First topic message reminder : Nawa główna Solidne drewniane ławki, ułożone w równych szeregach, zdobią proste linie i naturalny kolor, co nadaje miejscu prostotę i elegancję. Ciemne drewno, oświetlone naturalnym światłem wpadającym przez witraże, rzuca delikatne cienie na posadzkę. Drewniane belki stropowe tworzą wzory, a ich naturalny odcień podkreśla tradycyjny charakter wnętrza. Tutaj drewniana nawa staje się świadkiem wielu modlitw i duchowych doświadczeń, a także stąd roztacza się najlepszy widok na wszystko, co dzieje się na ołtarzu. RYTUAŁY: Sieć osłabiająca (moc: 44), Locus Metus (moc: 77), Wieczny płomień (moc: 98) Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Pią 21 Cze 2024 - 12:07, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Im więcej ludzi napływa do kościoła, tym intensywniejsze stają się głosy. Czasem ciężko mu rozpoznać, które są realne, a które istnieją tylko w jego głowie — teraz wskazówką jest tylko ich barwa, wyrazistość i zamknięte usta tych, których słyszy. Łudził się, że będzie inaczej, że to coś, co zepsuło się w jego głowie, uległo autonaprawie, że praca nad zatruciem magicznym przyniesie skutek. Nie przyniosła. Oto jest tutaj, tuż obok miejsca, w którym za chwilę stanie kardynał i nie wie, czy będzie w stanie ustać na nogach wystarczająco długo, by usłyszeć kazanie. Jest za późno, by wprowadzać zmiany w rozkazach. Nie ma też nikogo, kto mógłby zastąpić go w tym miejscu. Dla Sebastiana ujawnienie swojej roli w społeczeństwie nie robi ogromnej różnicy — jest gwardzistą tyle lat, że jego przynależność do formacji, jeśli można wciąż nazywać tajemnicą, to tylko taką Poliszynela. Zbyt wiele razy powoływał się na gwardię, na dodatek dzieciaki od Lilith też znają już jego tożsamość. Jego obecność przy ołtarzu, podkreślona przez czerń eleganckich, lecz pozbawionych zwyczajowych dodatków ubrań, nie robi mu różnicy. Ale innym by zrobiła. Nie postawi tu nikogo ze swoich ludzi, anonimowość jest niezaprzeczalnym atutem gwardzisty. Dlatego musi zawierzyć planowi awaryjnemu i eliksirowi, który otrzymał od Morleya. Oraz gwardziście, do którego właśnie zmierza. — Oficerze? — słyszy z ust mężczyzny, który prostuje się w odpowiedzi na zainteresowanie Sebastiana tak, jak on sam kilka chwil temu robił przed Kleinem. — Zerkaj w moją stronę przez pierwsze pół godziny od wejścia kardynała. Na mój sygnał — przypomina krótkim ruchem dłoni, jak ów wygląda — podejdź i zachowuj się, jakbyś miał mi coś do przekazania. Cofniemy się w cień. W prawej kieszeni marynarki mam eliksir, jeśli cię nie odwołam, masz mnie zasłonić, dopilnować, żebym nie pierdolnął o ziemię i go we mnie wlać. Wszystko jasne? — Tak jest. — Zero wątpliwości, pytań, wahania, jak przystało na gwardzistę. — Skinięcie głowy też będzie oznaczać, że masz podejść. W razie gdybyś z jakichś powodów nie dostrzegł znaku. Po przekazaniu rozkazów, które miały go zabezpieczyć, wraca na swoją pozycję, skąd już czujniej obserwuje wchodzących ludzi, uparcie ignorując obijające się o czaszkę nawołujące zewsząd głosy. Dostrzega przepiękną jak zawsze Ophelię i jej brata siadających z samego przodu, jak można było się spodziewać. Z odrobiną zaskoczenia zauważa także Maurice’a jeszcze bliżej niż własnego kuzyna — wśród nestorów. W towarzystwie pani jeszcze-Faust, choć ten stan, jak się domyśla, nie potrwa długo. Nie, kiedy to Ben prowadzi sprawę. Nie wita się z nikim choćby ruchem głowy, przenosząc swoje spojrzenie na dalsze części kościoła. Widzi członków Kowenu Dnia — traktował ich obecność na dzisiejszej mszy jako coś pewnego i oczywiście się nie pomylił. Niestety nie tylko oni przyszli celebrować ten dzień, bo jak się okazuje, próg kościoła przekroczyli także wyznawcy Lilith. Wiedzą, że Lilith nie jest już jego częścią, że to nie jest jej dom. Co więc tutaj robią? Na własnej córce zatrzymuje spojrzenie krótko, przelotnie — ona powinna tu być. To dobrze, że tu jest. Nie chce podejrzewać jej o złe intencje, woli wierzyć, że przybyła tutaj z innych pobudek niż namieszanie i utrudnianie mszy. To mądra dziewczyna. Nie może powiedzieć tego samego o Scully, której twarz przemyka mu między ludźmi z tyłu. Wodzi za nią czujnym spojrzeniem i to na niej postanawia się skupić. Nie jest to zaskoczeniem. Wcześniej dostrzegł także Lanthiera, ale jego nie podejrzewa o brak głowy na karku — reprezentuje Krąg i przyszedł tu z dzieciakiem, nie może zrobić burdy. Za to Scully, choć sama jest tylko smarkulą, może mieć durne pomysły i właśnie dlatego, że jest młoda, bardzo możliwe, że rozsądek zostawiła w domu. Jest też zdolna do morderstwa, o tym się już przekonał, nic więc dziwnego, że jego czujność w jej towarzystwie zawsze wzrasta. I tym razem, widząc ją przed obliczem Lucyfera, w jego domu, natychmiast kumuluje swoje skupienie wokół jej sylwetki. — Quidhic — mówi pod nosem, wpatrzony w Blair Scully, doszukując się czegokolwiek, co mogłoby oznaczać, że przyszła tu w magicznym uzbrojeniu czy z kolejnym demonem w zanadrzu. Wyczula się na wszelkie ślady magii, które mogą mieć źródło w jej osobie. — Adultus — dodaje jeszcze, póki może relatywnie niezauważenie szeptać pod nosem, mając nadzieję, że zaklęcie wspomoże pozostałych gwardzistów, a przede wszystkim Murphy’ego, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za skuteczne zasygnalizowanie wykrytego zagrożenia. #1 Quidhic | moc: 105 (80 + 25 — m.odpychania) | próg — 60, udane #2 Adultus | K100 + 25 (m. odpychania) | próg — 80-25=55 Rozkazy wydaję temu gwardziście. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Protektor
Stwórca
The member 'Sebastian Verity' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 87 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Ludzi jest coraz więcej, a ja, gdybym tylko mogła, prześwietliłabym każdego z nich. Gdzieś przede mną przemyka „śmietanka towarzyska”, którą nie tak dawno temu gościłam na stypie wuja, która nie tak dawno temu wlewała w siebie litry alkoholu na balu Magicznej Rady. Jeden, ten średni, Williamson, gdzieś obok kolejny Verity pod krawatem, jeszcze kilka osób i… Podskoczyłabym, bo nie spodziewałam się, że ktoś będzie na tyle bezczelny, żeby układać dłoń na moim oparciu. Za bardzo skupiłam się na zagrożeniu przede mną – błąd amatora, od teraz powinnam mieć oczy dokoła głowy, dzięki za przypomnienie, Valerio. — Valerio. – usta układają się w wątpliwej przyjemności uśmiech i takim powitaniem musi się pocieszyć. Nadal nie wiem, którą wodą po kisielu jest on. Chuj z tym. Na szczęście nie zamierzał dłużej zawracać mi dupy, ale tym miłym powitaniem zagwarantował sobie prezent w postaci odprowadzenia spojrzeniem na miejsce. Po tym, jak ostatnim razem próbował przemycić broń w miejsce, które tego zabraniało, nie uwierzę, że i tym razem przyszedł nie uzbrojony. Czy byłby na tyle durny, żeby atakować kardynała? Lucyfer sam jeden raczył wiedzieć, a moją robotą jest dmuchanie na zimne. Więc prześlizguję się wzrokiem po sylwetce, sprawdzając przy tym możliwe dziwne zagięcia w kieszeniach i innych miejscach, tak dla pewności, że nie wniósł ze sobą niczego niebezpiecznego. Obserwuję go jeszcze przez chwilę, gdy siada na miejscu, tak dla pewności, że nie robi niczego, czego mógłby pożałować bardzo szybko. Nawet ktoś taki jak on musi wiedzieć, że kościół jest obstawiony Gwardią i nawet najlepszy prawnik nie wybroni go z głupoty. Są pewne granice. Niektórzy najwidoczniej o tym nie wiedzą, ale o tym zaraz. W międzyczasie, gdy gapiłam się na Valerio, przegapiłam Ronana – naprawiłam ten błąd, gdy już siedział w ławce. Zatrzymałam na nim wzrok nieco dłużej, zapamiętując w głowie, że to kolejne strategiczne miejsce do obserwacji, ale zdaje się, że Williamson był bliżej. O ile mnie wzrok nie myli, był w otoczeniu swoich dzieciaków, a więc ryzyko podjęcia absurdalnie durnej decyzji swojego życia malało. Chyba że bardzo chciał zademonstrować, jak wygląda aresztowanie przez Gwardię. Wątpię. Kolejną odważną osobą, która do mnie podchodzi, jest Frank. Nie dziwi mnie jego obecność, dziwi mnie jego pytanie. Nie sądzę, że jakkolwiek się przejmuje moim stanem, ale miło, że pyta. Wiele się zmieniło przez te ostatnie tygodnie. On klepie mnie po ramieniu, ale trochę za późno, bo już się zdążyłam wychylić, unieść ciężar ciała, prawie wyprostować… i wtedy w oddali mignęły dwie sylwetki. Dwie, pieprzone, sylwetki, których najchętniej nigdy w życiu bym nie oglądała. Zaraz do nich wrócę. — W porządku – odpowiadam Frankowi zdawkowo. Nie sądzę, że spodziewał się innej odpowiedzi. – Oczy dokoła głowy, Frank – rzucam mu jeszcze na odchodne. Przyszedł się tu pomodlić, niech się modli. Ale może mnie alarmować, jeżeli coś zobaczy. – Esther – zwracam się też do niej, widząc, jak przeciskają się do miejsc siedzących. Nie krzywię się, nie reaguję w żaden sposób. Niech siedzą jak chcą. Przed Lucyferem i tak wszyscy jesteśmy równi. Chyba że jesteśmy heretykami. A skoro o nich mowa. Jeszcze chwilę stojąc, spojrzeniem wracam do Blair Scully i gówniarza, którego nazwiska nie znałam, ale jeszcze trzy tygodnie temu byłam pewna, że nie żyje. Śmieszne, większe byłoby moje zaskoczenie, gdyby Sebastian jednak nie wyprowadzał mnie z błędu i jeszcze bym pomyślała, że mnie nawiedza jego dusza. Mrużę oczy, próbując dostrzec, czy nie mają przy sobie jakiegokolwiek podejrzanego przedmiotu, albo nie wykonują alarmujących ruchów. Są w tłumie, za mną. Nie mogę ich mieć na oku przez cały czas, a inni Gwardziści nie wiedzą, że na te przypadki należy zwracać szczególną uwagę. Siadając, próbuję wyłapać wzrok Orlovsky’ego i pokazać mu wzrokiem, żeby miał na nich oko, ale nie wiem, po pierwsze, czy mnie zauważył, a po drugie – czy mnie zrozumie. Zaraz zacznie się msza. Lucyfer będzie z nami. Percepcja na Valerio - poszukuję podejrzanych przedmiotów i niepokojących ruchów: 34 + 5 (percepcja) + 24 (talent) = 63 Percepcja na Blair i Cecila - poszukuję podejrzanych przedmiotów i niepokojących ruchów: 24 + 5 (percepcja) + 24 (talent) = 53 |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Sumienna - Czarna Gwardia
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Sandy się przywitała – za moment ktoś witał się z nią. Kątem oka dostrzegła wchodzącego Ronana wraz z dziećmi. Skinęła mu głową w sposób równie uprzejmy, jak on witał się z nią. Więc najwidoczniej znajdzie tutaj więcej znajomych dusz. Tymczasem uwagą i spojrzeniem wróciła do twarzy matki Marvina. Ta już radośnie zagadywała ją o stopień znajomości. Widziała zdumienie w oczach Godfreya, ale nie miała zamiaru odpowiadać na pytanie, które nie wybrzmiało. Pytanie padło, Sandy nawet nie zdążyła dobrze otworzyć ust, kiedy w odpowiedzi wyręczył ją sam Marvin. I jego odpowiedź była znacznie bardziej wylewna niż jej. Ona powiedziałaby po prostu tak. Może dlatego Marvin ją uprzedził i dał swojej matce w pełni satysfakcjonującą odpowiedź. O ile faktycznie była w pełni satysfakcjonująca. Miała mieszane uczucia, kiedy ręka pani Godfrey sięgnęła do jej ramienia, przestawiając kobietę dokładnie w miejsce, które właśnie przed chwilą zrobiła – czyli kawałek przed Marvina. Sandy rzuciła jedynie zdumione spojrzenie najpierw kobiecie, potem Marvinowi. — Dziękuję – wymamrotała tylko do kobiety, która widocznie postanowiła obdarzyć ją sympatią wbrew wszystkiemu. Sandy milczała jeszcze przez chwilę, nie odwracając się w stronę Marvina, nawet jeśli nagła bliskość obcych ludzi i tłok ją przytłaczał. Tak jak cała ta sytuacja. Nie przemyślała jej. Gdyby wiedziała, zostałaby z tyłu. Odgięła nieznacznie szyję, żeby sięgnąć spojrzeniem do twarzy Marvina. Nie musiała się za bardzo gimnastykować, byli prawie tego samego wzrostu. — Mam udawać drugą Cherry? – tym razem była na tyle uprzejma, że głos zniżyła do szeptu, słowa kierując wyłącznie w stronę Godfreya. I tak najpewniej tylko on by zrozumiał, o co teraz pytała. I może uniesiona brew była tylko odrobinę zadziorna. Przesuwam się kawałek przed Marvina. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
- Havillard, ale Arlo w zupełności wystarczy - krótsze, łatwiej zapamiętać; widocznie pan Godfrey nie miał pamięci do długich nazwisk, a Havi nie miał mu tego za złe; już wcześniej mógł mu zaproponować porzucenie zbędnych uprzejmości, w końcu butelkami piwa przypieczętowali swoją znajomość. Przytaknął słowom Marvina, kiedy streścił historię ich znajomość w dwóch zdaniach, chociaż jedno w tym wypadku byłoby zupełnie wystarczające. Widać w tym wystroju kobiecą rękę, przemknęło mu przez myśl. Zazwyczaj nie przyglądał się kościołowi od strony wizualnej, w mszach uczestniczył raz w miesiącu, świątynia była miejscem, gdzie oddawał się kontemplacji. - Efekt jest naprawdę imponujący - tym razem słowa skierował ku kobiecie, której duma wybrzmiewające z tonu głosu nie była bezpodstawna; miała do niej pełne prawo;. Podejrzewał, że Piekielnik lub Zwierciadło poświęci efektowi wizualnymi przynajmniej akapit artykułu. Ciche, jakby trochę niepewne Cześć sprowokowało go do spojrzenia na stojącą za ich plecami kobietą; usta musnął delikatny uśmiech; widocznie była znajomą Marvina; widocznie szukała jego towarzystwa; widocznie stanął między nim, co miał zamiar zaraz naprawić. - Arlo - przedstawił się Sandy, bo ufał Marvinowi, że tym razem pamięć mu nie szwankowała i takie imię nosiła nieznajoma. I tak, zostań, chciał zgodzić się z panią Godfrey; jeśli mial jakiekolwiek wątpliwości, co do stopnia ich pokrewieństwa, teraz rozpłynęły się w niepamięci, Marvin był odrobinę podobny do swojej matki, co jednocześnie go określiło; ale refleks go zawiódł, a już na pewno przyczyniła się do tego chwila refleksji. Arlo, po wymianie porozumiewawczego spojrzenia, nie wiele myśląc, zrobił Sandy miejsce między nimi - między sobą a Marvinem; wiedział jak to jest sterczeć w tłumie zupełnie obcych ludzi i czuć się w nim niekomfortowo. Ponadto, najwyraźniej, mieli sobie wiele do powiedzenia. To on był tu intruzem. Kątem oka wyłapał kolejną znajomą sylwetki - Charlotte Williamson. Wysłał jej delikatny grymas uśmiechu. List, który do niego napisała i krótkie spotkanie, które zainicjowała, zwiastowały owocną współpracę; rzadko miał okazje nawiązać ją z drugim demonologiem, tym bardziej jej wyczekiwał. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Anaica Laguerre
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 186
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 6
TALENTY : 14
W chwili, w której zobaczyła Javiego, wszyscy inni przestali mieć znaczenie. Gdyby się rozejrzała, niewykluczone, że znalazłaby więcej znajomych twarzy. Może wymieniłaby dłuższe spojrzenie z Charliem, może podeszłaby jednak do niego na chwilę, choćby po to, by ucałować go w policzek na powitanie. Może jej spojrzenie zatrzymałoby się na chwilę na Valerio, może odprowadziłaby go wzrokiem, gdy zmierzał ku ławom; może uśmiechnęłaby się leniwie, pozwalając sobie na garść nieczystych myśli w tym przeklętym miejscu. Może skinęłaby głową Lyrze, z przyjemnością wspominając ostatnie wyjście na kawę; może rozpoznałaby twarze kilku swoich klientów, może odnalazłaby taką czy inną koleżankę z klubu. Nie rozglądała się jednak, bo jedyny, który się w tej chwili liczył, stał tuż obok i nazywał ją przyjaciółką. Policzki piekły ją z coraz większej duchoty panującej w kościele, ale teraz chyba bardziej z zażenowania. Rozum wiedział, że Javier zwyczajnie nie mógł nazwać jej inaczej, dla serca nie miało to jednak najmniejszego znaczenia. - Hej, Javi – przywitała się cicho, zaraz jednak uciekając wzrokiem ku chłopcu uczepionemu dłoni Rivery. Do malca uśmiechnęła się szerzej, znacznie bardziej szczerze. - Cześć, przystojniaku – rzuciła, z rozbawieniem spoglądając na zawstydzenie szkraba. Zaraz potem uśmiechnęła się promiennie do Gabrieli, nazwała ją miękko księżniczką, wymieniła garść uprzejmości o niczym – od, kilka gładkich słów na zdobycie sympatii małoletnich. Potem znów spojrzała na Javiego, przygryzła wargę lekko. Wciąż pamiętała jego dłonie. Usta. Nagie ciało przy swoim, gorący oddech przy uchu, miękkie querida szeptane w nocy i nad ranem. - Przyszedłeś pogapić się na kardynała? – palnęła bez większego pomyślunku i parsknęła cicho, jakby sama nie pojawiła się tutaj mniej więcej z tego samego powodu. – Nie sądziłam, że bawią cię takie atrakcje – przyznała, znów wygodnie ignorując fakt, że sama przecież też tutaj nie pasowała. Ani trochę. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Iluzjonistka i tancerka, dama do towarzystwa
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Twarze, twarze, twarze. Wszędzie twarze. Valerio zdejmuje jej z sukienki nieistniejące pyłki, wygładza wyimaginowane zmarszczki, a Frankie w tym czasie rozgląda się, bo tak duży tłum ją onieśmiela. Brzmiący oczekiwaniem gwar w kościele jest zupełnie czym innym niż pełen obaw zamęt szpitala. Tutejsza ekscytacja i oczekiwanie nijak się mają do niepokoju, bólu, niepewności oczekujących na taki czy inny wyrok pacjentów. Tutaj Francesca nie do końca się odnajduje – w przeciwieństwie do tam. Dłoń brata na kolanie uspokaja wystarczająco, by Francesca rozpoznała twarze. Skinęła głową uprzejmie Richardowi – ostatnio jadła u niego kolację, wypadało przestać udawać, że go nie zna; uśmiechnęła się przelotnie do Benjamina, dobrze wiedząc, że znacznie więcej niż między nią a nim działo się między nim a Valerio (czy liczyli już, ilu Gwardzistów kręciło się po okolicy?); drgnęła, dostrzegając znajomą postać, która kiedyś była jej tak bliska, a teraz już wcale nie. Powinna sie jej tu spodziewać, Charlotte przecież bywała, pokazywała się, knuła. Powinna się spodziewać, ale chyba jednak się nie spodziewała, przyjmując jej obecność z takim samym niedowierzaniem jak przyjmowała ją zawsze, gdy natykała się na byłą przyjaciółkę przypadkiem. To naprawdę jakaś abstrakcja, że utrata bliskich – Charlotte była jej bliska, kiedyś, dawno, wtedy, kiedy Frankie najwyraźniej nie myślała jeszcze wystarczająco jasno, by rozsądnie dobierać sobie znajomych – że utrata bliskich nie dla każdego wiązała się z drżeniem świata pod stopami, przetasowaniem wszystkiego, co było dotąd ważne. Utrata Charlotte wybiła talię kart z dłoni Franceski i poukładała ją na nowo, zupełnie inaczej. Odetchnęła głęboko, mimowolnie wyprosotowała się dumnie – bardziej dumnie, niż dotąd; bardziej jak Paganini, mniej jak po prostu ratownik. Wbiła wzrok w ołtarz, bo tam nie było nikogo, kogo nie chciałaby widzieć. Naprawdę nie lubiła czekać. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Sebastianie, gwardzista odpowiedział ci krótkie: — Tak jest. Nie zamierzał się sprzeczać ani kwestionować decyzji. Zrobi to, co było mu przykazane. Gdy rzuciłeś Quidhic w stronę Blair, niemal niewidzialne nitki szybko pojawiły się w jej otoczeniu. Najpierw oplotły jej twarz, potem ciało, a następnie osoby stojące tuż obok niej. Ostatecznie kilka sekund później widzialne ślady magicznej obecności nawarstwiły się do tego stopnia, że nie byłeś w stanie ich od siebie odróżnić. Mogłeś się tego spodziewać — byliście przecież w Kościele. Każdy z zebranych z tłumu miał na szyi pentakl. Wokół krążyły efekty rytuałów. Jednego mogłeś być pewien — Blair Scully miała przy sobie przynajmniej jeden magiczny przedmiot. Jej aura była nieco mocniejsza niż osób w jej otoczeniu, ale równie dobrze mogło to być athame albo sam fakt, że — podobnie jak ty — końcem kwietnia utknęła pomiędzy dwoma Upadłymi. Judith, Barnaby, Charlie, poczuliście gwałtowne, ale bardzo krótkie uderzenie przyjemnej fali magii, nieco ciepłej, ale na pewno niezatrważającej. Znaliście ten efekt, zostaliście dosięgnięci czarem Adultus, który został wypowiedziany przez Sebastiana, stojącego wyżej przy ołtarzu. Anniko, gdy wspominałaś o kobietach, które ci pomagały, pani Williamson uśmiechała się, ale gdzieś w jej oczach mogłaś dostrzec, że obchodzi ją to dokładnie tyle samo, co problemy emocjonalne którejś z wiernych w ostatnich rzędach Kościoła. — Oczywiście. Wspaniała praca, całe społeczeństwo czarowników jest wam wdzięczne, moja droga. Na twoim ramieniu położyła drobną dłoń, ubraną w pierścionki, których wartość mogłaby rozwiązać kłopoty finansowe połowy Sonk Road. Bez najmniejszego zawahania się usiadła obok ciebie, obserwując jak zaraz potem miejsce obok ciebie zajmuje Maurice Overtone. Grzeczne przywitanie zostało przez nią odebrane z najwyższą kulturą i prostym uśmiechem. Sama zresztą wyciągnęła dłoń, aby Maurice mógł ją uścisnąć. Uniesioną wyżej brwią odprowadziła go na miejsce, wykonując ustami nieme cmoknięcie w zaskoczeniu. Jej mąż, Ronald Williamson, który jeszcze przed chwilą rozmawiał z jednym z wikariuszy, dołączył do swojej małżonki. Przywitał się z tobą Anniko i Maurice kiwnięciem głowy i uśmiechem, godnym polityka. Tylko wy mogliście usłyszeć, co szeptem próbował przekazać swojej małżonce. — Kardynał przyjdzie na kolacje o 8. Przygotowałaś czek? Kobieta kiwnęła głową, chwytając go za dłoń. Dorothy, gdy usiadłaś w jednej z tylnych ławek, mogłaś bez najmniejszego trudu dostrzec nieprzychylne spojrzenia okolicznych kobiet. Dwie z nich bez trudu zauważyły twój brzuch. — W ciąży i bez obrączki — prychnęła pod nosem jakaś starsza dama. — Do czego zmierza ten świat? — inna pokręciła głową, przewracając oczami. Blair, niestety, konsekwencje zdarzeń z końca kwietnia, wymuszały na twoim organizmie nieprzewidziane reakcje. W kąciku twoich ust pojawiła się czarna maź, która niestarta szybko przybrała formę kropelki, doskonale widocznej dla Cecila, Nevella i Terenca, stojących obok ciebie. Miałaś wiele szczęścia, bo nie wyglądało na to, by zauważył to ktokolwiek inny, ale kto wie, co mogło się stać później, jeśli się tym nie zajmiesz? *część posta wysłana w wiadomości prywatnej* Judith, stojąc, miałaś nieco lepszy widok na wszystkich zebranych, ale nie zmieniało to faktu, że w tłumie ciężko było dostrzec szczegóły. Nie mogłaś przecież wiedzieć, czy Valerio cokolwiek gdziekolwiek przemycał, a chociaż Paganini nie słynął z największej roztropności w działaniach, tak jedyne co mogłaś dostrzec w jego sylwetce to pewność siebie. Podobnie było z Blair stojącą w znacznej odległości. Wydawała się bardzo czujna, rozglądając się po osobach w pobliżu, ale równie dobrze mógł to być po prostu strach, całkowicie uzasadniony. Wszyscy: Tłum zbierał się, z główne drzwi do kościoła nie zamykały się nawet na moment. Im więcej sekund mijało, tym kościół wydawał się ciaśniejszy i bez trudu mogliście stwierdzić, że usunięcie stąd części ławek, było dobrym pomysłem, dzięki czemu zwyczajnie zmieściło się tam was więcej. Niektórzy z was łamali niepisane przyjęte konwencje wypychania członków Kręgu na pierwszy plan, prosto do ławek, ale nikt nie reagował, gdy znaleźli się w nich przedstawiciele niższych warstw społecznych. Co najwyżej jedna czy dwie starsze kobiety spojrzały nieprzychylnie, ale kto by się nimi przejmował? Rozmowy nie cichły. Każdy szept, dzięki akustyce kościoła, stawał się dość wyraźny, przynajmniej dla osób w otoczeniu. Wszyscy widzieliście Sebastiana Verity — zwłaszcza wśród Kręgu nie był on trudny do rozpoznania, pojawiał się przecież na balach i innych wydarzeniach. Stary kawaler, bez żony i dziecka. Plotki o jego przynależności do służb kościelnych znało wielu, ale teraz każdy z was mógł obserwować go, jak wchodzi na główny podest, tuż obok ołtarza — miejsce pozornie niedostępne dla nikogo. Nikt nie podejrzewałby go o kapłaństwo — brakowało mu nawet odświętnych szat. Czujny i bystry wzrok Verity'ego bez trudu wskazywał, że ma on z Kościołem wspólnego coś więcej, niż tylko głęboką wiarę. Z podestu nie przegonił go, żaden kapłan. Nie zareagowała Czarna Gwardia. Każdy z powodzeniem mógł dojść do własnych wniosków — albo Verity kupił sobie tę miejscówkę za grube miliony dolarów, albo jest kompletnym wariatem, który zaraz zostanie stamtąd usunięty, albo ma tutaj do wykonania zupełnie inną misję — taką jak obecni w murach gwardziści. Powoli tłum nieco milkł, w oczekiwaniu na przybycie swojego Kardynała. Jedynie pojedynczy wysoki głos dziecka, rozrywał kościelną ciszę. Na oko dwuletni bobas zanosił się donośnym płaczem i krzykiem, gdy jego matka próbowała przytrzymać go z całej siły, całując w głowę i kołysać, błagając, żeby się uspokoił. Stali tuż za Orestesem i Lyrą, a chociaż matka bardzo starała się, żeby dziecko się uspokoiło — po chwili stało się jasne, że szkrab nie ma takiego zamiaru. Orestesie, Lyro, słyszeliście wyraźnie, jak do kobiety podchodzi inna — na około 40-letnia i bardzo nieuprzejma i syczy prosto do ucha matki: — Wynoś się, nie zakłócaj spokoju. To msza, a nie przedszkole — z oczu matki uleciała łza i natychmiast zdecydowała się wycofać do tylu. Gdy krzyki dziecka ucichły, drzwi do prawej nawy się otworzyły, a z jej środka dostojnym krokiem wyszedł sam Kardynał Kościoła Piekieł. Geoffraie Thursby był rzadkim gościem Saint Fall. Ci z was, którzy nigdy nie brali udziału w otwartej uroczystości z jego udziałem (a ostatnia taka miała miejsce 3 lata temu w Salem), mogli wręcz przetrzeć oczy ze zdumienia. Na żywo kapłan był znacznie bardziej przysadzisty, niższy i bardziej czerwony na twarzy, niż przedstawiały go zdjęcia w gazetach. Na pewno ktoś dbał o jego prezencję — równo uczesane siwe włosy były wyjątkowo gęste i nawet na pierwszy rzut oka bardzo miękkie. Jego szaty nie tylko były przeszywane złotymi nićmi, ale wręcz oblane nimi. Każdy z jubilerów albo krawców obecnych na sali (min. jubilerstwo albo krawiectwo na poziomie I), mógł stwierdzić, że jakiś sprytny projektant niemal oblał jedwabny i drogi materiał jeszcze droższym kruszcem. Sam majątek jego szaty znacząco przewyższał wszystko to, co posiadała każda z najbogatszych rodzin w Kręgu. Kilkanaście wielkich pierścieni wysadzanych kamieniami szlachetnymi, a nawet złote buty — trzeba było przyznać, że wyglądał stylowo i nie pozostawiał wątpliwości, kto tutaj jest Kardynałem, a kto ledwie prostym czarownikiem. Starszy człowiek o wyjątkowo bystrym i przenikliwym spojrzeniu podszedł do ołtarza, stając przy nim i unosząc dłonie w górę. To wtedy omiótł wzrokiem całą salę, na nikim nie zatrzymując się przesadnie długo, wyraźnie zadowolony z tłumu, jaki przyszedł go przywitać. Wielu czarowników spuściło głowy w dół w geście szacunku, inni niemal się rozpłakali, albo zakrywali usta w zachwycie. Obok niego przystanął Arcykapłan Kościoła Piekieł — Jomuel. Był to wysoki elegancki mężczyzna o ostrych rysach i bardzo jasnym spojrzeniu. W miarę ciszy zaczął przygotowywać ołtarz do ceremonii. Umieścił tam przekazany mu przez innego kapłana pergamin, a do złotego kielicha wlał wino, znajdujące się w również przekazanym mu mosiężnym dzbanie. Czterech kapłanów ruszyło w tym czasie w przód, odpalając prostymi czarami cztery świece stojące na świecznikach wokół ołtarza — na wschód, zachód, północ i południe. Ołtarz był pokryty czarnym jedwabiem. Nad nim wisiała niczym ogromny żyrandol, ciężka i stara figura pentagramu, przymocowana do sufitu na pięciu ogromnych łańcuchach. Nawet najstarsi z was nie pamiętali, kiedy ją tam montowano. Każdy z was wiedział doskonale, że to najważniejszy punkt w całym Kościele. Nigdzie nie było widać Arcykapłanki, która na pewno powinna się tu pojawić. — Powstańcie — wierni natychmiast się podnieśli. — O potężny Lucyferze — rozbrzmiał nagle głos Kardynała. Wyjątkowo głośno, jakby używał mikrofonu, ale na pewno była to wina czarów. — Władco Piekieł. Panie nasz. Wszechmocny Ojcze. Stwórco naszej rasy. Głosicielu prawdy. My, pokorni i wierni twej woli, zbieramy się tu dziś, aby oddać ci cześć i wzywać twe potężne imię. Módlmy się głośno, aby nasze modły mogły sięgnąć twojego piekielnego tronu — schylił głowę niżej w ciszy. Zaraz potem podniósł ją i kontynuował: — Lilith. Królowo Nocy. Tworze Lucyfera. Matko pierwszej z nas. Pani ciemności. Ty, która prowadzisz nas ścieżkami magii. Bądź naszą przewodniczką w tej ceremonii, aby nasze modły były silne, a twoja wola nieugięta — znów skłonił głowę. — Aradio. Córko Lucyfera i Lilith. Patronko czarownic. Męczennico, która własną krwią zesłałaś na nas dar magii. Obdarz nas swoją mądrością i zaufaniem. Przyjmij nasze dzięki, które tobie składamy. Ave — zakończył inwokację. Zaraz potem rozległ się gong. Młodszy kapłan z tyłu nawy uderzał w niego wolno, tak aby każdy dźwięk mógł wybrzmieć w akustyce wnętrza. Gdy stało się to sześć razy, Kardynał uniósł do ust kielich i powiedział: — Usiądźcie — prostym gestem dłoni usadził wiernych. Oczywiście tylko tych, którzy mieli gdzie usiąść. — Jakże miło jest widzieć tylu mieszkańców kolebki naszej rasy w murach tego pięknego Kościoła. Stoicie tu przede mną, prosząc o modlitwy w waszych intencjach — wolnym krokiem odszedł od ołtarza, wychodząc na przód, zbliżając się do wiernych, lecz nie na tyle blisko, by ktokolwiek był w stanie go dotknąć. — Czarownicy każdej rasy, każdego pochodzenia, każdego wieku. Niemagiczni, którzy otworzyli swe serca na prawdę i przyjęli weń Piekło. Stoję tu przed wami jako wierny sługa naszego Pana. Nie dalej jak trzy dni temu, pewna kapłanka zadała mi pytanie: Czcigodny Kardynale — zaczął cytować. — Jaki mamy dowód, że modlimy się do właściwego Ojca? — zapadła cisza, a Thursby pozwolił temu zdaniu wybrzmieć. Spoglądał na wszystkich obecnych, beznamiętnie i w zaskoczeniu, jakby wspomniane pytanie usłyszał właśnie po raz pierwszy. — Pytała: Kardynale, gdzie kończy się nasza wiara, a zaczyna prawda? Odpowiedziałem jej: Córko. Czy widzisz, jak piękny jest nasz świat? Czy dostrzegasz cudowność tego, co nas otacza? To nie tylko przypadek, to nie jest wynik chaosu. Nasz świat jest utkany z magii i wiary. Każdy kwiat, każde drzewo, każda kropla deszczu, jest dowodem na to, że nasze modlitwy są słyszalne. Każdy płomień świecy, rozpalający się pod wezwaniem czaru. Każdy wicher odpowiadający na nasze słowa. Każda błysk Gwiazdy Zarannej — Słońca zawieszonego wysoko na Niebie, które strzeże nas przed wzrokiem Gabriela. Każda jasność Matki — Księżyca, który odbija blask Słońca, jest dowodem. Nasz Ojciec, Lucyfer, dał nam ten świat jako dowód swojej potęgi i miłości. W ostatnich miesiącach Saint Fall nawiedziły kataklizmy — pożogi, trzęsienia ziemi. Czy to nie jest znak? Czy pożar nie odsłonił przed nami kolejnej ścieżki, wybranej przez Pana? Czy nie zaprosił nas do wspólnoty? Czy nie wzmocnił naszej więzi? Czy trzęsienie lasu na odkryło przed nami tajemnic historii? Nie odsłoniło dawno zapomnianych dróg, dzięki którym kolebka czarowniczej rasy i świątynia uwielbienia Piekieł, mogły znów połączyć się w jedno? Czy to nie dowód na to, że siły większe niż my sami, działają na tym świece? Gabriel i jego niebiańscy żołnierze próbują odwieść nas od prawdziwej wiary, ale to właśnie w takich chwilach próby nasza wiara jest najpotężniejsza — pozwolił sobie na ciszę i kontemplację. — Wiara to nie abstrakcyjne pojęcie. Jest namacalna. Czujemy ją, widzimy jej efekty każdego dnia. Wiara daje nam moc, aby przetrwać najgorsze burze i wyjść z nich silniejszymi. Nasz prawdziwy Ojciec, Lucyfer, nigdy nas nie opuści. Nasza prawdziwa Matka, Lilith, nigdy nas nie zostawi. Ich miłość i moc są z nami, widoczne w każdym cudzie. Uczcijmy kataklizmy, które nawidziły Hellridge, jako dowód ich obecności, sprzeciwiając się Gabrielowi i jego kłamstwom. Dlatego wzywam was, moi wierni, byście nie tracili nadziei. Niech wiara będzie latarnią w mroku i siłą, która pokona każde wyzwanie. Wiara jest naszym schronieniem, naszą najcenniejszą bronią — pokiwał głową sam do siebie, a następnie spokojnie wrócił do ołtarza, stając tuż za nim, twarz kierując w waszą stronę. Z ołtarza zabrał kielich wina i wzniósł go wyżej, zaraz potem upijając łyk w niemym toaście. Wszyscy, ze względu na ogromny obszar mapy oraz żeby nie było nadziabane, możecie swobodnie sami określać umiejscowienie świeczników, wstążek, wszelkich obrazków, rzeźb i innych podobnych rzeczy (zgodnie z ogólną logiką miejsca). Świeczniki będą przy ławkach, ścianach i w innych bezpiecznych miejscach (żaden nie pojawi się nikomu na kolanie). Dalej możecie swobodnie poruszać się podczas uroczystości (oczywiście uwzględniając kwestie dobrego wychowania). Wszelkie próby wtargnięcia na ołtarz (brązowe deski u góry mapy) są obarczone ryzykiem zdrowia i życia. Wszelkie użycie ekwipunku musi zostać oznaczone w adnotacji (np. wypijam eliksir A). Od tej pory, jeśli chcecie dostrzec szczegóły czyjegoś zachowania (np. chowanie rąk do kieszeni), musicie rzucać na percepcję, wskazując PRZYNAJMNIEJ kierunek parzenia. Nie ma tutaj dedykowanego progu, Mistrz Gry oceni wysokość percepcji względem odległości i ruchu podglądanej postaci. Szept nie będzie działać (aby korzystać z niesłyszalnych przez nikogo czarów, należy być esencjomagiem), należy mieć świadomość, że nawet najcichsze mamrotanie zaklęcia będzie słyszane przez niektóre postacie NPC, albo może się ono nie udać. Maurice, twój aleksandryt będzie zachowywać się jak peridot w tym wątku. Danielu, twój czar na rozświetlenie świecznika się nie udał. Ze względu na ograniczoną widoczność z poziomu parteru na balkon, twoje miejsce nie jest widoczne na mapie. Jeśli będziesz chciał się przesunąć (na jakąś znaczącą odległość), powinieneś to zrobić w prywatnej wiadomości na moje konto (Frank; PRZED wrzuceniem posta). Jeśli będziesz schodzić z balkonu, ponownie umieść swój znacznik na mapce lub opisz w adnotacji, gdzie stoisz. Sebastianie, o ile nie posiadasz apteczki pierwszej pomocy, twoje sole trzeźwiące są po prostu wodą z solą. Ze względu na obszar mapy oraz tłum, czar Adultus dosięgnął Charliego, Judith, Barnaby'ego oraz gwardzistów NPC stojących w twojej okolicy i zasięgu wzroku. Czar ominie stojącego bardzo daleko Richarda M. i Daniela. Blair, od tego momentu proszę, byś nie grała wątków po terminie Czarnej Mszy, jako że znalazłaś się w sytuacji zagrożenia. Część posta została wysłana do Ciebie w pw. Trwające czary: Judith, Charlie, Barnaby - Adultus +9 do rzutu kością k100 na czary [1/2] O rozwrzeszczanym milusińskim zadecydowała kostka.
Czas na odpis: środa (3.07) do 23:59 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
Czas otworzyć wyniesiony z domowego podwórka katalog uśmiechów skrojonych na każdą okazje; strona numer osiem, uśmiech numer piętnaście - uprzejmy zarys na ustach, stalowy i równie chłodny pobłysk w spojrzeniu. W górującej nad nim sylwetce rozpoznał Benjamina Verity'ego - drugiego tego imienia, który niebywale skutecznie- jak zawsze - skupił na sobie jego uwagę; każdy zasługiwał na pięć minut sławy, ale Verity nie był każdym; był warty nieco więcej. - Cześć - wstał tylko po to, by podać mu dłoń; w takich miejscach jak kościół, gdzie przyglądało im się kilkanaście par oczu, savior-vivre, nawet przy wymianie najdrobniejszych uprzejmości, wybijało się na pierwszy plan; chronienie swojego wizerunku i nienaganna prezentacja była pierwszym krokiem do sukcesu, a Hiram lubił je kolekcjonować i zapisywać na swoje konto. – Salem nie mogło tu dzisiaj zabraknąć. Przedstawiciela rodziny Laffite nie mogła tu dzisiaj zabraknąć; na takich wydarzeniach pojawił się każdy, kto coś w tym społeczeństwie znaczył. Nie było tu miejsca na pogawędki; Veirty ruszył w pogoń za siedzącą w drugim rzędzie ławek siostrą. Hiram rozstał spojrzenie z jego sylwetką ułamki sekund później, by objąć wzrokiem żeliwny pentkal, który sprawiał wrażenie, jakby strzegł tajemnic tego miejsca i wtedy dostrzegł kręcącego się nieopodal ołtarza Sebastiana. Obowiązki zawsze na pierwszym miejscu. Jego obawy odrobinę zmalały. Nie mógł przejść obojętnie obok dziecięcego krzyku; był w końcu ojcem na jedną czwartą etatu; gdy miał akurat czas. Nie mógł go zignorować, gdyż Gwen zacisnęła drobna rączkę na rękawie jego marynarki. Obrócił się, by znaleźć źródło tego hałasu, jednak kłębiący się za plecami tłum skutecznie mu to uniemożliwił. Aż kilka minut później płacz przeszedł do historii, gdy drzwi nawy bocznej się otworzy i Geoffraie Thursby zaszczycił wiernych swoją obecnością. Trzy lata temu w samym sercu Salem rozegrał sie podobny scenariusz, więc, chociaż w powietrzu czuć było podniosłą atmosferę, takowa nie udzieliła się kolekcjonerowi motyli. Wstał do modlitwy w intencji Piekielnej Trójcy; rzucił Gwen kontrolne spojrzenie, by upewnić się, że nie zawiodła jego oczekiwań. Odnotował także obecność Arcykapłana, jednakże Arcykapłanki wśród nich nie było; gdzie się podziewała? Myśli został skutecznie zagłuszone; głos wysłannika Lucyfera wybrzmiał w wolnych skrawkach przestrzeni, a potem dźwięk gongu zabrzęczał w uszach. Poczuł szarpniecie; Gwen znowu zacisnęła palce na rękawie jego marynarki, by zwrócić na siebie ojcowska uwagę. - Tato - głos dziewczynki rozległ się szeptem przy jego ucho, gdy się nieco nachylił, w akompaniamencie podniosłego - Czy dostrzegasz cudowność tego, co nas otacza?; musiał przyznać, że głos mężczyzny miał właściwości usypiające i gdyby nie kawa i podniesione ciśnienie z samego rana, najprawdopodobniej nie mógłby odmówić opadnięciu powiek. – Nevie tu jest. Mogę pójść się przywitać? Obiecał, że... Nie wiedział, co Nevell je obiecał i - obecnie - nie chciał wiedzieć. - Nie - kategoryczna odmowa, choć wypowiedziana łagodnym tonem, było jedynym, na co dziewczynka mogła liczyć. – Słuchaj Kardynała, kochanie i nie rozglądaj się. Sam nie odkrył w sobie syndromu sowy i wpatrywał się w ołtarz. Nadal dręczył go brak obecności Arcykapłanki; czyżby plotki odnalazły odbicie w rzeczywistości? Kościół chciał obalić wiarę w Piekielną Trójcę, umniejszyć roli Lilith i Aradii, i wznieść na piedestał samego Lucyfera? W skrócie: robię dobre wrażenie i wypatruję, co się dzieje przy ołtarzu. Rzut na percepcje: k46 + 50 + 17 = 113[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Hiram Laffite dnia Wto 2 Lip 2024 - 22:30, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Rośnie tłum, oczekiwania, napięcie i gęstość oddechów na metr sześcienny — wspomnienie pustego gmachu ukryło się w kącie Kościoła; od tego momentu istotny będzie wyłącznie czas teraźniejszy. Tu i teraz odmierzane szmerem narastających rozmów — echo kroków rosło wprost proporcjonalnie do ilości gorliwych wiernych, których taktyka na kilka momentów przed rozpoczęciem mszy była odbiciem instynktu i społecznych zawirowań. Krąg w kręgu adoracji — pierwsze rzędy szybko zapełniły się nestorskimi głowami i ich krewniakami w różnych stopniach spowinowacenia; Williamson nie powinien oceniać — kilka metrów przed nim przeparadował wuj Ronald, hołdując zasadzie starszej od tego gmachu: licho i politycy nigdy nie śpią. Nie na krewnych i bliskich miała skupiać się dziś uwaga, chociaż w kalejdoskopie twarzy migało coraz więcej znajomych rysów — ostatnie chwile przed rozpoczęciem mszy były momentem, w którym głowa mogła obracać się swobodnie, a wzrok zapamiętywać układ najbliższych miejsc siedzących; na kilka momentów wnętrze Kościoła zmieniło się w samolot. Miejsca siedzące zyskiwały imiona — tak podobno łatwiej zidentyfikować szczątki. Na prawo ktoś próbował wbić Williamsonowi sztylet wzroku pod żebra i wystarczyło zerknięcie, żeby odkryć winnego — obecność Valerio w Kościele była równie naturalna, co pingwiny na Saharze (a więc, kurwa, nieszczególnie), ale Barnaby nie był zaskoczony; Paganini to wywrotka załadowana merda — przewrotność miał we krwi i pozostawiało liczyć, że nie ochlapie nią siostry. Kawałek z przodu Richard prezentował się nienagannie — posągową godność musiał zgapić od jednej z kościelnych figur i udzielić kilka wskazówek Benjaminowi (raczej na odwrót). Obecność Bena była oczekiwana, ale przez to niewiele łatwiejsza; ciężki dzień w pracy? pytało spojrzenie Verity'ego i nie proponowało wyjścia na piwo po. Miejsca Anniki i Mauricego w pierwszym rzędzie niwelowały konieczność pilnego obserwowania tego skrawka ławy — ten sam wniosek płynął na widok Ronana z— Connal? Ciaran? Któryś z gremlinów towarzyszył ojcu i właśnie niesubtelnie się witał; Barnaby ryzykował utratą dwóch cennych sekund na obowiązek każdego dobrego wujka — mrugnął do Connala/Ciarana i użył tego do przekręcenia zamka w szkatułce świadomości. Znika Barnaby; pojawia się oficer Williamson. Gdzieś w głębi gęstniejącego tłumu mógłby próbować dostrzec inne, znajome twarze — rozsypane po nosie Vandenberg piegi i błękitne spojrzenia Greków, trzymaną z dala od oka publicznego, siostrzaną obecność. Tyle, że dziś nie był po prostu sobą (kiedy po raz ostatni mógł być?); całą uwagę kradła czujność. Sebastian obok ołtarza właśnie wyzbywał Krąg złudzeń — jego funkcja na mszy była oczywistością, która przyciągała spojrzenia i w razie zagrożenia miała stać się sygnałem dla Williamsona na równi z blaskiem świecznika. Pierwszą destabilizacją pozornego spokoju było znajome uderzenie magii; ciepło skutecznego Adultus wsiąknęło pod skórę i na kilka chwil miało zostać cichym sprzymierzeńcem. Nie popróbował z tym walczyć — zamierzał wykorzystać. Marnotrawienie ofiarowanej magii byłoby grzechem, z którego nie wyspowiadałby ich nawet kardynał. — Celermentis — szept i magia — oba skierowane do samego siebie; Williamson wiedział, że siedzący najbliżej mogli usłyszeć sylabę zaklęcia, ale brak widocznego efektu po nie powinien wzbudzać podejrzeń postronnych. Nic nie wybuchło, nie stanęło w słupie ognia, nie zaczęło spontanicznie wyśpiewywać protestanckich chorałów — właściwe zakłócenie bezruchu było darem od samego Kardynała. Geoffraie Thursby w towarzystwie Arcykapłana i dwóch pomniejszych kapłanów — gdzie Arcykapłanka?; wzrok pomknął w prawo, jakby spodziewał się dostrzec, że ta wychodzi spóźniona zza drzwi — skutecznie kradł uwagę zebranych. Setki zebranych w gmachu dusz właśnie zaczynały obserwować każdy jego ruch i nasłuchiwać słów, które nie potrzebowały wiele, by zacząć płynąć. Williamson słyszał, ale nie słuchał; widział i przede wszystkim — obserwował. Wzrok sunął po okolicy ołtarza, ciało odruchowo powstało na rozkaz, uwaga rozdzielała równe porcje obserwacji pomiędzy najbliższe otoczenie i nawę przed nim; kiedy Kardynał postanowił wyjść naprzeciw swoim koziołkom, mięśnie napięły się odruchowo — skupienie Williamsona osiągnęło nowy poziom, a wzrok przemykał pomiędzy kolejnymi, w głównej mierze zajętymi przez Krąg rzędami. Dwukrotnie zerknął przez ramię do tyłu — na nawę główną i w górę, na sufit; nie powinni zapominać, gdzie pomieszkiwał największy wróg Kościoła Piekieł. Powrót Kardynała za ołtarz nie poluzował żelaznego uścisku skupienia — tym razem spojrzenie znów upewniło się, że przed drzwi, zza których przybyli kapłani, nie wychodzi Arcykapłanka i czy żaden ze świeczników w zasięgu obserwacji nie zapłonął nietypowym blaskiem. akcja #1: Celermentis na siebie | próg 65 | 39 (k100) + 33 + 1 (kieł) + 9 (adultus) = 82 akcja #2: percepcja na podkreślenia | k100 + 16 (talent) + 20 (percepcja) + 5 (opal) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 62 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Na lewo powaga, z tyłu zniewaga, na wprost — kardynalskie trzewiki. Czas gubi się w blasku świec i kręcącym w nosie zapachu kwiatów; bełt z perfum, kadzideł i obietnicy, że za kwadrans któryś z grubych nestorów zacznie wypacać poranną golonkę zaczyna pociągać za poluzowane nitki nerwów. Paganini myśli sta' calmo, ale dłoń na kolanie zaczyna szukać rytmu — tap—tap, allora, co dalej? zmienione w ruch przy ołtarzu. Kardynał zjawia się w pełnej krasie, za cień mając Arcykapłana — pod groźbą wyruchania kolbą strzelby Carter, Valerio nie potrafiłby wymienić żadnego z ich imion. Ktoś pewnie mówił mu o tym rano, ktoś pewnie kazał powtórzyć trzy razy, ktoś pewnie pytał Emiliano, czy to dobry pomysł — wpuszczać wilka w stado baranów — ale na zmiany personalne nagle było za późno. Zamiast dyspensy, Valerio dostał przyzwoitkę; cicha obecność Frankie ma właściwości rozsmarowanego na poparzeniu aloesu — dłonie splatają się z sobą, zamiast na czyimś gardle, a wzrok zastyga na kościelnej widokówce — Kardynał, Arcykapłan, bogato wyszywane szaty i wielkie powstańcie. Dla niektórych za późno — jakiś Cabot pewnie już spuścił się w spodnie. Modlitwa płynie przez czas, powietrze i chęci do życia; cazzo, jeszcze się dobrze nie zaczęło, a pięć razy zdążyli popierdolić o wierze, Lucyferze i religii zamiast sterze — zachowanie powagi w takich warunkach to wyczyn hollywoodzki, a Valerio Paganini właśnie idzie po Oscara. Znużenie zdradzają tylko oczy — dwa ciemne punkciki utkwione w ruchu Kardynała, który nadal mówi; mówi wiele, mówi bez końca, mówi i w tym mówieniu nie dorasta Benowi do chuja. Stado zbrojnych psów — Williamson, Williamson, stronzo — strzeże tej przemowy i jeśli którykolwiek z nich pomyślał, ze Valerio może być zagrożeniem dla Kardynała, to— Grazie. Całkiem miły komplement. Wzrok przeskakuje po głowach zebranych z przodu nestorów i zahacza o znajome sylwetki; niektórym Paganini życzy rozpalonego knota gromnicy w dupie, innym, żeby nie zemdleli na pobliski świecznik, większość interesuje go tyle, co wielki finisz kazania — dopiero widok unoszonego do ust kielicha wznieca włoską ciekawość. Toskańskie? Zsunięty z ołtarza wzrok zahacza o Frankie; w profilu siostry Valerio poszukuje prawdy objawionej. — Va bene? W wolnym tłumaczeniu — będziesz rzygać? On — chwilowo — nie; na odruchach wymiotnych Paganini zna się jak mało kto — te wywoływane przez Kościół zajmują miejsce drugie. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Starał się nie przyglądać Blair, nie dając wszystkim wokół dowodu na to, że znalazł się w tym miejscu nieprzypadkowo. Zdawał sobie sprawę z tego, że gwardziści będą kręcić się po Kościele. Wiedział, że niektórzy z nich zasilali szeregi wrogiego Lilith sabatu. Nie pamiętał dobrze twarzy napotkanych w zagajniku. Ludzkie oblicza rozmyły się w jego pamięci, nie miał także okazji przyjrzeć im się na nowo; nieświadomy rozgrywającego się dramatu, pozostał w pracy, by dopiero wracając do domu otrzymać przerażające wieści. Nie mógł wystrzegać się konkretnych osób, dlatego zachowywał ostrożność bez przerwy, rozglądając się spojrzeniem nieustannie na tyle, na ile pozwalało mu zagęszczenie wiernych przy samym wejściu. Nie umknęła mu jednak ciemna maź, która wyjrzała w kąciku ust Scully. Nie interweniował jeszcze, ale był to pewien sygnał. Patrz i czekaj. Kardynał nie doczekał się z jego strony łaskawego spojrzenia. Duchowni byli tchórzami i przekonał się o tym podczas apokalipsy, gdy zamiast dopuścić do wnętrza domu modlitwy. Lucyfer był gotów na poświęcenia, nawet jeśli oznaczało to śmierć jego dzieci. Duchownym nie zależało na ich dobrobycie, jedynie karmili innych piękną wizją wspólnoty, która trzęsła się właśnie w posadach. Jakie mieli na to rozwiązanie? Czy nie zdawali sobie sprawy z tego, że cały porządek tego świata właśnie stawał się niczym, zaledwie echem przeszłości? Rozdrażnienie nie należało wyłącznie do niego. Nie widział go, nie miał dowodu na ten gniew, jaki udzielał się coraz większej ilości czarowników, ale moment, w którym ktoś krzyczy mam dość cyklicznie pojawiał się na kartach historii. Zegar zdawał się odliczać czas do chwili, gdy znowu ktoś głośno i wyraźnie przeciwstawi się reszcie. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
[TW] Dużo przekleństw i nieposzanowania dla starszych ludzi, niemiło, be Oho. Coś się dzieje. Allie się uśmiecha, ale tak, jakby próbowała mnie wkurwić. Nie znoszę, kiedy to robi — próbuje zmusić mięśnie do wysiłku, chociaż jej oczy są smutne jak u psa spod śmietnika. Przecież ona zaraz się rozryczy, no patrzcie tylko na te drżące usteczka. Nie podoba mi się to. Dawniej nie widywałem jej takiej przybitej. Nie tak często. Moja brew unosi się samoistnie, kiedy odpowiada i przyczyna tego jej rozstrojenia staje się jasna i no… kurwa, uzasadniona. — Co? — Pytanie przeciska się nieładnie przez wargi, przesiąkając dezaprobatą. — Zostawił cię tu samą i polazł lizać dupę nestorom? Żartujesz? — Wniosek wyciągnięty spontanicznie, kiedy w międzyczasie rzeczywiście dostrzegam Mauriego z przodu i to nie byle gdzie, bo w pierwszej ławce. Nawet się nie obejrzał! Serio? Dlatego kurwa nienawidzę Kręgu. Maurie jest inny. Zwykle… Zazwyczaj… Trochę. Jest inny. Oprócz tych chwil, kiedy nie jest. Jak teraz. Naprawdę posadzenie dupska wśród ważniaków jest dla niego ważniejsze niż samopoczucie Allie, na której rzekomo tak mu zależy? Zaraz się porzygam, obrzydliwe. Chcę dodać coś jeszcze, ale nie jest mi to dane (może i dobrze), bo do moich uszu docierają inne głosy i… O. KURWA. No zagotowało się we mnie jak chuj. Stare, jebane prukwy, posadzą te swoje niedoruchane dupska przed obliczem nieświętej trójcy i mają czelność obrażać innych wiernych! Ale bym im sukom zajebał. Tego, co wykwita na mojej twarzy z pewnością nie da się nazwać delikatnym rumieńcem. Zbyt mocno, to, kurwa, czuję na czubkach uszu i w gardle, które aż przytkało od uderzenia gorąca. Z całą jego mocą rzucam nienawistne spojrzenie dwóm zafajdanym lampucerom, które obrażają moją przyjaciółkę. Jebane szmaty. Odwróciwszy wzrok, ze słodkim uśmiechem układam dłonie na ramionach Dolly. I got your back, darlin’. Spokojna twoja rozczochrana, już ja- — Też to słyszałaś? Ktoś tu płynnie mówi językiem starych, zgorzkniałych pizd — zauważam z pełnią podziwu w głosie, rozglądając się po otoczeniu, jakobym szukał tych poliglotek. — To natywny język przegrywów, na których wypięły się własne dzieci, wiedziałaś? Jeżeli ja słyszałem je, to one słyszą mnie. Chuj wam w dupsko, pierdolone, sflaczałe, smutne flądry. Bez przyjemności. No tak się wkurwiłem, że nawet nie zauważyłem, kiedy kardynał wtoczył się na ołtarz. Hm. Na zdjęciach wyglądał lepiej. Typowe. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Coraz więcej ludzi, coraz mniej powietrza, coraz większa duchota. Czuł ją na swojej skórze, w pocie skroplonym na karku, w rytmie wybijanym przez kołatanie organu w piersi. Ulgi szukał w westchnieniu, choć zapragnął zapalić; paczka papierosów ciążyła mu na dnia kieszeni, podobnie jak głód nikotynowy drapiący w ścianę żołądka. Zamiast jednak sie wycofać i opuścić gamach Kościoła, poświecił sekundy swojej uwagi Nevellowi, z którym złapał krótkotrwały kontakt wzrokowy; porozumiewawcza wymiana spojrzeń wystarczyła, by przynajmniej na chwile uspokoić oddech. Nie rozglądał się za siebie. Nie interesował go płacz dziecka, ani zamieszenia, jakie generowało się za jego plecami. Wystarczyła świadomość obecności Blair i Terence'a, obecnie nie potrzebował niczego więcej. Po prawdzie Scully w każdej chwili mogła ująć w dłoni athame i wbić mu go w plecy, w ramach odwetu, za wszystkie przykrości, jakie serwował jej przez te wszystkie lata ich znajomości, ale obecnie był myślami daleko od ich konfliktu zażegnanego tygodnie temu. Nie myślał o tym, nie mógł. Na scenie pojawił się Kardynał i jego świta. Spektakl właśnie się zaczynał, nabierał formy, rytmu. Kamera-akcja. Ołtarz, z tej odległości, był słabo widoczny, ale wydawało mu się, że nie dostrzegł wśród wysłanników Lucyfera, tej, co była bliżej Aradii i jej matki - Arcykapłanki. - Nie ma Arcykapłanki, zauważyłeś? - nachylił się w kierunku Bloodwortha i wyszeptał mu w uchu; dzisiaj mówić mógł tylko szeptem, ale potok słów był zbędny; dzisiaj liczyła się chirurgiczna precyzja. Zacisnął dłonie w pięść, by zagłuszyć niepokój wijących się w trzewiach, gdy z ust kapłana padło - Nasza prawdziwa Matka, Lilith, nigdy nas nie zostawi., co zmusiło go odwrócenia wzroku; nie mógł poświecił ołtarzowi całej swojej koncentracji. Słowa wydobywające się z gardła głowy Kościoła słuchał jednym uchem i wypuszczał drugim. Wzrok skierował ku pani Carter; wygrała konkurencje o jego uwagę z głównym aktorem spektaklu, którego personalia wywietrzały mu z głowy, kotłowały się w niej inne myśli. W skrócie: słucham, i oburzam się, i nie wierzę, i obserwuje Judith Rzut na percepcje: 23 + 5 + 10 = 38[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Cecil Fogarty dnia Wto 2 Lip 2024 - 22:55, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator