Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Taras Wychodzący na południową część domu oraz różany ogród taras posiada wiele zalet, z których malowniczość rozciągającego się z niego widoku jest zaledwie wisienką na torcie. Otulającego go, cyklicznie odnawiane rytuały umożliwiają korzystanie z niego przez cały rok, bez względu na pogodę i temperaturę na zewnątrz; wystarczy przekroczyć próg dużych, przeszklonych drzwi, aby znaleźć się w ogrodzonej białym marmurem kwintesencji angielskiego ogrodu. Równo przystrzyżone ozdobne krzewy oraz donice kwitnących róż, którym posiadłość zawdzięcza nazwę, są ozdobą dla centralnego punktu — długiego stołu, za którym szczególnie w okresie letnim rodzina Williamson spożywa nieliczne, wspólnie spędzane posiłki. Z tarasu można przejść po kilku stopniach w dół i znaleźć się w różanym ogrodzie; na lewo od schodów ustawiono długą kanapę oraz dwa fotele, które umożliwiają odpoczynek — na okrągłym stoliku na gości zawsze czekać będzie przekąska i przygotowywany w domu trunek według życzenia. rytuały: od 1.05.85: echo przestrzeni, sieć osłabiająca |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
12 maja 1985 roku Longjing — chińska herbata w filiżance amerykańskiego patrioty? Niemożliwe — ma krystalicznie zieloną barwę i właściwości leczące wszystko (poza charakterem). Słodkawo—kwaśny smak w ustach, słodko—gorzkie myśli w głowie; bezchmurne popołudnie nad ogrodem napawa nadzieją, że nic nie zakłóci z trudem wyszarpanego spo— Bah — albo trach? — zmienia się we wrrr—ach, z którego dopiero po chwili wykluwa się błoga, przerywana trzepotem przestraszonych edredonów cisza; wystrzał z rury wydechowej uprzejmie przypomina, że Thornhill Hall to nie Sandringham House — nawet w North Hoatlilp zdarzają się szaleńcy na motorach, które— — Panie Williamson, pański gość zaparkował na podjeździe. —najwyraźniej zatrzymują się przed moim domem. Rzeczywistość nadpływa falami — pierwsza fala, patrzę na lokaja; druga fala, kiwam głową; trzecia fala, kiedy motocykl warczał, filiżanka zderzyła się ze spodkiem i kilka kropel herbaty właśnie spływa wzdłuż nadgarstka. Nadal trzymam serwetkę w dłoni, gdy na tarasową scenę wkracza nowy aktor — niewysoki, młody, ambitny i, niestety dla własnych ambicji — płci żeńskiej. — Panno Paganini — materiał wysuwa się spomiędzy palców i upada na stół; świadomość, że niewygładzona serwetka leży za moimi plecami pod kątem innym, niż prosty, nieprzyjemnie dźga w myśli — zanim ją poprawię, dobremu wychowaniu musi stać się zadość. Wyciągnięta w kierunku Franceski dłoń lśni czystością i rodowym sygnetem; jaśniejszy jest tylko uśmiech na ustach. — Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty, aperitivo? Lata zakulisowych spotkań z familią uczą kilku, istotnych faktów — nigdy nie odmawiaj cygara, nie odwracaj się do nich plecami i nie zapomnij zaproponować alkoholu. — Kiedy wspomniałaś o własnym środku transportu, spodziewałem się— Kucyka. — Bo ja wiem, Vespy? — małe, sprytne oraz włoskie — skuterek barwy landrynki pasowałby idealnie do dziewczyny, którą przez lata spotykałem na balach, przyjęciach, piknikach, spacerach i w każdym (nie)wyobrażalnym miejscu, gdzie Krąg krzyżował ścieżki własnych reprezentantów. — To brzmiało na coś większego. Dużego na tyle, by wystraszyć mi kaczki z sadzawki, rozlać herbatę, przerazić lokaja i skłonić najbliższego sąsiada do szukania najbliższego schronu przeciwatomowego (u mnie w piwnicy). — Usiądźmy — wiosenny wiatr versus rozległy taras — pod białym, rozłożystym parasolem mieszkańcom Thornhill Hall niestraszne słońce, ulewy i zazdrosne ptaszyska. Na długim stole, gdzie latem zwykle jemy śniadania, dziś królują książki i notatnik — poza herbatą i piętrową paterą uroczych, maleńkich ciasteczek (oraz jedną, wciąż przekrzywioną serwetką), nie sposób uraczyć nawet paprocha. — Uznałem, że dobry uczeń powinien wykazać odrobinę inwencji własnej. W księgarni polecano te tytuły, więc— Kupiłem wszystkie w myśl nieśmiertelnego — kto bogatemu zabroni? Cztery opasłe tomy — każdy z magicyna w tytule — pozostawiają pytanie bez komentarza. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Umówionego spotkania zaczęła żałować jeszcze przed końcem dyżuru – potem, wyłuskując się z brudnego uniformu, zlewając się gorącym prysznicem, od niechcenia rozczesując włosy w szpitalnej łazience tylko utwierdzała się w przekonaniu, że to był głupi pomysł. Strasznie głupi. Zupełnie bez sensu. Przecież ona nie miała kompetencji. Sama dopiero się uczyła. I co to w ogóle był za pomysł, żeby uczyła Williamsona? To, że propozycja wyszła od samego Richarda, nie miało znaczenia. To wciąż był głupi pomysł. Skórzana kurtka zamiast tej ratowniczej, obcisłe spodnie zamiast luźnych, o kieszeniach wypchanych przeróżnymi szpargałami. Wciąż lekko wilgotne włosy upchnięte w motocyklowym kasku, awiatorki chroniące oczy przed ostrym słońcem wieczora. Dudniący ryk silnika podszeptywał rozwiązania zaistniałej sytuacji. Gdyby się rozpędziła, mogłaby przemknąć obok Thornhill Hall jak jeden z ogarów Trójcy, zniknąć w chmurze pyłu i spalin. Zamiast tego zaparkowała na podjeździe, zdjęła kask i roztrzepała włosy, ściągnęła rękawiczki i odruchowo otarła dłonie o spodnie. Denerwowała się – trochę. Czuła się niekomfortowo – bardzo. Panno Paganini. - Panie Williamson. – Uśmiech był starannie wyliczony, niezbyt szeroki, dość jednak, by wciąż uchodzić za sympatyczny. Francesca była dobrze wychowana, grzeczna. Nawet, gdy się denerwowała, robiła to kulturalnie. Ścisnęła dłoń Richarda udając, że wcale nie czuje się tu nie na miejscu; że sygnet mężczyzny nie uwiera ją w palce; że jej własna dłoń wydają się być nieprzyzwoicie bardziej spracowana, stwardniała od fizycznej pracy; że powitalny uścisk nie był kurtuazyjnym muśnięciem dłoni, a silnym uściskiem ratownika. - Herbata wystarczy, dziękuję – odpowiedziała uprzejmie, doceniając jednak, że proponował alkohol. Powinien. To, że dziś nie był dobry dzień na procenty nie usprawiedliwiałoby braku należytej gościnności. Zapytana o motor, roześmiała się – i zsunęła z nosa okulary, o których przedtem zapomniała. Uchybienie, na które nie powinna sobie pozwolić. Ściągnęła awiatorki i, po chwili wahania, odłożyła je na pedantycznie czysty stół. - Vespa służy co najwyżej do dekoracji – odparła śmiało i uśmiechnęła się z rozbawieniem. – A ja wolę raczej coś, co jeździ – Zdziera gumy, pali asfalt, pogłębia katastrofę klimatyczną. - Suzuki – uściśliła, chociaż wcale nie była przekonana, czy Richard rzeczywiście chce o tym słuchać. Nieopatrznie poruszył jednak temat, na który ona sama lubiła mówić. To, że rzuciła tylko marką motocykla – nawet nie modelem – było i tak znacznym poświęceniem z jej strony. Zsunęła plecak z ramienia i odłożyła przy jednym z krzeseł. Po chwili wahania ściągnęła też motocyklową kurtkę i zawiesiła ją na oparciu siedziska. Wiosenny wiatr zatańczył wesoło w krótkich, luźnych rękawach koszulki. Rozsiadła się wygodnie i spojrzała na wskazane książki. Doceniała przygotowanie Richarda – wybór tytułów już niespecjalnie. Notatnik, artykuły piśmiennicze, tomiszcza starannie złożone na obrusie koiły niepewność Frankie – trzy z czterech przygotowanych przez Williamsona pozycji wzbudzały irytację lub rozbawienie, nie była pewna, co bardziej. - Ta jest dobra tylko, jeśli lubisz kwieciste porównania prowadzące zupełnie do niczego. – Wskazała pierwszy tom. – Autor tej próbuje wynaleźć koło na nowo, z dosyć marnym skutkiem. – Musnęła opuszkami palców kolejną. – A ta... Ta byłaby dobra, jeśli wystarczą ci podstawy ziołolecznictwa, trochę w miarę przyzwoitych szkiców anatomicznych, i cała masa dywagacji na temat adekwatności teorii humorów. Wystarczą ci? – Uniosła głowę i spojrzała na Richarda z przelotnym uśmiechem rozbawienia. Rumieniła się tylko trochę. Umknęła wzrokiem i sięgnęła po ostatnią z książek. - Ta jest w porządku – przyznała łaskawie, z zaskakującą czułością otwierając tom i wertując go przez chwilę. Miała ten egzemplarz we własnej kolekcji – choć, co jasne, dużo bardziej zużyty, z masą notatek nakreślonych ołówkiem na przynajmniej co trzeciej stronie. Gdy prześlizgiwała się wzrokiem po tekście wyraźnie zbyt długo – na wszystkie kręgi piekieł, część paragrafów mogła wyrecytować niemal z pamięci; aż dotąd nie zdawała sobie z tego sprawy – chrząknęła z zakłopotaniem i uniosła głowę. - Czego tak naprawdę potrzebujesz? – spytała prosto. Może i umiałaby krążyć wokół tematu, gdyby się postarała, nie sądziła jednak, by po to się tu spotkali. Poza tym – co ważniejsze – zwyczajnie nie chciała. Nie chciała się czaić, grać w te jakieś gierki, podchody – nigdy jej nie bawiły. Richard chciał się uczyć – hipoteza. Zweryfikowanie jej było jej własnym projektem badawczym, a do pracy naukowej Francesca podchodziła tyleż samo z szacunkiem co z pełnym oddaniem. Wyjaśnienia, że nie będzie w stanie przedstawić mu o magicynie wszystkiego, sobie darowała. Wiedział o tym. Musiał wiedzieć. Zakładała, że potrzebował jakichś podstaw – może tylko szerszych trochę niż to, co można było znaleźć w publikacjach dla opornych. Coś więcej niż techniki naklejania plastrów, coś mniej niż metody intubowania pacjentów w terenie. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Generycznie, elegancko, uprzejmie, z akcentem na Williamson — panie i panowie, na tarasową scenę właśnie wkracza Francesca Paganini. Najmądrzejsza (?), najzdolniejsza (?), najładniejsza (o, zdecydowanie) z rodzeństwa; młoda, ambitna, z doskonałymi widokami na przyszłość — jeśli Elio przekona Valerio, panna Frankie za dwa (albo i trzy?) lata będzie uśmiechać się ze ślubnego kobierca, za męża biorąc uroczego pana Iks z rodziny AbeCe (De— jak Devall, idealnie by się złożyło). Nawet ambitne, młode przyszłe panie ratownik muszą poznać chłód obrączki — i chociaż chętnie pobawiłbym się w swata, dziś mamy istotniejsze sprawy na głowie. Lokaj w tarasowych drzwiach na dźwięk słówka—klucz znika bezszelestnie; za dokładnie cztery minuty panna Paganini dostanie swoją herbatę, a ja zapomnę, że uściskiem dłoni próbowała połamać mi kciuka, z kolei hukiem motocykla — zastawę stołową. Vespa podobno służy do dekoracji; skoro tak, z kobietami łączy je nie tylko obła sylwetka. — Suzuki — powtarzam to niczym zaklęcie; tajemny czar z księgi opieczętowanej laikom motoryzacji wstęp wzbroniony — tym, wbrew własnej woli, przestałem być lata temu. Elio, kiedy nie mówił o samochodach, opowiadał o silnikach do nich. — Japońskie? Pytam, chociaż właściwą kwestię — amerykańskich nie było? — trawię w milczeniu o sekundę zbyt długo. Włoskie przywiązanie do patriotycznego ducha demokracji to ich największa wada; będą potrzebować kolejnych czterech dekad, aby się w pełni zasymilować. Panna Paganini odwiesza kurtkę, ja ani myślę pozbywać się elementów odzieży — nienagannie ułożony, granatowy krawat dopełnia wizażu idealnie skrojonej marynarki; naruszenie któregoś puzzla zepsułoby całość. Z rytualizmu powitań prosto w sieć skupienia; analiza podręczników przybiera coraz surowszy obrót, a ja mogę tylko współczuć autorom książek. Skoro dwudziestotrzyletnie studentki magicyny mają o nich takie zdanie, co myślą profesorowie? — Hm, tej zatem podziękujemy — pierwszy tomik na bok; oddam go do antykwariatu. — Tę zachowam na kryzys energetyczny — drugi tomik na drugi bok; tylko wprawne oko mogłoby zauważyć podświadome ustawianie ich w tej samej linii, pod tym samym kątem, w tej samej odległości od notesu przede mną. — Z kolei ta może być ciekawa. Co, jeśli posiadam nieodkryty talent w dziedzinie zielarstwa? — podobno nigdy nie jest za późno na zmianę ścieżki kariery; trzeba po prostu wstawać wcześniej, pić mniej, parzyć kawę tylko na bazie wody Perrier. Reszta to kwestia funduszu powierniczego. Tomik numer cztery zaskarbia uwagę panny Paganini i wypełnia powietrze kilkunastoma sekundami ciszy; Frankie ma swoją lekturę, ja czas na obserwowanie sposobu, w jaki jej wzrok prześlizguje się po linijkach książki. Niekiedy ludzie udają zaczytanie, by ukryć własną niekompetencję i wstyd — milczenie warunkują skupieniem się na czymś innym, ale— Francesca Paganini naprawdę czyta książkę, chociaż pewnie zna ją od okładki do okładki. Cichego odkaszlnięcia oszczędza mi powrót lokaja; herbata w filiżance jest gorąca, świeża i zdecydowanie droga — na czego tak naprawdę potrzebujesz? mam kilka odpowiedzi, każdą bez związku z magicyną i żadna nie byłaby w pełni prawdziwa. Dlatego wybieram dokładnie tę, o którą pyta Frankie. — Będę szczery, Francesco — nowość w zestawie Lego sygnowanym nazwiskiem Richiego Williamsona; klocka opisanego prawdomówność zgubiono lata temu — musiał wbić się komuś w stopę, skoro wraca na planszę. — Magicyna interesuje mnie wyłącznie przez wzgląd na zastosowanie w magii wariacyjnej. Jeśli sądziła, że chcę nauczyć się resuscytacji, w Thonrnill Hall pojawiła się o dwie dekady za późno; ta nauka była fundowana przez szkołę przetrwania zwaną dzieciństwem. — Choćby rosaspina. To zaklęcie, które pozwala na wyczarowanie— Felerny dobór przykładu; siedzimy naprzeciwko ogrodu różanego — cały ten cholerny dom to jeden, wielki kolec. — Cóż, łodygi róży w dowolnym miejscu ciała, wykluczając organy wewnętrzne. Zatem ogólna anatomia? W magii wariacyjnej istnieje jeszcze kilka podobnych czarów — podobnie w natury czy iluzji, ale o ile panna Paganini tego nie wie, może domyślić się sama. I jeśli właśnie uznała, że planuję nękać politycznych oponentów różami w dupie, — Zanim uznasz, że zamierzam używać wiedzy do szerzenia zła, chaosu i obrażeń wewnętrznych — Richie Williamson? Nigdy; całe Saint Fall i pół Salem wie, że brzydzę się przemocą. — Nic podobnego. To wyłącznie zapobiegliwość i próba dbania o własne bezpieczeństwo. Niedawno w ogrodzie naprzeciwko nas odkryłem uroki obrażeń, które może zadać magia iluzji; samoobrona nie zawsze musi być obroną per se — na atak zawsze odpowiadam atakiem. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Jeśli była zaskoczona, nie dała tego po sobie poznać. Uśmiechnęła się grzecznie – wciąż tak bardzo grzecznie, wszak była dobrze wychowana – i skinęła głową na zgodę. Japońskie, istotnie. Jaśniejszy błysk w ciemnych tęczówkach mógł być wyzwaniem – to problem? – albo czymś zupełnie innym. Dumą, bo jej Suzuki naprawdę było solidnym kawałem maszyny. Odpowiednio wyważoną arogancją, bo skoro potrafiła na czymś takim jeździć, musiała być świetnym kierowcą. Tęsknotą, bo bardziej, niż siedzieć tu, wolałaby tam, na siodełku swojej bestii, gnając przed siebie nawet nie do domu, a za miasto – zawsze za miasto. Z łagodnym uśmiechem i ostrożną uwagą patrzyła, jak Richard odkłada książki. Pierwsza, druga – zawahał się przy trzecim. Uśmiechnęła się przelotnie. - Jeśli tak jest, jestem skłonna z własnej biblioteczki przywieźć przynajmniej dwie, które czyta się... No, lepiej. Nie zasypiając w połowie – uściśliła. Była surowa – przesadnie. Oceniała ostro – zupełnie niepotrzebnie. Instynkt obronny. Odruchowa arogancja pozwalająca jej odnaleźć się w sytuacji, na którą – mimo wszystko – chyba wcale nie była przygotowana. Czuła na sobie spojrzenie Williamsona, ale, o dziwo, nie wpędzało jej to w taki dyskomfort, jakiego by się spodziewała. Nie wymuszało też natychmiastowej reakcji – wciąż wertowała książkę, czerpiąc zaskakująco dużo przyjemności z odkrywania na nowo zdań, które przecież potrafiłaby wyrecytować choćby w środku nocy. Uniosła głowę dopiero na powrót lokaja. Zamknęła książkę – zamknęła, a nie zatrzasnęła; była w tym czułość, troska mniej więcej tego samego typu, którą miała zarezerwowaną dla swojej rodziny – i odłożyła ją na stolik, kolejną chwilę poświęcając herbacie. Nie wiedziała, że napar był drogi, wiedziała za to, że będzie doskonały. Herbata pachniała zbyt dobrze, by nie być smaczną. Sięgnęła po filiżankę i upiła ostrożny łyk tylko trochę parząc sobie język. I znów, jeśli szczerość i motywy Richarda ją zaskoczyły, poradziła sobie z własnym zdumieniem z godną podziwu wprawą. - Magia wariacyjna – powtórzyła, jakby smakując te dwa słowa, sprawdzając, czy pociągną za sobą gorycz piwa, czy może raczej słodycz miodu. Ani jedno, ani drugie. To było w jakiś sposób rozczarowujące, że motywacje Williamsona niespecjalnie ją wzruszyły – nie na tyle, by wywołać raptem irytujące, ale wciąż łatwe do zignorowania swędzenie, może kłucie pod żebrami. Mogła być pełną ideałów, wciąż jednak była – najwyraźniej przede wszystkim – Paganini. - To nie ma większego znaczenia – stwierdziła wreszcie miękko, zapijając słowa kolejnym łykiem herbaty. Naprawdę była doskonała. Jeśli kolacja, którą obiecywał jej Williamson, będzie równie dobra, Frankie gotowa była łaskawiej spojrzeć na cały ten pomysł lekcji. - Prosisz mnie o naukę anatomii. Doskonale, mogę cię nauczyć. Cała reszta... – Wzruszyła lekko ramionami. – Nie muszę tego wiedzieć. Było parę lekcji, które przyswoiła od braci szczególnie dobrze. Na przykład to, że czasem zwyczajnie nie opłacało się wiedzieć wszystkiego. Komfort niewiedzy był luksusem, na który mogła sobie pozwolić – a skoro mogła, to dokładnie to robiła. Jej ideały miały swoje granice. Już od kilku lat były dość elastyczne, by nie utrudniać Frankie życia. Myślała przez chwilę, wreszcie roześmiała się cicho. - Lubisz kolorowanki? – zapytała pozornie bez związku – z zaskakującą powagą jak na to, że podobne pytanie mogła zadać w piaskownicy. Na ewentualne zaskoczenie Williamsona uniosła brwi znacząco, przekrzywiła głowę lekko. - To poważne pytanie – podkreśliła wreszcie. – Muszę wiedzieć, czy lubisz kolorowanki i jak u ciebie z łaciną. Dwie kwestie, obie – wbrew pozorom – równie istotne. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Taniec bez muzyki, spektakl bez scenariusza, orkiestra bez dyrygenta, Francesca Paganini bez cienia żalu — czterdzieści lat temu fabryka, która wyprodukowała zaparkowaną na podjeździe bestię, kleciła silniki do tych samych samolotów, które atakowały Pearl Harbor; ale przecież to przeszłość. Było, minęło, śmierć jednostki to tragedia, tysięcy to statystyka, a po czterech dekadach to także pretekst — głównie gloryfikacji mitu patriotyzmu i poświęcenia. Dwudziestotrzyletnie czarownice nie muszą martwić się optyką i Piekielna Trójca mi świadkiem, że znam to z autopsji, której nadano imię — Charlotte. Kiedyś się przyjaźniłyście, prawda? Kiedyś, kiedy świat był trochę spokojniejszy, dorosłość odrobinę odleglejsza, zazdrość ociupinkę lżejsza. Kiedyś każdy miał mrzonki, w które wierzył; a potem do drzwi zapukała dorosłość. — Nie chciałbym cię kłopotać — opuszek palca stuka w książkę na szczycie naukowego kurhanu — tylko mi znana melodia dołącza do dialogu i odlicza sekundy tego spotkania; za godzinę podamy kolację, za dwie Francesca wróci do swojego życia, za trzy będziemy tylko wspomnieniem. — Zostaw książki w Palazzo, wyślę asystenta, by je odebrał. Co złego może się wydarzyć w krótkim odcinku czasu między porzuceniem na zapleczu dwóch tomików i przybyciem Larry'ego? To Palazzo, więc — wszystko. Surowość oceny nie zraża, ale też nie zaskakuje; w życiu, miłości i przy wyborze funduszów inwestycyjnych należy posiadać standardy — myśl, że przyszła pani ratownik je posiada, sprawia, że w imieniu całego miasta mogę spać spokojniej (kiedy już będę mógł spać; gdy skończy się czerwiec i trzy doby spędzę w łóżku, telefon zsunę z widełek, skrzyneczkę zatrzasnę w garderobie, okna zamknę magią, siebie zatopię w materacu). Powoli, gest za gestem i łyk po łyku herbaty (oczywiście, że była dobra; bosi mnisi zbierali ją w pełnię księżyca u podnóży klasztoru Jingshan si — minuta milczenia dla hipokryzji Richiego Williamsona), zacieramy pierwsze zakłócenia. Frankie nie pyta o dokładne motywy nauki, więc nagradzam ją uśmiechem z katalogu uznaniowych; na giełdzie aktywów ma wyższe notowania od amerykańskiego dolara. — Cieszę się, że osiągnęliśmy konsensus, panno Paganini — to naprawdę nie ma większego znaczenia — mogłem kłamać, a ona nie posiadałaby gwarancji, że mówię prawdę; mówiłem prawdę, a ona nie miała pewności, czy to nie kłamstwo. Intencje na bok, serwetka na kąt równoległy — kiedy Francesca pyta o kolorowanki, nie podnoszę wzroku znad równo układanego materiału. Polityk musi być gotowy na ataki z zaskoczenia — te rzadko są równie niewinne. — Mam sześcioletnią córkę i trzyletniego syna. Pytanie nie powinno brzmieć czy lubię kolorowanki, ale których kredek używamy — gdyby zapytała, nie potrafiłbym odpowiedzieć; świecowe? Ołówkowe? Kolorowe. Spędzam z dziećmi dokładnie pół godziny od poniedziałku do piątku, godzinę w sobotę i — w zależności od terminarza — od dwóch do trzech w niedzielę. W żadnym z tych scenariuszy nie pochylam się nad kolorowankami; Camille w weekend ma balet, Henry naukę gry na skrzypcach, skąd zabieram go na podstawy algebry abstrakcyjnej. Jednym pytaniem Francesca Paganini do napiętego grafiku dzieciaków dodała lekcje łaciny. — Homo sum humani a me nihil alienum puto — daleko do płynności, ale wystarczająco blisko brzegu; uniesione na Frankie spojrzenie to dwie wyblakłozielone, wypełnione satysfakcją sadzawki. — Można zaryzykować stwierdzeniem, że znam łacinę. Zaczynamy? Odkręcone, wiecznie pióro w dłoni i otwarty notes dołączają do pytania. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Zostaw książki w Palazzo. Uniosła brwi znacząco, nie racząc nawet skomentować tej niedorzecznej propozycji. Nic w dobytku Frankie nie było tak cennego, jak jej książki – żadne złoto, żadne kamienie... W porządku, może motor; i ewentualnie jeszcze ta stara, wyraźnie już zmęczona życiem poducha, którą dostała kiedyś w prezencie od Valerio. Tak czy inaczej, chodziło o to, że książki – książki były cenne. Wymagały traktowania z należytym szacunkiem. Szacunkiem, który w pobliżu Palazzo chyba nigdy nawet nie stał. To już lepiej niech po prostu wpadnie do mnie, mówiły więc jej uniesione brwi. Albo – może dogadaj się z Elio. Albo – jestem pewna, że Valerio może pomóc, jeśli ładnie poprosisz. Tak czy inaczej, to był temat na później. Na teraz były uprzejme uśmiechy, grzeczności, które po dłuższej chwili zaczynały uwierać niczym niewygodne, nierozchodzone buty. Frankie umiała być grzeczna. Inna rzecz, czy faktycznie to lubiła. Uśmiechnęła się z rozbawieniem. Musiał być zaskoczony, ale sobie z tym radził. Oczywiście, że sobie radził. - A których? – spytała śmiało. Rumieńce paliły tylko trochę. Łacina mierna, ale ujdzie, wszak nie będzie musiał czytać, wystarczy, że z grubsza poskleja sylaby, częściowo chociaż zapamięta różnicę między tibialis anterior a gastrocnemius. Kolorowanki – kolorowanki były ważniejsze. Tę książkę mogła zostawić mu w Palazzo. Co się stanie, gdy powie, że pozycja pełna szkiców do wypełniania barwami jest niezwykle istotną pozycją która musi trafić prosto w ręce Williamsona? Kto pierwszy się zaśmieje? Kto pośle asystentowi Richarda szczególnie porozumuiewawcze spojrzenie – coś między zwariował, w dupie mu się przewraca a kryzys wieku średniego? Powstrzymała uśmiech, bo była grzeczna. Zaczęła mówić – najpierw chaotycznie, z czasem trochę bardziej składnie. Nie była przygotowana – nie tak, jak mogłaby. Była zmęczona – bardziej, niż powinna. Dzisiejsza lekcja była próbą, testem na wypadanie co, jak, z czym. Czy w ogóle są w stanie ulepić coś z samego zapału Williamsona i jako-takiej wiedzy Frankie? Czy jest sens, by tracili na siebie kolejne popołudnia? Czy Francesca potrafiła mówić tak, by Richard jej słuchał – i czy Williamson potrafił zadawać pytania tak, by zaciekawić Paganini? Strasznie dużo niewiadomych jak na to, że, w pewnym sensie, zawarli już jakąś umowę. Elio wytknąłby jej, że powinna uważniej czytać drobny druk. Być może rzeczywiście tak było. Tak czy inaczej – mówiła. Same podstawy – coś o komórkach, o tkankach, o rozwoju zarodkowym. O tym, jak kształtują się narządy i skąd ciało wie, że tutaj ma być mięsień, tam naczynie, a tam dalej, dla odmiany, kość. Mówiła powoli, robiąc przerwy, by mógł notować. Nie była pewna, na ile faktycznie mu się to wszystko przyda, ale – tego chyba chciał. Podstaw. Tyle mogła mu dać. - O fizjologii ci poopowiadam. Anatomii – rzuciła w pewnej chwili – nauczysz się sam. Otworzyła książkę – jedyną ocenioną jako wartą uwagi – przewertowała kilka, kilkanaście stron, odnalazła pierwsze szkice. Układ kostno-mięśniowy, układ krwionośny. Serce, płuca, wątroba. Mózg i ten śmieszny pajęczak, rozległa sieć nerwów. I łacina. Dużo łaciny – drobny druk mający przypominać odręczną kaligrafię. - O tym nie ma co mówić za dużo – stwierdziła, odruchowo pukając palcem w otwartą książkę. – To ta nudna część. Studiujesz obrazki, wkuwasz pojęcia. Kolorujesz, żeby łatwiej zapamiętać. – Uśmiechnęła się przelotnie. – Praktyki ci nie zrobię – dodała, nie łapiąc dwuznaczności. W jej rozumieniu praktyka to szpilki – bogaty zestaw preparatów z drobnymi szpilkami powbijanymi w każdą strukturę, którą powinien znać medyk; każdy pojedynczy mięsień, każde ścięgno, każdy fragment wątroby który zasłużył sobie, by mieć własną nazwę. Na każdej szpilce – karteczka z nazwą, po łacinie z jednej strony, po angielsku z drugiej. Tylko o takiej praktyce myślała Frankie, czasem zwyczajnie za bardzo niewinna, nieśmiała, po prostu nie. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Uniesione brwi widokiem oswojonym — kiedy twoim bratem jest Barnaby Williamson, uczysz się odróżniać czterdzieści dziewięć znaczeń ukrytych za poruszeniem łuku brwiowego. Panna Paganini tym ruchem nieco osądza, odrobinę pyta, zdecydowanie rozważa, czy postradałem zmysły; uniesiona do ust filiżanka to niema odpowiedź — prowadzimy przecież pozbawioną słów konwersację. Powiedziałem, co powiedziałem. Wartość książek oceniam po numerze wydania i wycenie nowojorskiego stowarzyszenia aukcyjnego; warte kilkadziesiąt dolarów podręczniki plasują się na liście istotności gdzieś pomiędzy nowym, plastikowym samochodzikiem dla syna i odświeżaczem powietrza do Lincolna. Panna Paganini ma na ten temat inną opinię; panna Paganini — na szczęście — nie posiada dostępu do moich myśli. To nieprzyjazne miejsce; nie przepada za intruzami. Temat kredek powinien obumrzeć śmiercią naturalną dobre dwa zdania temu, ale Francesca rozciąga go pomiędzy słupkami pytań — tym razem uśmiecham się ja. Lekko, leciutko, pytająco; jak to, których? — Kolorowych. Politycy to akrobaci, panno Paganini — znajdą ucieczkę nawet z pełnego szpagatu. Za kilkadziesiąt minut przekonam się, że kolorowanki wkrótce dołączą do integralności późnych wieczorów; będę zabarwiać ścięgna, układy krwionośne i zwitki mięśni w pogoni za zrozumieniem podstaw magicyny. Cierpliwość poprowadzi dłoń, skupienie wchłonie wiedzę, cała reszta będzie milczeniem — za trzy tygodnie wiedza nieistniejąca awansuje na podstawową i tyle w zupełności wystarczy do nasycenia głodu. Dziś ulubione miejsce świata — mównicę — oddaję pannie Paganini. Chaos początkowych słów szybko odnajduje formę, kształt i logiczną wypadkową; kremowy papier otworzonego notatnika bez protestu akceptuje każdą zapisaną literę. Ściskam wyrazy, waham się nad pisownią łacińskich pojęć i zapamiętuję — mięsień czworoboczny, prostownik palców, diduktory, adduktor. Krwiobieg duży, krwiobieg mały, aorty, tętnice, przedsionki serca. Ilustracje w rozłożonych przed nami podręcznikach odzwierciedlają słowa Franceski — układ kostny, rozwój komórek, narządy wewnętrze, przy których powiedziałem stop. Stop, to ważne, powtórzmy. Herbata w filiżankach stygła — po którymś z kolei łyku odkrywam, że porcelana jest pusta, głowa pełna, panna Paganini bliska końca wykładu. Skurcz w zaciśniętych na piórze palcach identyfikuję po mięśniach dłoni; cztery strony temu mieliśmy o tym cały rozdział. — Będziesz mieć coś przeciwko wysłaniu zadania domowego do sprawdzenia? — książka, rysunki, kredki — nagle wszystko nabiera sensu, ale nadal nie koloru; ten będę musiał nałożyć w wolnym (jakim?) momencie sam. Francesca oznajmia: praktyki ci nie zrobię i nawet nie próbuję walczyć z nieświętą trójcą odpowiedzi. — Poćwiczę na żonie. Na marginesie notesu zapisuję numery stron, gdzie układy kostne i mięśniowe będą czekać na odrobinę barw w tym nudnym, podręcznikowym życiu. Łacina specjalistyczna będzie osobnym rozdziałem w nauce — ta, którą dysponuję, lubi politykę; anatomię zdecydowanie mniej. — Podsumowując— Szelest przekładanych stron notesu — odłożone na bok pióro próbuje zaburzyć kompozycję prostopadłości względem brzegów notatnika, ale palce odruchowo poprawiają położenie. — Układ krwionośny, zwany hemalnym. Sistema sanguiferum hominis. Układ kostno—mięśniowy, podział pod względem topograficznym, przyczepu lub budowy. Sporo kolorowania i prosty wniosek, któremu pozwalam osiąść w kącikach ust. — Magicyna na poziomie fizjologicznym niczym nie różni się od medycyny. Odważnie stwierdzenie na kogoś, kto czterdzieści minut temu nie odróżniał ścięgna od powięzi. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Kolorowych. Przełknęła ciche parsknięcie chyba tylko dlatego, że znienacka przypomniało jej się dobre wychowanie. Czyli nie kolorował. Czyli nawet nie wiedział, czy lubi. To nic, teraz polubi. Albo znienawidzi. Albo po prostu uzna, że to jakaś fanaberia, którą będzie praktykował tylko dlatego, że mu tak poleciła. To ostatnie byłoby całkiem ciekawe, czyż nie? Zawsze chciała kazać temu czy innemu politykowi pomalować sobie serduszko. Albo płucka. Tak czy inaczej – wykłada, a im więcej mówi tym, o dziwo, lepiej się bawi. Nigdy nie planowała dla siebie kariery naukowej, przekonana, że godziny spędzane twarzą w twarz ze średnio rozgarniętymi studentami (dla niej każdy, kto nie był nią, był przecież rozgarnięty niewystarczająco) będą ją zwyczajnie drażnić – ale może jednak nie? Może właśnie tak by mogła, przeplatać dyżury taką czy inną prelekcją? Była to myśl, której postanowiła nie pozbywać się zbyt szybko. Póki co jednak – mówiła. Mówiła, mówiła, mówiła, a Richard zaskakująco skrupulatnie notował. Gdy prosił, by przerwała na chwilę – przerywała. Gdy pytał, czy mogłaby powtórzyć – powtarzała, nie zwracając specjalnie uwagi na to, co interesowało go najbardziej; nie zastanawiając się, jakie skutki może mieć jego zainteresowanie. Nie po to tu była. Herbata Williamsona stygła, Frankie wypiła swoją gdy ta była jeszcze gorąca, osuszając filiżankę jeszcze przed połową wykładu. A gdy faktycznie skończyła – gdy przebrnęła przed podstawy podstaw – była zmęczona. Fizycznie, bo po dyżurze, ale teraz – znacznie bardziej – psychicznie. Kto by pomyślał, że siedzenie i gadanie może być tak wyczerpujące. Richard spytał o pracę domową, Frankie zgodziła się bez wahania. Pytanie, czy w ogóle miał na to czas, pojawiło się w jej głowie tylko przejazdem – a przemknęło przez jej myśli szybko, jakby śmignęło na jej własnym Suzuki. - Coś przygotuję – zapewniła i, ku swojemu zaskoczeniu, w głowie już wertowała rozdziały, schematy, jakieś stare testy z własnych studiów, które mogłaby wykorzystać. Było coś szalenie satysfakcjonującego w tym staniu po drugiej stronie biurka. Doskonała herbata, wygodne siedzisko, upajający zapach róż zamiast stęchlizny akademickich sal – to też mogło mieć jakieś znaczenie. Poćwiczę na żonie. Nie musiała sprawdzać, czy się zarumieniła – policzki zapiekły nim jeszcze przebrzmiała ostatnia sylaba w ustach Williamsona. - To nie... – zaczęła, spłoniła się jeszcze bardziej, ostatecznie dała spokój. Tak umierała legenda Frankie, przyszłej królowej sal wykładowych. Chrząknęła cicho, poprawiła się na krześle, jakby w ten sposób mogła poprawić też niezręczność, zakłopotanie, może – chwilowe zagubienie. Kiwnęła głową na podsumowanie i drugi raz, na śmiały, ale w gruncie rzeczy prawidłowy wniosek. - Ciało jest wciąż to samo, magiczne czy nie – więc i leczenie jest to samo – skwitowała. – Zaklęcia to po prostu droga na skróty, baza jest ta sama. – Wzruszyła ramionami. Tak było. Wystarczyło popatrzeć na nią. Była medykiem, ratownikiem, w założeniu – dla magicznych. A jednak wciąż dźwigała na plecach kilogramy sprzętu, wciąż porządny defibrylator mógł czasem lepiej zrobić to, czemu magia nie dawała rady. Kwestia przypadku, okoliczności. Case by case, jak lubili powtarzać do znudzenia jej wykładowcy. Odetchnęła powoli, przetarła twarz dłonią, przeciągnęła się nieznacznie. - Richard? – spytała wreszcie, z cieniem tylko nieśmiałości. – Zapracowałam już na tę kolację, co? – Uśmiechnęła się przelotnie. Zawahała się. – I może na spacer po ogrodzie? – zapytała grzecznie. Chętnie obejrzałaby różane krzewy, może wtuliła nos w jeden czy dwa z nich, wciągając głęboko zapach kwiatów. Ale takich rzeczy się nie robi, jeśli nie wiadomo, czy wolno. Ona takich rzeczy nie robi. Nie bez przyzwolenia. Milczała potem przez chwilę, nagle skrępowana. Przestali mówic o magicynie – przestali mówić o czymkolwiek. Richard może wciąż trawił kontener nowych informacji – Frankie nie trawiła nic, nagle przypominając sobie gdzie jest i że, w gruncie rzeczy, niespecjalnie tu pasuje. Nie czuła się, by pasowała. - Co lubisz robić w wolnym czasie? – zapytała nagle. Chrząknęła cicho i odetchnęła głęboko. – Poważnie pytam. Jak nie bawisz się akurat na salonach – Czy tym właśnie była dla niej jego praca? – i nie zajmujesz się rodziną – Czy faktycznie się nią zajmował? – to co robisz? Zawahała się – znowu. - Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Po prostu jestem ciekawa. – Czy rzeczywiście kiedykolwiek była go ciekawa? Na spotkaniach, na których pojawiali się oboje, raczej go unikała. Jej zainteresowania były wtedy zresztą dosyć łatwe do odczytania – nazywały się Ben, czasem Barnaby, choć ten drugi z czysto zawodowej przyczyny. Za tym pierwszym wodziła czasem aż za bardzo maślanym spojrzeniem, w tym drugim szukała nowych blizn, nowych śladów, za które mogłaby patrzeć na niego krzywo. Richard – on był, choć równie dobrze mogło go nie być, raczej nie odczułaby braku. Czy więc naprawdę była ciekawa? Chyba była. Najwyraźniej filiżanka herbaty i niespełna godzina słuchania jej słów to dość, by ją przekupić. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Subtelna różnica rozpoczyna się pomiędzy słuchaniem i słyszeniem; słuchać potrafi każdy — słyszeć nieliczni. To nie rzecz odmienności (chociaż pomaga; urodzić się z talentem, z tym genem, z wrodzoną umiejętnością, która pulsuje pod opuszkami palców i nie może doczekać się, aż dojdzie do głosu), ale dyscypliny. Panna Paganini mówi, ja słucham i słyszę; opowieść o różnicach między magicyną, medycyną, o funkcji organizmu, o wstępie do anatomii, o kolorowankach, zadaniach domowych i podobieństwach, które są tak naprawdę zapowiedzią różnic. Nie wiem, na czym dokładnie skończyliśmy — ostatnia notatka będzie traktować o organach wewnętrznych i kiedy za dwa dni wrócę do notesu, by odświeżyć informacje, odrobina obrzydzenia wespnie się ponad pagórek dążenia do wiedzy. Odłożone na bok pióro — kąt dokładnie dziewięćdziesięciu stopni wobec brzegu notesu — cichym kliknięciem sygnalizuje start; czerwień na policzkach panny Paganini przypomina odmianę kwiatów, na które moglibyśmy natknąć się kilkanaście kroków stąd. Rosa moyesii; sporo burgundu i skłonność do kwitnienia w cieniu. Zupełnie jak Francesca. — Ciało to wciąż ciało, magiczne czy też nie. Czy na pewno? — to nie może być tak proste; postawienie znaku równości między czarownikami i magicznymi niczym nie różni się od stwierdzenia, że hiena to owczarek. — Każdy z nas przychodzi na świat z wrodzoną tolerancją na magię, ale niemagiczni nie mają tego luksusu. Gdyby użyć na nich kilku zaklęć z magii anatomicznej albo rytuału, konsekwencje— Medyk ze mnie żaden, ale nigdy nie narzekałem na niedobór wyobraźni; polityk musi potrafić afirmować. To, co widzę, przypomina implozję — sporo krwi, mało do ratowania. Zatrucie magiczne potrafi zawładnąć nawet silnym, uodparnianym od dzieciństwa organizmem; co zrobiłoby ze zwykłym człowiekiem? Francesca być może zna odpowiedź; być może nie — tym razem nie pytam, nie drążę, nie wyskrobuję dziury w całym z pomocą stalówki wiecznego pióra. Ona wie, wiem też ja, że— — To zagadnienie dla genetyka. Jeden był na odległość telefonu i pretekst do rozmowy, ale wątpię, by Jacqueline Lanthier miała czas na suche dywagacje; w tym hrabstwie istnieją tylko trzy osoby ceniące czas wolny bardziej ode mnie — Jackie jest jedną z nich. — Zapracowałaś na kolację — politycy łamanie obietnic mają w spisie wymagań zawodowych, ale przez chwilę mogę udawać, że jestem tylko tym; uczniem, który gości tymczasową mentorkę pod własnym dachem. — Ale na spacer zapraszam w czerwcu. Zdążą zakwitnąć róże rabatowe, więc całość zrobi lepsze wrażenie. Sztuką nie jest spełnić życzenie Łyk chłodnej herbaty robi wiele, ale z gaszeniem pragnienia wspólnego ma tyle, co nic; zamiast grymasu, przywołuję na usta uśmiech. Całkiem urocze pytanie — czas wolny i polityka to zakazana miłość, ale nikt nie pisze o nich piosenek. — To, co teraz powiem, musi zostać między nami — mógłbym powiedzieć: nie mam czasu wolnego i to nawet nie byłoby kłamstwo; może wkrótce, na początku lipca, znajdę trzy dni, a wtedy— — Jeśli mam czas wolny — jeśli to potężna dawka myślenia życzeniowego — lubię wracać do Jordan Hall. Bostońska filharmonia nie jest wybitna, ale wystarczająco dobra, żeby poradzić sobie z Mozartem. W tym sezonie grają dwudziestą dziewiątą symfonię. Czego dokładnie oczekiwała panna Paganini; jakie wyobrażenie o Richardzie Williamson budowała przez te wszystkie lata mijania, rozmijania i wymijania się na kręgowych salonach? — Gdybyś chciała się wybrać, bilety wyprzedano na jesieni, ale znam dyrektora technicznego. Długi mają wiele zastosowań; szczególnie, kiedy zaciągane są u mnie. Kącik oka wychwytuje ruch za tarasowymi drzwiami i w ślad za nim nadchodzi prosty sygnał — podano do stołu, nic tu po nas, lekcja dobiegła końca, a razem z nią szanse na spacer i wydobycie ze mnie kolejnego fragmentu z życia, do którego prasa nadal nie otrzymała przepustki wstępu. — Kolacja gotowa — ona na nią zasłużyła; ja nie musiałem się starać. — Mam nadzieję, że lubisz bouillabaisse? Włosi posiadają mocne opinie na temat francuskiej kuchni — a ja lubię odkrywać, gdzie tkwi granica ich kulinarnych tolerancji. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Zaśmiała się krótko na wątpliwości Richarda. Nie były zaskakujące. Były zupełnie normalne. Od małego słuchali przecież o różnicach. Magiczni-niemagiczni było jakąś osią, jakimś spektrum, na którym każdy miał swoje miejsce. Jedni trochę bardziej na prawo, inni trochę bardziej na lewo. To trochę jak z przekonaniami politycznymi, a z tymi przecież Williamson był już zupełnie za pan brat. Dla Frankie jednak – dla niej to rzeczywiście było tak proste. Upraszczała, ale robiła to celowo, głównie dlatego, że– - To zagadnienie dla genetyka – stwierdziła w tej samej chwili co Richie i roześmiała się, kręcąc głową skrępowana. – Dla mnie mięso to mięso, kość to kość. Krew jest tak samo czerwona i lepka niezależnie, z czyjego ciała wypływa. – Wzruszyła lekko ramionami. Pod pewnymi względami świat ratownika był dużo prostszy, niż jakiegokolwiek innego medyka. Ciała się nie różniły, różniły się metody – ale i te bardzo często zależały od preferencji medyka, nie pacjenta. Magia na niemagicznych? Oczywiście, że nie. Ale odwrotnie? Jedni woleli mamrotać czary, inni śmiało brudzili ręce po łokcie. Frankie była gdzieś pośrodku, choć coraz częściej skłaniała się ku krańcowi krew na rękach, krew na policzkach. Było coś chorobliwie fascynującego w tym, jak leżał w dłoni skalpel, i jak to było założyć opatrunek własnoręcznie, a nie beztroskim szeptaniem nad rozciętym ciałem. Odetchnęła bezgłośnie, splotła palce i rozprostowała ręce przed sobą z cichym trzaskiem przeskakujących stawów. Tego, że Richard złamie obietnicę, nie brała pod uwagę – nie dlatego, że mu ufała (z dwóch Williamsonów to nie jemu bez wahania powierzyłaby swoje życie) i nie dlatego, że nie było to możliwe (z dwóch Williamsonów to o nim miała przecież gorsze zdanie chociaż, jeśli się nad tym zastanowić, być może nie do końca miała ku temu podstawy). Frankie była jednak prosta. Ufna – nie wobec Richiego, ale wobec każdego. To, czego wychowanie w rodzinnym domu, w towarzystwie Valerio, Elio i całej pozostałej zgrai nie zdążyło z niej jeszcze wyciągnąć, wywlec, wyrzucić na stos rzeczy niepotrzebnych – to przekonanie, że każdy w gruncie rzeczy był dobry, okoliczności po prostu potrafiły być złe. Tego, że odmówi jej spaceru, też nie przewidziała. Być może nie zdołała ukryć rozczarowania. Być może nie zdołała zamaskować cienia ekscytacji, że jeszcze tu wróci. Chyba dotąd wydawało jej się, że dzisiejsze spotkanie będzie jedynym, dzisiejszy wykład – prologiem, po którym nie nastąpi żaden ciąg dalszy. Nie mówiła jednak o różach, zamiast tego zmarszczyła brwi lekko na pompatyczny wstęp – i uniosła je, gdy wspomniał filharmonię. Chyba do niej pasował, a jednak nie potrafiła go sobie tam wyobrazić. Podobne rozrywki chyba pasowały do niego, a jednak nie potrafiła ich do niego dopasować. Jak fragmentu układanki, który wygiął się, odkształcił, i nie pasował już tak, jak powinien. Chyba wydawało jej się, że nic, co nie uwzględnia ścierania się na przekonania, gnojenia oponenta słowem, podstępów i balansowania na granicy (przyzwoitości? moralności?) – że wszystko to zwyczajnie Richarda nudzi. Myśl, że się pomyliła, była zaskakująca – zaskakująco przyjemna. Zrobiła z Williamsona czarny charakter (bo rycerzem był już ten drugi). Może niepotrzebnie. - Ja... – chrząknęła cicho, nagle onieśmielona własnym osądem, opiniami, które może i nie były bez pokrycia, ale, chyba, miały go dużo mniej niż sądziła. – Chyba bym chciała – stwierdziła nagle, ku swojemu zaskoczeniu. Ugryzłaby się w język, gdyby zdążyła – nie zdążyła jednak ani przed tym stwierdzeniem, ani przed kolejnym, odsłaniając się, choć wcale nie pytał. – Gram na skrzypcach i od dawna już mam jakąś... – zawahała się. – Fascynuje mnie patrzeć, jak grają inni. Jak się tym cieszą. Uczyć się, jak obchodzić się z muzyką. Dług. Tego też nie brała pod uwagę. Bardzo wiele rzeczy nie mieściło się w jej postrzeganiu świata. Była Paganini, ale czasem – jakby wcale nie. Podchywtliwe pytania o kuchenne preferencje już dawno jednak nie były podchwytliwe. - Lubię – odpowiedziała śmiało i bez skrępowania, bo rzeczywiście, lubiła. Jeść i gotować, gwoli ścisłości. Od Genny nauczyła się więcej, niż tylko tego dania. Najwyraźniej jej kulinarna tolerancja była niepatriotycznie spora. – Podobnie jak quiche Lorraine. A crème brûlée bywa lepszy od tiramisu. Szczególnie mój – rzuciła śmiało. Podniosła się z krzesła, otrzepała spodnie z nieistniejących pyłków, wygładziła nieistniejące zagniecenia. - Ale wino – wino wolę nasze – dodała z przelotnym uśmiechem. – Słońce na południu Włoch więcej wybacza, a winogrona... Są słodsze. Lepsze. – Wzruszyła ramionami lekko. Czegoś przecież musiała bronić – już teraz była postępowa, jaką miała gwarancję że jeszcze trzy słowa więcej i Valerio by jej nie wydziedziczył? Przekrzywiła głowę lekko, jeszcze przez chwilę zerkając na Richiego. - Nie było tak źle. Dzisiaj. Z tą lekcją – stwierdziła nagle i chrząknęła z zakłopotaniem. – Chodzi mi o to... – Odetchnęła powoli i pokręciła głową ze śmiechem. – Kiedyś chyba nazwałam cię tym bucem. Możliwe, że więcej nie raz. Możliwe, że zupełnie niepotrzebnie. W jednym z tych filmów, które oglądała tak namiętnie, padłoby teraz znamienne - możemy zacząć jeszcze raz? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
O różnicach, przekonaniach, błędnych wnioskach, pochopnych osądach, płytkich spostrzeżeniach i myślach głębszych od teorii magii można napisać ilustrowaną encyklopedię. Pod altruizmem ktoś dołączyłby fotografię Frankie Paganini; pod egoizm lepiej nie zaglądać. — Śmiała teoria — krew to krew — z tym, że nie. Krew magiczna jest cenniejsza; aktywa o ograniczonym zasobie zawsze będą posiadać wyższą wartość rynkową, podstawa ekonomii przełożona na czynnik ludzki. — Niektórzy sądzą, że mają błękitną. Dlatego powstał Krąg — zmieszanie szlachetnego błękitu z poślednim brązem kończy się kolorem gówna. Perspektywa lekarza będzie inna od punktu widzenia polityka; punkt widzenia polityka różni się od wąskiego wizjera, przez który na świat patrzeć musi przyszły Najwyższy Magister, przekonania Najwyższego Magistra nie mają żadnego znaczenia dla prezydenta kraju, a wszystko to — lekarsko—politycznie—prezydencko — właśnie miesza się nad dawno opustoszałymi filiżankami herbaty. Zamknięte podręczniki osądzą wysiłek; to popołudnie pęczniało od nadmiaru anatomicznych niuansów i niedoboru ginu. W myślach powtarzam łacińskie wiązanki i specyficzne rysunki, których kolorowanie będzie odbywać się na tylnym siedzeniu Lincolna — w drodze do albo z Salem, kiedy krótkie momenty dla siebie odmierza zamazany za szybami auta krajobraz. Niektórzy twierdzą, że nadmiar informacji domyka błędne koło niewiedzy; ci sami ludzie nie wiedzą, co zrobić z pozyskaną wiedzą. Richie Williamson wie doskonale — urodził się z talentem do katalogowania słów, nut, kolorów i ludzi, dwie ostatnie często łącząc w jedno. Dziś ten sam Richie Williamson kataloguje Frankie Paganini; z folderu obojętna przekładam jej zdjęcie do regału cenna. Co robię z cennymi ludźmi? Inwestuję, ma się rozumieć. — Umowa — przysługa, Francesco; niebezpieczny dług w nieodpowiednich rękach — moje na szczęście są wyrozumiałe i gotowe słuchać. Ich jedyną wadą jest naliczanie odsetek — lubią dopisywać zera po przecinku. — Przekażę bilety za maksymalnie dwa tygodnie. Świat upleciono ze sznurków; dopiero po zbudowaniu perspektywy można dostrzec, że kształtem przywodzą na myśl pajęczynę. Ktoś w tym układzie musi być drapieżnikiem, ktoś natrętnym komarem, ktoś tłustą muchą — ktoś musi zostać zjedzony, żeby zjeść mógł ktoś. Thornhill Hall, poza kolcami róż, do zaoferowania ma mnóstwo lepkich nitek; łatwo w nie wpaść, trudniej wyjść. Niemożliwe zapomnieć pobytu. Wyznania o muzyce klasycznej przypieczętuje szelest przesłanych magiczną skrzyneczką biletów; śmiałe teorie o wyższości crème brûlée nad tiramisu — ciekawe, czy kiedyś będę musiał wspomnieć o tym Valerio, żeby zasiać ziarno chaosu we włoskim ogrodzie? — odwzorowują na ustach uśmiech numer czternaście; Richard wyrozumiały. — Bez empirycznych dowodów nie będę w stanie osądzić — prawdopodobnie nigdy nie zyskam okazji do wyciągnięcia wniosku ostatecznego — dziś kończy nam się czas i wiele wody w rzece (tfu!) Hudson upłynie, zanim znów wykorzystam wolne popołudnie na spotkanie z panną Paganini. Wzniesiemy toast francuskim winem — obawiam się, że dziś czeka na nas takie — i pewnie spotkamy na czyimś ślubie, pogrzebie, urodzinach (B. Williamson obchodzi czwartego lipca; ciekawe, czy zamierza uczcić je w tym roku?), nad przelotnym drinkiem wspominając ten dzień. Ja zapytam o koncert, ona o róże. Dorośli zawsze będą dorosłymi — niektórzy zbyt szczerymi i prostolinijnymi dla własnego dobra. Słowa Frankie zatrzymują paradę gestów; wyrównuję podręczniki pod kątem prostym do obrusu, poprawiam filiżankę na spodeczku tak, żeby uszko mierzyło równolegle do długopisu, zatrzymuję dłoń i myślę: czy to były przeprosiny? Zielone tęczówki odbijają światło emitowane przez pannę Paganini; własne zatraciły dawno temu. — Taka rola polityka, Francesco — najgorsze, co można dostać, to obojętność; w perspektywie obelg, buc to synonim republikanina — panna Paganini po prostu stwierdziła fakty. — Ma wzbudzać emocje. Nie muszą mnie kochać, nie muszą darzyć sympatią, nie muszą tolerować; ważne, żeby szanowali — jeśli po czasie do serc puka przychylność to ewidentny znak, że to, co w życiu robię, robię kurewsko dobrze. — Skoro zaczynam budzić pozytywne, właśnie dokonałaś wyboru. Za miesiąc z niewielkim nakładem będzie mogła wybrać ponownie; niech kartka wyborcza przypomni jej, dzięki komu w Bostonie posłucha Mozarta. oboje z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
1 — V — 1985 Marmurowe łuki, białe róże, chyba—beż na ścianach i zdecydowanie—Sophie w drzwiach Thornhill Hall. Pana Williamson boli głowa było cudownym niedopowiedzeniem — kac miał wiele oblicz i lubił rozgaszczać się pod czaszkami tych, którzy ubiegłą noc spędzili na przepalaniu whisky cygarami. — Nie budź go — było nie mniej cudownym aktem łaski — nie tyle na Richardzie, co samym sobie. Barnaby zamierzał zrobić przynajmniej dwa rytuału — skacowany Richie nad głową byłby zbytecznym dodatkiem do pentagramu. Zegarek na nadgarstku twierdził, że minęła ósma, dopalony w połowie papieros płomień twierdził, że grzecznie wróci do paczki — z kolei Sophie stwierdziła, że nie będzie pytać, czy starszy brat jej pracodawcy napije się kawy. Zniknęła za drzwiami prowadzącymi do kuchni zanim Williamson zdążył przypomnieć bez mleka. (Wiedziała). Dobę temu obiecał Richiemu obłożenie domu rytuałami; słowo wypowiedziane było słowem zobowiązującym — w świetle zbliżających się wyborów, rosła temperatura niechęci. Tyle wystarczyło, żeby skręcić w pobliżu tarasowych drzwi i wydostać się na rześki poranek; widok na ogród rekompensował świadomość grzechów, których uzbrojony w wiecznie pióro Richard dopuszczał się na świeżym powietrzu. Dziś elegancki stół był pusty — za chwilę monotonię blatu zaburzy filiżanka kawy, a posadzki — pentagram. Williamson nie zamierzał tracić czasu; gdyby Richie obudził się przed wypowiedzeniem pierwszej inkantacji, prawdopodobieństwo powodzenia rytuału spadłoby o połowę. Zsunięty z ramion plecak uwolnił woreczek rytualnej mieszanki i czerwone świece — w jego trzewiach zagościł nieoczekiwany, fioletowy gość; poskręcany tok myślenia zasugerował, że próba opanowania magii wariacyjnej będzie łatwiejsza w miejscu, które do niej przywykło. Richard, mimo skromnych magicznych umiejętności, z wariacyjną radził sobie lepiej od starszego brata. Na rozgrzewkę wyruszyło jednak odpychanie; dobór rytuałów lokacyjnych w tej części domu musiał skupić energię na intruzach, ale bez ewidentnych obrażeń na ciele — prawdopodobieństwo pobocznych świadków było zbyt wysokie. Na pierwszy ogień ruszyło echo przestrzeni; Richie powinien docenić właściwości dekoncentrujące intruzów. Pięć ramion pentagramu, pięć czerwonych świec w rogu każdego z nich — znajomy kształt athame w dłoni obiecywał współpracę; Williamson zamierzał skorzystać z oferty — zaczynając od teraz. — Echo magicum creare, intrusos confundere, minus perceptio. Stłumiony błysk athame odbił niemrawe, poranne światło; ruch przeciwny wskazówkom zegara zamierzał zrobić dokładnie to, czego od niego oczekiwano — wprawić magię w taniec. rytuał echo przestrzeni | próg 45 | k100 + 33 zużywam zestaw czerwonych świec |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 63 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Blask płomieni, czerwień w czerwieni — powodzenie rytuału wyznaczało ścieżkę dla płonących knotów. Magia rozlała się z pentagramu na taras i oplotła najbliższą okolicę umową bezpieczeństwa; echo przestrzeni będzie kłopotliwe dla niechcianych gości i niedostrzegalne dla domowników. Połowa motywacji płynęła z Piekła; drugie pół było zasługą dzieci — bezpieczeństwo Camille i Henry'ego na godzinę zagrzebało braterskie niechęci, źle zabliźnione rany i krzywe szwy zamierzchłych starć. Pentagram znikał pod podeszwą, kiedy Sophie — niewzruszona, skupiona, pachnąca śniadaniem — postawiła na stole kawę. Była czarownicą — w Thornhill Hall prawdopodobnie nawet chrabąszcze były magiczne — i nie powiedziała nic na temat świeżo usypywanego pentagramu. Tym lepiej; drugi rytuał miał być trudniejszy, a Williamson zasłużył na łyk mocnego naparu. Kawa przyjemnie parzyła w usta — zero cukru, zero mleka, sto procent mocy i dobitna świadomość, że za moment do skromnego towarzystwa na tarasie może dołączyć gorączka. Skutki uboczne magii lubiły odzywać się w najmniej adekwatnych miejscach; dom Richiego był dokładnie tym. Płytka zmarszczka między brwiami pełniła funkcję drogowskazu dla myśli — powtarzane bezgłośnie słowa inkantacji towarzyszyły rozstawianym w rogach pentagramu świecom. Znów sięgnął po czerwień; była sprawdzona, skuteczna i zazdrosna. Intruzi szybko poznawali, czemu dokładnie magia odpychania zawdzięczała własną nazwę. Obrócone w dłoni athame było znajomym ciężarem, ale — mimo postępów w umiejętności — Williamson nie zakładał pewnego efektu rytuału. Magia nie była jednostajnym źródłem, z którego czarownicy mogli czerpać dokładnie tyle, ile potrzebowali; niekiedy strumień wysychał, w odpowiedzi oferując tylko kilka zagubionych kropel mocy. Dobre przeczucia miały to do siebie, że lubiły rozczarowywać. Zatrzymane w sercu pentagramu ciało wskazało na pierwszy z rogów; za chwilę popłyną słowa, a razem z nimi intencja, która wprawi magię w drganie. Wystarczy skupić myśli i pozwolić, by przemówiło athame. — Reticulum magicum tendere, potestatem minuere, artes obsistere. Energia nie była nieskończona; Williamson musiał wierzyć, że wystarczy jej na ogród — nadal miał jeden rytuał do odprawienia. rytuał sieć osłabiająca | próg 55 | k100 + 33 skutki uboczne | k60 — 11 zużywam zestaw cynobrowych świec z tematu bez względu na efekt — przechodzę do różanego ogrodu [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Nie Wrz 29 2024, 15:42, w całości zmieniany 3 razy |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii