeczytany może do połowy; głęboki fotel, miękki koc niedbale narzucony na uda. I Barnaby. Zwykle – często – ją uprzedzał. Sprawdzał, czy była w domu, a nie na dyżurze (to tylko dwa miejsca, w których mogłaby być); dawał jej czas, by się ubrała (przyjmowanie gości w piżamie nie było czymś, co Frankie z ochotą by praktykowała); pokrótce mówił, z czym przyjdzie jej się mierzyć (ostatni moment, gdy mogła odesłać go jeszcze do szpitala, jeśli sądziłaby, że sobie nie poradzi). Gdy przyjeżdżał, często – zwykle – nazywał ją księżniczką, żartował z nią w sposób, który, o dziwo, już jakiś czas temu przestał ją krępować, a potem pozwalał jej robić swoje, czasem tylko dopytując o wyjaśnienia. Ona z kolei nigdy nie pytała o nic, bo tak przecież dla wszystkich było lepiej. Mieli dosyć dobrze wypracowany sposób działania, tak sądziła. Tylko, że teraz Bernie stał na jej progu (gdzie stał to naprawdę dużo powiedziane jak na to, że chwiał się w progu), blady (jak papier albo kreda, albo może świeżo spadły śnieg) i zalany krwią (raczej własną niż czyjąć; od rozlewania czyjejś Barnaby raczej nie byłby na granicy omdlenia) – i Frankie szybko zrozumiała, że cokolwiek by nie ustalili, w którymś komencie wszelkie podjęte decyzje, wszystkie zawarte umowy przestaną mieć znaczenie. Tak jak teraz, gdy nagle nie miało znaczenia, że nie zadzwonił, i że ona sama wciąż była w piżamie. Przeszkadzam? - Tak – odparła bez wahania i choć Williamson jeszcze coś mówił, zbierał jakieś słowa, Frankie niespecjalnie go już słuchała. Wzrok ślizgał się jej po nim od góry do dołu i, w innych okolicznościach, może speszyłaby się własną śmiałością. Teraz jednak widziała krew zamiast nagiej skóry, zwracała uwagę na wklęsłości rozdartego ciała raczej niż wypukłości mięśni. Patrzyła na niego dokładnie tak śmiało, jak powinna, biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację. Masz czas? - Nie – odpowiedziała bez wahania, jednocześnie wciągając mężczyznę do środka, zamykając za nim drzwi zanim któraś z wścibskich sąsiadek zdążyłaby się zainteresować bandytą na jej progu. Bo przecież nie Gwardzistą, w to nikt by nie uwierzył. Zaprowadziła go do salonu, usadziła na kanapie, tylko przez moment zastanawiając się, czy nie warto byłoby położyć na niej jakiejś kapy – czegoś, co wchłonęłoby całą tę krew i, przy odrobinie szczęścia, także smród śmierci oraz lęku samej Franceski. Nie położyła, bo w gruncie rzeczy to, czy ubrudzą jej kanapę, nie miało większego znaczenia. Nie miało żadnego znaczenia. Priorytety Frankie rzadko kiedy obejmowały troskę o meble. - Musisz się rozebrać – rzuciła. – Obiecuję, że nic nie powiem Valerio – dodała, nieudolny żart na ukrycie własnych obaw. Frankie była dobrym medykiem, zwykle wiedziała, co robi, umiała ukoić ból – i zszargane nerwy. Sama jednak często się bała. Lęk jej nie paraliżował, ale był, przyczajony gdzieś w ukryciu, gotowy wyleźć na wierzch w pierwszej chwili, gdy adrenalina wypali się w jej żyłach, gdy znów będzie mogła być bezradna i zagubiona. Sięgnęła ku jego koszuli, ostrożnie rozpinając te guziki, które jeszcze się trzymały. Mogłaby ją rozciąć, w apteczce miała przecież nożyczki do ubrań. Nie pomyślała o tym, nie od razu. Teraz, gdy lekko tylko drżącymi dłońmi delikatnie zsuwała materiał z Barnaby’ego, głupio byłoby wstać i po nie pójść. Frankie była dobrym medykiem, ale wciąż przecież jeszcze bardzo młodym. Popełniała błędy – tym więcej, im bliższą sobie osobą się opiekowała. - Wiesz, że to wbrew wszelkim zasadom – mówiła dokładnie tak samo, jak zwykła mówić przy przynajmniej co drugiej wizycie Berniego. – Powinieneś być w szpitalu, a ja nie powinnam się w ogóle do ciebie dotykać. Za bardzo cię lubię, nie jestem bezstronna, mogę nie myśleć jasno i... – paplała bez sensu, jak zwykle, pustą gadaniną zapełniając ciszę. Nie mogła pracować w ciszy. Za dużo wtedy myślała. - Mów do mnie – prosiła więc potem, też tak samo jak zawsze. – Dlaczego nie zadzwoniłeś wcześniej? Wsiadłeś w takim stanie za kółko? A gdybyś zasłabł? Mogłeś zasłabnąć, Williamson. Naprawdę mogłeś, jesteś podziurawiony jak... – garść wyrzutów, które wcale nie były wyrzutami. Zsuniętą z ramion mężczyzny koszulę – nie zasługiwała już specjalnie na to miano – rzuciła na podłogę za siebie. - Połóż się – poleciła, gotowa mu w tym pomóc. To, że przyjechał do niej, wspiął się po schodach, że wciąż mógł mówić – to nie sprawiało, że martwiła, troszczyła się mniej. - Nie śmiej mi tu zasnąć. Nie możesz zasnąć, słyszysz? – marudziła. Klęknęła przy kanapie, wśród plam krwi na piersi mężczyzny prędko odnalazła źródło czerwieni. - Fascia – wymamrotała nad jednym z nich. A potem drugi i trzeci, opuszkami palców muskając pobladłą skórę mężczyzny. Z leczeniem krwawień było jak z naprawianiem jakichkolwiek innych przecieków – najpierw zatkaj dziurę, by nie pogarszać sytuacji, a potem martw się dalej. - Bernie, musisz mówić – przypomniała chwilę potem cicho, patrząc, jak magia spływająca jej z palców powoli zasklepia rozdarcie ciała. Jedno rozdarcie. Jedno z tak wielu. Wolała o tym na razie nie myśleć. Fascia | Próg: 40 | Udane k100 + 15 (m. anatomiczna) = 58 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Gdyby narracja wymknęła się poza furtkę ograniczeń i Saint Fall zamieniło się w świat, w którym odczytanie czyichś myśli było możliwe (nie było? Williamson, znajdź rytuał), panna Paganini z błędu wyprowadzona zostałaby tyleż szybko, co dobitnie; czytanie może i nie zaczynało się na r, ale istniał synonim tego słowa, który — w celach udowodnienia racji, a tę Barnaby próbował udowodnić zawsze — doskonale wpisywał się w teorię późnowieczornych aktywności. R—ektura. Z rozrywek na r została im tylko retoryka rozbieżności; ten wieczór różnił się od pięciu (sześciu? Siedmiu?) innych wstępem i rozwinięciem — zakończenie nadal pozostawało otwarte i napisane na pięciolinii monosylab. Tak. Nie. Tak czy nie? Francesca w drzwiach była domową wersją samej siebie; pidżama, włosy w nieładzie, zaskoczenie wizytą i nagły błysk w spojrzeniu, którego Williamson nie musiał analizować — skupienie i zadaniowość zawsze nosiły w sobie tę samą iskrę; nieistotne, w jakim kolorze tęczówek aktualnie tańczyły. Z gospodyni w rolę ratownika — czegokolwiek nie dopatrzyła się w opartym o framugę ciele, rokowania musiały być złe. Ktoś inny na miejscu Williamsona pomyślałby ups? — ktoś, nad kogo łbem nie wisiał ciężar obowiązków, zamiast do Little Poppy, skręciłby na stanówce do szpitala. Ktoś — mniej wytrwały na ból, nieprzepadający za metalicznym smrodem krwi — nie położyłby własnego życia na szali tak — nie — może. — Sprzeczne informacje — wzruszenie ramion — nawyk, który właśnie otworzył świeżo zasklepioną ranę na karku — było preludium do nagłego pociągnięcia przez próg; Williamson niekrwawiący zdążyłby sparować chwyt. Williamson obecnie wszystko mi jedno ospale oddał kierownicę w dłonie Frankie — ta włączyła piąty bieg i z roli zaskoczenia wpadła prosto w pułapkę powołania. Nie ma za co. Kanapa w salonie okazała się dokładnie taka, jak przy okazji ostatnich odwiedzin — tamte, zgodnie z niepisanym cyrografem współpracy, były zapowiedziane, uprzedzone i ze zdecydowanie mniejszą ilością krwi na ciele (za to dwoma świeżymi poparzeniami). Rozkaz — musisz; jeśli na usta w odpowiedzi wpełzł grymas, był odruchem, który łatwo zrzucić na karb bólu — rozbierania poderwał dłonie do rękawów kurtki. Najpierw lewy, potem prawy, oba zsuwane mocnymi szarpnięciami kogoś, kto w przeciągu ostatniego półrocza stracił więcej okryć wierzchnich niż krwi — co, biorąc pod uwagę obecny stan rzeczy, było dziwacznym osiągnięciem. — Doceniam — słowa stłumione skupieniem; po ostrożnym przewieszeniu kurtki przez oparcie kanapy, Williamson nie zdążył sięgnąć do guzików koszuli — włoska krew Frankie nie tolerowała opieszałości, za to sprawnie pozbawiała mężczyzn ubrań. Rozpinanie, rozbieranie, roznegliżowanie; widzisz, panno Paganini? Tyle późnowieczornych czynności na r. — Mamy ostatnio— Ah zamiast dokończenia; ah w odpowiedzi na pociągnięcie za zakrzepły na ramieniu materiał — świeża dawka bólu zaskakiwała, ale nie paraliżowała. — Ciche dni. Wkrótce miną dwa tygodnie; niedługo będą musieli dzielić przestrzeń powietrzną i przy odrobinie szczęścia Valerio nie spróbuje wypchnąć Williamsona z samolotu kilka tysięcy stóp nad ziemią. Monako to odległa przyszłość, do której trzeba dożyć — paradoksalnie, w tym pomóc miał mu inny Paganini. — Frankie — schemat odtwarzany za każdym razem; ona pouczała go o konieczności odwiedzin szpitala, on odpowiadał coś w stylu— — Przykuliby mnie do łóżka, żeby rano stwierdzić, że nic mi nie dolega, mam pić dużo wody i pod żadnym pozorem nie znieczulać się burbonem. Bzdura — czym innym powinien? Poszarpana koszula wylądowała na podłodze, poszarpany Barnaby z głową na poduszce — Frankie mówiła dużo i oczekiwała tego samego, ale istniała na tym świecie tylko garść okoliczności, która mogła zmusić tego konkretnego Williamsona do nadmiaru słów; krwawienie na czyjąś kanapę nie było jedną z nich. Mimo wszystko — zasłużyła. Na krótkie wytłumaczenie, na zapewnienie, że trzeba znacznie więcej niż kilka dziwacznych sów, żeby go powalić; na współpracę, dzięki której będzie mogła skupić się na zadaniu. — Byłem w Cripple Rock. Niewiele tam budek telefonicznych — pół—kłamstwo, ćwierć—prawda; byłem na misji Gwardii, znaleźliśmy niemowlaka, jego uleczyłem, na siebie zabrakło czasu. Frankie nie miała podobnych problemów — magia anatomiczna słuchała jej częściej, niż jego; może dlatego preferował ją, zamiast szpitala? Z każdego cierpienia mógł wyciągnąć świeżą porcję wiedzy. — Nie zasypiać. To potrafię — słowa stłumione położeniem — horyzontalnie do świata wszystko brzmi trochę ciszej; szczególnie, gdy odbiorca klęczy obok i domaga się słów w sytuacji, kiedy mówienie spada z podium priorytetów. Musisz mówić. Muszę? — Znasz umowę — on też znał, co nie przeszkodziło w zapukaniu do drzwi bez zapowiedzi. — Opowiedz, co robisz, a ja będę pytać. Z bólu płyną najcenniejsze lekcje; ktokolwiek to wyfilozofował, niech w dupę sobie wsadzi takie przypowieści. — Fascia na krwawienie. Co dalej? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Upomnienia te same co zawsze, kontrargumenty te same co zawsze. Toczyli tę rozmowę za każdym razem i będą toczyć jeszcze pewnie kilka, kilkanaście kolejnych razy – zależnie jak często Barnaby będzie za nią tęsknił. Tak to nazywała, że Williamson tęsknił, bo to było lepsze niż Bernie znowu dostał w mordę; znowu wykrwawia się w imię jakichś celów, jakichś ideałów, jakichś motywacji; znowu za bardzo mi ufa; znowu mam okazję potknąć się, popełnić błąd, po którym Berniego już nie będzie. Kazała mu mówić, ale jej pozycja nie była dość silna, by faktycznie cokolwiek na nim wymóc. Najwyraźniej trzymanie w dłoniach jego zdrowia – zdrowia, nie życia, bo jakby myślała o życiu to ręce drżałyby jej za bardzo, akcent stawiałaby nie na tę sylabę zaklęcia – nie było wystarczającą kartą przetargową, najwyraźniej wciąż musiała starać się bardziej. Znasz umowę. Rzeczywiście – znała, choć nie przypominała sobie, kiedy dokładnie ją zawarli. Chyba na samym początku. Chyba wtedy, gdy Bernie odmówił jej przyjemności rozmowy po raz pierwszy – wtedy, gdy łaskawie zgodził się na handel, nie na bezproduktywną konwersację. W jakimś sensie to rozumiała. - Fascia na krwawienie – zgodziła się. Krwawienie, które ustawało – niezbyt szybko, ale ustawało, i to w zasadzie było jedynym, co miało znaczenie. - Sanacruore – wymruczała nad świeżo zasklepionym ciałem. Nie uprzedzała, że zaboli. Nie uprzedzała, że przez chwilę będzie gorzej niż było. Nie sądziła, by to cokolwiek zmieniało. - Sanacruore na odkażanie – kontynuowała. – Ale nie na otwarte rany, dopiero jak przynajmniej częściowo je zamkniesz. Umowa – zawarta nie tylko po to, by było łatwiej Barnaby’emu, ale też żeby łatwiej było jej. Musiała mówić. Musiała układać w głowie własne myśli. Nauka półprzytomnego Williamsona była metodą na uspokojenie dobrą jak każda inna. Albo lepszą, bo przynajmniej nie musiała pół godziny później biec do łazienki, jak po kubku melisy. - Spirituspuritas Magnus – wyszeptała, odruchowo gładząc czule okaleczony tors Berniego. W duchu układała plany na później. Zmycie krwi. Koc, by go ogrzać. Herbata, w tym samym celu. Kolacja, jeśli będzie w stanie ją zjeść. Walka o to, by został, a nie znowu siadał za kółko. Walka, której wygranej wcale nie była pewna. - Spirituspuritas Magnus, żeby naprawić to, czego nie widać – wytłumaczyła spokojnie. Odetchnęła głęboko. Jeszcze jedno, drżąca dłoń zaciśnięta nieco mocniej na odsłoniętym boku mężczyzny. - Sanaossa Magnus – rzuciła półgłosem, ale właśnie wtedy za oknem rozległo się chrapliwe, krucze krakanie i głos Frankie zadrżał, serce potknęło się przy drugiej, może trzeciej sylabie, zepsutej zdradliwą chrypą. - Sanaossa Magnus, żeby uleczyć to, co na wierzchu – wymamrotała wyjaśnienia, bo choć zaklęcie nie wyszło, jego zastosowanie pozostawało niezmiennie prawdziwe, a determinacja Frankie nie pozwalała jej się poddać. Za chwilę spróbuje jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Tyle, ile będzie trzeba. Barnaby jej ufał. Nie oglądała się na okno nawet wtedy, gdy ptasi dziób z głuchym stukotem otarł się o szybę. Nie patrzyła, gdy ze zwierzęcego gardła wydarł się kolejny ostrzegawczy krzyk. Nie patrzyła, ale policzki pobladły jej, a dłoń spoczywająca na okrwawionej skórze Berniego na krótką chwilę zacisnęła się w pięść. - Jeszcze raz – rzucila głosem drżącym w napięciu. – Spróbuję jeszcze raz – zapewniła, choć nie sądziła, by Williamson robił jej wyrzuty. Nigdy nie robił, znosząc jej niepowodzenia znacznie lepiej niż znosiła je ona sama. Sanacruore | Próg: 20 | Udane k100 (rzut #1) + 15 (m. anatomiczna) = 88 Spirituspuritas Magnus | Próg: 65| Udane | +40 W k100 (rzut #2) + 15 (m. anatomiczna) = 100 Sanaossa Magnus | Próg: 65 | Nieudane k100 (rzut #3) + 15 (m. anatomiczna) = 24 Kruki w prezencie od paskudnej oszukistki. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Ilość wyrzutów — szacowana na dokładnie zero; Williamson, brudząc krwią uroczą poduszkę w haft przypominający ravioli, nie był w pozycji do zarzucania gospodyni pretensjami — rekompensowana ilością posłuszeństwa. Wiedział, kiedy zaciskać zęby i trzymać słowa w sobie — przyswajał to od dziecka; wiedział, kiedy mówić i że mówienie wiele nigdy nie plasowało się na szczycie prywatnych priorytetów. Wiedział, że kolejnym razem (bo wiedział, że będzie kolejny raz) zadzwoni wcześniej — Francesca zdąży się przebrać i oswoić z myślą, że za kilka chwil na progu mieszkania znów zawita metr osiemdziesiąt—coś mięśni, tkanki, wymownego milczenia, zakrwawionych kołnierzyków koszulek i skupiania się na wszystkim, tylko nie własnym bólu. Nie ufał Frankie bezgranicznie; wystarczało, że niekiedy ufał jej bardziej niż sobie. Magia anatomiczna — nietypowe objawienie w familii Paganini; Valerio preferował zaklęcia, które wysadzają ludziom głowy, a nie próbują je leczyć — przychodziła jej z widoczną lekkością; za kilka miesięcy wytężonej rezydentury osiągnie zaawansowany poziom. Za dwa lata pościgu za doskonałością może sięgnie po eksperta; Williamson wierzył, że po czwartym złamaniu nosa odblokował zmysł wyczuwania w innych magicznego potencjału. — Jesteś zdenerwowana — zaklęcia za zaklęciami — zaczekał, aż sanacruore przyniesie oczekiwany efekt, zanim ciche słowa zakłóciły skupienie Frankie. Ona uczyła jego, on ją; za zaklęcia, których brzmienie znał, odpłacał się w walucie zakłóceń. W terenie niewiele będzie leżeć spokojnie; przy odrobinie szczęścia nikt nie spróbuje odgryźć jej dłoni, którą próbowała zasklepiać rany. — Po pierwsze, na mnie, ale też— Drżąca dłoń na obojczyku zdradzała to, co próbował ukryć głęboki wdech; po dotyku na torsie została tylko fantomowa obecność — umysł każde naruszenie bliskości katalogował w folderach skupienia na zadaniu. Frankie robiła dokładnie to, o co prosił; leczyła. Ból znikał, nadchodziły za to słowa — spojrzenie, uniesione znad zaciśniętych na skórze palców, obserwowało pozorny spokój na twarzy zbyt młodej, żeby musiała mierzyć się z taką ilością krwi; to Paganini było myślą, którą tłumaczył samego siebie, urodziła się z krwią na dłoniach. (A to w Kręgu nie?) — Stres to naturalna reakcja. Próbowałaś używać Silentiumvitae przed akcją? — co na to etyka lekarska i czy ktokolwiek na magicznym oddziale szpitala przejmował się xanaxem z pentakla? Frankie może za moment uznać, że to oszustwo; Williamson odpowie na to, że kiedy w grę wchodzi życie — własne, cudze — każda sztuczka to sposób na przetrwanie, nie nagięcie zasad, według których nie grał absolutnie nikt. Ciche zaklęcie — to ostatnie, przeklęte; nie wyszło mu od ponad miesiąca i Frankie najwyraźniej też miała ten problem — zlało się ze stuknięciem w szybę. Barnaby sprawiał wrażenie kogoś, kto nie zwrócił na nie uwagi; krótka gra pozorów na potrzeby własnej próby. — Sanaossa magnus — opuszek wskazującego palca stuknął w obojczyk i bez zaskoczenia odkrył, że na tym magia anatomiczna dobiegła końca — zamiast ulgi, nadeszło kolejne stuknięcie w okno i ptasie skrzeknięcie chwilę po. Twarz Frankie przebyła kilka etapów pozornej obojętności; to, czego nie była w stanie ukryć, zaczynało się i kończyło na pobladłych policzkach. Drżenie w głosie przelało kieliszek goryczy — Williamson potrafił być cierpliwy; pechowo dla ptaszyska za oknem, trzy godziny temu inny gatunek pierzastych skurwysynów doprowadził go do tego stanu. Francesca chciała próbować znowu — zaciśnięta w pięść dłoń kumulowała magię, by sekundę później paść ofiarą większej; szorstkie palce oplotły nadgarstek panny Paganini, lekkim uściskiem sugerując to, co zalęgło się w utkwionym w oczach Frankie spojrzeniu. — Przyznasz się czy mam sprawdzić sam? sanaossa magnus | próg 65 | 46 (k100) + 5 = 51, dołączam do parady |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Jesteś zdenerwowana. Sapnęła cicho. Tak bardzo było widać? Och, naiwna – oczywiście, że było. Zauważyłby każdy, kto nawet niespecjalnie by ją znał – a Bernie przecież znał. Może jeszcze nie na wskroś, może nie dość dobrze, by swobodnie nazywała go przyjacielem, ale – znał. Wystarczająco, by rozpoznawać jej humory – i aż nadto, by widzieć, w którym momencie nerwy wymykały jej się spod kontroli. I mówił. Mówił, mówił, mówił, wcinając się między jej zaklęcia. Z drugiej strony, przecież dokładnie tego od niego chciała. Tego żądała jeszcze parę minut temu. Nie miała teraz prawa grymasić. - Nie na ciebie – zaprotestowała teraz jednak gwałtownie. – Przez ciebie. To różnica. – Semantyka, ale dla Frankie – dość istotna. Bo to nie tak, że była zła na Williamsona. To nie tak, że w ogóle była zła. Martwiła się. Bała się. Ale nie była zła. Na sugestię zaklęć, którymi miałaby sobie pomóc, zmarszczyła brwi lekko. - Nie – przyznała z ociąganiem. – Nie panikuję. – Czasami trochę panikowała. – Poza tym, muszę umieć sobie radzić, Bernie. Bez czarów. Nie mogę całe życie jechać na czarach. – Mogłaby. W zasadzie by mogła. Czemu nie? Może dlatego, że gdyby tak robiła, sama dla siebie byłaby słabą. Była Paganini. Stać ją było na więcej. Sapnęła cicho, gdy Williamson ponowił zaklęcie – to samo, które jej nie wyszło. Jego próba była szpilką wbitą – celowo czy nie – w ambicję Frankie. Nie powinien musieć tego robić. Nie powinien nawet próbować leczyć się sam, nie po to przecież do niej przychodził. To, że czar mu nie wyszedł, było tylko marną pociechą, tylko częściowym przyklepaniem nastroszonych kolców Paganini. - Spróbuję jeszcze raz – powtórzyła z uporem – i nie spróbowała, jeszcze nie, bo gdy zbierała magię, Barnaby jednym gestem przekazał znacznie więcej, niż mógłby słowami. Wstępnie zgromadzona moc rozwiała się jak pył na wietrze. Zaklęcia musiały zaczekać. Z sapnięciem rezygnacji opadła na tyłek na dywan, rozprostowując nogi zdrętwiałe lekko od zbyt długiego klęczenia. Nie wyrywała ręki z uścisku Williamsona, ale spojrzeniem umknęła gdy tylko była w stanie. Nie zrobiła nic złego, ale trochę tak się czuła. - To nic takiego – wyburczała wymijająco pod nosem, doskonale wiedząc, że to nie wystarczy. Że, jeśli chciała utrzymać Berniego w miejscu, tu, na tej kanapie, tak długo aż nie będzie stanowił zagrożenia ani dla własnego zdrowia, ani dla nikogo, kogo mógłby przypadkiem rozjechać, tracąc przytomność za kółkiem – musiała powiedzieć wszystko. Wszystko. Paskudny szantaż, bo który nawet nie musiał specjalnie sięgać. - Te kruki. To klątwa. Złe słowo. Rytuał. Nazywaj to jak chcesz. – Potarła dłonią czoło i skrzywiła się gorzko. – Tydzień temu spotkałam cygankę. Wieszczkę. Paskudna baba, zaczepiła mnie na skwerku i biadoliła coś o rychłej zgubie. A potem chciała pieniędzy. Nie zapłaciłam, bo to... Ona... – Odetchnęła głęboko. – Sądziłam, że to oszustka, jedna z tych, jakich wiele – mruknęła. Wyjaśnienia, że kobieta oszustką chyba nie była, były zbędne. - To nic takiego – powtórzyła bez przekonania. – Po prostu ptaki. Podążają za mną wszędzie. Obsiadają kamienicę. Czekają pod szpitalem. I drą się, mówią o... – sapnęła cicho. – Nie wiem, o czym mówią. Ale pewnie o niczym dobrym. – Zacisnęła zęby. Nie wspomniała o liściku, który dostała tego samego dnia, w którym spotkała wieszczkę i w którym pojawiły się kruki. Nie powiedziała o popiele. Boję się, Bernie. Tak strasznie się boję – to też niespecjalnie chciało jej przejść przez gardło. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Lekkie drgnięcie w ramach pytania — uniesiona brew musiała zastąpić pozbawione słów przeze mnie? i wróciła w stan spoczynku, zanim świeża porcja dźwięków zakłóciła krótki etap milczenia. Nomenklatura podobno ma znaczenie; Williamson wygodnie uznał, że nie w momencie, w którym zastanawiasz się, kiedy wysłać do Frankie ekipę od czyszczenia tapicerek. — Magia to nie oszustwo — cisza nie mogła trwać wiecznie — nie, kiedy panna Paganini uznała, że szczypta zaklęć będzie złamaniem nieistniejącego prawa i naruszeniem kręgosłupa moralnego (czego?) magii. — To dar, z którego powinniśmy korzystać. Rozsądnie, ale wciąż — korzystać. Czym osamotnione subsidio miało różnić się od składania samego siebie na nowo czarami przyspieszającymi gojenie ran, które w niemagicznych okolicznościach potrzebowałyby tygodni na zniknięcie? Frankie miała prawo wierzyć, w co zechce; dziejową sprawiedliwość, jednorożce w Rezerwacie albo to, że po dwóch dobach bez snu i w perspektywie odpowiedzialności za cudze życie, nie zdecyduje się wypić eliksiru, który przez dwanaście godzin będzie pobudzał ją do działania i zminimalizuje perspektywę śmiertelnego błędu do minimum. Młodość ma swoje prawa, a najboleśniejsze lekcje to te, których krew nie schodzi z dłoni nawet lata po pierwszej, inicjującej pomyłce. Williamson nie zamierzał wchodzić pomiędzy Frankie i życie — bracia spędzili lata na budowaniu wokół niej szklanej bańki; ani Valerio, ani Elio nie chcieli pogodzić się z myślą, że ta wkrótce pęknie i pokaleczy uwięzioną w środku. Nie powinien ich oceniać — gdzie był, kiedy pękająca bańka skaleczyła Charlotte? Prawdopodobnie na czyjejś kanapie; zalany w sztok, zmęczony do granic wytrzymałości, pozbawiony świadomości przez rytuał własnego wykonania albo zbyt skupiony na próbie stworzenia własnego życia ze strzępków tego, co nazywał normalnością, żeby dostrzec oczywiste znaki. Po latach nie było czego naprawiać — może nigdy nie było? Każdy Williamson przychodził na świat z zasady zepsuty; wszystko, co działo się potem, było pogłębieniem degradacji. Dlatego cichy pomruk Frankie — to nic takiego — nie brzmi przekonująco; Barnaby zbyt często wmawiał go innym. To nic takiego, jest jak jest, będzie dobrze; nigdy nie był pewien, kogo oszukuje. Siebie czy innych? Francesca nie oszukała nikogo — utkwione w niej spojrzenie nigdzie się nie wybierało; zaciśnięte wokół dłoni palce ani myślały poluźnić krat zasadki. Im dłużej mówiła, tym głębsza zmarszczka jego między brwiami — po przebrzmieniu ostatniej sylaby Rów Mariański przemieścił się z dna oceanu i zakradł nad zmęczony życiem nos Williamsona. Po kolei. — Rytuały mają to do siebie, że można je złamać. Klątwą by się zmartwił; rytuał brzmiał na wyzwanie, które właśnie rozkładali na czynniki pierwsze w akompaniamencie stuknięć o szybę. — Skoro podążają tam, gdzie ty, rzuciła inkantację na ciebie. Sprawdzałaś? — świeża lekcja dla Frankie Paganini — zadzieranie z wróżbitami nigdy nie kończy się szczęśliwie; o tym Williamson przekonał się na własnej skórze dwa lata temu. Poluźnione palce wypuściły z uścisku dłoń — zanim Francesca zdążyła zareagować, Barnaby zmienił pozycję z horyzontalności prosto w wertykalność. Coś zabolało w środku, coś szarpnęło za mięśnie, które przypomniały sobie o własnym zmęczeniu — zaciśnięte zęby stłamsiły odruch głuchego stęknięcia, kiedy Williamson zaparł się pięściami o kanapę; wstawanie zwykle było prostsze. — Kruki cuchną magią natury, więc to najprawdopodobniejszy traf. Nie przepadam za tą dziedziną — niedopowiedzenie — ale znam kogoś, kto mógłby zidentyfikować rytuał po samym opisie. Bez rozpoznania dokładnego typu i nazwy, nie będzie można go złamać. Cichy wydech na sekundę przed dźwignięciem ciała w górę — świat zawirował i przez krótki moment na dywanie siedziały dwie Frankie; Williamson, dla pewności, zmarszczył brwi na obie. — Kurze jajko. Albo doszczętnie go pojebało, albo planował jajecznicę; bez względu na pobudki, krok w kierunku kuchni jasno określił cel wędrówki i orientację w terenie mieszkania. Z każdym ruchem nabierał rozpędu i zachwiał się tylko raz, w progu; zderzenie ramieniem z framugą nie mogło uszkodzić tego, co już uszkodzone. — Potrzyj nim ręce, szyję i jak najwięcej nagiej skóry. A potem— Jajko musiała wyjąć sama; Williamson nie miał gwarancji, że nie wisi nad nim żaden rytuał — gdyby dotknął skorupki, eksperyment byłby sfałszowany. Jedna z otworzonych na oścież szafek była złotym trafem; pół póki miseczek, wybrał pierwszą z brzegu. — Wbij tu. Czarne żółtko potwierdzi obecność rytuału. Im ciemniejsze, tym mocniejszy. Zupełnie jak z piwem; Frankie, masz w lodówce? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Frankie miała prawo i Frankie wierzyła – w bardzo dużo rzeczy, które były niczym innym jak kolorowymi bajkami w strasznie szaroburym świecie. Wierzyła w nie wtedy, lata temu, gdy z pełnym przekonaniem pytała Valerio, czy aby na pewno nie mogą przestać robić tych wszystkich rzeczy. Wierzyła później, gdy ideały w niej wprawdzie trochę zbladły, nie dość jednak, by nie przypominać o sobie co jakiś czas; osiadać na języku goryczą, którą czuć mogła tylko chowana pod kloszem księżniczka. Wierzyła wreszcie i teraz, choć przecież miała już dość okazji, by przestać. Barnaby za to nie wierzył jej za grosz. Zmarszczyła brwi, gdy zaczął mówić – co w jakiś sposób było zabawne, ot, komiczne odbicie lustrzane grymasu Williamsona. Zmarszczyła też nosek, jakby sam fakt, że Barnaby coś jej tłumaczył trochę jej śmierdział, a już na pewno zupełnie nie pasował do okoliczności. To nie on powinien cokolwiek tłumaczyć. Fakt, prosiła go, żeby coś mówił, ale to przecież tylko po to, żeby nie zasnął, żeby... - Barnaby, to nie... – próbowała się wciąć. Niewiele jej z tego przyszło. Barnaby mówił. Barnaby pytał. - Nie, ja... Co ty robisz? – sapnęła, gdy mężczyzna, nie prosząc o zgodę, podniósł się i tylko z napięcia jego mięśni mogła domyślić się, że boli. Że boli pewnie w wielu miejscach, że ciało zapiera się przeciwko czemukolwiek, ale Williamson jest – wiadomo – zbyt uparty, żeby dyskutować z czymś tak błachym jak rozerwane mięśnie, obita wątroba, może połamane żebra. Zbyt uparty też, żeby słuchać protestów Frankie – albo przynajmniej, by w jakikolwiek sposób na nie reagować. Paganini wypuściła powietrze z sykiem. No dobrze. Dobrze. - Bernie – Zdrobnienie, które nawet nie było faktycznym zdrobnieniem jego imienia. Frankie użyła je jednak raz i wychodziło na to, że nie potrafiła się z nim rozstać. – Może to tylko przypadek – zaoponowała bez przekonania, za to z przeogromnym ładunkiem naiwności. – One mogą przecież jeszcze... To znaczy, one przecież... – dukała. Przyznanie, że wróżbitka faktycznie mogła nią być, nie potrafiło jej przejść nie tylko przez gardło, ale w ogóle przez nic. Nie była gotowa przyznać się do pomyłki ani przed sobą samą, ani tym bardziej przed kimkolwiek innym. Nie była gotowa powiedzieć na głos, że zjebała. A potem Barnaby wstał, zachwiał się i Frankie jękneła, jakby przynajmniej połowa obrażeń Williamsona przeszła wtedy na nią – ot, kara dla medyka nieumiejącego zmusić własnego pacjenta do posłuszeństwa. - Powinnam cię uśpić – rzuciła stanowczo, zrywając się zaraz z dywanu. – Uśpić i zatrzymać tu przynajmniej do jutra, a najlepiej pewnie przez najbliższe trzy dni, aż przestaniesz syfić wszystko, czego się dotkniesz – gderała. – Wiesz, co się stanie, jak mi tu padniesz? Wiesz? – Pewnie wiedział. – Zostaniesz na dywanie jak ten cholerny kundel – Valerio lubił cię czasem wyzwać od psów, co? Elio pewnie też, pewne rzeczy mieli bardziej wspólne niż inne. – Bo nawet nie będę cię miała siły podnieść. A nie chciałbyś, żebym cię lewitowała, bo nigdy nie wychodziło mi to za dobrze i... Jajko. Urwała w pół zdania, powietrze nabrane na rzecz dalszej tyrady teraz opuściło ją, umknęło z sykiem jak z przekłutego balonika. - Co? – pytała i już musiała iść za Barnabym, bo ten nie dość, że mówił swoje, to jeszcze poszarżował do kuchni. Niewymierzył w drzwi tylko trochę, ale Frankie i tak skuliła się w sobie, gdy zahaczył o framugę, zachwiał się na progu. To było doprawdy karygodne że nawet ledwo stojąc na nogach, Wiliamson dyrygował nią jak chciał. - Ty masz naprawdę dziwne kinki – stwierdziła sentencjonalnie i tak, proszę państwa, wyszło na to, że Frankie zna takie słowa, choć raczej nigdy nie przyznałaby się, czy wyczytała je w którymś ze swoich bardziej śmiałych romansów, czy może jednak podsłuchała u Valerio (albo raczej Elio – czy Val w ogóle znał takie egzotyczne terminy, coś więcej niż tylko pierdolenie?). Z niedowierzaniem patrzyła, jak się rządzi. Jak wyciąga miseczkę. Jak stawia ją przed nią sugestywnie. Jak wciąż wygląda jak śmierć na chorągwi. - Usiądź. Najpierw usiądź, do cholery, bo mi się słabo robi od samego patrzenia – burknęła. Dopiero wtedy, gdy rzeczywiście usiadł i gdy czekał – czekał znacząco, sugestywnie, na tyle, na ile mógł w swoim obecnym stanie – Frankie westchnęła ciężko. - Jajko – powtórzyła powoli, wciąż niezdecydowana, czy Bernie zwyczajnie majaczy, czy celowo robi ją w wała, czy może jednak ma trochę racji. Na zajęciach z rytuałów niespecjalnie uważała, najwyraźniej. Wreszcie sapnęła cicho i powędrowała do lodówki. - Jeśli mnie wkręcasz – mamrotała już w otwarte, wiejące chłodem drzwi. – Jeśli mnie wkręcasz, Williamson, to słowo daję, upierdolę ci nogi przy samej dupie. A jesteś teraz w takim stanie, że nawet mi nie uciekniesz – I tak oto wychodzi na to, że Frankie ma jednak z Paganinimi coś więcej niż tylko nazwisko wpisane w papierach – i że ma tego tym więcej, im bardziej jest niedospana, zestresowana, zwyczajnie wyczerpana. - I jak powiesz Valerio. Albo Elio. Albo Genny. Albo komukolwiek – dodała jeszcze, juz z jajkiem w dłoni. – Wtedy też – ostrzegła lojalnie. I zaczęła trzeć się tym nieszczęsnym jajkiem, bo co miała zrobić dziewczyna ufająca wszystkim za bardzo? Wszystkim, tylko nie cholernym cygankom. Gdy uznała, że wystarczy, wbiła jajko do miseczki – i nawet nie chciała patrzeć, czując się jak ostatnia idiotka. - I co? – mruknęła, podsuwając naczynie pod nos Barnaby’ego. Jeśli teraz zacząłby się śmiać, bez większego skrępowania wtarła by mu to jajko w sam środek rozczochranej czupryny. Po chwili wahania zostawiła miseczkę na stole i znów schyliła się do lodówki. Gdy wróciła do Wiliamsona i z sapnięciem usiadła na krześle obok, w dłoniach miała butelki. Zdarła kapsle o skraj blatu, jedną bez słowa wcisnęła Berniemu, z drugiej napiła się potężnie sama. Oczywiście, że miała - jak zawsze, odkąd pierwszy raz gderał jej, że wyzdrowiałby szybciej, gdyby tylko nie trzymała go o suchym pysku. Oczywiście, że nie próbowała już Wiliamsona wychowywać i twierdzić, że czegoś mu nie wolno. On i tak nigdy jej nie słuchał, a ona chyba zwyczajnie nie miała siły na podobnie bezproduktywne dyskusje. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Wszystkie kobiety tego świata — o ile świat to Hellridge; o ile rzeczywistość to dwa słowa i tyle samo sylab: Saint Fall — prędzej czy później (prędzej; zdecydowanie prędzej) zaczynały patrzeć na niego w ten sam sposób, w który właśnie zaczynała Frankie. Ten dziwny, przytłumiony mglistym blaskiem wzrok — Williamson nigdy do końca nie wiedział, czy to troska, czy pretensja. Nigdy nie rozumiał; dlaczego martwią się o kogoś, kto od lat nie ma dla własnego zdrowia niczego — zwłaszcza szacunku? Odkąd przekroczył próg tego mieszkania, Francesca traciła na niego czas — a teraz, niesłuchany (zły pies), zerwany z łańcucha (zły, zły pies), niewdzięczny poruszał się, jakby znów miał dwadzieścia lat, cztery złamania nosa mniej i dość energii, żeby po utracie połowy zawartości żył nadal nie słuchać tłumaczeń. — Frankie — w zdrobnieniach wykazał się mniejszą pomysłowością od niej, za to uczciwym oddaniem; Francesca, odkąd tylko Valerio w życiu Williamsona zaczął pełnić funkcje mniej chaotyczne, a bardziej na całe życie, była po prostu Frankie. Pewnego dnia urosła; pewnego dnia przestała wskakiwać z nimi do basenu, domagając się wzięcia na barana. Pewnego dnia on się zestarzał, a ona dopiero zaczęła odkrywać, czym naprawdę była młodość. — Przypadkiem można zmontować komuś dzieciaka, a nie być prześladowanym przez stado kruków. Sama nie wierzyła w to, co mówi — Barnaby pomógł jej usłyszeć to znowu; tym razem w aranżacji zachrypniętych ze zmęczenia sylab i głosu, którego emocjonalną głębię można było pomieścić w łyżeczce do herbaty. Francesca mu groziła (i robiła to pięknie; jak na Paganini przystało) albo obiecała (trochę na to liczył) siłowe rozwiązanie konfliktu, więc nie mógł nie docenić wiary, jaką pokładała we własne możliwości. Gdyby usłyszał to przed kwadransem, nie próbowały dyskutować; krew nadal wypływała z głębszych ran, zawroty głowy zmieniały świat w karuzelę, a kanapa była najwygodniejszą trumną świata. Od tamtego momentu — przekleństwo ratownika — rzuciła dwa udane zaklęcia; Williamson nie krwawił, więc będzie żył. A skoro będzie żył — może edukować młodzież; po oddaniu odznaki — na kundel w ustach Frankie tylko zmarszczył brwi; po chwili wróciły na miejsce, ale brud tego słowa zostanie z nim na zawsze — najwyraźniej przebranżowił się na siewcę. — Możesz spróbować zatrzymać mnie siłą albo cierpliwie zaczekać, aż skończymy — zamykana szafka stuknęła — znalazł miseczkę i był gotowy na eksperyment, z którego w lepszy dzień ukręciłby omlet dowcipu; coś z ale jaja w treści. — Wtedy grzecznie wrócę na kanapę i wymknę się dopiero, kiedy zaśniesz. Nie miał trzech dób na odpoczynek — nie miał nawet pojedynczego dnia. Msza oddychała w karki każdemu czarownikowi, ale gwardzistom spluwała prosto do gardła; Frankie nie mogła (nie mogła? Mogła wszystko, o ile Valerio otworzył gębę — a przecież nigdy jej nie zamyka) wiedzieć, że spotkają się pod gmachem kościoła w zupełnie innym celu. Ona będzie się modlić i próbować nie zasnąć; on będzie uzbrojony po kark i gotowy skręcać karki innym. — Tak sądzisz? — może był star(aw)y, ale słowa znał — Percy był dobrym nauczycielem; Vandenberg za to skutecznym. — Nawet nie dotarliśmy do sypialni. Poprawka na fakty historyczne — nie dotarli nigdy. Kanapa była punktem ziemi niczyjej; zwykle nie zostawał na dłużej, niż wymagało pobieżne leczenie — zwiedzanie mieszkania Frankie kończyło się na salonie, kuchni i łazience. Znalezienie miseczki było ślepym trafem, ale cała reszta — w pełni intencjonalnym planem. Tym razem bez protestu usiadł za stołem; dwie doby bez snu powoli zaczynały domagać się uwagi — ból był czymś w rodzaju grubego, nałożonego na mózg i ciało pokrowca. Zaczynało być w nim zbyt ciasno, by się ruszyć, zbyt gorąco, by stracić przytomność; mógł tylko myśleć o tym, na czym znał się najlepiej — magia wylewała się z niego nawet (zwłaszcza?), kiecy krwawił. — Jeśli zamierzasz ucinać mi kończyny, powinnaś zacząć od zarekwirowania pentakla — na samą próbę mógłby zareagować nerwowo; Frankie wiedziała, jak składać połamane ręce. Williamson wiedział, jak łamać je na nowo — szczególnie, kiedy sięgały po zawieszoną u szyi własność. Nie musiała wierzyć mu na słowo, ale i tak to zrobiła; jajko w dłoni było dowodem ostatecznym i narzędziem w poszukiwaniu śladów rytualnej zbrodni. Barnaby tym razem odpuścił instruktaż masowania się skorupką — cisza była jedyną odpowiedzią na proces pocierania jajkiem; to prosta, życiowa lekcja. Jeśli coś jest głupie, ale działa, nie jest głupie. — Nie wkręcam cię. Nie powiem nikomu. Nie żartuję — nie wkręcał, nie powie, nie żartował; kiedy wbite do wnętrza miseczki żółtko wcale nie zaszczyciło ich żółcią, już wiedział. Frankie dowie się za sekundę. — Lubię myśleć, że znam się na magii — podobno znał; podobno był rzadkim okazem, który przytrafia się dwa razy na pokolenie — podobno ci, którzy mieli naturalny talent, szybko umierali. — Przynajmniej odpychania. O anatomicznej wiem tyle, że kiedy posiada się odpowiednią wiedzę na temat magicyny— Frankie miała; może pewnego dnia dzięki temu wieczorowi — kto by pomyślał? — uratuje komuś życie. — Ma dostęp do kurzego jajka— Miseczka w jego dłoni poruszyła zawartością; lśniąca, czarna kulka nazywana była żółtkiem tylko przez uprzejmość. — I cierpliwie wykonuje polecenia Williamsona— Przeniesiony na Frankie wzrok nie mówił nic, poza dokładnie tym, co powiedzieć zamierzał — a nie mówiłem? — Można odkryć, że to rytuał. Na dodatek mocny. Odstawiona na blat miseczka stuknęła głucho; do symfonii dźwięków dołączyło znacznie przyjemniejsze szczęknięcie kapsla piwa. — Bez rozpoznania dokładnego typu i nazwy, nie zdołasz go złamać. Do tego będziesz potrzebować kogoś, kto zna się na magii natury i zdoła go zidentyfikować — uniesiona do ust butelka była lekiem na całe zło; po dwóch łykach poczuł, że mógłby wrócić do Cripple Rock i dokończyć z tymi pierdolonymi sowami to, co zaczęli. — Dobra wiadomość jest taka, że rytuały rzucane na ludzi po czasie najczęściej wygasają same. Williamson, zdefiniuj dobra. Może lepiej nie? — Dziękuję, Frankie. Za— Uniesiona w niemym toaście butelka była tylko pretekstem; oboje wiedzieli, że skala podziękowania nie zmieściłaby się we wnętrzu ciemnego szkła. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Gdyby wiedziała, co dokładnie tkwi w głowie Barnaby’ego, prawdopodobnie dawno już przejęłaby się wystarczająco, by a) miesiącami wykładać mu, dlaczego terapia to nie jest tylko fanaberia dla bogatych, ale naprawdę bardzo przydatne narzędzie do radzenia sobie ze wszystkim, z czym nie idzie sobie poradzić inaczej; b) na sześć różnych sposobów uzmysławiać mu, że nie jest stary, co najwyżej zgorzkniały, a z tym drugim, na szczęście, coś jeszcze da się zrobić, więc nie jest przypadkiem straconym; c) spróbować ukraść mu całusa w myśl zasady tak namiętnie celebrowanej we wszystkich romansach, które czytała, czyli że dobry całus (a w zasadzie inne dobre rzeczy, ale o nich Frankie jeszcze do niedawna zupełnie nie myślała) jest remedium na całe zło świata; d) wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. Frankie lubiła Williamsona – tego konkretnego Williamsona lubiła zawsze – i było to tyleż samo błogosławieństwo co przekleństwo, zależnie od okoliczności. Teraz – nie była pewna, czym była jego obecność. Jakąś zupełną abstrakcją, to na pewno. Abstrakcją było, że pojawił się na progu jej mieszkania bez zapowiedzi. Że przyjmowała go w piżamie, bez przyzwoitki, że brudziła ręce jego krwią i nie widziała w tym absolutnie nic złego. Że panoszył się po jej mieszkaniu, mówił coś o jajkach i rytuałach. I – najbardziej abstrakcyjne – że posłusznie go słuchała. Więc – groźby groźbami, ale nie powstrzymała go siłą, za to patrzyła tylko, jak wyciąga tę nieszczęsną miskę. Więc – komentarze komentarzami, ale natarła się tym całym jajkiem i do wspomnianej miski je wbiła, bo skoro Bernie tak mówił, to pewnie tak należało. Więc – może i trochę się zjeżyła, ale wciąż go przecież słuchała, za słowa zapłaciła piwem, za komentarze Williamsona krzywym uśmiechem, ciężkim westchnieniem rezygnacji, garścią własnych słów. - A mogliśmy – palnęła bez zastanowienia na wzmiankę o sypialni, rumieniąc się przy tym trochę – zbyt mało jednak, by się tym przejąć. Coraz częściej dochodziła do wniosku, że karmazyn był dla jej policzków barwą zupełnie naturalną, w zasadzie – podstawową. Zwykle mówił o wstydzie, ale– Ale Barnaby’ego się przecież nie wstydziła. Siedział w jej kuchni półnagi a ona wciąż mogła trzeźwo myśleć, to o czymś znaczyło. I wcale nie o tym, że miała dość przyzwoitości, by sobie nie wyobrażać rzeczy na temat sponiewieranego życiem Williamsona. I Bernie, i wszyscy inni, których znała – wszyscy koledzy Valerio – zdziwiliby się, jak bujną potafiła mieć wyobraźnię. - A mogliśmy – powiedziała więc. – Przynajmniej trzy razy – uściśliła, choć tak naprawdę może raczej cztery. Albo pięć. Ile razy Bernie ją odwiedzał? Ile razy zostawał u niej na noc – głównie dla świętego spokoju, by nie truła mu głowy? – Mówiłam ci już dawno, że nie musisz spać na kanapie – przypomniała, bo rzeczywiście, mówiła. Najpierw nieświadoma dwuznaczności, za to przejęta, że typ zejdzie jej na kanapie, a ona tego nawet nie zauważy. Potem – już świadoma, ale przechodząca nad tym do porządku dziennego, bo to przecież był Bernie. Nie planowała tracić z nim dziewictwa, a już na pewno nie dlatego, że od dłuższego już czasu chodziła głupio sfrustrowana – myśl, by mieć go w swoim gnieździe z pościeli, koców i poduch nie odstręczała jej jednak tak, jak być może powinna. No więc – mogli. Mogli dotrzeć do sypialni. Prawdopodobnie spałaby wtedy lepiej niż wtedy, gdy parę razy w ciągu nocy chodziła do salonu by sprawdzić, czy Barnaby nie krawi od nowa – czy wciąż oddycha. Tak czy inaczej – dalej. Barnaby tłumaczył coś o rytuale, Frankie parskała na jego znajomość magie. Bernie mówił, Francesca z zaskoczeniem przyznawała, że to nie są ostatnie głupoty. Williamson zapewniał, że rytuał możnaby złamać, gdyby tylko wiedzieć, z czym ma się do czynienia – Paganini była absolutnie pewna, że nie będzie szukać nikogo, kto się na tym zna, bo wystarczyło, by Bernie stwierdził, że to mija, a ona uznała to za rozwiązanie. Rozwiązanie, które pozwalało jej udawać, że wszystko jest doskonale. Nie szukać pomocy u Valerio, u Elio, u nikogo. Radzić sobie samej, jak zawsze, bo przecież było dobrze, ona wszystko umiała załatwić. No więc – koniec tematu. Rytuał był – rytuału nie będzie. Jeszcze przez chwilę wpatrywała się bez słowa w ciemne żółtko nim – bez grama szacunku dla potężnej magii – wylala je do zlewu, zalała zimną wodą, wypłukała miskę. Potem Bernie dziękował, pozornie – za piwo, ale Frankie przecież wiedziała. Oboje wiedzieli. - Nie musisz – zapewniła i zrobiła to ze szczerego serca, bo naprawdę – nie musiał. Wolałaby wprawdzie, żeby bardziej na siebie uważał, ale, gdyby było trzeba – zrobiłaby to samo jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. Co przypomniało jej, że powinna powtórzyć zaklęcie. Miała to zrobić. Upiła kilka łyków własnego piwa, odstawiła potem z trzaskiem do połowy pustą butelkę. Kucnęła przez Berniem, po raptem chwili wahania uklękła na zimnych kaflach, przyglądając się tym wszystkim śladom, bladym ścieżkom tam, gdzie obrażenia były stare; czerwonym rysom w miejscach, gdzie jeszcze kilka chwil temu Williamson krwawił jak zażynany prosiak. Teraz tego nie robił, ale Frankie i tak nie była zadowolona. - Nie musisz – zapewniła ponownie, unosząc ostrożnie spojrzenie na Berniego. – To ważne. Chcę, żebyś wiedział. Że nie musisz. Że przecież... – sapnęła cicho, przedramieniem zgarnęła z czoła kilka kosmyków. – Och, Williamson, strasznie wszystko utrudniasz – podsumowała zżędliwie. – Pij, a ja dalej będę robić to, za co nie musisz dziękować – burknęła. Nie lubiła, gdy słowa jej się gubiły, a ostatnio robiły to aż nazbyt często. Może naprawdę powinna rozważyć eliksiry, może jakieś zioła. A może cokolwiek innego co pomogłoby jej skupić myśli – stać się bardziej szczęśliwą. Może. Może tak. - Sanaossa magnus – wymamrotała jeszcze raz nad już-niekrwawiącymi-ale-wciąż-nie-dość-dobrze-zagojonymi-jak-na-standardy-Frankie ranami Barnaby’ego – i tym razem magia spłynęła miękko z jej dłoni, ochoczo otuliła wszystkie te rysy, które przedtem nie chciały się jej poddać. Frankie uśmiechnęła się miękko patrząc na zabliźniające się ciało. - Mówiłam, że spróbuję jeszcze raz – stwierdziła cicho, opuszkami palców gładząc jedną ze świeżych blizn. - Bernie? – Uniosła oczy i odetchnęła powoli. – Naprawdę powinieneś odpocząć – powiedziała po prostu, dobrze wiedząc, że - podobnie jak przedtem - Williamson tego nie zrobi. Bo msza. Bo Valerio. Albo - bo cokolwiek innego, ktokolwiek inny. Nie cofnęła dłoni. Myśl, by przeczesać włosy Williamsona zdusiła w zarodku. Robiła to wszystko już wcześniej. Jej bliskość z Barnabym miała swoje własne kolory, zupełnie inne niż bliskość z braćmi czy wyobrażona bliskość z tym czy innym z napotkanych mężczyzn. Towarzystwo i opiekę Berniego ceniła sobie bardziej niż większości tych innych. Z poziomu zimnych kafli sięgnęła po piwo, haustem upiła kolejny łyk. Sanaossa magnus | Próg: 65 | Udane k100 + 15 (m. anatomiczna) = 86 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Gdyby wiedział, co dokładnie tkwi w jego głowie, prawdopodobnie dawno temu posłuchałby rady Benjamina Zawsze Drugiego — i to zanim ta nadeszła. Dlaczego nie strzelisz sobie w łeb? Banalne; kule są drogie, jego życie tanie — następne pytanie. To bezwzględne i brutalne, powiedziałaby Frankie, bo wybrała karierę, gdzie zdrowie i przetrwanie są celem nadrzędnym, są mantrą, są formą poczucia, że ten zepsuty przy ogryzku świat nadal ma szansę przetrwać. Nie, to nie jest ani bezwzględne, ani brutalne, odpowiedziałby Barnaby, który też wybrał karierę — taką, gdzie przetrwanie bywa często kwestią my albo oni. To nie potworne — to zwyczajne i wpisane w życie każdego człowieka. Ludzie pozwalali, pozwalają i będą pozwalać robić sobie różne rzeczy; złe rzeczy, bolesne rzeczy, brutalne rzeczy. Rzeczy, których nie naprawią zaklęcia i nigdy nienadeszłe pocałunki — życie to nie baśń, gdzie muśnięcie ust prawdziwej miłości zamyka zło w puszce, ból w niebycie, a śmierć w słoiku opisanym spróbuj ponownie za dekadę, kiedy się sobą znudzą. Życie to walka o przestrzeń, tlen i pieniądze; życie to gra, w której każdy człowiek ma prawo skrzywdzić tego, kto mu przeszkodził w osiągnięciu nowego poziomu. Francesca nie wiedziała o nim niczego poza tym, co było niezbędne do osiągnięcia konsensusu współpracy; Gwardia należała do szarej sfery sekretu, życie prywatne do ziemi niczyjej niewypowiedzianego, uczucia do nirwany, która dawno temu skurczyła się w sobie do rozmiaru zamrożonego ziarna kukurydzy — od sześciu lat był przekonany, że poczucie czegokolwiek wymaga wzięcia w dłoń młotka i okładania wiecznej zmarzliny emocji, aż zacznie kruszeć w oczach. Ból to też uczucie; dlatego Williamson wybierał go dobrowolnie — kluczem do sukcesu była kreatywność. Lubił czuć ból skazanych na wysiłek mięśni; każdego tygodnia próbował wyrywać kilka godzin na pokonywanie biegiem tras Starego Miasta — odmierzał czas tętnem i szybkim rytmem kroków. Ile zatem kreatywności potrzebowała Frankie, żeby odpowiedzieć mogliśmy i zanurzyć policzki w passacie rumieńców? Sporo; więcej, niż był w stanie wykrzesać Barnaby, próbując wyobrazić świat, w którym wybiera łóżko zamiast kanapy. — M—hm, mogliśmy — wszystko było kwestią wyboru, a on— — Chociaż wolę blondynki — opinia powielana przez dwie dekady i taką samą rozciągłość historii związków; w liceum blondynki były dodatkiem na ramieniu każdego rozgrywającego, więc Williamson musiał mieć dwie — wprost proporcjonalnie do ilości uprawianych drużynowych sportów. W akademii policyjnej blondynki były towarem deficytowym, a na deficycie — zwłaszcza kalorycznym — znał się jak nikt. Później był ślub, Daisy i przaśny blond prosto z Wallow; potem, w trakcie małżeństwa, pojawiła się Vittoria — blond udawany, ale nadal obecny, a na końcu— Gwardia lubiła czerń; po sześciu latach służby odkrył, że on też. — Nie muszę spać na kanapie — obrócona w dłoni butelka była chłodna, ciężka i stworzona do rozładowywania potencjalnych napięć; czasem wystarczyło wziąć łyka — czasem zrobić z niej tulipana. — Chcę. To wybór, nie przymus, który— Ciężko wyjaśnić rzeczywistość bez zdradzania sekretów przeszłości; ciężko określić samego siebie bez odnoszenia się do punktów ciężkości sprzed lat, gdzie twarde narzędzia — pięści i magia — kształtowały go na wymyślony przez ojca obraz. Francesca nie powinna o tym słuchać; były na tym świecie — w tym hrabstwie — osoby, które zasłużyły bardziej, a Williamson? Wciąż milczał. Całe dorosłe życie składało się z ciszy; jak gdyby rekompensował wypełnione dźwiękami dzieciństwo. Dzielenie sypialni było więc sacrum — niedoczekaniem, które mógł warunkować odwiecznym argumentem przyjaźni z Valerio, chociaż nawet ona aktualnie tkwiła przygnieciona wielkim znakiem zapytania, ale żadna ilość zarzutów nie mogła wymazać tego, co znane od ponad dwóch dekad. Francesca to młodsza siostra przyjaciela; Francesca to — pod wieloma względami w zakrzywionej przez czas rzeczywistości — nadal nastolatka, którą czasem odbierali z zajęć pozalekcyjnych. Francesca to w końcu — pozornie nieistotne, dla niego ważne — dawna przyjaciółka Charlotte i wreszcie — ostatnie, chociaż tak naprawdę pierwsze — Francesca to nie kobieta, z którą od dwóch miesięcy dzieli materac. Sen to nie zdrada, odpoczynek to nie bliskość, ale coś — sam nie wiedział, co; nie rozmawiali nawet o wyłączności — katalogowało podobne możliwości w segregatorach niedopuszczalnego. — To mój popisowy numer. Utrudnianie ludziom życia — rytualny kryzys wyjaśniony, kwestia układu noclegowego rozwiązana — pozostawał tylko upór dwóch ludzi z butelkami piwa w dłoniach i magią w żyłach. Williamson wiedział, że Francesca znów spróbuje; tym razem — na krześle, nie kanapie — nie zamierzał ruszać się, zanim nie skończy. Jedno zaklęcie i całe morze ulgi później, było po bólu; czar rozlał się po ścieżynkach świeżo zasklepianych ran i dołączał kilka wyblakłych blizn do mozaiki tych posiadanych. Butelka stuknęła o blat — wystarczająco nadużył gościnności; rozlewanie piwa nie powinno dołączył do powodów niewpuszczania go przy kolejnej wizycie. — Dobra robota, Frankie — nie miał żadnego powodu, żeby kłamać — poza tym nie potrafił aż tak dobrze. Pochwała nadpłynęła razem ze świeżą falą ulgi; magiczny balsam wsiąkał coraz głębiej — może dlatego Williamson dotyk dostrzegł dopiero, kiedy ten przeszedł do rzeczywistości. Może dlatego z owinięciem palców wokół nadgarstka Frankie spóźnił się o kilka sekund. Może dlatego — lekko, ale stanowczo; ruchem kogoś, kto nie znał innych form przekazu — odsuwał kobiece opuszki od świeżo zasklepionych blizn, w niemym geście budując dystans, którym otaczał się zawsze. Ich bliskość była bliskością nauki i zrozumienia; ona leczyła ludzi zawodowo, on robił to, żeby przetrwać. Ona zaczynała odkrywać świat bliskości, on dawno temu zrozumiał, że nigdy nie będzie hojnym odbiorcą. Ona była łagodna; on nie był nigdy. — Odpocznę po śmierci — niedługo; kiedyś każdego dnia powtarzał niedługo. Teraz — nadal rzadko; częściej, niż dotychczas — w myślach wymieniał to na jeszcze trochę. Jeszcze jeden dzień. Frankie dziś kupiła mu kolejne przetrwanie — skoro nie powinien dziękować na głos, mógł w sposób, który działał zawsze; czynami. — Obiecałem grzeczny powrót na kanapę — dźwignięcie się z krzesła nadeszło lżej, niż kilkanaście minut temu — przechwycił z blatu butelkę i skierował w stronę, która była jedyną wysepką odpoczynku Williamsona w tym mieszkaniu — do salonu. — Połóż się spać, Paganini. Przeżyję noc bez opiekunki, słowo. Kiedy sprawdzi za godzinę, czy zasnął — wiedział, że zawsze sprawdzała — nadal będzie na kanapie. Kiedy zerknie drugi raz za kolejne trzy, zostanie po nim tylko pusta butelka, równo złożony w kostkę koc i skorupka jajka w koszu. oboje z tematu [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Sob Lis 02 2024, 18:57, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Avi Lebovitz
ILUZJI : 3
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
4 czerwca 1985 roku - Co się stało, Lebovitz? Pędzisz jak na złamanie karku! - rzuca Betty, polerując noż o błyszczącej drewnianej rękojeści. Pochylona nad całym ich zestawem, przygotowuje się do swojego treningu. - Umówiłem się z dziewczyną - odpowiada nieco zdyszany, kiedy zrzuca z siebie estradową kurtkę. Podczas prób lubi pojawiać się w choć jednym elemencie wyjściowego stroju. Powtarza, że dzięki temu lepiej wczuwa się w rolę. - Ah no tak, Frankie Paganini - kiwa głową, uśmiechając się pod nosem. - Na jak długo tym razem będziesz ją kochać? Ile trwała twoja ostatnia wielka miłość? - O nie, ta jest zupełnie inna! - odpowiada niezrażony, przysiadając na moment obok Betty i otacza ją ramieniem, drugą rękę pozostawiając sobie do żywej gestykulacji. - Ona jest bardzo mądra, zabawna, tak słodko niewinna, że w każdej niemal chwili myślę wyłącznie o tym, by porwać ją w ramiona i nie wypuszczać jej z nich na całą wieczność! - mówi dramatycznie przejętym tonem, kończąc z przydługą pauzą i zaraz zrywa się z miejsca, na odchodne łapiąc jeszcze ułożone w misie jabłko. - Z tą, to już na poważnie, zobaczysz! Odwołane ćwiczenia z ogniomistrzem są dziś prawdziwym błogosławieństwem. Gdyby nie choroba artysty - kto by powiedział, że pikantne meksykańskie żarcie może pokonać kogoś takiego - musiałby zostać w Salem do wieczora. Częściowo pogodził się z myślą, że z Francescą przyjdzie mu spędzić tylko parę godzin - no bo czego nie robi się z miłości? - tak wtedy sam Lucyfer zstąpił z Piekła, by w swej łaskawości obdarować Aviego dodatkowym czasem. Po powrocie z cyrku wziął szybki prysznic przy użyciu klasycznego Old Spice. Biały t-shirt, dżinsowe spodnie, w biegu naciągane skarpetki. Tak, mimo iż udaje mu się wyrwać z pracy wcześniej, to i tak pewnie się spóźni na autobus z Cripple Rock do Saint Fall. Najłatwiej byłoby poruszać się po mieście samochodem, ale wóz nie przejedzie tunelem, a podróż zwykłą drogą trwałaby trzy godziny zamiast jednej. Łapiąc zadyszkę dociera na przystanek - tak, błoga chwila na złapanie oddechu i przeczesanie włosów. Wysiada w Little Poppy i udaje się wprost do upatrzonej wcześniej kwiaciarni. Wybiera bukiet czerwonych róż, ale nie z powodu oklepanego już romantycznego motywu, a dlatego, że Frankie sama przyznała, iż są to jedne z jej ulubionych kwiatów. Tak, od teraz jego także. Wielu ma wątpliwości, czy aby tak wysoka kochliwość Aviego wychodziła mu na zdrowie. Który to już raz w tym roku obwieszcza wszem wobec, że jego sercem zawładnęła kolejna osoba? Drugi, trzeci, piąty? Tego Lebovitz liczyć nie zamierza, bo kiedy kocha, to całym sobą, nie zrażając się byłymi porażkami. Zdarza mu się czasem tęsknić za innymi pięknymi chwilami i niewykorzystanymi możliwościami, lecz w życiu nie porzuciłby dlań miłości swego życia. A tak właśnie zaczyna czuć się w obecności Frankie, która przez cały czas częstuje go tym swoim słodkim uśmiechem, co potrafi rzucać na kolana. Jednocześnie wzbrania się przed tym, co dla niego jest już oczywiste, podtrzymuje gardę i opiera się subtelnym naciskom. Subtelnym, bo przecież nie zrobiłby niczego na siłę! Takie szaleństwo ma swoje granice i zamierza czekać tak długo, aż wreszcie się na niego otworzy. Prędko pokonuje schody, przeskakując co dwa stopnie. Znów przeczesuje palcami zmierzwione wiatrem włosy, po czym puka kilkukrotnie do drzwi i wspiera się dłonią o ich ramę. Słysząc dźwięk otwieranego zamka i dostrzegając prześwit w przejściu, unosi także bukiet róż. - Piękne kwiaty dla pięknej pani - mówi na widok brunetki i uśmiecha się przy tym szeroko, żywo stęskniony jej obecności. To serce w piersi szaleje z biegu, czy na jej widok? |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : przyszły impresario, nauczyciel żonglerki
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Gdyby ktoś poprosił ją o podsumowanie ostatniego miesiąca, nie wiedziałaby, co powiedzieć, bo czas nagle jakby zgubił swój zwyczajowy tor i zaplątał się w sposób, którego nie potrafiła pojąć. W jednej chwili tułała się między szpitalem a uczelnią – w kolejnej zapominała o wszystkim, wpadając w ramiona Aviego i śmiejąc się aż do bólu policzków. Przypadkowe spotkanie na skwerku wywróciło jej świat do góry nogami, nie było w tym za grosz przesady. Podobnie jak w stwierdzeniu, że zakochała się po uszy, nagle, gwałtownie, bez reszty. - Jesteś pewna? – pytała ta czy inna koleżanka z Kompletów. – Bo dla mnie brzmi na typowego amanta, co to szybko się znudzi i... - Och, nie, na pewno nie! – zarzekała się na to Frankie. – Jestem przekonana, że nie. On jest– Lista zachwytów z dnia na dzień robiła się coraz dłuższa. Ostatnie tygodnie były niczym kąpiel w musującym szampanie – teraz już rozumiała porównanie, jakim podzieliła się z Genny. Dokładnie tak było. Wszystko było tak rozkosznie słodkie i pełne bąbelków, i tylko – tylko ten wypadek zupełnie nie pasował. Pierwszy szok już się rozwiał – minął wszak już tydzień – bandaże wciąż jednak były na miejscu, a więc na miejscu pozostała też melancholia, jakiś cień lęku, garść nieprzespanych nocy. Z tej perspektywy wczorajszy list Aviego był promyczkiem światła w tej smętnej rzeczywistości ostatnich siedmiu dni. Nie odpisała na niego, a gdy zadzwonił, rzuciła tylko proste jasne, wpadaj, nigdzie się nie ruszam – ale naprawdę się cieszyła. Naprawdę. Gdy przyszedł – rzeczywiście przed czasem, dość wcześnie, by mieli dla siebie luksus całego popołudnia – uśmiech Frankie wciąż był jednak raczej blady, podobnie blade były też jej policzki i bandaż na dłoniach. - Są śliczne – wymamrotała chwilę później, tuląc już ostrożnie bukiet do piersi i wtykając nos między kwiaty. Są śliczne, mówiła za każdym razem – za każdym razem jednak dokładnie tak uważała i wzruszała się też tak samo. Polne kwiaty były tak samo doskonałe jak krwistoczerwone róże z kwiaciarni, głównie dlatego, że i jedne, i drugie były od Lebovitza. Od Aviego, do którego jej serce już od kilku długich tygodni tłukło się jak szalone. Po przytuleniu kwiatów z cichym westchnieniem przytuliła też Lebovitza – i jego też, podobnie jak kwiaty, obwąchała z przyjemnością. Wciągając chłopaka do środka przez dobrą chwilę poważnie rozważała, czy aby na pewno musi go puścić. Musiała. Powinna. - Pomożesz mi je wstawić? – zapytała, prowadząc Aviego do salonu. – Mam wazon, tam – wskazała jedną z szafek, gdzie rezydowało kolorowe naczynie – jedno z kilku, za to jedyne wciąż jeszcze bez lokatorów. – Tylko nie bardzo mogę... To znaczy... – sapnęła cicho i machnęła ręką. – Trochę mi ciężko – mruknęła smętnie, spoglądając na obandażowaną dłoń. - Mam też ciasto. W lodówce. Nie moje, dostalam, ale jest pyszne. Zostawiłam nam trochę – paplała, mijając dumny kocofort zmontowany w jednym krańcu kanapy. Stos poduch; duży, gruby koc w kreskówkowe żaby; komiks z Wolverinem na ławie i Wywiad z Wampirem zakopany gdzieś w całej tej miękkiej stercie – wszystko to, do kompletu z luźną, zupełnie niewyjściową koszulką z nadrukowanym Kotem z Cheshire i długimi, fioletowymi dresami wyraźnie wskazywały, jakie były plany Franceski na nadchodzące godziny. Czyli żadne, bo była przecież rekonwalescentką i niewiele jej było wolno. Niewiele też jej się chciało. - Jakbyś je też mógł wyjąć, i może jeszcze zrobić nam herbaty – zawahała się. – Albo w sumie, może bardziej wino? – zaproponowała ostrożnie. Była Włoszką, oczywiście, że miała w lodówce wino. Co więcej – niejedno, bo i słodkie, i wytrawne, i czerwone, i białe. Część wyniesiona z Palazzo, inne sprowadzone z Włoch dlatego, że poprosiła. Usilnie szukała, co jeszcze mogłaby powiedzieć. Zaprosić go na kanapę, w to jej nieszczęsne gniazdo, czy może raczej na fotel? Zaproponować film czy spytać o tę płytę, którą mieli przesłuchać? Przeprosić, że wygląda jak wygląda? Zacząć od razu tłumaczyć, skąd te bandaże? Zawczasu machnąć ręką, że to przecież nic takiego – choć to przecież było coś takiego, przecież mogła tam, na Alchemików, mogła– Wciągnęła powietrze głęboko, czując, że panikuje. Znowu. W ciągu ostatniego tygodnia zdarzało jej się to przerażająco często. Chrząknęła cicho i przestąpiła z nogi na nogę, czując się nagle wybitnie niezręcznie. W jej głowie cały ten wieczór wyglądał jednak dużo lepiej. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Avi Lebovitz
ILUZJI : 3
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
- Nie bardziej, niż ty - mówi od razu to, co ciśnie się na język, nawet jeśli jest to najtańszy z możliwych haseł. Jest piękna. Piękna w każdym calu - także w luźnej koszulce i fioletowych dresach, które zachęcają do zakopania się pod warstwą kocy i zamknięcia w ciepłym uścisku. Z bladymi policzkami (choć szczerze woli te zarumienione) i niedbałą fryzurą, gdzie ciemne kosmyki sypią się jej na twarz i odgarnia je za ucho. Przez ostatni miesiąc szczerze ubolewał, że nie mają więcej czasu, by móc się widywać, a każdą okazję wykorzystywał w pełni. Rozłąka niemal doprowadzała go do szaleństwa, z trudem powstrzymywał się, by nie dzwonić w każdej wolnej chwili, by się nie narzucać, nie osaczać, czy nie słać dziesiątek drobiazgów w formie prezentów. Przepadł bez możliwości powrotu i w jej oczach dostrzega to samo. Zasłania się wciąż niepewnością i wstydem, a przynajmniej tak zdecydował się to interpretować, nie niechęcią, jaka mogłaby złamać mu serce. Gotów jest ofiarować jej czas i swoją cierpliwość, bo wie, że warto czekać. Poza tym, czy nie wygląda rozkosznie, gdy tak bije się z myślami, kiedy ucieka wzrokiem i absolutnie nie łapie podtekstów? Bawi go to i rozczula jednocześnie, a wylewająca się zeń słodycz sprawia tylko, że chce być w jej towarzystwie, jak najdłużej. Dlatego też raz zamkniętej w objęciach, nie chce jej wypuścić. Wtula twarz w ciemne włosy, by z przymkniętymi oczami zanurzyć się w tej chwili i rozmarzyć, ale to, co dobre, nie trwa niestety wiecznie. Niechętnie wypuszcza ją z ramion i przekracza próg mieszkania. Już ostatnim razem czuł się tu jak u siebie, nawet jeśli cały lokal zdecydowanie różni się od jego, nie tylko ze względu na wystrój wnętrz, ale i względny brak wszechobecnego bałaganu. Nie, żeby Lebovitz zagracał całe mieszkanie i zostawiał brudne kubki na kilka dni na blacie, ale jego roztargnienie bierze czasem górę, co można zaobserwować poprzez książkę na półce z garnkami, skarpetki pod kanapą, czy notatki zapisane na papierze do pieczenia. - Ten? - pyta, docierając do szafki, by bez żadnej specjalnej gimnastyki zdjąć wazon. - Wody? - kiwa głową, posyłając czarownicy krótkie spojrzenie, by od razu ruszyć do kuchni. Róże prędko dostają porcję świeżej wody, mogąc dołączyć do kompletu kwiatów. Avi z zadowoleniem odnotowuje, że wszystkie są od niego. - Ciasto mówisz? Z czym? - interesuje się od razu, bo słodycze - zwłaszcza te od Frankie - to przecież język miłości. Stawia czajnik na gazie i przygotowuje kubki na herbatę - nawodnienie jest ważne. Zwłaszcza kiedy sięga się po alkohol, bo i na butelki spogląda, zastanawiając się nad odpowiednim wyborem. Absolutnie nie zna się na gatunkach wina - wie, że są czerwone i białe, słodkie i wytrawne, tanie i drogie. Dalsza specyfikacja nigdy nie była istotna, kiedy kieliszki uzupełniały się w doborowym towarzystwie. Decyzja pada na białe, którego wybór opiera na etykiecie - szkic winiarni opatrzony nazwą Casale del Giglio - znajomość włoskiego się przydaje - która przywodzi na myśl łagodny smak. Z łatwością porusza się już po tej kuchni, prędko odnajdując kieliszki i korkociąg. - Jak spędziłaś dzisiejszy dzień? - pyta, podając kieliszek Frankie, sam zaś zajmuje się przygotowywaniem herbat. - Odpoczywasz, dbasz o siebie, nie pracujesz? Mam nadzieję, że nie udzielasz teleporad - w jego głosie nie ma nagany, a szczere rozbawienie, bo wcale nie zdziwiłby się, gdyby to była prawda. Sam zabiera większość naczyń, wyganiając Paganini z kuchni, brodą wskazując, by zajęła miejsce na kanapie. - Masz tego tyle, że spokojnie zrobilibyśmy fort - zauważa, mając na myśli stosy kocy i poduszek. - Próbowałem kiedyś zrobić fort z całego mieszkania, ale ojcu się to nieszczególnie spodobało. Pochwalił mnie oczywiście za kreatywność, ale to było na zasadzie ”Fajnie, fajnie, ale nie rób tego więcej” - śmieje się, zasiadając na kanapie w pewnej odległości od Frankie, a później ująć swój kieliszek. - Czy winem robi się toasty? Jaką wybieramy okazję? |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : przyszły impresario, nauczyciel żonglerki