Grób Wesleya Cartera Pośród jednej z najpiękniejszych alejek magicznej części cmentarza wyróżnia się ten jeden grób, choćby ze względu na to, że jest całkowicie rozkopany, oczekujący na opuszczenie do wnętrza ziemi trumny. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
procesja nadchodzi z kaplicy cmentarnej Pochód był wątpliwie radosny. Trumna umieszczona została we wnętrzu karawanu, który spokojnie wtaczał się na kolejne alejki magicznej części cmentarza. Nikt jednak, kto był żyw, samochodem nie przejeżdżał, a o własnych siłach maszerował w ponurym nastroju za śladami Wesleya. Gdzieś w tle odezwała się trąbka maskująca ostatnie szlochy czy rozmowy w ciągnącym się za karawanem tłumie. Jako pierwsi szli krewni zmarłego. Bertha Carter podtrzymywana była, na duchu i fizycznie, przez szwagierkę, Leontinę. Ta, pomimo żałobnego tonu, prezentowała się nad zwyczaj dumnie i hardo. Obok natomiast szedł Saul, dźwigając na własnych ramionach wieniec. Głowę miał zwieszoną, a minę zdecydowanie zamyśloną. Być może to pozwalało mu nie słyszeć wszystkiego tego, co działo się za jego plecami. Karawan wtoczył się do najpiękniejszej alejki cmentarza i zatrzymał kawałek dalej, za wykopanym grobem. To tutaj, wszyscy to wiedzieli, grzebano nestorów, matrony i czarowników nadzwyczaj zasłużonych. Wyryte w kamieniu nazwisko Carter nie pozostawało ostatniej wątpliwości, gdzie spocznie dzisiaj Wesley. Trumna została wyjęta z karawanu i gładko przetransportowana nad wykopany dół. Nikt jej jeszcze nie opuścił, aczkolwiek sznury po bokach zwiastowały, że niebawem się to stanie. Była to bez wątpienia ostatnia chwila na pożegnanie. Pośród żałobników pojawił się kapłan, pomiędzy taktami muzyki kreśląc prochem znak pentagramu na trumnie. Ta niebawem zostanie przysypana kwiatami, lecz póki co, odpowiedzialni za pochówek grabarze spuścili trumnę w dół na umiejscowionych po bokach linach. Nikt jej jednak jeszcze nie zasypał. Rozbrzmiała ostatnia modlitwa, którą zaintonował kapłan. Każdy miał jeszcze jedną chwilę, aby ułożyć jej własną wersję w głowie, po raz, być może, ostatni tego dnia. Zapadła cisza. Ostatnie nuty wykonywanego przez trębacza Il Silenzio Niniego Rosso rozmyły się w otwartej przestrzeni, pozostawiając żałobników już tylko samych sobie. Ktoś otarł łzę. Ktoś, być może jakaś daleka krewna, zaszlochała gdzieś z boku odrobinę zbyt głośno. Spośród tłumu na przód wysunął się Saul Carter. — Pozostawiłeś nas pogrążonych w smutku. – Pierwsze słowa wydobyły się wystarczająco głośno, aby niemal każdy był w stanie go usłyszeć. – Przyzwyczaiłeś nas do myśli, że będziesz z nami. Twój głos był bardziej niż pewny, gdy wchodziło się do domu. Na szczycie stołu człowiek zawsze wiedział, że znajdzie Ciebie. Byłeś naszym nestorem od lat i byliśmy pewni, że jeszcze przez lata nim będziesz. Że jeszcze nas wszystkich przeżyjesz. – Wyrwany śmiech z ust Saula był nerwowy, za którym nastąpiła krótka pauza. Gwałtownie nabrał powietrze przez nozdrza, widocznie szukając punktu zaczepienia, aby móc kontynuować. – Nie były Ci straszne nawet niedźwiedzie, sam mówiłeś o tym przy każdej okazji. I człowiek tak myślał, że będzie tak zawsze, wziął za pewnik coś, co przecież jest darem od Piekielnej Trójcy i tylko tym przystankiem w drodze do Ojca. Zostawiłeś nas nagle, w smutku, ale jak już miałeś odejść, to jak Carter. Godnie. Twoja śmierć zostanie zapamiętana. – Wnioskując z tego, że Saul Carter oskarżał Lanthierów o śmierć Wesleya, być może niektórzy mogli odebrać to jako przemyconą groźbę, albo obietnicę podtrzymania konfliktu. – Ale jeszcze nie wszyscy nasłuchali się o tych Twoich wojażach. Jeszcze nie opowiedziałeś wszystkim w Piekle o tym, jak straciłeś palec w paszczy niedźwiedzia na polowaniu. – Mogliście usłyszeć uśmiech, choć ton głosu był wyjątkowo cierpki, obarczony pewną emocjonalnością, która i zaskakiwała, i jednocześnie zdawała się zupełnie zrozumiała, gdy umiera członek najbliższej rodziny. – Zostawiłeś nas, swoją rodzinę, pogrążonych w smutku. Ale nie powiemy dzisiaj żegnaj. Powiemy do widzenia, bo wszyscy nareszcie się spotkamy znów. Za bramami piekieł. Nikt z nas nie zapomni tego, co zrobiłeś dla rodziny, ani jakim człowiekiem byłeś. Będziesz patrzył na nas z Piekła z dumą, aż do ponownego spotkania. A tymczasem, do zobaczenia w Piekle. Bracie. Pomarszczona od upływu czasu dłoń Saula sięgnęła po solidną grudkę ziemi pod stopami, a następnie, zamaszystym ruchem, wysypała ją na częściowo opuszczoną trumnę. Gdy Saul odszedł, w jego ślad poszła Bertha, żona Wesleya, drżącą dłonią zasypując grudką ziemi drewno oddzielające ją od męża. Wyraz twarzy mówił sam za siebie, jak trudne chwile teraz przeżywa i jak bardzo stara się pozostać silną. Aż na końcu, w ślad za nią, poszła Leontina. W stanie znacznie lepszym, dumna, surowym spojrzeniem rozgramiająca okolicę, przynajmniej do momentu, aż sama się wycofała. Jest to ostatnia chwila na pożegnanie z Wesleyem Carterem. Wybrzmiało już przemówienie nestora rodziny – teraz natomiast została otworzona przestrzeń dla pozostałych. Każdy, niezależnie od nazwiska, może wystąpić na przód tłumu i wygłosić swoją mowę pożegnalną. Nie jest to czynność obowiązkowa, lecz z pewnością zostanie zauważona, nie tylko przez rodzinę, ale i kręcących się między nagrobkami reporterów poszukujących sensacji. Format mowy pożegnalnej jest absolutnie dowolny i zależy tylko od pomysłowości gracza i postaci, należy jednak pamiętać o oddaniu odpowiednich statystyk z zakresu umiejętności charyzmy. Każdy również ma prawo do rzucenia grudki ziemi na wieko trumny, jeszcze zanim zostanie zasypana. Można to zrobić bez wystąpienia z przemówieniem. Każdy natomiast powinien wybrać dla siebie miejsce na poniższej mapce. Cyferką należy określić, w którym miejscu stoi. Jeżeli postać ulokowana została z tyłu, a chce zabrać głos wśród mów pożegnalnych, powinna narracyjnie zaznaczyć przepchnięcie się do przodu pomiędzy żałobnikami. Można zająć miejsce obok siebie dla maksymalnie jednej dodatkowej postaci bądź NPC. Osoby, które przyszły spóźnione (czyli zostały na chwilę w kaplicy), nie mają już na tyle swobodnej przestrzeni, aby zabrać głos i ułożyć mowę pożegnalną.
Czas na odpis: 31.05., godz.: 23:00 Przypominam, że można zamieścić więcej niż jeden post w turze. Jest to tura przedostatnia. |
Wiek : 666
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Głowa obróciła się w kierunku wnętrza kaplicy, aby po raz ostatni wypatrzeć źródło zamieszania, ale i tym razem los nie był dla Maurycego łaskawy. Ręce miał zajęte potężną wiązanką, wzrok zajęty pilnowaniem Allie, a plecy przyjmowaniem pchnięć pozostałych żałobników, niezwykle dziś zdeterminowanych, aby opuścić kaplicę. Zacisnął mocniej zęby, ewidentnie rozdrażniony przez nieustanne pogwałcanie jego przestrzeni osobistej. Fakt, że nie mógł dłużej obejmować Alishy ramieniem tylko utrudniał upłynnienie się w tłumie. Nie chciał jej zgubić, najpewniej dlatego też chętnie skorzystał z oferowanej mu pomocy. Najpierw jednak prychnął cicho w rozbawieniu. - Tak - zgodził się i chwycił za krawędź wstęgi, aby wsunąć ją w jej dłonie. - Możesz potrzymać? Jeśli ktoś na nią nadepnie, to spowodujemy wypadek drogowy. Uśmiechnął się ni to z rozbawieniem, ni to z zadziornością. Doceniał jej pytanie, nawet jeżeli nie wyobrażał sobie obciążenia jej tym nieprzyzwoicie ciężkim wieńcem. - Uważaj na ścieżce. Te buty wyglądają tak, jak gdyby czekały, aby przeprowadzić zamach na twoją równowagę. - Spróbował odwrócić jej uwagę od ciężaru niesionych kwiatów i dzielnie targał je przed siebie. Wyjątkowo sprawnie udawał, że wcale nie sprawia mu to dyskomfortu i nawet udało mu się nie palnąć ich od razu na ziemię, kiedy stanęli w pobliżu grobu Wesleya. Słuchał przemówienia nowego nestora, ale nie śmiał wychylać się ze swoją mową pożegnalną. Nie czuł się właściwą osobą do zabierania głosu akurat na pogrzebie Cartera, ale spróbował na moment uchwycić spojrzenie Judith, jeżeli tylko na moment uciekło ono od objętej pentagramem trumny. Nawet jeżeli to nic dla niej obecnie nie znaczyło… był. Był tutaj z nią, chociaż musiała wiedzieć, jak niechętne były wobec siebie ich rodziny. Wcale nie musiał stawać tutaj osobiście. Mogły to zrobić matrony lub inne kuzynostwo. A Maurie nawet grudkę ziemi na trumnę rzucił, wciąż podtrzymując swoją intencję. Z Lucyferem. Ojciec poprowadzi ku lepszemu każdego czarownika i to w nim winni pokładać swą wiarę. W obliczu przejścia do Piekieł nie miały znaczenia podziały rodowe, niesnaski i budowane od dziesiątek lat powody do witania się krzywymi uśmieszkami. Krótkie zerknięcie z ukosa na Alishę było mocno kontrolne. Jak się czuła wśród sztywniackich przemów i równie sztywniackiego wystawania pod cudzym grobem pod ostrzałem spojrzeń i błysków fleszy zainteresowanych wszystkim wokół dziennikarzyn? Stajemy z Allie na pozycjach 5 i 10 |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Jacqueline Lanthier
ANATOMICZNA : 21
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 15
Teatr dźwięków, reżyserski klaps, linia mety przerwana zamykanym wiekiem trumny — w ciężkich oparach kadzideł zaczynam rozumieć monetyzację śmierci. Zrobiliśmy z niej biznes; napisaliśmy scenariusz, kwestie, podział ról, wyposażyliśmy w rekwizyty, aktorów i statystów, a potem — zaskoczeni, że ktoś zapomniał tekstu — ze zdumieniem obserwowaliśmy rozwój sytuacji. Klaps niereżyserski, omdlenia nieaktorskie, śmierć nieodwracalna. Wesley po ostatnim akcie nie wstanie z trumny, nie otrzepie garnituru, nie ukłoni się przed widownią — ciało, które wynoszono w trumnie, ulegnie rozkładowi. Będzie tkanką, kośćmi, końcem — najgorszy wróg nie zasługiwał, by ktoś znów tchnął je w życie. W sterylnych aortach szpitala akt zgonu każdego dnia plami rozmazujący się pod spoconymi palcami tusz; czasem myślę, że dzięki temu mogę rozpoznać tych, którzy naprawdę kochali zmarłego — jego dłoń zamienia skrawek papieru w drżącą celulozę smutku. Skora zawsze jest chłodna, pot zawsze słony, formularz zawsze ten sam; każdy lekarz musi uodpornić się na ideę śmierci — to nie rzecz okrucieństwa, ale przetrwania. Dla nas — ludzi pseudosukcesu, ludzi wielkich idei — śmierć to temat tabu. I w myślach, i w rozmowach. Większość z nas myśli o niej bardzo rzadko lub w ogóle nie myśli; wspinając się po drabinie kariery, nie mamy czasu i ochoty na refleksję o cierpieniu. Myśleć o śmierci nauczyła mnie matka, siostra, wreszcie Matka — z dużej litery i wielkiej wiary. Gdy świat wokół agresywnie afirmuje zdrowie, urodę i zabawę, ja oswajam myśl o raptownym końcu; gdy konsumpcjonizm wyganiał śmierć ze świadomości, ja zastanawiałam się, czy Ronan wróci do domu. Gdy większość żałobników myślała o tym, że za bramą cmentarza wrócą do codzienności, ja wiedziałam, że to gra w oszukiwanie samych siebie — pewnego dnia będziemy poruszać się w tym samym orszaku, ale nie jako żałobnicy, tylko przyczyna. Dość o śmierci; czas o życiu — uroda Vittorii udowadnia, że można osiągnąć nieśmiertelność. — Spotkamy się na bocznym parkingu, Toria — ostatni szept przed pierwszym krokiem po wieniec — przerzedzona ilość głów ułatwiła odnalezienie bukietu i powolne ruszenie w ślad za orszakiem. Nie musieliśmy się spieszyć, nie powinniśmy rzucać w oczy; pierwsze tchnienie świeżego powietrza po długiej marynacie w kadzidłach, woni kwiatów i dymu znad świec, przypominało płucom rytm, w którym powinny pracować. Wsunięta pod ramię Ronana ręka wygładzała napięte kłębki mięśni; w połowie drogi do miejsca spoczynku nerwowa bestia wreszcie poluźnia uścisk — wiem, że za moment powróci, wyraźnie przygotowana na to, co wytoczy się spomiędzy ust nowego nestora rodziny Carter, ale teraz — krok za krokiem, do prostokąta w ziemi — mogę pytać tylko: — W porządku? Chociaż porządek zaburzono dwukrotnie od początku roku; dziś zakopujemy jedno z zebranych żniw w ziemi. Przystanięcie z samego tyłu tłumu to naturalny odruch i rozsądna konieczność — w kaplicy ucieczka przed spojrzeniami była trudna, tu możemy zniknąć, zanim ostatnia grudka ziemi zasypie grób. Palce nasilają uścisk w odruchu bezwarunkowym, chociaż warunek stawia dźwięk słów Saula — niektóre ze słów gubią się w tłumie, znad którego nie dostrzegam szczegółów scenerii nad grobem, ale wyobraźnia sama podsuwa kaskadę obrazów. Dół, ziemia, sznury, trumna, smutek, dźwięki i ani jednego słowa—klucz; o tym, że wstrzymywała powietrze, przekonuję się dopiero, kiedy ze mnie ulatuje. Zajmuję pole 28, dla Ronana rezerwuję 29 percepcja: 58 + 20 = 78 |
Wiek : 31
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : specjalistka chirurgii, magiczny genetyk
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Otrząsnąwszy się z wizji ducha, kiedy cały ceremoniał w kaplicy już minął, podobnie jak inni wstała ze swojego miejsca zerkając tylko na Kierana. Potem zaś bacznym okiem spoglądała jak pracownicy wynoszą trumnę wraz z wieńcami. Jeden z nich, ten, który sama przyniosła zabrała ze sobą, aby następnie dołączyć do grona żałobników. Choć wiedziała, że wszystko pracownicy przygotowali z należytą dbałością o szczegóły, to i tak zerkała na ułożenie trumny, rozprasowanie materiałów i czystość karawanu. Szła w ciszy wraz z innymi, nie wdając się w dyskusje, a jedynie pozwalając własnym myślom płynąć swobodnie. Te zaś dryfowały w stronę życia i śmierci, dwóch nierozerwalnych towarzyszy ludzkiej egzystencji. Przez wiele lat swojego życia uciekała przed refleksją nad śmiercią, jakby jej samej nigdy nie miała dotyczyć. Ale teraz, w wieku czterdziestu dziewięciu lat, czuła jej oddech coraz bliżej. Czy to była kwestia starzenia się, czy może po prostu więcej osób odchodziło, pozostawiając po sobie puste miejsca w jej sercu? Śmierć była niczym cień, który zawsze za nami kroczy, bez względu na to, jak szybko biegniemy. Była nieuchronna i nieubłagana, a jednak tak mało zrozumiana. W obliczu śmierci ludzie zawsze szukali sensu, próbowali zrozumieć, co zostawiają po sobie. Czy były to wspomnienia? Czy były to dzieła, które stworzyli? Czy może relacje, które zbudowali? Penelope przypomniała sobie twarze tych, którzy odeszli przed nią. Jej rodzice, którzy nauczyli ją pierwszych lekcji życia, przyjaciele, którzy podtrzymywali ją na duchu w trudnych chwilach. Każda z tych osób zostawiła po sobie ślad, niekiedy delikatny jak dotyk skrzydeł motyla, innym razem głęboki jak wyrzeźbione w skale inskrypcje. Zastanawiała się, co ona sama pozostawi po sobie. Czy ludzie będą wspominać jej miłość do natury, jej pasję do gotowania? Czy może będą to drobne gesty dobroci, które okazywała, myśląc, że nikt ich nie zauważał? Penelope miała nadzieję, że jej życie miało znaczenie, że jej obecność coś zmieniła. Cmentarz otaczały stare drzewa, których gałęzie splatały się nad głowami żałobników, tworząc naturalne sklepienie. Te drzewa były świadkami niezliczonych pogrzebów, milczącymi strażnikami ludzkich wspomnień. Myśli Penelope wracały do korzeni tych drzew - głęboko zakorzenionych w ziemi, jak wspomnienia w ludzkich sercach. Przemijanie było częścią życia, nieodłącznym elementem jego cyklu. Rozumiała, że śmierć nie była końcem, lecz przejściem do innej formy istnienia, pozostawiając po sobie echa, które będą trwały, dopóki ktoś o nich pamięta. W tej chwili poczuła głęboką wdzięczność za życie, które wiodła, za chwile radości i smutku, za każdy oddech, który mogła jeszcze zaczerpnąć. Gdy mowa pogrzebowa przeminęła, podeszła bliżej sięgając po grudkę ziemi, jaką wrzuciła na pokrywę trumny. “Niech Matka przyjmie cię w swoje objęcia”. Nawet jeżeli Judith była po drugiej stronie, każdemu należał się spoczynek po śmierci. Spokój po trudach na ziemi. Nie miała zamiaru wygłaszać mowy pogrzebowej. Nie było takiej potrzeby. |Zajmuje miejsce nr 2 i dla Kierana nr 6 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Wytrzymuje ostatnie słowa kapłana, ciesząc się, że część oficjalna dobiega właśnie końca. Wprost nie może się już doczekać wyjścia na świeże powietrze i wyłapania w tłumie Blair. Nie spodziewała się jej tu zobaczyć, ale skoro ma ją nieomal na wyciągnięcie ręki, mogłaby skorzystać z okazji. Z niemałym zaskoczeniem przyjmuje dłoń Richarda, od której dotyku przebiega wzdłuż pleców dreszcz. Czy musi dojść do tragedii, by pokazał, że stać go na tak wyjątkową uprzejmość, a może to zwyczajnie część gry we wzajemne uprzykrzanie sobie życia? Charlotte nie zamierza dawać mu tej wygranej, więc nieco mocniej osadza palce na jego dłoni i z lekkością podnosi się z miejsca. Wprawdzie na co dzień woli nosić ciężkie lub sportowe buty (idealne na deskorolkę), ale sztukę chodzenia na obcasach musiała opanować wcześnie, ze szczerą niechęcią wbijając się w nie przy każdej rodzinnej uroczystości. Od dwóch tygodni zaczęła zmieniać nieco swoją garderobę, gdy przez kilka dni w tygodniu pracuje w kancelarii, oczywiście wystrojona w elegancką sukienkę. Nie ma czasu, by przebierać się przed zajęciami na tajnych kompletach, więc tym częściej ściąga na siebie uwagę przebywających na uniwersytecie osób. Łamie się z wolna, niechętna gwałtownym zmianom. Kimże jednak jest, by nie podejmować gry? - Zdaje mi się, czy uroniłeś łzę wzruszenia? Kwestia przemijania dotyka każdego i potrafi być prawdziwie bolesna. Zastanawiałeś się kiedyś, jak będzie wyglądać twoje życie w Piekle? - zwraca się do Richarda, kiedy kroczą wśród tłumu, by wydostać się na zewnątrz. Gdy przy wyjściu z kaplicy napotykają na swojej drodze Valentinę i Barnaby, przystaje na moment i ściąga ciemne brwi w zastanowieniu — ktoś naprawdę zemdlał? - W środku było bardzo tłoczno, nie dziwię się, że ktoś nie wytrzymał - mruczy gdzieś pod nosem, bo gdyby nie Richard, sama byłaby jednym z nich. Dzielnie trzyma się boku brata, kiedy ruszają ścieżką, by podążyć za procesją. Na koniec krótkiego spaceru wypuszcza starszego spod ciasnego uścisku i robi dwa szybsze kroki, by znaleźć się nieco bliżej środka. Nie ze względu na rzewne łzy, jakimi zamierzała podlać grób Cartera, a drobną czarownicę, którą odnalazła wśród przesuwającego się tłumu. Nie zbliża się już do trumny, nie chcąc brudzić sobie rąk grudą ziemi, więc zatrzymuje się w miejscu, przysuwając bliżej blondynki. Wsuwa dłoń pod ramię Alishy i uśmiecha się do niej ciepło, kiedy już ta zwraca na nią uwagę. - Nie spodziewałam się zobaczyć tu ciebie dzisiaj, ale przyznaję, że cieszy mnie twój widok - mówi ściszonym tonem, by zachować prywatność konwersacji, jak i nie przeszkadzać innym w uroczystości. - Jak się czujesz rzucona na głęboką wodę, prosto do paszczy lwa? - pozwala sobie na żart, przesuwając na moment wzrok na Maurice. Na ile szczere i poważne są jego intencje? Musi być zdecydowany, skoro odważył się zaprosić Dawson na taką uroczystość, w dodatku użyczając jej swojego ramienia. Czy przygotowany jest na czający się już skandal? Tuż obok zatrzymuje się pani Bloodworth, którą Charlotte natychmiast rozpoznaje. Jest jedną z czarownic, którą prawdziwie podziwia. Silna i niezależna kobieta, rozgrywająca własne karty. Powinna zamienić z nią kiedyś kilka słów i bliżej poznać. Tym razem uśmiecha się tylko do niej grzecznie i przesuwa wzrok na pana Padmore’a, którego niestety nie kojarzy zbyt dobrze. Zasłyszane na sabacie plotki podpowiadały, że dopiero od dwóch lat osiadł na dobre w Wallow i rzekomo zaczął prowadzić pub. Czyżby rosła konkurencja dla Country Clubu lub pubu pod Chyżym Ghoulem? Williamson nie spędza jednak na wsi zbyt wiele czasu, więc może nawet nie mieć okazji, by się przekonać. | Zajmuję miejsce nr 11. Percepcja: k100+17+5 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Stwórca
The member 'Charlotte Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 8 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Ma ochotę zaśmiać się, kiedy dostaje od niego do ręki wstążkę. No dobrze. Skoro tak to przedstawia, faktycznie bierze ją w rączki i idzie w dzielnej procesji do grobu człowieka, którego nigdy nie poznała. Była dziś w mało żałobnym nastroju, ale przynajmniej starała się sprawiać pozory, na tyle na ile mogła, zważywszy na mało sprzyjające okoliczności. Raz, że zamroziła świeczkę. Dwa, że zdeptała jakiegoś pana. Trzy, że… widziała, że Ira zemdlał. Maurie o tym nie wiedział. Maurie nie wiedział, że ona i Ira się znają, i ich wspólną znajomością nie jest tylko Charlotte. Gdzieś obok przemyka troska o równowagę Allie, gdy idą tak w ponurym pochodzie w akompaniamencie trąbki. Przez pewną chwilę jest cicha, idzie ze zwieszoną głową, mieląc w niej słowa, które powinny wybrzmieć. Maurie powinien wiedzieć. Może nie zauważył, ale Allie widziała. Wiedziała też, że Ira bezpieczniejszy jest teraz z Leandrem, on na pewno lepiej wiedział, jak mu pomóc. Ale powinien wiedzieć... — Maurie… - zaczyna więc cicho, niepewnie, patrząc bardziej pod nogi niż na jego twarz. – To dość kiepski moment, ale wiesz… mamy takiego jeszcze jednego wspólnego znajomego. – Nie wyglądał dobrze już po rewelacji, że Allie znała się z Charlotte. Jak będzie teraz? – I on był też z nami na pogrzebie, tylko gdzieś dalej. I wiesz, Ira… on… chyba zemdlał. Nie widziałam dokładnie. – Wokół było ogromne zamieszanie, ciężko było wyłonić konkretne twarze z tłumu ruszającego za trumną. – Ale z nim był jego – chłopak? Kolega? Na ile Maurie wiedział o preferencjach Iry i je tolerował? – kolega – to była bezpieczniejsza opcja – i jakaś dziewczyna, nie znam jej. Ale on się zna na medycynie, na pewno mu jakoś pomógł. Lepiej niż mogliby zrobić to oni, we dwoje. Stanęli na miejscu. Allie jeszcze obróciła się, aby wypatrzyć sylwetkę Iry, ale nie widziała jej. Niewiele widziała – cały widok zastąpiła jej pojawiająca się znikąd Charlotte. Tak skoro już mowa o wspólnych znajomych. Niewyraźny uśmiech pojawia się na twarzy dziewczyny, zwracając się nieznacznie w jej stronę. Żart byłby zabawny, gdyby nie czuła się w tej sytuacji tak bardzo niepewnie. — Dokładnie tak – odpowiada jej szeptem, który, miała nadzieję, zniknie gdzieś pomiędzy rozmowami i przemowami. – Zamroziłam świeczkę, zdeptałam jakiegoś starszego pana z Kręgu – Allie jeszcze nie wie, że rzeczony pan z Kręgu stoi za nią – i mam wrażenie, że wszyscy się na mnie patrzą. To wrażenie, wprawdzie, minęło, jakby wszyscy przeszli do codzienności nad tym, że Maurice przyprowadził sobie jakąś dziewczynę, której nikt nie znał, jakąś aktorkę, jakąś kelnerkę, i paraduje z nią na pogrzebie nestora rodziny Carter. — Jestem chodzącą katastrofą – godzi się z tą myślą, która ulatuje z jej ust wraz z nieco bezradnym westchnieniem. Pocieszającą jest myśl, że pogrzeb się kończy. Staję na miejscu nr 5 Percepcja: 86 + 25 = 111 |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Wybacz, Tina, echo tamtych słów połknął dym kadzideł; od dziś będą pomieszkiwać w cmentarnej kaplicy i nawiedzać każdego żałobnika z drugiego rzędu ławek, dorobiłem się uczulenia na włoszczyznę. Od tamtego momentu zdążyli wymienić kamienne mury na powiew świeżego powietrza, zimny sufit na majowe niebo, sąsiadów z ławki na tych sprzed kaplicy — detale mszy za kilka dni zatrą się w pamięci; obraz Valentiny Zawsze Przygotowanej będzie żyć we wspomnieniach bezczynszowo. Jej guma była miętowa, ramię drobne, troska szczera; zaczynała spłacać zaciągany w radiowozach dług czy naprawdę—? W fali głów mignęły znajome twarze — Arthur z rodowym wieńcem strategicznie z samego przodu, po nestorsku zadumany, po ojcowsku oschły, po williamsonowemu pogardliwy wobec widoku złączonych ramion na froncie Barnaby—Valentina. We wnętrzu kaplicy, jeszcze w ławce, dryfowały oswojone oblicza — państwo Lanthier cali, zdrowi, niewyprowadzeni z równowagi; Vittoria cała, chyba zdrowa, nigdy w pełni zrównoważona; i— Moment; co jest? — Ty — przystanięcie w przejściu stworzyło zagrożenie pożarowe drugiego stopnia i naraziło obcasy Valentiny na wizualnie—finansowy uszczerbek (pierwszy raz?), ale Williamson właśnie odkrywał, że w kaplicy duchów było znacznie więcej; jeden właśnie siedział obok pani L'Orfevre i miał na imię— — Od liczenia. Thea. Omen z lutego stał się ciałem i zamieszkał między nimi — podczas ostatniego spotkania uciekali przed ciemnością z głową dziennikarza pod pachą. Oby historia nie zatoczyła pełnego koła; spierdalanie przez nagrobki z łbem Wesleya Cartera zarezerwowałoby im pierwsze strony gazet na kolejny rok. Chciał powiedzieć coś — cokolwiek; urwanie głowy z tymi pogrzebami, co? — jeszcze, ale ktoś dźgnął go wieńcem w plecy; Williamson ruszył przed siebie, na Theę oglądając się tylko raz — jakby sprawdzał, że nie pomylił jej z inną Azjatką, bo— No; wiadomo. Morze czarne żałobników wylało się poza kaplicę, wypłukując Valentinę i Barnaby'ego gdzieś z drugim bełtem — jeszcze kwadrans i ten mógłby stać się dosłowny. Głos Bena dryfował nad głowami, Richie właśnie ściskał komuś dłoń, Charlotte wyglądała bladziej, niż przed wejściem do kaplicy; gumy znów poszły w ruch i właśnie obudziły ducha kapitalizmu — za miesiąc ktoś ogłosi Miętówki Pogrzebówki hitem każdej okołocmentarnej uroczystości. — Wspólna ławka łączy, Verity — pamiętasz ze szkółki, Ben? Początek procesji wprawił zastałe ciała w ruch — pod chmurką ilość omdleń malała wprost proporcjonalnie do stężenia kadzideł na metr kwadratowy. Kocie łby ścieżki nie miały litości; nawet zaprawiona w szpilkowym boju Tina zachwiała się raz (dwa i pół; Williamson po prostu zacisnął ramię mocniej, utrzymując ją w pionie i samego siebie z neutralnym wyrazem twarzy), ktoś z tyłu mamrotał o odciskach, ktoś płakał, ktoś szlochał, ktoś pytał mamusiu, a co to znaczy wykitować? (To wtedy, kiedy przez sześć lat wciskasz kit, aż wychodzi bokiem). Nad dołem w ziemi zawisła trumna, nad trumną zgromadzili się bliscy, bliskich okrążyli żałobnicy—sępy; śmierć zawsze przyciągała drapieżniki. Saul Carter zabrał głos, kiedy orszak przestał poruszać się w rytm powolnej przeprawy — coś o smutku, coś o zapamiętaniu okoliczności śmierci, coś o wspomnieniach, coś o pożegnaniu, coś o tym, że prędzej czy później wszyscy spotkają się w tym samym miejscu. Utkwione w wieku trumny spojrzenie odmówiło wstępu do myśli — zabunkrował każdy poprzedni pogrzeb (trumna Leo była mniejsza; Daisy pochowaliśmy w jasnym drewnie; na pogrzeb tamtego czyściciela przyszło pięć osób; zakład o trzysta pięćdziesiąt dolców, że mnie zakopią w płytkim dole gdzieś na granicy Kanady?) za ciężkimi wrotami. Niech Wesley odpoczywa; po wszystkim, przez co przeszedł, należy mu się chociaż tyle. zajmuję miejsce nr 13, dla Arthura Williamson rezerwuję 1 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Tak się kończy żywot Wesleya Cartera. Dwa metry pod ziemią, w gronie żałobników, z czego praktycznie każdy ma go w dupie, może z wyjątkiem rodziny. Ojciec produkuje się nad trumną, a ja zastanawiam się, co by powiedział, gdyby zamiast jego brata, w dole właśnie twarzą do Piekła leżała jego córka. Mogło tak być. Mało brakowało, a tak by się stało. Nie wiem, jakim cudem tak się nie stało. Widocznie któryś z Carterów musiał okupić otworzenie Wrót Piekła życiem. Ja bardzo nie chciałam się dać – więc padło na Wesleya. Czy słusznie? Nie wiem. Nie potrafię ocenić. Nie ja powinnam to oceniać, nie mnie jest osądzać cokolwiek, włącznie z tym, czy moje życie jest bardziej wartościowe i ważniejsze od istnienia innego człowieka. Wielu by powiedziało, że tak. Wielu by powiedziało, że nie. Co by powiedział Lucyfer? Staję gdzieś na szarym końcu, bo i nie byłam najbliższa wujowi. Niewiele mam sobie do zarzucenia w jego kwestii. Traktowałam go dobrze, kontakt mieliśmy dobry. Jedyne, co zrobiłam źle, to, że nie pozwoliłam sobie umrzeć. Gdybym to ja leżała w tym grobie, grono ludzi, którzy by przyszli, byłoby znacznie mniejsze. Ojciec, matka, wuj, ciotka. Może moje dzieci, których dzisiaj tutaj nie ma z jakiejś przyczyny. Może mój brat, który również się nie pojawił. Może kumple z Gwardii. Może Barnaby, może Charlie, może nawet szeregowy Daniel, który pewnie wspominałby mnie ciepło. Sebastian. Jak on zniósłby ten widok? Jak on żyłby z tą myślą? Z zamyślenia wytrącają mnie – dosłownie – gesty matki i ciotki, gdy sięgają po grudkę ziemi, aby zasypać nią trumnę. Ojciec przemawiał emocjonalnie jak na niego, ale ciężko mi go winić. To jego brat. W dodatku młodszy. Nie tak to powinno być. Młodszy nie powinien odchodzić przed starszym. Przechodzę pomiędzy żałobnikami, chwytając w dłoń przesypującą się, wilgotną ziemię. Patrzę na grób i nie wiem, co czuję. Chcę coś powiedzieć, ale nie wiem, co. Wszystko zostało powiedziane przez ojca. Nie mam daru przemawiania. Nie potrafię układać pięknych frazesów. Jestem bezpośrednia, bezkompromisowa. Teraz jednak okoliczność jest inna. — Służyłeś wiernie nam, swojej rodzinie, i dla niej oddałeś wszystko. Nie zapomnimy tego. Do zobaczenia w Piekle. Grudka ziemi spada na trumnę, a ja wycofuję się na swoje miejsce, spoglądając jeszcze na kilka osób zajętych własnymi sprawami, własnymi rozmowami. A kto umarł, ten nie żyje. Chodźmy na kotleta. Tak właśnie toczy się żałoba. Tak kończy się czyjeś życie. Ukrywanymi śmieszkami i myślą o darmowym obiedzie. Staję na miejscu nr 3 Percepcja: 27 + 5 + 24 = 56 |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Strzela plastik butelki i obcas na posadce — echa słów, omdleń, duchów i katastrof o intensywności niewspółmiernej do dbałości o przebieg ceremonii czmychnęły przez drzwi kaplicy razem z pierwszym powiewem świeżego powietrza. Ha—dwa—o w przełyku Bena czyni cuda i na poczekaniu mogę wymyślić tylko dwa inne płyny, które zadziałałyby lepiej; podmuch wolności przywraca życie w ściśnięte w ławkach marionetki — nagle każdy przypomina sobie, że posiada nogi, ręce i własną wolę. Charlotte ma jej ociupinkę — odrobinkę taką — mniej niż inni; chłód między naszymi dłońmi mógłby z powodzeniem ugasić połowę pożarów, które wybuchły w trakcie mszy (i wciąż zostałoby trochę do drinków na stypie). Kącik oka wychwytuje nierówną walkę asystenta z żałobnikami — Larry Barry przepycha się po wieniec i prze pod prąd (mój ty dzielny łososiu w nurcie pełnym niedźwiedzi). Na ten widok myślę mam bliżej, mógłbym go wziąć, a potem wzruszam ramionami; to byłaby defraudacja pieniędzy podatników — wyręczać urzędnika w obowiązkach, za które mu płacą. — Nie martwię się życiem po śmierci, siostro. Zdradzić ci sekret? — droga do wyjścia tłumi słowa i usprawiedliwia ścisk — usta, przysunięte do ucha siostry, ignorują maniery; każde rodzeństwo ma prawo do sekretu. — Ani myślę umierać. Ciekawe, czy Wesley kierował się w życiu podobną filozofią? Nagłe tchnięcie powietrza — jest czym oddychać od góry, od dołu, z prawa i lewa — obmywa ciało z marazmu, tryb uśpienia opuszcza grę; czas na rundę drugą. Orszak porusza się powoli, wśród czerni migoczą blade plamki twarzy z kolekcji znanych; Barnaby i Valentina ramię w ramię (po pod ramię) — nie wiem, kogo bardziej chcę wtrącić do grobowego dołu; może warto być sprytnym i trafić w oboje? — oraz ojciec z przodu, rozsądnie unikający tego widoku. Kawałek dalej Benjamin Bez Wieńca — gdybym miał być szczery, to lepszy przydomek niż Drugi — oraz Sebastian z jego zgubą. Gdzieś z tyłu maruderzy; Jacqueline i Ronan, Vittoria i białe myszki, państwo van der Decken i Annika. Gdzieś z przodu śmierć — wciąż martwy Wesley, opłakujący go bliscy, Larry Barry na wylocie z etatu i piękny wieniec od Międzystanowego Magicznego Ratusza, który za tydzień zamieni się w pulpę z kwiatów. W zestawieniu spostrzeżeń tracę z oczu federalnego — niewygodna myśl uwiera w mentalnym lakierku; każde gdzie polazłeś, Murphy? tylko pogłębia odcisk. W połowie drogi do grobu, Charlotte wymyka się w morze czerni; pod sam koniec robię to samo, ale strategicznie — druga strona zbitej kupki żałobników to dobry pas startowy. Cichnie trębacz i jego wykonanie Il Silenzio; wtedy zaczyna mówić Saul. Smutek, smutek, żal, modlitwa — trochę o niedźwiedziach, trochę o Piekielnej Trójcy, trochę o groźbach zawiniętych w prujący się materiał międzyrodzinnych konfliktów, trochę o przyszłym spotkaniu za bramą Piekła. Cierpliwość to cnota — miło myśleć, że posiadam przynajmniej jedną — więc cierpliwie czekam do końca; milknie nowy nestor rodziny Carter, garście ziemi na trumnę sypie najbliższa rodzina i przez chwilę głuchy dźwięk jest jedynym, który wypełnia powietrze nad głowami żałobników. Do czasu. Płynny krok do przodu — nie za blisko dziury, uniwersalna, życiowa rada — i spokojny głos sekundę po; przemawianie na pogrzebach niewiele różni się od zabierania głosu w Ratuszu — atmosfera tak samo grobowa. — Życie to podróż, której szlak wyznacza bruk wspomnień. A zachodni wiatr spienione gna fale; do rzeczy, Richie. — Każda ścieżka może być tą ostatnią, każdy postój — epilogiem. W paszportach naszych istnień nie ma nazwy stacji końcowej, są tylko puste miejsca na kolekcjonowanie pieczątek z najszczęśliwszych, najważniejszych, najbliższych sercu dni życia — przemowa dla zmarłego, ale słowa dla zebranych — ton nie może być zbyt głośny, a takt za szybki; wyraźne intonacje to klucz do sukcesu i gwóźdź do trumny zmarłego. — Wesley Carter mógłby powiedzieć: to była udana podróż. Wypełniona odwagą, miłością bliskich, wsparciem niezastąpionej żony — krótkie skłonienie głowy przed wdową, która miała boleśnie ściągniętą twarz; pewnie przez całe życie Wesley zdążył przysporzyć jej tyle samo zgryzot, co dumy — i szacunkiem każdego, kto miał zaszczyt pracować nie dla niego, ale z nim. I choć wciąż posiadał sporo pustych kart w paszporcie, doskonale znał pojęcie odpowiedzialności — gdy Ojciec wzywa, dobry syn odpowiada. Na końcu tej podróży Wesley Carter był właśnie nim — dobrym synem, dobrym mężem, dobrym bratem, dobrym obywatelem naszej społeczności. Krótka pauza dla lepszego efektu; na chwilę zamilkły góry i doliny smutko—żalu: ile pokoleń wstecz mieliśmy jakiegoś Overtona w rodzinie? Tym razem dźwigam wzrok znad trumny i przenoszę go na Saula; umarł nestor, niech żyje nestor. — W imieniu Międzystanowego Magicznego Ratusza, przekazuję najszczersze kondolencje. Straciliśmy wielkiego człowieka — był wysoki, nie da się ukryć — i równie wielkiego sprzymierzeńca magicznego społeczeństwa — całe szczęście, że magiczna zwierzyna ma osobą kategorię przynależności, prawda? — a choć śmierć Wesleya nadeszła niespodziewanie, szczerze wierzymy — w liczbie mnogiej; są nas miliony, bo za miliony z podatków opłacamy działanie Ratusza— że przyszłość rodziny Carter — Saul, zbliżają się wybory, co powiesz na toast na stypie? — spoczywa w rękach godnego następcy. Niech Piekło będzie dla niego domem, w którym na koniec naszych podróży spotkamy się wszyscy. Na końcówkę zachowuję najlepsze — głęboki, aksamitny głos; głos, w którym pobrzmiewa niespodziewana delikatność, tak pięknie kontrastująca z brudem ziemi w dłoni. Rozprostowuję palce i posyłam grudki w dół, na trumnę; na wiecznie spoczywanie. zajmuję miejsce numer 8 i kłaniam się akustyce |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Wąski wizjer spojrzenia wycina z rzeczywistości nierówną mozaikę obrazów; kolejny kwadrans będzie kopią dwóch minionych — zmieni się tylko stężenie tlenu, ilość głów na metrze sześciennym i ryzyko omdlenia na drobną sąsiadkę za plecami. Zmysły — oślepione nagłym dźgnięciem światła za drzwiami — ograniczają świat do elementarza skojarzeń. Lanthier widzi kaplicę i myśli na zewnątrz, widzi tłum i myśli żałoba, widzi trumnę daleko z przodu orszaku i myśli śmierć (nie)zasłużona; widzi Jackie i myśli kocham, widzi długą drogę do celu i myśli — ja pierdolę. Wsunięte pod rękę ramię przytrzymuje ciało na szlaku; niewiele brakowało, żeby zawrócił przed kaplicą w drugą stronę i odkrył walory niekorkującej się okolicy cmentarza. Wytrwali do teraz, wytrwają jeszcze. Vittoria zostaje z mafijnym małpiszonem — ma na imię Mario albo Luigi; z Paganinimi zawsze jest jakiś Mario — a Barnaby, który dobre trzy minuty temu przystanął przy ich ławce, znika w tłumie z ładną blondynką; wtedy Ronan musi przyznać — świat się naprawdę, kurwa, kończy. Williamson z Hudson pod rękę, Carter i Lanthier wymieniający korespondencję; niech jeszcze jakaś Cavanagh usidli Valerio i można kończyć symulację. Droga do świeżo wykopanego grobu to szepty i ciche rozmowy ściśnięte w półszeptach — stary Wesley mocno śpi, jak się zbudzi będzie wkurwiony, że żałobnicy płoszą mu zwierzynę. Głos Jackie to pierwszy bodziec, który w pełni trafia do celu; Ronan z zaskoczeniem odkrywa, że dotarli na miejsce — bukiet w dłoniach pani Lanthier wygląda niewinnie i ma zapach polubowności rodziny Devall. W porządku? Parsknąłby śmiechem, ale wtedy jakiś Carter (w końcu) ruszyłby na pięści. — Powiedzmy — w porządku będzie dopiero, kiedy wrócą do Rezerwatu i zmyją z siebie smród kadzideł; w porządku będzie, kiedy wreszcie zdołają przespać bite osiem godzin snu; w porządku będzie, kiedy brama Piekła zostanie zatrzaśnięta, a świat wreszcie ujrzy prawdę; w porządku nie stanie się tu i teraz — z odległym bzyczeniem głosu nowego nestora rodziny Carter w tle, które po chwili zastępuje nowy aktor. Dopiero po chwili Lanthier rozpoznaje barwę tonu; młodszy z braci Williamson w uderzeniu bojowym, którego Ronan nie słyszy, ale może się domyślać — smutek, strata, polityka. Wzrok mimowolnie skacze po twarzach najbliżej zebranych — w morzu głów, na pewno bliżej trumny, musi stać Judith Carter; Lanthier jest szczerze ciekaw, czy rzuciła garść ziemi w głąb grobu, który sama wykopała dla krewniaka — Wesley żyłby, gdyby nie— — Pięć minut i ani sekundy dłużej — szept prosto w jasny wodospad włosów — niektóre słowa przeznaczone są tylko dla żon. percepcja: 64 + 15 = 79 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Już tu jesteśmy, zabawcie nas. Procesja nadchodząca z cmentarnej kaplicy to smutna i stara jak świat opowiastka o tym co jest i co bywa, o przemijalności i pulchnych łezkach na zapadniętych policzkach; w czerni płyną białe lilie pogrzebowych wieńców, w czerni padają zachłyśnięte słowa i bolączki świata żyjących — w pewnych aspektach Wesley Carter ma się już lepiej od nas, ale nikt go (niestety?) nie zapyta o zdanie. Smętna i ciężka karawana, trochę stukotu kroków, dwa kaszlnięcia i wtłaczająca się ospale w nozdrza woń świeżego powietrza — śliczna alejka niemniej ślicznego cmentarza to tylko część tej drogi, a ktoś po mojej prawej zdążył już doszczętnie przemoczyć łzami haftowaną chusteczkę, kiedy wszyscy zaciągali się tlenem wolnym od duszącego kadzidła i palonej parafiny. Wciąż oplatam palce wokół williamsonowego ramienia, chwieję się tylko raz lub dwa, gdzieś w oddali miga jasna plamka włosów Maurie’go i druga obok, mniejsza, chyba kobieca. Kolejny barwny miszmasz, który później się wyostrza — dwa elementy rodzeństwa Williamson znajdują się blisko nas, przez brwi Charlotte przemyka zawahanie, a plecy Richiego niezmiennie prężą się jak napięta do ostatniej wytrzymałości struna. Na chwilę, w tylko—odrobinę—mniej—dusznym tłumie, który skazuje nas na bycie zbitkiem szeptów i mamrotliwych komentarzy; później, kiedy przed nami tylko rozkopana ziemia, trumna na mocnych linach w mocnych dłoniach dzielnych chłopców pogrzebowych (czy ten sprytny zawód ma jakąś nazwę? Czy grabarzem jest się już wtedy, gdy choć raz opuści się drewniane pudełko do podręcznikowo wydłubanego pokoiku kilka metrów pod ziemią?), a kwiaty gęsto wokół orszaku bardziej i mniej szczerych — wtedy słowa płyną z serca. Tego prawdziwego, które pompuje krew, lub tego różowego z żelków Haribo, które rozciąga się w pułapce z zębów. Szkoda, że to nie walentynki. Wielka. Potok słów Saula to rzecz spodziewana i niezbędna, ktoś za moimi plecami zanosi się następną porcją szlochu, Ben jest dziwacznie nieswój, ktoś po prawej chyba skubie skórkę paznokcia, a ramię Barnaby’ego jest tak samo przyjemnie chłodne jak kilka minut temu. Arthur Williamson mknie na należne miejsce na przodzie, Richard Hudson zajmuje równie strategiczne po przeciwnej stronie trumny — świat prawie wraca do swojej normalności i zaczynam odliczać minuty dzielące nas od żałobnego wzdychania nad kieliszkiem w Country Clubie; not today, Satan staje się jednak sentencją nad wyraz życiową, która na imię ma Richard, na nazwisko Williamson. Paszporty naszych istnień będą walić pięścią w bok mojej czaszki co najmniej do trzeciej nad ranem; to wizja bolesna na tyle, że muszę się kontrolować, żeby całkowicie nie schować się za plecami Barnaby’ego, nie oprzeć o nie policzka i nie sprawdzać, czy potrafię zasnąć na stojąco. Do pokus natury ludzkiej dołącza kolejna, ale od spazmatycznej chęci sięgnięcia po papierosa ratuje mnie ostatni pasek miętowej gumy w torebce. Od tej pory chłopcy muszą radzić sobie sami. zajmuję miejsce nr 19 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Sebastian odwraca spojrzenie tylko na chwilę, by wyłapać wzrokiem swój własny wieniec, a Benjamin Verity II już znika z pola widzenia jak rozbrykany dwulatek. Sebastian szuka go spojrzeniem z pewnym zaskoczeniem i wzdycha, łapiąc w drugą rękę zlepek ciężkich kwiatów. Nie miał zamiaru robić tu za tragarza. Ech, ta dzisiejsza młodzież. Za bardzo przyzwyczaił go do dobroci. Ile razy brał go na barana, żeby sobie nie nadwyrężał tych szlachetnych nóżek, ile razy nosił plecak, kiedy akurat przyszło mu odbierać go ze szkoły? Pewnie niewiele, ale wciąż za dużo, skoro teraz postanowił sobie po prostu pójść, uznawszy, że Sebastian prezentuje się pięknie jako wielbłąd. A ba, że się prezentuje — zawsze nienagannie i godnie czy to z jednym, czy z dwoma wieńcami. Ciężkie to gówno, większych nie było? Wielkość Veritych musi ważyć swoje. Dość sprawnie przebija się przez żałobników i dołącza do Bena oraz reszty, która zakręciła się obok. Kiwa ruchem głowy Barnaby’emu. — Uśmiechałeś się ładnie do aparatu, Williamson? — rzuca cicho z pewnym rozbawieniem, by zaraz skinąć uprzejmie głową Valentinie, towarzyszącej gwardziście. Moment później przyciska delikatnie wieniec do klatki Bena, zmusiwszy go tym samym do przejęcia go we własne dłonie, czy tego chce, czy nie. — Twoja zguba. — Mógłby dodać jakiś cierpiętniczy tekst o strudzonych mięśniach i starych kościach, które poświęcił, by donieść tutaj ten ciężar, ale ze względu na okoliczności już sobie daruje, by w ciszy dojść do miejsca pochówku i stanąć tuż za Judith. Mimo całego swojego szacunku do Wesleya, ma nadzieję, że przemowy nie potrwają zbyt długo. Po tej, którą wygłosił Saul, Sebastian również sięga po grudkę ziemi i bez słowa zasypuje wieko trumny, aby zaraz wrócić na swoje miejsce. Następna jest zdawkowa przemowa Judith i bardzo kwiecisty, zdecydowanie zbyt długi, ale całkowicie pasujący do Williamsonów monolog Richarda. Sebastian powstrzymuje się, aby nie obrócić twarzy ku Barnaby’emu z miną spod tytułu „to mogłeś być ty”. Z pewnych spraw nie wypada żartować — nie zna aż tak mocno szczegółów życia rodzinnego Barnaby’ego, choć wie, że jedną z rzeczy, która ich łączy jest to, że obaj zrezygnowali z powinności najstarszych synów. W przypadku Barnaby’ego to Sebastiana należało winić — wyczuł moment, aby zaproponować mu wstąpienie do gwardii i go wykorzystał. Niezależnie od tego, czy było to poprawne moralnie, czy nie, dobrze się stało. Barnaby jest doskonały w swoim fachu. Jakkolwiek by nie kusiło, nie spojrzał wcale w stronę starszego Williamsona, pozostawiając swoje skupienie tam, gdzie wcześniej — gdzieś w okolicach trumny, czasem tylko uciekając wzrokiem do pleców Judith. Zajmuję miejsce nr 7 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Nie ma smęcenia, nie ma zamulania; wciąż ma trupa do zakopania. Omiatające czarną mgłą myśli odpędza nietęgo dłonią—jej nasadę przyciskając do skroni pod którą kwapiły się kłębić. Śmierć rezydowała gęstą chmarą wokół niej i bez nieznośnych fantomów własnego, zdrewniałego ciała w mahoniowym łożu; bez rozpamiętywania wzgardy oplątującej jedną z usychających, genealogicznych gałęzi. Jednak nawet to duchowe niestrudzenie bladło na tle dystrakcji, jaką z łatwością zapewniała Pani L’Orfevre. Ta zajmowała znacznie dogłębniej niż sięgały wyobrażenia grobów wykopanych pod wyłutym w granicie Sheng, czy wspomnienia wspólności katastrof finalizujących minione miesiące. Odbicie uśmiechu uprzedziło skuszone słowami spojrzenie, bezwiednie zstępujące z jasnobrązowych oczu na pnącą się aż do smukłego kolana koronkę i– Niech ją szlag, to na pewno wina tych kadzideł. Odwrót okazał się równie nieporadny i daleki od dyskrecji, jak czynnik, który go wymusił—jej wzrok, rozpaczliwie poszukujący schronienia, napotkał pustkę tam, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się postać kapłana. Niezręczne chrząknięcie harmonizowało z jej skrępowaniem, które, jak miała się wkrótce przekonać, wyznaczało ledwie wierzchołek góry lodowej. — Ty — tunelowy duet wybrzmiał ponownie po kilkumiesięcznym wstrzymaniu działalności, a intensywnie wyklinane kadzidełka nie tylko zamgliły zdrowy rozsądek, ale też wywołały omamy. Choć samym wizerunkiem zdawał się wpędzać w chwilową konsternację (po ciemku wyglądał jakoś inaczej…), wydukane przez Barnaby’ego słowa rozwiały wszelkie wątpliwości. — Williamson. Tej od liczenia żarty i gry słowne również ugrzęzły w gardle, gdy przemieszczający się w zawrotnym tempie żałobniczy tłum pozostawał nieugięty. Thea stanowiła nikły cień procesji—wijąc się za plecami żałobników w miarę jak najdyskretniejszym marszu, gdy nad spowitymi namysłem i czernią głowami, starała doszukać się współpracownika. Natomiast Steve, zgodnie z oczekiwaniami, zjawić raczył się dopiero w chwili, gdy konieczne stało się przeniesienie trumny do grobu. Ceremonialność momentu ograniczała Theę do rzucenia milczącego, pogrążającego spojrzenia, na cichy opieprz pozwalając dopiero w momencie, gdy pracownicy zakładu zniknęli za plecami zebranych. — Gdzieś się szlajał? — dłoń, która ujęła go za łokieć i usadowiła przy sobie, wkrótce ujęła jedną z trzymanych przez niego łopat. — Przyniosłem sprzęt. Bez wątpienia gniewałaby się dłużej, gdyby nie niezbędność wręczonego jej narzędzia. Zajmuję miejsce 26, drugi grabarz, Steve, staje na 25. |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz