First topic message reminder : Labirynt z żywopłotu Labirynt z żywopłotu, rozciągający się na tyłach ogrodów posiadłości, jest miejscem wyjątkowo tajemniczym. Skomplikowana struktura i wysokie, gęste ściany z zieleni stanowią wyzwanie, nawet dla najbardziej doświadczonych poszukiwaczy przygód. Te zapewniają także ochronę przed wzrokiem ciekawskich, tworząc idealne warunki do osobistych i intymnych spotkań. To właśnie tutaj w trakcie balu najczęściej odbywają się tajemne schadzki, oddzielone od reszty świata gęstą barierą żywopłotu. Magia, która została użyta do stworzenia go, jest wyczuwalna w powietrzu — delikatne wibracje potrafią wprowadzać w lekki trans, ujawniając ścieżki lub ukryte przejścia, niedostępne dla zwykłego wzroku. Niektóre legendy mówią, że labirynt zmienia swoją konfigurację w zależności od faz księżyca, ale teoria jest niepotwierdzona. Był świadkiem wielu historii miłosnych, zarówno tych szczęśliwych, jak i tragicznych. Ukryte w jego głębi ławeczki i zakątki stanowią scenerię do wyznań miłosnych, pocałunków i niespełnionych obietnic. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
Cenisz się, niemalże wyparła z ust. Obejrzawszy się na męską mimikę, w oczach ujrzeć można było jedynie rozbawienie. Miał jednak rację, tego nie mogła mu odmówić, toteż zamilkła zacznąco i wprost teatralnie zacisnęła wargi. Subtelny dotyk, który sobie darowali, był daleki uniesieniu sprzed kilku godzin, a jednak i taki określić mogła bezcennym. Było w tej chwili coś kojącego, a każdy moment przybliżał ich do poczucia, jakoby troski odchodził na drugi plan, pozostawiając w obrębie person jedynie mary senne i realne, nicie marzeń niczym te Ariadny, które prowadziły ich do wspólnych połaci wspomnień. Truchło motyla, w którym ją zamknął, obeszło się wręcz marazmem — ten moment, ta chwila, była przecież wyjątkowo żywa. — Nie mógłbyś... aż dziwne, że potrafiłeś sklecić choć jedno, sensowne zdanie — kpiła, ale z rozkosznym poczuciem błogości, w pełni świadoma, że nie odbierze jej naturalnej złośliwości za atak. Kąsali się, skrupulatnie i powtarzalnie, ale w tym tkwiło piękno relacji, która mimo fizycznych upadków, wznosiła się na piedestał emocjonalnym przywiązaniem. Tylko on rozumiał doskonale jej sarkazm i złośliwości, tylko on potrafił z nią w tym współgrać, akceptując każdy fragment tworzonej przez niej pajęczej sieci, choć doskonale wiedział, że pośrod niej szło utracić piękno skrzydeł. Dopełniali się więc, on ledwie trzepotem skrzydeł generując tornado, ona jedwabną nicią tworząc śmiercionośne zasadzki. — Niektóre tak, takie, które potem zaczynały układać się w większy sens. Pamiętam, jak nieświadoma ciąży z Tony'm, miałam mnóstwo sennych mar o zabawie z chłopcem w piaskownicy. Nie wiem, może jest w tym jakiś większy sens — lekkie wzruszenie ramionami zafalowało materiałem marynarki. Nie dopatrywała się w sobie zdolności przewidywania przyszłości, ale coś na kształt kobiecej intuicji tkwiło wewnątrz. Jeszcze tego wieczora, nim zdołali opuścić salę bankietową, ta sama intuicja karmiła ją niestrudzenie mierzwieniem w palcach i gulą w gardle, którą przełykała nieustannie w uniknięciu napływających do oczu łez. Mimo pięknego powitania, mimo bliskości, jaką dziś dzielili, podejrzenia i obawy były w niej żywe, odbiajając się podejrzliwością. Bezradność wobec minionego czasu dobijała i tylko to dziwne poczucie, że niemalże cierpiętniczo i tak do niego wracała, sprawiało, że na kobiecej twarzy pozostawał uśmiech. Dalej miała gdzie wracać, dalej obok był on. I teraz byli tylko oni, sami ze sobą, w szczęściu gubiąc priorytety. Zapach wody kolońskiej i skóry koił jej zmysły, głos otulał poczuciem bezpieczeństwa, którego nikt nie potrafił odtworzyć. Był w tym niepowtarzalny, nadając sens każdemu, wypowiadanemu słowu, choćby rozkwitał w nim banał spotęgowany po stokroć. Prozaiczna wprost obecność była wszystkim, co wydawała się teraz potrzebować — ból odszedł na drugie miejsce, zostając zastąpionym błogością chwili. — Chcę, byś teraz ty mówił — odpowiedziała, na wpół kierowana przekonaniem, że po prostu się później obudziła, a po części dlatego, że nagła myśl wydawała się rozświetlić jej umysł jaśniej od tysiąca lampionów. — Jakie marzenia pozostały ci jeszcze do spełnienia? — Chciała je usłyszeć, spełnić, przenieść mu góry i pochwycić słońce. Dłoń mocniej zacisnęła się na jego przedramieniu, gdy łagodnym ruchem przesunęła się przed niego, pozwalając ich twarzom pozostawać na podobnej wysokości. Badawcze spojrzenie eksplorowało coraz więcej, rysując konstelację szczegółów na idealnej mapie, której szkic poprawiała wraz z każdą, najmniejszą zmarszczką. Wydawała się w tym wyjątkowo skrupulatna, ale to teraz — a może dopiero teraz? — ujrzała pośród tętniących radością, niczym morze w Palermo, oczu jego pojedynczą, kolejną, maleńką rzęsę. Wolna dłoń puściła więc jego rękę, docierając łagodnie do twarzy, niemalże odwzorowując doskonale znany i ruch. Rzęsa, pyłek, owad — delikatny ruch, równie subtelny, co ukazywane na początku ich relacji emocje. Doza czułości, która napełniała opustoszały zbiornik na paliwo trwającego dekadę związku. Doza czułości, którą teraz obdarzyła go na powrót, spojrzenie skupiając na całym szczególe, aby opuszką palca sięgnąć do zewnętrznego kącika męskiego oka. Jakie było jej marzenie, wtedy, gdy była jeszcze sobą? Kim pragnęłaś być, Lonnie, kiedy nastoletnie marzenia oddawałaś w pierzynę z mediolańskiego, leniwego poranka? Gdzie pozostały twoje sny o gromadce dzieci, spokojnym życiu i karierze pianistki? Kim się stałaś Lonnie, gdy nie patrzył na ciebie tak, jak teraz? |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
- Chociaż życie ze mną pod jednym dachem odsłoniło wiele – w domyśle moich – wad… Moment szczerości; słowo daję, to ten drink, mruknął do przestrzeni własnych myśli, co do niego dosypałaś, kochanie?, pytanie nie uformowało się słowo; zwykle nie był skory do werbalnej autorefleksji w obecności kobiety, która zobowiązała przysięga małżeńską trwać u jego boku. Zerknął ku żonie; usta wykrzywione w błogim grymasie radości rekompensowały sączącą się z nich kąśliwość, która nie zmontowała między jego brwiami zmarszczki; była za to pretekstem, by Hiram własne wargi wykrzywił w uśmiechu; jego szczerość odbiła się w oczach - tam, gdzie szarość przechodziła w błękit, pojawiły się wesołe ogniki. Prawda, kochanie?, pytało rozbawione, nadal rozliczasz mnie z nawyków, z których już nie wyrosnę; przesadnego dbania o porządek, upartego przestawienia przedmiotów w łazience wedle zakodowanego w głowie szablonu; ile razy nie mogłaś się odnaleźć we własnej garderobie, ile razy nie mogłaś znaleźć flakonika z perfumami, gdy w biegu szykowałaś się do wyjścia, w obawie, że zaliczysz wpadkę w postaci spóźnienia; ile razy gubiłaś klucze w wełnianym, porzuconym w salonie swetrze i tylko dzięki mnie odnajdował powrotną drogę do twoich rąk? - ...nie możesz odmówić mi biegłego posługiwania się językiem. - Nie przerwał utkanej przez nią pajęczej sieci, ochoczo w nią wpadł, pozwalając, by niewidzialne, utkane z przędzy sarkazmu i złośliwości oblepiły jego skórę; w tym momencie, gdy sączył kolejny łyk drinka, a jedyne towarzystwo, na jakie mógł liczyć, była Lonnie w swojej najlepszej z możliwych odsłon, na powrót, tak jak przed wielu laty, gdy wsunął jej na palec obrączkę i powiedział sakramentalne tak cementujące ich przyszłość, jego największą, skryta w cieniu ogrodu słabością, stała się ona. - To coś, co zwą kobiecą intuicją? - gdy ich dłonie nadal tonęły w uścisku, nakreślił kciukiem linie jej życia. Sen się spełnił, podobnie jak ich wspólne marzenie o synu. – Niewiarygodne, ze Anthony w tym roku skończy siedem lat - głos zniżył do szeptu, gdy sięgnął pamięcią wstecz, do jedenastego dnia listopada, gdy na świecie powitali swoje drugie dziecko; najbardziej żywym obrazem jego wspomnień była widocznie zmęczona, ale roześmiana twarz Lonnie, gdy ściskała do piersi dziecko, które przez dziewięć długi miesięcy nosiła pod sercem. Nie otwierał oczu. Jeszcze nie. Wsłuchiwał sie w jej miarowy oddech. W jej głos, w słowa wybrzmiewające w przestrzeni. Zachłysnął się tę chwilę; zachłysnął sie urokiem, jakie roztaczały lewitujące nad ich głowami lampiony; zatracił się w jej obecności w jej zapachu, cieple, które biło od jej ciała; w chwili, którą mogli dzielić jedynie ze sobą, daleko od wścibskich spojrzeń i obcej obecności. To nadal Fort Schoals Keep, to nadal Bal Rady, to nadal oni? Myślami kłębiącymi sie pod kopułą czaszki dryfował na porywistych falach wyobraźni czuł się, jakby był w zupełnie w innym miejscu, gdzie poza rzeczywistością, która zazwyczaj zakleszczała na nich brutalnie ręce; gdzie za siedmioma górami, lasami, dolinami, gdzieś, gdzie liczył się kolejny haust drinka i ona - tylko jej obecność była realna, namacalna, Czuł się tak, jakby balansował na granicy fikcji a rzeczywistości, w słodkich ramionach zapomnienia; nieważne gdzie, ważne, że z nią. Zwykle nie miewał snów, zwykle nie śnił, ale dzisiaj chciał, by ten sen trwał, trwał i trwał, i nigdy się nie skończył. - Jesteś pewna, skarbie? - dopiero czując jej opuszki na swoim policzku, otworzył oczy. Lewa ręka znalazła się przy jej prawej dłoni; musnął ją ustami. – Przez curaçao w głowie układają mi się same absurdalne myśli. Są równie niedorzeczne, co kreacja Adaline Devall w kolorze fuksji - rozbawienie wykrzywiło jego usta; nie pamiętał kiedy pozwolił sobie na równie niefrasobliwy grymas; nad morzem w Palermo?, w kurorcie Costa del Sol?; w ogrodach Wersalu? a może w tym opuszczonym domku nad małym, pozbawionym nazwy jeziorze, gdy kochali się pierwszy raz?; może ona pamięta ten uśmiech? - Gdy zacznę mówić, zapytasz samą siebie "za kogo ja wyszłam?" i dojdziesz do wniosku, że za marzyciela - chciała słuchać, więc mówił; nie panował na językiem, nad słowami, nad mową ciała, nad mimiką; przeklęty łapacz snu w przełyku - może mnie spotkać większe zniewaga? Odgarnął zabłąkany kosmyk z jej twarzy, misternie ułożona w kok fryzurze udzieliła sie obecna atmosfera. Sięgnął dłonią do klamry, która podtrzymywała ten perfekcyjny układ i wyplątał ją z jej włosów. O wiele lepiej, pomyślał, gdy kaskada pukli opadła swobodnie na jej ramiona; pod jej wypływem zbliżył twarz ku jej twarzy - nos przy nosie, oddech przy oddechu, usta przy ustach. - Chciałbym usłyszeć, jak grasz Sonatę Księżycową w El Ateneo Grand Splendid dla małej publiczności ograniczonej do mojej osoby. Pamiętasz, Lonnie? Miałaś siedemnaście lat, ja dziewiętnaście. Słysząc utwór pełen łagodnych arpeggio, niewidzialna ręka pchnęła mnie ku drzwiom. Zakradłem się do środka, by posłuchać i wtedy, przy fortepianie, ujrzałem ciebie. W tamtej chwili byłem świecie przekonany, że Beethoven skomponował ten utwór specjalnie dla ciebie. - Zadowoli cię taka skromna widownia, kochanie? Pamiętał o czym marzyła. Pamiętał, jak wyszeptała mu te marzenie w ucho, gdy pierwszy raz ich usta połączył pocałunek. Wtedy była jeszcze pełna wiara, obecnie wiara ginęła pod wysokim obcasem pogoni za nieuchwytną doskonałością; jak wiele zostało z tamtych nas, kochana? |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
Miał absolutną rację — nie mogła. W objęciach ud, wpędzając jej ciało w odmęty przyjemności; i w objęciach towarzystwa, posyłając wokół swoje własne, niepodważalne podejście do wszelakich spraw. Piękno, które wprowadzał mową ujmowało ją po raz i zdawać by się mogło, że to samo przyciągnęło go do niej, kiedy po raz kolejny wchodzili w namiętne dysputy, w oksfordzkiej manierze utrzymując stanowiska z premedytacją, ale i szacunkiem wobec współrozmówcy. Ten szacunek wydawali się do siebie wykazywać, mimo kłótni i odbijania pałeczki odpowiedzialności za rozpad relacji, cały czas i tylko diabeł im świadkiem, co kryło się za zamkniętymi drzwiami odrębnych żyć, do których żadne z nich nie współdzieliło wstępu. Teraz byli oddzielnie, sącząc drinki i ciesząc się czymś, co nazwać mogli niegdyś codziennością. — Tak jakby. Zresztą... pamiętasz, że w obu ciążach po prostu czułam. Wiedziałam, że będzie Gwyneth, wiedziałam też, że Anthony. Tak... po prostu, wewnątrz mnie — był w tym element zadumy, ucieczki spojrzenia w stronę świetlistej łuny idącej od lampionów i zadurzenie się w tym niczym w najsłodszym zapachu wina. Nie nosiła w tym znamienia córy królowej Tamar, drogi wskazanej przez Isis czy instynktu bogiń Olimpu — była zwykłą czarownicą, zwykłą kobietą, ale w tym właśnie kryło się piękno tego czucia, które przeszywało ją za każdym razem, gdy dłoń spoczęła na gładkiej skórze brzucha. Coś magicznego, łamiącego wszelkie poczucie bycia jedynie człowiekiem, bo wszakże w jej ciele rozwijało się nowe życie, nowy człowiek, nowa absolutnie nowa istota. Czy nie tego właśnie chciała, gdy w nastoletnich, sennych marach, widziała siebie i gromadkę dzieci zasiadających przy fortepianie? Kiedy porzuciłaś marzenia, Lonnie? — Kochanie... — na ledwie chwilę na powrót przesunęła dłoń do jego twarzy, tym jednak razem, opuszką kciuka przesuwając po delikatności dolnej wargi, gdy grymas uśmiechu na moment skupił całą jej uwagę — wiem doskonale, za kogo wyszłam, mam ci to opisać? — Mogłaby opowiadać o nim godzinami, wtedy i teraz. Do teraz we wspomnieniach pozostawały rozmowy z rodzicami, gdy przy rodzinnym blacie opowiadała o tym, czym się zajmuje, interesuje, co potrafi i jak najbardziej na świecie potrafił o nią zadbać. Matka, choć wydawała się zachwycona obrotnością córki, gdzieś w półuśmiechu ukrywała wzruszenie, a to potrafiło u niej wykwitnąć jedynie dzięki sztuce. Jak nikt koił przecież nerwy i podwoził pod gmach harvardzkiej ekonomii i nauk stosowanych, aby już z zarysowanym brzuchem odebrała zapomniane dokumenty; wydawać by się mogło, że nikt nie widział jej nigdy piękniejszej i brzydszej jednocześnie, bo nie brzydził go żaden fragment okołoporodowego cierpienia; najmniejszy grymas czy pot skapujący z czoła. Choć nigdy nie tknął się tych mniej przyjemnych obowiązków przy dzieciach, to przy niej — w zdrowiu i chorobie — tkwił nieustannie; tak przynajmniej wydawało jej się teraz, gdy nie potrafiła oderwać spojrzenia od męskiej twarzy, rysując pod powiekami perfekcyjną mapę każdego zarysu w jego mimice. Fragment po fragmencie, pęknięcie maski odkrywające go doszczętnie, bo takim właśnie — absolutnie wyzbytym ułudy — potrafił być tylko przy niej. Odwzajemniała to, coby nie mówić, doszczętną ułudę zostawiając wszędzie poza domowym ogniskiem. Jego słowa sprawiły jednak, że na kobiecych ustach wykwitł krótki uśmiech, ledwie dostrzegalny w połączeniu z błyskiem w oczach. Pamiętasz, zdawała się mówić, choć z jej ust nie wypłynęło ani jedno słowo. Pojedyncza łza rozkwitła w kąciku skrytych pod czernią makijażu oczu, usta zadrżały delikatnie, jakby coś pękło i nie potrafiła tego na powrót złączyć w całość. Pamiętała. Stchórzyła, przecież, gdy po wielu minutach jego obserwacji wreszcie spostrzegła obecność drugiego człowieka, nerwowy odruch odbił się na klawiszach, zwiastując załamanie. Głos podniósł się w oszczędnym "prosiłam, byś zostawił mnie samą", ale to nie on miał być adresatem wypowiedzianych słów, bo ledwie jeden odgłos kroków i odpowiedź obudziły ją z letargu. Budził za każdym razem, ale też był powodem wpędzania ja w stan lawirowania pomiędzy jawą i snem. Każdy oddech zdawał się pachnieć słodkim zapachem skóry, bliskość ciała koiła nerwy i tylko nagłe wplecenie swoich własnych palców w odmęty koszuli obudziło ją, aby odpowiedzieć na wypowiedziane przez niego słowa. — Jedyna, jakiej potrzebuję — jedyna, na jaką byłabym gotowa. Tylko w jego oczach chciała ujrzeć akceptację, gdy w akompaniamencie Ave verum corpus wkroczyła w sukni ślubnej, ukazując mu się w ten jeden, jedyny dzień, który zaważyć miał na nieskończoność. Czy o tym marzyłaś Lonnie? Czy o tym marzył on? — Chciałabym, by znów było jak dawniej — nie chcę więcej łez. Tylko jedno mam marzenie. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
Jakby mógł zapomnieć o iskrze radości, które zakradło się do jej spojrzenia, gdy istnienie Gwyneth i Anothy'ego, obecnych w jej łonie, stała sie wyczuwalna pod opuszkami palców. Jakby mógł zapomnieć o cieple matczynego uśmiechu, który objął jej wargi, gdy dłonią odnajdowała drogę do ciążowego burza. Jakby mógł zapomnieć o cichym, melodyjnym głosie wybrzmiewającym w zaciszu sypialni, gdy śpiewa nienarodzonym jeszcze dzieciom kołysanki. - Nadałaś im imiona, zanim ta myśl zakotwiczyła w moim umyśle. - zanim nadszedł czas rozwiązania wiedział; intuicyjnie odgadła ich płeć, przed narodzinami nadała im imiona, a on nie polemizował z jej wyborem; dał jej na tym polu wolną rękę, bo była matką, bo to ona, przez dziewięć miesięcy, nosiła nowe życie pod sercem, bo to ona, na wczesnym etapie rozwoju ich dzieci, podskórnie czuła, co jest dla nich najlepsze. Gwyneth, po irlandzku "szczęście", bo była ich małym, prywatnym szczęściem, gdy powitała ten świat najpiękniejszą symfonią krzyku, jaką świadkiem były hiramowe uszu, choć nie miał tyle odwagi, by brać aktywnego udziału w porodzie, trzymać ją wówczas za dłoń i szeptać w ucho motywacje; Gladys, w zastępstwie za niego, dotrzymała jej towarzystwa i wspierała słowem, a także swoim doświadczeniem; wtenczas była mu dwóch ciążach. On wówczas błądził jak dziecko we mgle; radość mieszała się z przerażeniem. Anthony po jej bracie, który, ku rozpaczy Lonnie, przedwcześnie pożegnał się z tym światem. On nie krzyczał, urodził się w ciszy, trzy tygodnie przed czasem; pierwszym haustem powietrza nakarmił swoje małe płuca kilka chwil po porodzie. Lonnie, rodząc go, otarła się o śmierć, a jednak, pomimo wyczerpania, pomimo bólu, usta wykrzywiła w zmęczonym uśmiechu, gdy zamknęła drżące ramiona na jego małym ciele, tuląc z wyczuciem zawiniątko do swojej piersi. Był najdrobniejsza istotą, jaką Lafftie widział na oczy. Za każdym razem, gdy obejmował go dłońmi, bal się, ze pod naporem jego palców, kruche ciało rozpadnie się na kawałki. Kochanie, które odnalazło drogę do jego uszu, sprowadziło go subtelnie na ziemię; do epicentrum wszechświata zamykającego się zapewniającym im chwile prywatności placyku; skierowało jego myśli na powrót na Lonnie; jej uśmiechu, jej palcu na dolnej wardze, jej zapachu, jej obecności. Skupił wzrok na jej oświetlonej różnobarwnymi kolorami twarzy. - Zostaw to dla siebie - ten labirynt nie musi znać kulis naszego małżeństwa; nie musi być świadkiem twoich wątpliwości, moich wad, dobrych i złych chwili zapisanych na kliszach pamięci; jakie masz o mnie zdanie, Lonnie? Jednocześnie chciał i nie chciał wiedzieć; kogo widzisz, gdy na mnie spoglądasz? Obecnie wystarczył rysujący się na jej wargach subtelny grymas uśmiechu; refleksy odbite w jej spojrzeniu gwarantowały ucieczkę od rzeczywistości, ujrzał w nich błękit nieba, w których mógł zatonąć tu i teraz; otchłań, od której nie mógł się oderwać; za krótka noc, za krótki dzień. Obiecałem, że nigdy nie będę przyczyną twoich łez; opuszkami palca pozbył się nieproszonego gościa z jej policzka. - Fort Schoales Keep nie może konkurować z niepowtarzalnym klimatem El Ateneo Grand Splendid, ale także zostało wyposażone w fortepian - jakby na potwierdzenie jego słów, wiatr, poza kąsającym w policzki chłodem, przeniósł także nadzieje, zapewnienie, że Lucyfer tamtego dnia, kiedy przypieczętowali swoje losy przysięgą małżeńską, nadal, bezustannie, wspierał i umocniła ich więzi, która emocjami oplatał się wokół ich serc niewidzialną dla oka nicią przeznaczania, utkaną być może przez same, nieomylne w swoich wyrokach boginie losu - Mojry. Nadzieją tą była subtelna, odbijającą się w przestrzeni melodia, wygrywana na czarno-białych fortepianowych klawiszach, pragnieniem zaś słowa Lonnie. – Poznajesz tę melodię, kochanie? – ciepły oddech owinął się wokół jej ucha, gdy wyszeptał w niego te słowo; to tu, w tych ogrodach, odnaleźli małą namiastkę szczęścia. Chciałabym, by znów było jak dawniej, ale czy potrafimy być tacy, jak kiedyś, kochanie? Potrafisz przymknąć oko na to, co było? Potrafisz zapomnieć o zazdrości, która pięścią zaciska się na twojej klatce piersiowej, blokując dostęp do oddechu, za każdym razem, gdy mój wzrok błądzi do innej, kobiecej sylwetki? Potrafisz wybaczyć mi zdrady i zacząć nowy, oparty na zaufaniu, etap naszego związku? - Nie wszystko stracone - mruknął wprost w jej usta, kiedy w końcu nachylił sie dostatecznie, by zamknąć ich wargi w cierpliwym, łagodnym pocałunku; obietnicą były gesty, nie słowa. Efekt labiryntu - k7 |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
| do Caina Cain ma rację, nieczęsto lubi się przyznawać do mylnej oceny, nawet jeśli teraz sięga do niej na wyrost, bawiąc się w podkolorowywanie. Mimo to nie spodziewa się, by młodziutka debiutantka, zachłyśnięta i zaszczycona zainteresowaniem przystojnego czarownika, mogłaby mu odmówić. Sama pozwoliłaby się adorować, zachwycona słodkimi słówkami, których zwykle nie doświadcza, najczęściej za cel obierając sobie bezpośrednich panów, którzy zwyczajnie się w nie nie bawią. To byłaby bardzo miła odmiana, pozwalająca poczuć się w zupełnie inny, odświeżony sposób. - Jestem zwolenniczką bezpośredniości, ale rozumiem chęć sięgania po kurtuazję - podejmuje wolny tryb prowadzenia konwersacji, pozwalający na niespieszną eksplorację rozmówcy. Nie zaistniała dotąd między nimi możliwość przeprowadzenia takowej, a ich spotkania ograniczały się do prostych komunikatów o przekazaniu, czy wypełnieniu dokumentów. - Przy mnie nie musisz się krępować, lecz dostosuję się do tego, co uznasz za stosowne, tudzież interesujące. - Bo mimo iż oboje zostali dobrze wykształceni w zakresie grzecznych pogawędek, podczas tej krótkiej wymiany zdań udowodnili, że potrafią wyzbyć się konwenansów. - Touché - kiwa głową, zgadzając się na istotną różnicę między byciem łatwą a zainteresowaną. Sama przecież za tą pierwszą się nie identyfikuje, lecz z drugą już znacznie chętniej, zwłaszcza że zazwyczaj jest tą, która sama zwraca się do wybranków, jakich obrała sobie za cel. Do tej pory trafił się jej tylko jeden pan, który zaskoczył ją zaproszeniem na randkę. Nie jest jednak do końca pewna, czy zaliczać go w poczet niedoszłych partnerów, biorąc pod uwagę, że w pierwszej chwili pomylił ją ze swoją zmarłą żoną. - Co dobrego widzisz w przywdziewaniu takiej maski, poza oczywistą możliwością dyktowania innym swoich warunków? - kieruje się szczerą ciekawością, bo w przypadku członków kręgu jest to najczęściej przyzwyczajenie wyniesione z domu, jakie zmusza do ukrywania prawdziwego ja. - Sama nakładam własne tylko po to, by przetrwać przykrą, dorosłą rzeczywistość. Odgrywanie ról jak najbardziej może być pociągające i temu nie przeczę, ale żeby tak każdego dnia, w domu i pracy? - Na dłuższą metę musi to być niezwykle męczące, czego Charlotte szczęśliwie nie miała okazji doświadczyć, zawsze znajdując (nie)odpowiedni moment, by spuścić ognisty temperament ze smyczy i zgarnąć kolejnych wrogów; bo to tych najczęściej zbiera, kiedy bezczelnie i z niezachwianą pewnością siebie przekracza granice. Przygląda się wyciągniętej sylwetce, bez skrępowania podziwiając rozłożystość ramion i odsłoniętą szyję; ta aż prosi się, by zatopić w niej zęby. Czarownik pozwala sobie na rozluźnienie, co Williamson przyjmuje z zadowoleniem, widząc, że jednak ma szansę na doświadczenie odrobiny szczerości - a może jest to ciąg dalszy prób wodzenia jej za nos? W tej grze nie pozostaje mu dłużna, bo pewnie nie do końca świadomie wprawia ją w zachwyt. Kusi, by dopytać o te momenty, gdy pałeczka wybijana mu była z ręki, kiedy tracił kontrolę, boleśnie odczuwając tego skutki. Charlotte uczy się adaptować do takich sytuacji, obracać wszystko na swoją korzyść - nie zawsze z powodzeniem. W życiu kobiet trudno jest wywalczyć sobie upragnioną pozycję, zwłaszcza tych wywodzących się z kręgu. Nieustannie zmusza się je do uginania pod czyjeś dyktando, dostosowywania, zazwyczaj, męskiej woli. Pomimo niewątpliwych komplikacji w dążeniu do szczęśliwego zakończenia, Williamson dostała wolność, chociażby w podjęciu niepopularnego kierunku studiów. Był to jednak celowy zabieg szanownych rodzicieli, wciskający ją w paradoks gotowanej żaby. Pozorna możliwość decydowania o sobie ma się wkrótce skończyć, o czym zresztą przed wyjściem na sabat zdążyła ją uświadomić Maaike, niecierpiącym sprzeciwu głosem wyrokując, że oto nadszedł moment, by znalazła sobie mentorkę, jaka doprowadzi ją do pionu. Komu przypadnie ten niewątpliwy zaszczyt? Delikatny dotyk znaczący kostkę wywołuje w kobiecym ciele przyjemny dreszcz. Przychodząc tu, ani nawet zaczepiając Verity’ego, nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Zakładała, że odrobinę go podenerwuje, ponaciąga dzielącą ich granicę, ale żeby przewidzieć, jak zareaguje Cain? Do tej pory była przekonana, że odwróci się urażony, wycofa i pospiesznie opuści zaciszny kącik z kamienną pergolą z podkulonym ogonem, będąc przyłapanym na gorącym uczynku - a tu proszę, co za zaskoczenie. - Pełen kieliszek, jako że poprzedniego mnie pozbawiłeś. - Daje się ponieść rozbawieniu i niespiesznie zsuwa z dłoni czarne rękawiczki, układając je obok na kamiennej ławce. Czego innego mogłaby od niego chcieć? Czy jest cokolwiek, co mógłby jej zaoferować? Na myśl przychodzi już cała gama możliwości, lecz ta nie nadaje się do wypowiedzenia, a tym bardziej spełnienia w przestrzeni publicznej. - Jak ci pomóc, Cainie? Zdążyłeś się rozebrać, więc zakładam, że rześkość powietrza pozwala ci odetchnąć bardziej swobodnie, ale co z urozmaiceniem? - Nie spuszcza z niego wzroku, spojrzeniem osadzonym w głębi morskiej toni, jakby próbowała w ten sposób dosięgnąć głębi jego duszy i wydrzeć zeń każdą skrywaną myśl. - Jakiego zabawiania sobie życzysz? Opowiedzieć ci wierszyk, zaśpiewać piosenkę? A może wręcz przeciwnie? Mówisz, że nawykłeś do tego, że inni tańczą tak, jak im zagrasz, więc może to ty w ramach odmiany zabawisz mnie? - rzuca tonem niezobowiązującej pogawędki, a biel zębów błyszczy spomiędzy karminowych warg. Drobne palce zgarniają fragment materiału sukni i jej brzeg unosi się z wolna, odsłaniając połowę łydki. Tę okala cienka czarna pończocha z mocniejszym szwem ciągnącym się na tyle nogi. To wtedy wśród delikatnego szumu kołyszących się na lekkim wietrze liści żywopłotu zmieszanego z dochodzącą z pałacu melodią, dołącza miarowy tętent. Charlotte bierze głębszy oddech i zatrzymuje go na moment w piersi, zauważając, że pulsowanie zgrywa się wyczuwalnym pod skórą rytmem serca. To tylko dziwne, mylne wrażenie, czy rzeczywiście przyspiesza ono swe bicie z każdą przeciągającą się chwilą doświadczanego dotyku kładącej się na skórze dłoni? | Efekt labiryntu: k8 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
| dla Hirama Miał, w istocie, wystarczająco dużo zalet, aby mógł ją na co dzień zaskakiwać aż po kraniec ich wspólnych dni. Nawet gdy milczała, pozwalając palcom wędrować po naciągniętej od małej stopy skórze brzucha, to w głębi serca wyliczała niezliczone konstelacje wszystkich cech, które jeden mały gest wynosił na piedestał. Ponoć zawsze, gdy rodzą się dzieci, małżeństwa odsuwają się od siebie — taką prawdę sprzedałaby jej każda kobieta, która w jej otoczeniu, odchowała swoją gromadkę małych brzdąców — ale w ich przypadku, to nie w dzieciach upatrywała powód rozłąki, która teraz wydawała się nie mieć znaczenia. Powód ten miał jednak wrócić do nich jak bumerang, boleśnie i z impetem, tym bardziej, im bardziej próbowali go unikać, w nieświadomości oddając się rytuałom sennych jaw pośród labiryntu. — Wiedziałam... — i on wiedział, że pragnęła trójki dzieci. Od zawsze, odkąd rozmowy o wspólnym życiu zakotwiczyły się na dobre, on chciał dwójki — syna i córki, zaś ona trójki — najlepiej trzech chłopców, ale Gwen wytoczyła najsilniejszy kaliber w stronę matczynej miłości, niwelując to pragnienie do pragnienia — po prostu — trójki dzieci. To marzenie miało spocząć na niczym, kiedy małżeńskie kłótnie uniemożliwiły jej utrzymanie kolejnej ciąży. W to chciała wierzyć. W to, że problem był w nich, nie w niej. Zamilkła więc, starając się odnaleźć sama w sobie słowa, którymi najcelniej mogłaby męża opisać. W tym konkretnym, bądź co bądź, podjudzonym atmosferą momencie, nie klęła wniebogłosy nad irracjonalnością działań czy koniecznością przekalkulowania najmniejszej decyzji. Nie wywracała oczami nad perfekcjonizmem, niezdrowym momentami zapałem do rywalizacji i przekonaniem o nieomylności. Nie przypominała — bo pamiętać miała zawsze — o obawach, które tkwiły wewnątrz kobiecego umysłu za każdym razem, kiedy w obrębie męskiej skóry zawitała choćby jedna nuta kobiecych, obcych perfum. Nie przypominała sobie także o każdym najmniejszym włosie na koszuli, spojrzeniach, późnych powrotach. O wściekłości na męskiej twarzy, gdy krzyczał, że to właśnie tu powinna być. Ale gdzie? W domu, który, choć był jej i zbudowany jak tylko by zapragnęła, to niósł piętno bogactwa, do jakiego ona pragnęła dość ciężką pracą? W domu, w którym czuła, że się dusi, spełniając normy, jakie narzucił jej świat? W domu, w którym czekał na nią mąż kosztujący innych ciał niczym serów degustacyjnych w pieprzonej deski, którą zakupili na wspólnych wakacjach? — Ale jak wiele do zmiany — dopowiedziała, przytakując ówcześnie na pytanie, które wydawało się wprost naturalne. Poznawała, a melodia wgryzała się w uszy kobiety, pieszcząc zmysły w akompaniamencie zachłannie wędrujących do ciepła męskiego ciała dłoni. Czy potrafił być tylko z nią, ofiarując wierność, którą sobie obiecali? Czy potrafił w ogóle wytłumaczyć, dlaczego jej to robił? Na ile, tak naprawdę, potrafiła mu wybaczyć? Wiedziała, że kruchy obraz ideału rozsypie się momentalnie i legnie w gruzach, kiedy tylko przyrówna się do wszystkich kobiet, jakie miały do niego dostęp. Kompleksy, które tym bardziej zyskiwała wracając do Stanów, rozbić mogły na czynniki pierwsze każdy najmniejszy fragment kobiecego jestestwa, choć jednocześnie była święcie przekonana, że nie był w stanie znaleźć lepszej kobiety niż ona. Upiła miast słów kolejny łyk alkoholu, stojąc teraz przodem do mężczyzny. Łagodne palce fortepianu masowały opuszkami perfekcji kolejne fragmenty kobiecej skóry, rozluźniając ją wprost w męskie ramiona. Głowa kołysała się nieznaczenie, by wreszcie opaść czołem na ramię Hiriama, kosztując całą sobą idącą z tego przyjemność tkwiącą w bezpieczeństwie. Pozostał im tylko szept, który pozostał na kobiecych wargach. — Jak wiele rzeczy, których nie potrafię wybaczyć. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
Nie przerywał milczenia, które zapadło; trwał w nim cierpliwie, równie cierpliwie obejmował spojrzeniem jej pochłoniętą przez zadumę twarz, gdy w końcu otworzył oczy, by upewnić się, że zniknęła z zasięgu wzroku, choć nadal przecież była wtulona w jego ramię, nadal czuł jej zapach i bijące od niej ciepło. Pozwalając jej trwać w sidłach refleksji, wsłuchiwał się w ciche akordy muzyki klasycznej. Sam myślami błądził poza ogród, zagubiony w czasie i przestrzeni, w tym co było i nie wróci, w tym, co sam skazał na zapomnienie. W tej wędrówce pomagał alkoholu, które skutecznie rozgościł się w naczyniach krwionośnych, wyswabadzając mięsnie z sztywnych objęć napięcia. Prześlizgnął spojrzeniem po jej skąpanej w blasku księżyca sylwetce, która wydawała się piękniejsze niż kiedykolwiek wcześniej; nawet gdy w noc wyszeptała jego imię, a zwiewny cienki materiał satynowego szlafroka spłynął z jej ramion, zanim jeszcze zamknęły się za nimi drzwi sypialni. Czuł się jak wtedy, nad jeziorem, gdy po raz pierwszy smakował jej warg, skóry; pierwszy raz spijał słodycz westchnień z jej ust; gdy pierwszy raz pod palcami szkicował mapę jej ciała; gdy kotara nocy zasłoniła wszystkie niedoskonałości; gdy rozbłysk błyskawic zagłuszał jęki. Miała racje - miał wszystko, co najlepsze, w tym ją, zwłaszcza ją. Dziesięć lat małżeństwa, a pożądanie, które wypaliło w nich żar ciepło, nie zgasło. Tylko czasem, gdy była daleko, w Europie, stygło, tylko na moment, jednak rozpalała go na nowo - jak teraz, gdy każdą myśl koncertował wokół niej. Nadal milcząc, obserwował jak zlizała opuszkiem języka posmak alkoholu z górnej wargi, jak zaczesała zabłąkany kosmyk włosów za ucho, jak wygięła usta w lekkim grymasie; tej czynności towarzyszył łagodny uśmiech, który niepostrzeżenie wślizgnął się na usta i swoim ciepłem dosięgnął również zwykle pozornie obojętnej na otoczenie platformy spojrzenia. Zdjął z twarzy maskę obłudnego niewzruszenia, pozwalając sobie na chwile słabości; pozwalając, by w rysy twarzy wtopiły się zwykle kolekcjonowanie w motylich trzewiach emocje, które przechowywał głęboko w sobie. Były rezerwowane tylko dla niej; tylko ona miała prawa do jego słabości; tylko ona miała dostęp do jego emocji; tylko ona mogła je nazwać, oswoić; tylko ty, kochanie, żadna inna kobieta, tylko ty. Kiedy stanęła tuż obok, wyjął spomiędzy jej palców kieliszek. Ostatni łyk alkoholu z rozmysłem wylądował w przełyku, zanim skazał go na samotność zimnego kamienia. Poudawajmy, kochanie, że dzisiaj wybaczanie nie znajduje się na liście naszych potrzeb. Poudawajmy, że sumienie mam czyste, a ciebie nie podgryza świadomość mojej niewierności. Poudawajmy, że tu, w otoczeniu żywopłotu, jesteśmy odcięci od rzeczywistości, która próbuje się przedostać do przestrzeni naszych umysłów. Poudawajmy, że troski, które pozostawialiśmy za drzwiami Ailes de verre, nas nie dotyczą. Poudawajmy, że negatywne emocje nie istnieją. - Mało kto to potrafi - mruknął cicho w jej ucho, zaciągając się intensywnym zapachem jej skóry; dłoń powędrowała pod materiał sukienki, błądził palcami po łagodnej powierzchni jej pleców. - Więc skupmy sie dzisiaj na tym, co potrafimy. A przecież, poza grą pozorów, potrafimy, w swoich objęciach, zapominać o każdym problemie, nawet tym, co dyszy nieprzyjemnym chłodem w kark. Nie psujmy miłej atmosfery. Pozwólmy jej trwać chwile dłużej, kochanie. Najlepiej aż do nadejścia świtu. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
Nie oczekiwała innej odpowiedzi, gdy w bliskości współdzielenia życia, niejednokrotnie wskazywał jej drogę ku zapomnieniu — na pozór odbierał ciężar z kobiecych ramion, w istocie jednak był największym dociążeniem. Domniemania ją zabijały, kiedyś wyjazdy były powodem, teraz były ucieczką — nie chciała wiedzieć, domyślać się, czuć podejrzeń wdzierających się pod skórę. Uciekała od tego, nieświadoma w tej chwili bliskości, że nie będzie już mogła tego ciągnąć. A mimo to, niczym po nici Ariadny, podążała za nurtami wspomnień i oddawała się im, raniąc coraz silniej, wbijając sobie w nóż usilnie — samodzielnie; to on miał go jednak odkręcić w jej ciele, niszcząc struktury w pełnej destrukcji. To samo działo się z ich małżeństwem, które z każdym oddechem traciło siły i nabierało głębokiej pustki, której nie byli w stanie powstrzymać. Bolało ją, coraz silniej, ale nie teraz. Boleć bolało wczoraj, boleć miało jutro. — Chciałbyś mi pokazać, co potrafisz? — Zdobyła się na uśmiech, zdobyła się na delikatne otoczenie rękoma materiału koszuli, smakując przyjemności w obecności mężczyzny, który ciepłem otaczał jej sylwetkę. Zatańczyć, oddać się pocałunkom i dysputom; przegadać całą noc, w objęciach bliskości i kradzionych momentów, które nie stanowiły codzienności, odkąd wybrała siebie. Czy powinna winić go za wybór jego własnych potrzeb? Nie teraz Lonnie, spójrz na niego. Był idealny, z każdą wadą tym lepszy, bo autentyczniejszy — taki jej, taki, jakiego wybrała niegdyś i wybierała co rusz, porzucając chłód rodzinnych ścian, aby wybrać to, czego on chciał. W ich domu stanowiła ciepło, była o tym absolutnie świadoma, widząc, jak jego twarz zmienia się diametralnie w jej obecności, nie zaś chwilowych pobytach. Muzyka współgrała z całym otoczeniem, współgrała z nimi — z tym, kim byli, nim stali się teraz wersją siebie, w której nie było miejsca na współgranie. Winni się zatrzymać; nie po to przecież stworzyli rodzinę. — Zatańczmy — zawyrokowała, wręcz mrucząc w połowie stłumionym głosem. Odchodziło od niej poczucie koniecznego spięcia, które pozorowało współgranie w towarzystwie; teraz współgranie było prawdziwe, namacalne, tylko dla nich. — Zaaatańczmy — ponowiła, dłonie przesuwając na męską szyję, gdzie łagodnie zawiesiła przedramiona, palce wplatając w jego włosy. Blond kosmyki przeplatały się pośród palcami, które niegdyś wygyrwały dla niego tę melodię. Teraz miały wygrywać bliskość, ciepło, tęsknotę, którą współdzielili, a która ujawniła się w momencie, w którym wreszcie mogli o niej zapomnieć. Miłość się tliła, tym mocniej, im bardziej myślała o pozostawieniu go, wybraniu własnych uczuć ponad to, co do tego momentu uzyskali. Piękno uczucia nie było tak kuszące jak wybory, jakie niegdyś podjęła. Ponoć, tak mogłaby oficjalnie powiedzieć, gdy teraz już był obok, a ona mogła wreszcie poczuć się bezpiecznie — ale czy była szczęśliwa, gdy naprawdę nie było go obok? Czy doprawdy wybrałaby wtedy siebie? Czy teraz była gotowa nw powrót obejść, jeśli był obok? |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
Rzadko pokazywał jej co potrafił, zwykle - na co było go stać; to dobry moment, by nadgonić stracony czas, ale czy w tak krótkim czasie da się nadrobić zaległości, kochanie? Jeden wieczór i dwa drinki to stanowczo mało. Nie wystarczający był sentyment ukryty w garści wspomnień; ulotnił się w obłoku kilku westchnień. Nie wystarczające były wszeptane w przestrzeń marzenia; rozwiał je wiatr rzeczywistość. Choć swoje pragnienie miał obecnie na wyciągniecie ręki - jej bliskość, dotyk jej skóry, ust, bijające od niej ciepło - gorzki posmak z przełyku nie zniknął; nie został zastąpiony ani słodyczą pocałunku, ani jej wyszeptanym imieniem. Kortyna opadła. Byli tu tylko oni. Parodia związku, imitacja małżeństwa. Iluzja uczuć, które kiedyś dzieli. Przyćmione światło lampionów rzucały na ich sylwetkę grę cieni, cienie ukrywały wszelkie rysy powstałe na utkanej z wyobrażeń tafli wyśnionego ideału. Nie teraz, Hiram. Nie, gdy dotykasz jej skóry. Nie, gdy trwa wymiana spojrzeń, uśmiechów, drobnych gestów i czułości. Nigdy, gdy jest tuż obok. - Musisz je odkryć, jak wszystkie talenty, które pokazałaś światu. - Wykrzywił usta w uśmiechu i pozwolił, by radość zajrzała także do jego spojrzenia. Chciał zatracić się jej w bliskości. Zaznać odrobinę ciepła. Znaleźć upragnieni one ukojenie, które niegdyś sprawiało, że tętniąca pod sklepieniem czaszki gonitwa myśli, cichła, a oddech i bicie serca przyśpieszały. Przypomnieć sobie, kim dla niego była. Snem, marzeniem, portretem doskonałości. Tym, co jest, a nie tym, co było. Myślisz, Lonnie, że nasze uczucia, tak jak my, się zestarzały, a okres ich ważności dawno minął? Odgarnął zbłąkane kosmyki z jej czoła, by jeszcze raz, przez kolejne kilka sekund, spojrzeć jej prosto w oczy i dostrzec w nich swoje własne odbicie. Muzyka nie ustawała, współgrała z otoczeniem, ale nie z nimi - im przypominała, jak wiele czasu minęło od ostatniego razu, kiedy byli szczęśliwi. Lonnie bezlitośnie go z tego rozliczyła. Wyrok był jeden, brzmiał zatańczmy!. - Chcesz mnie skompromitować? - pytanie przecięło cisze, zanim ugryzł się w język i pozwolił jej, chociaż przez ułamki sekund, zatracić się wybrzmiewającej w przestrzeni melodii, tworzącej nastrój błogiego spokoju - w podobnej harmonii znajdowały się jego myśli; tkwiły w uśpieniu; w stanie odrealnienia. Pierwszy raz od dawna nie słyszał ich oddającego się od ścian czaszki echa. Dawno stracił poczucie rytmu. Jego palce nigdy nie układały się swobodnie na czarno-białych klawiszach fortepianu. "Przestrzeń" powtarzała mu Gladys, gdy wzrok błądził po pięciolinii, a on, z poczuciem rezygnacji, spełniał jej prośbę. "Słyszysz?", pytała wtedy, "Cisza!" okrzykowi zazwyczaj towarzyszył śmiech. "I od razu lepiej grasz, jakby słoń na ucho ci nadepnął". Na chwilę, choć na jedną chwile, Hiram, zapomnij gdzie jesteś i skup się na tym, z kim ją dzielisz. Zatańczmy wzbiło się w powietrze, jak ptaki szukające swojego miejsca w świecie. Wiesz, kochanie, że mam dwie lewe nogi do tańca. - Lonnie - mruknął jej imię w ucho. Zanim objął ją dłonią w tali, zdjął buty; nie chciał zmiażdżyć jej palców, gdy niefortunnie natrafi na nie stopą. - Zbudowałem ci okazje na zemsty, za wszystkie te razy, kiedy podeszwa mojego buta spotykała się z noskiem twoich szpilek - w tych słowa była lekkość, śmiech równie cichy, co szept; echo tego, co minęło; nadal, otoczona przez moje ramiona, czujesz się bezpiecznie? | zt Hiram + Lonnie [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Hiram Laffite dnia Pon Gru 30 2024, 14:30, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
do Valentiny tw: gdzieś tam dotknąłem bez zgody Valentina mówi „przestań”, ale ja nie lubię słuchać poleceń, które przeczyłyby chęci wygrywania. Jeśli przestanę, to będzie miała czas pomyśleć, a myślenie jest największą zgubą i wadą oponenta. Bo tu już nie chodzi o jej płeć, wiek czy przeznaczenie, które wymyślił sobie dla niej jako kochanek. Tu chodzi o kwestię wygranej i przegranej w nieruchomym starciu w labiryncie, podczas którego zamiast krwi będą lały się tylko łzy. Będzie brzydko, będzie źle, będzie przykro. Tina stanie na piedestale, ale nie na podium. Ale nie można odmówić jej refleksu — Valentina zadaje mądre pytania. Jakie, kurwa, sześć lat? Srakie. Srakie sześć lat. Sześć lat wstydu, sześć lat utraconego zaufania, sześć lat kłamstw, które zakończyły proste czary i śmierć jednego człowieka(?). Benito drugi po raz pierwszy zabił człowieka. Patrzyłem, jak jego życie zamienia się w maź otchłani, żałoby i niezrozumienia. Potrzebowałem przecież długich sekund, by w ogóle się zorientować, co miało właśnie miejsce. Nie pamiętam już imienia tamtego chłopaka, nie znam jego wieku, nie interesuje mnie jego pochodzenie. Powietrze smakuje jakby inaczej, a rozkręcający się trybik w głowie wymaga szybkiego dokręcenia i naprawy, bo Benito się popsuł. Benito stracił swą nieskazitelną formę i zostawił rysę na krystalicznie czystym naczyniu. Teraz nie ma już tamtego człowieka, nie ma tamtej chwili. Jeden gwałtowny wieczór i wszystko zaczęło przypominać ruinę. Parskam więc zupełnie niemym śmiechem, gdy część powietrza gwałtownie uchodzi z mojego nosa, a kącik ust się podnosi. Każde pytanie można odbić, każde pytanie może stać się preludium do osiągnięcia ostatecznego argumentu potwierdzającego faworyta w wyścigu. Ale jakim, kurwa, cudem, ktoś jeszcze wierzy, że Charlotte jest szczera w intencjach? — Williamsonowie to kłamcy i oszuści, a ona idealnie wpisuje się w motyw przewodni tej rodziny. Dziwię się, że ktoś taki jak ty potrafi patrzeć na nią i nie dostrzegać jej wad. Nie jesteś taka jak ona. Jesteś delikatna i jesteś taka łagodna… — wzrokiem obejmuje jej sylwetkę. Wypisuje na skórze fragmenty poezji romantycznych. — Charlotte okłamałaby cię bez zawahania się. Mnie też. Wszystkich dookoła, żeby tylko osiągnąć swój sukces. Jest egoistką i nepotyczną dziwką, która ssała połowie tego miasta. Chciała nas zranić. Oświadcza. Akt oskarżenia przełożyłem wysokiemu sądowi, bo chociaż na obcasach, Tina i tak nie przewyższa go calami, tak jej uwagę muszę sobie wygrać. Jest kilka argumentów za: Charlotte jest daleko i nie ma jak się bronić, Richard jej nie pomoże, Barnaby może spierdalać, a ja jak zwykle będę tym pierwszym, który przypomni biednej strudzonej dziewczynce, jak bardzo musi mi zaufać, by przetrwać w trudnym otoczeniu. Słodka Tinka, cudowna Tinka — rozpierdalające uczucie i chęć rozszarpania jej sukienki nie mija. Ona wie. Oczywiście, że wie, bo nie ma nic seksowniejszego niż kreowany obraz małżeństwa nieskazitelnego, które niemal wróciło do pełni sił i faktycznej miłości. Ale ja nie wierzę w miłość — wierzy w pieniądze, we władze, w wygraną, a Valentina jest wygraną. Pierwszą nagrodą, złotym pucharem, który mogę wypełnić- szampanem. Nagrody pocieszenia zostają w Saint Fall, gdy najwyższa możliwa ewolucja społeczeństwa zabawia się w sztucznej atmosferze wzajemnych sympatii. Oj? Coś poszło nie tak? Nie! To tylko skutek uboczny dostania w twarz (nie nazwałby jej mordą) prawdy. Patrzę więc ze spokojem, spodziewając się najgorszych ciosów i jakże zaskakująca jest dłoń łagodnie opadająca na koszulę. A wtedy z jej oczu wypada łza. Kap-kap. Jedna druga. Krople spływają po policzkach, a zamiast źrenic ma teraz lustra: — Tina, żałuj, że nie widzisz, jak pięknie się w nich odbijam. Mogłabyś płakać codziennie, bo mój obraz w twoich oczach jest mi najmilszym. Płacz. Ale nie powiem jej przecież, że to nie prosta prośba, a jakiś pierdolnięty brak kontroli. Coś przestawiającego się w głowie, czego do tej pory nie mogłem sobie wyjaśnić, ale w obliczu następnych wydarzeń, zwyczajnie zakopałem wrażenie pod altaną, którą Williamson zalał betonem. Wina jest jego, ja oglądałem z Valerio kasetę. — Nie bądź sarkastyczna — mówię twardo, marszcząc brwi, lecz nie odsuwam się, bo po co? To jeszcze nie koniec. Jeszcze chwilka, jeszcze pięć minut. — Mam wiele opinii w naszym towarzystwie. Skurwysyn, kutas, wredny śmieć, który zniszczy cię w sądzie, gdy zajdzie taka potrzeba; ale nie dziwkarz — no… Prawda? Prawie prawda. Od 6 lat absolutna prawda. Nie było innych w tym czasie. To znaczy były, ale one się nie liczą. Prawda? Nieważne. Po prostu od 6 lat, czyli od kiedy Tina nauczyła się, że czysta, to może być nie tylko woda, Ben jest grzeczny. — Za takiego mnie masz? Człowieka, który zobaczy krótką spódniczkę i poleci z wywieszonym językiem? — i nastaje punkt kulminacyjny. Benito się zawodzi. Moja mina to wyraża: nieprzychylny obraz człowieka, który spodziewał się czegoś więcej, a dostał tylko to, co widać. Kręci więc głową i odwraca wzrok, bo nie chce na nią patrzeć. Odbicie w lustrze nie jest już miłe, bo spowija je pustość dziewczyny. Zawsze pod górkę, zawsze wiatr w oczy, zawsze zbyt mało wyjątkowy. — Musisz walczyć i stosować się do wszystkich zasad, bo pojedynek wygrany przez oszustwo nie będzie satysfakcjonujący. Ograj ich w ich własnej grze. Benjamin, ale ten pierwszy, miał wiele inspirujących życiowych rad. To wszystko miesza się z odsunięciem dłoni, z odtrącaniem i ściskającym gardło żalem. Nie chodzi o to, że zrobiłem coś źle — o nie, nie, nie. Nie robię nic źle, jestem perfekcyjny. Żal dotyka Tiny, bo spodziewa się czegoś lepszego, a w zamian dostaje zwątpienie. Co z przekraczaniem granic? Co z byciem ponad? Co z absolutem emocji? Stacja druga: zawiodłem się po raz drugi. — Rozumiem — cisza jest piorunująca i nie przychodzi krzyk. Jest złość, są łzy, jest ból, jest przykro, a ja stoję tam jakby głaz, który nie ma zamiaru poddawać się kompletnemu zniewoleniu. Kiwam głową w niedowierzaniu, ale i zrozumieniu. Brwi marszczę, wzrok przesuwam na pobliską trawę i żadna najmniejsza część magicznego labiryntu nie ma już znaczenia, bo Benito jest — uwaga! — smutny. — Wiesz? Sądziłem, że jesteś inna… Że przy tobie mogę już przestać grać i udawać, że nic mnie nie rusza. Że ty mnie rozumiesz. Że się w tobie zakocham — duże słowa? No tak. I co? Na ostatnie podnosi oczy, by przyjrzeć się jej lepiej. — Nie rozbijesz mi rodziny, bo moja rodzina nie istnieje. Własna żona pragnie, bym cierpiał — nie wspomina o czwartej ciąży. Nikt nie wie i tak ma zostać, dopóki nie będą pewni, że przeżyje (o słodka ironio, nadchodzący kataklizmie). Jedną dłoń kładę na jej lędźwiach, drugą zaś na karku. Obie przyciągają sylwetkę do siebie — nie wierzgaj, bo zaboli, będzie mi przykro — i obie chcą ją mieć bliżej. — Nigdy nie będę idealnym narzeczonym, Tina. Będę dla ciebie zły. Będę obskurny. Będę oczekiwał. Będę pragnął. Będę tak długo rozbierał cię oczami, aż nie zostanie na tobie nawet biała bielizna. Uciekniesz ode mnie, a ja i tak nie przestanę na ciebie patrzeć. Będziesz płakać, bo nie możemy być razem, a i tak nie będziesz w stanie oderwać ode mnie wzroku. — Poszatkuję twoje emocje, zniszczę twoją piękną główkę, moja ukochana. Mówię przecież, że będę dla ciebie zły. Jesteś śliczna i urocza, jesteś słodka i niewinna, a ja postanowiłem, że stracisz dla mnie rozum. Aż w końcu dwie twarze dzielą centymetry, tak, że następne słowa, gdy wypowiada, trafiają nie do jej ucha, a ust. Warga muska wargę. Nos wciska się w nos. — Tylko ja wiem, czego potrzebujesz — tylko moja ręka wie, gdzie dotknąć, by wydobyć ten najprzyjemniejszy dla ucha dźwięk. I teraz tak właśnie się dzieje — teraz dłoń podąża w górę, bo znudziło mi się czekanie. Podwija sukienkę, zahacza o warstwy materiału, kłębiąc je w ręce, ciągnąc w górę tak długo, aż w końcu palce dostaną się do klipsów pasa do pończoch. Masz na sobie majtki? I nawet jeśli podejmie próby ucieczki, jeśli mnie odtrąci — nie przestanę. Jeszcze moment Tina, zobaczysz, że to dobre uczucie. Zobaczysz, dlaczego tak bardzo cię zachwycam. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
dla Bena TW: przemoc seksualna Zamknę oczy, policzę do ośmiu i udam, że to się nie wydarzyło. Zamknę oczy i zamknę bal Rady w pudełku po brokatowych butach, a pudełko ktoś wrzuci do piwnicy, do kartonu z napisem dla potrzebujących, bo jestem przecież altruistką i dziesięć lat temu oddałam domek dla lalek i tuzin tychże dla jakiś dzieci z jakiejś wioski w jakimś kraju Afryki. Zamknę oczy — może jeśli zacisnę je dostatecznie mocno, to Charlotte Williamson i Benjamin Verity pochyleni nad mahoniowym biurkiem również trafią do tamtego kartonu? Jeśli zacisnę je tak mocno, że aż zaboli, obudzi mnie grzmot fajerwerków i oświadczenie napisane na nocnym niebie, że to wszystko było żartem? Dalej, Ben, powiedz, że to tylko durny teleturniej na kanale siódmym. To nie jest telewizyjna gra, to Williamsonowie jako kłamcy i oszuści i moja głowa, która porusza się w ruchu przeczącym o kilka razy za dużo i za szybko; Ben mówi głosem tatusia, tonem tatusia, a ja przez moment znów mam czternaście lat i gotowa jestem bronić honoru niefortunnie dobranych znajomych. Nie jesteś taka jak ona. Nie jestem. Na końcu myśli wspomnienie sprzed kilku (nastu?) chwil w pozornie bezpiecznych okowach łazienki; na końcu myśli gorycz wstydu, która wypełnia usta i sprawia, że za moment znowu zwymiotuję — na końcu myśli, kończyn, kącików oczu, to parszywe uczucie, że gdybym była bardziej jak ona wszystko byłoby prostsze. Może przyszłabym tu z butelką szampana, uwiesiła się na jego szyi i zaśpiewała, że życie jest piękne? — Ben — jego imię to prośba i desperacka próba (przestań? mów dalej? nie mów wcale? mów co innego?) — Dlaczego miałaby to robić... — za to załamanie w głosie należy mi się wiadro zażenowania i pogardliwe spojrzenie; Valentina chce być racjonalna, Valentina szuka powodów i szuka wyjaśnień, Valentina chce zrozumieć co kieruje Benjaminem, bo doskonale wie, co w głowie miała panna Williamson. Wie— Wiem? Charlotte się nie broni, bo Charlotte tutaj nie ma; Charlotte oplata smukłe palce wokół nóżki kieliszka do szampana i równie szampańsko się śmieje, szampańsko zgadza na taniec, szampańsko zaprasza partnera na tarasik i oferuje papierosa. Jestem smugą na jej idealnym wieczorze, pyłem niezręcznego spotkania, które urwałam w rozgoryczeniu i udałam, że to nic takiego. Może jeśli jeszcze chwilę poudaję, słowo stanie się ciałem? Ciałem łzy, które są materialne, bo czuję je na rozpalonych policzkach — albo lodowatych? Ciałem jego ciało, które wciąż jest blisko, i które chcę odsunąć od siebie; moja własna kapitulacja smakuje rozczarowaniem i sprawia, że powoli opuszczam dłoń. Jego — to kapitulacja czy atak? — to miska powoli gnijących owoców oprószona arszenikiem. Złość w spojrzeniu tężeje i za moment się skrystalizuje; to zaraz, bo pierw pierwsze skrzypce gra niezrozumienie i chwila zawahania. Że co? Kokaina dawno temu odnalazła drogę do splotów nerwowych i właśnie nawiedza ją pierwszy kryzys; mrugam więcej niż ustawa przewiduje i chyba jest mi zimno, bo muśnięcia wilgotnych liści i kwiatów sprzed chwili dopiero teraz upominają się o swoją obecność na skórze. Na skórze dreszcz do kompletu, pod nią gęsty ogień, który nie potrafi — nawet nie szuka? — ujścia. — Ben... — jego imię wybrzmiewa nierealnie, jak nierealnym jest błagalny (postradałam zmysły) ton, który za kilka milisekund zostanie porwany przez wieczorną bryzę. Chcę mówić, ale język pamięta tylko jego imię — w kółko i bez przerwy, jego, jego, jego, jego. Nie rozumiesz? On nie rozumie, ja nie rozumiem, serce zgłupiało już dawno temu i zapomniało o standardowym rytmie, bo teraz obija się o żebrową klatkę, kiedy Verity mówi o zakochaniu. Pierwsza zbrodnia. Drugą rodzina, która nie istnieje. Trzecią cierpienie, które chce zadać Audrey. Co by zrobiła, gdyby wiedziała? — Dlaczego to zrobiłeś... — bo Valentina akurat nie wie; nie wie dlaczego i ku czemu; wie za to jak — nie potrzebuje do tego wyjaśnień czy opisów. Dlaczego to takie zmyślne słowo, w którym można zamknąć tajemnicę wszechświata albo skwitować los bezdomnego na rogu brzydkiej przecznicy w Little Poppy. Dlaczego, Ben? Masochistycznie chcę tylko zrozumienia, bo po zrozumieniu zwykle przychodzi analiza (przyjdzie, prawda?), a po analizie łatwiej jest podjąć kolejne kroki. Kolejne, jakieś, jakiekolwiek — ich los przesądzono już dawno temu, w kilku kolejnych ruchach przestają istnieć, bo on znów jest blisko, a mnie głos więźnie w gardle. Mówi przecież, że będzie dla mnie zły. Mówi, mówi wprost i bez ogródek, a brzmi to jak pierdolona poezja; do tego stopnia, że nie potrafię się zdecydować kiedy jest ten właściwy moment, by uderzyć go w twarz. Ciało jednocześnie lodowate, jednocześnie parzy — zapominam o oddechu i biorę go całe hausty. Tylko on wie. Tylko on; i on podwija sukienkę, a ja chyba panikuję. On błądzi dłońmi i zahacza w końcu o bieliznę, która jedynie imituje jakąkolwiek granicę. — Ben — Ben, Ben, Ben, Ben; jego imię to mantra, jego imię to wychrypiały znak stop, jego imię drży na krawędzi rozchwianego głosu i za moment sprowadzi płacz — Ben, proszę... — proszę, nie czy proszę, tak? Prośba jest zlepkiem desperacji, która łączy usta w niedbałym pocałunku; prośba oblepiona niepewnością, smutkiem i rozgoryczeniem, które równie prędko pocałunek przerywają. Jeden ze słupków kamiennej pergoli dotyka kręgosłupa i imituje wsparcie — przyparta do niego zaczynam tracić grunt i oddech, topię się w perfumach Verity'ego i woni własnego rozdarcia. Topię w niespokojnych ruchach, które muskają jego tors, muskają sprzączkę paska, muskają jego kark i nie potrafią się zdecydować pomiędzy: więcej a dość. Topię w jego dotyku i na oślep manewruję dłońmi, pierw podtrzymując się jego ciała jakbym zaraz miała zemdleć, w końcu odsuwając je od siebie, jakby za kilka sekund miał zmiażdżyć mi klatkę piersiową. — Przestań — szept to tylko szept. Nikt nie zwraca na niego uwagi w obliczu krzyku. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Florence van der Decken
| do Charlotte Po rozmowie z Johanem musiała się przewietrzyć. Awantura była do przewidzenia, zważywszy na to, jakie poruszyła wątki. Tak naprawdę sama była sobie winna. Powinna była się nauczyć przez te wszystkie lata, jakie rezultaty osiąga przy jakich rozmowach. I - niech Lilith ma ją w opiece - nauczyła się, rzeczywiście się nauczyła. Co nie zmieniało faktu, że po prostu czasem nie mogła sobie odmówić wkurzenia męża. Wyżyć się. Wyrzucić gdzieś gniew, bo nie okazał się być tym, kim chciała by dla niej był. Pokręciła z niedowierzaniem głową, myśląc o tym jak głupia i sentymentalna potrafi jeszcze być. Szła wolno przez labirynt, licząc na to, że nikogo tu nie spotka, że ktokolwiek pragnął odosobnienia znalazł je o wiele dalej niż jej lokalizacja. Nie chciała na nikogo wpadać, a już tym bardziej kogoś na czymś przyłapywać. Czy zatem labirynt był odpowiednim miejscem na ukojenie nerwów? Cóż. To się okaże. Poprawiła na ramionach szal, po czym sięgnęła do torebki, by wyjąć paczkę papierosów i zapalić kolejnego. Trzask eleganckiej, srebrnej zapalniczki zippo rozległ się w ciszy i utonął w liściach żywopłotu, a płomień na chwilę oświetlił podbródek i krawędź maski. Florence zaciągnęła się, po czym wzięła kilka głębokich oddechów. Czy mogło istnieć dla niej jakieś inne życie? Z choćby odrobiną radości? Zamyślenie całkowicie ją opanowało, tak że nawet nie słyszała głosów i gdy wyszła zza rogu ukazał się jej widok, którego się nie spodziewała. Charlotte siedziała na ławce, a przed nią klęczał Cain Verity obmacując łydki dziewczyny. Florence najpierw otworzyła szerzej oczy, potem je zmrużyła - co pewnie ledwie było widać za maską. Nie speszyła się, nie próbowała się wycofać, po prostu patrzyła, paląc papierosa, nie odzywając się ani słowem, aż w końcu Cain wycofał się speszony, żegnając się z Charlotte uprzejmie. Dopiero gdy zniknął w czeluściach labiryntu, Florence westchnęła i usiadła obok dziewczyny. Zaciągnęła się znowu. - Jeśli już chcesz, żeby jakiś chłopak cię obmacywał, naprawdę musisz nauczyć się być bardziej dyskretną, Charlotte. - powiedziała surowym tonem, nie dlatego, że naprawdę była zła, ale dlatego, że złość na Johana wciąż krążyła w krwioobiegu. Nie patrzyła przy tym na dziewczynę. - Mógł na was trafić ktoś o znacznie bardziej rozwiązłym językiem niż ja. A najlepiej po prostu nie pozwalaj, by ktoś bezkarnie cię dotykał. Mężczyźni potrafią być okropnie kłamliwi, gdy chcą osiągnąć jakiś cel. - dopiero teraz odwróciła twarz w stronę dziewczyny. - Nie dawaj nikomu powodu do plotek, a będzie ci się lepiej żyło z rodziną. - uśmiechnęła się łagodnie, by zmyć oschłość swoich słów. - Czasem pozory dają więcej wolności niż widoczna szczerość. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : MAYWATER
Zawód : młodsza specjalistka w komisji ds. praw czarowników
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
| dla Hiriama „I tak nie chcę, abyś była ze mną, jeśli nie będziesz wierzyć w moje słowa”, pisał kiedyś Białoszewski, ale to właśnie w tych słowach tkwi ból. Kiedy wiersz zamienia się w kłamstwo, a prawda jest tylko wspomnieniem, które nie daje spokoju. Obawy stają się wiecznym pytaniem, które nie zaznało odpowiedzi. „Miłość umiera, gdy zaczyna się kłamać” – pisał przecież Miłosz. A to kłamstwo, choć niewypowiedziane, wisiało między nimi jak zapomniany list, którego nikt nie chce otworzyć. Serce nie miało już siły do walki z tym, co nieuchronne. „Na końcu tylko cień pozostaje”, zdawała się szeptać w milczeniu, spoglądając na lico męża. Wciąż widziała go w oczach innych kobiet, choć nigdy nie mówiła o tym na głos. Czułą to zaś w jego gestach, w sposobie, w jaki jego palce nie dotykały jej już z taką czułością, choć jednocześnie paliły żywym ogniem. Kochała go, każdorazowo i niezaprzeczalnie. Zatańczmy, więc. Delikatne kołysanie się w rytm nadawało chwilom rytmu, wpędzało w poczucie wspólnoty, którą instytucja małżeństwa tworzyła z samej sobie zasady, ale nie zawsze w imię genezy podjęcia takiego kroku. „Ostatecznie wszystko się kończy”, pisała finalnie Szymborska, a ich miłość była piękna, ale złudnie przedstawiona w budowanej fatamorganie przed złaknionymi normalności oczyma. Miłość została zatracona w cieniach kłamstw, w cichych oszustwach, które przez lata budowały mur między nimi. I teraz nie ma już drogi powrotnej. Miłość była teraz smakiem drinków, atmosferą, celebracją dawnych wspomnień, które pozostawały na dnie zapisanych woluminów myśli. Na pierwszy plan niezmiennie wychodziła praca, nawet teraz gdy porwana w tan wśród lubych objęć, pozostawała w duchu pasji, która niezmiennie jednak była jej pracą. Nie zwracała uwagi na faux pas, na błędy, na buty stąpające po czółenkach. — Nigdy dość, mój drogi. Nigdy nie dość — zaczęła, przejmując prowadzenie w spokojnym kołysaniu dwóch ciał — pamiętaj, zawsze mogę sobie też przypomnieć, jak na tamtym balu zatańczyłeś z Amelie, chociaż powinieneś się domyślić, że to ja chciałam z tobą zatańczyć. W tych subtelnych żartach było coś uroczego, co pozostawało na języku nutą zapomnianych lat. Ile to razy widząc jej zły humor, wynajdywał te ‘’sytuacje’’, za które mogłaby się na niego podenerwować. Ile razy podkładał się żartem, coby zobaczyć na jej twarzy wyuczony, wściekły wyraz twarzy niezadowolonej Lonnie. Takim go kochała, kiedy z grymasem niezadowolenia spełniał jej ciążowe zachcianki, obwiniając szebtem obleczone w kobiece łono dziecko. To przez ciebie, młody gentlemenie. — Ile razy smakowaliśmy tego drinka, ale dziś był wyjątkowo dobry. Jak gdyby, smakować całą tę atmosferę, czyż nie? Ile razy smakował jej bliskości, tak naprawdę nie próbując ciało, a duszę? Czy potrafił uczynić to z kimkolwiek innym. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
| do Florence Gdy tylko w ciemności majaczy się kolejna sylwetka, Charlotte momentalnie zwraca wzrok w jej kierunku. Nie od razu jest w stanie ją rozpoznać, zwłaszcza w przesłaniającej twarz masce. Verity wychwytuje zmianę uwagi, a cała ta mglista, nie-wiadomo-jaka-atmosfera rozpływa się gdzieś w niebycie. Zaklinaczka z pewną nutą niezadowolenia przyjmuje fakt, iż ciepła dłoń odsuwa się, pozostawiając mrowiący fantom bliskości. Cain podnosi się z miejsca i wycofuje w głąb labiryntu, zapewne doszedłszy do wniosku, że skoro kolejny raz ktoś przeszkadza mu w zaliczeniu panny, to powinien poszukać szczęścia w innym miejscu. Przez myśl Williamson przemyka krótkie poczucie żalu, że na odhaczenie drugiego Verity’ego musi jeszcze chwilę poczekać, ale nie wnosi sprzeciwu. - Dyskretna, czy nie, Harrisowie i tak wymyślą swoje - stwierdza ze wzruszeniem ramion, zsuwa nogi z ławki, udostępniając pani van der Decken więcej miejsca i na powrót zakłada pantofle. Czując unoszącą się w powietrzu mieszaninę perfum czarownicy i dymu tytoniowego, sięga do torebki, by wyjąć zeń papierosa. Jedynym dzisiejszym przykazaniem matki było nie dawać dodatkowych powodów do plotek, ale co znaczy dodatkowych, kiedy dziennikarze przyczepią się do czegokolwiek? Od kilku miesięcy przepowiadają jej ciążę, pierw podchwytując złośliwość demona, później pod własną teorię podciągając każde działanie; luźna koszulka - ewidentnie ukrywana ciąża, ściśle związana talia - tym bardziej ukrywana ciąża. Z kim w ogóle miałaby zajść, kiedy ostatni partner zdarzył się rok wcześniej (pomijając oczywiście przelotność spotkania z Benem, ale świadczyłoby to, że Zwierciadło ma w swoich szeregach jasnowidzów)? - Skąd myśl, że to ja byłam oszukiwana? - Przechyla lekko głowę na bok i zerka na swój stojący na ławce kieliszek, by z cichym westchnieniem niezadowolenia przypomnieć sobie, że jest już pusty. - Faceci nauczyli mnie, że nie ma co im ufać. Nie darzę ich większym szacunkiem, niż oni mnie - gorzkie słowa padają lekkim tonem, zupełnie nie wyrażając ich wagi. Błyska krótko płomień szeptanej inkantacji i po chwili w powietrzu pojawia się drugi obłok srebrzystego dymu. Waży w palcach ciężar papierosa i przesuwa niespiesznym wzrokiem po twarzy Florence. Nie ma powodu, by podtrzymywać przy niej maskę grzecznej, ułożonej dziewczyny, bo z pewnością miała już okazję, by wywnioskować, że Williamsonówna musi mieć w sobie coś nieprzystępnego. - A ty? Jesteś szczęśliwa, ograniczając się do sprawiania pozorów? - Nigdy dotąd nie zadawała jej tak osobistych pytań, wychodząc z założenia, że czarownica bliżej przyjaźni się z Anniką, niż nią samą. Dzieli je kilka lat różnicy wieku, co może nie byłoby tak wielką przeszkodą znajomości, gdyby nie fakt, że była panna Laffite prędko wyszła za mąż i to w dodatku za tego mniej lubianego van der Deckena. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity