First topic message reminder : Nawa główna Solidne drewniane ławki, ułożone w równych szeregach, zdobią proste linie i naturalny kolor, co nadaje miejscu prostotę i elegancję. Ciemne drewno, oświetlone naturalnym światłem wpadającym przez witraże, rzuca delikatne cienie na posadzkę. Drewniane belki stropowe tworzą wzory, a ich naturalny odcień podkreśla tradycyjny charakter wnętrza. Tutaj drewniana nawa staje się świadkiem wielu modlitw i duchowych doświadczeń, a także stąd roztacza się najlepszy widok na wszystko, co dzieje się na ołtarzu. RYTUAŁY: Sieć osłabiająca (moc: 44), Locus Metus (moc: 77), Wieczny płomień (moc: 98) Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Pią Cze 21 2024, 12:07, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Kawa smakowała nieprzespaną nocą. Czuł jej nieprzyjemny posmak na platformie języka; próbował przegonić go zmiażdżoną pod zębami miętówką, ale mięta przegrała ze smakiem goryczy, który pozostał w przełyku,a leniwie tlący się w kącikach ust papieros był równie bezradny w tej konkurencji. Po wyjściu z mieszkania powitała go ciepło zbliżającego się południa. Dystans, który oddzielał go od gmachu świątyni, liczył sobie ponad dwa kilometry pieszej wędrówki, dlatego postanowił pokonać go na piechotę, podejrzewając, że przy Placu Aradii zabraknie miejsc parkingowych. Nie pomylił się. Niecały kwadrans później, ubrany w najlepszy garnitur, ten sam, który mial na sobie w dzień śmierci pana Cartera, był już na miejscu; przy kościele zabrał się prognozowany tłum, każdy chciał dostąpić zaszczytu, jakim było spotkanie z Kardynałem. Kilka aut szukało miejsca parkingowego. By uniknąć konfrontacji z rzeką ludzi, z początku myślał, by wejść do świątyni bocznym wejściem, ale jego plan został zniweczony; były obstawione przez Gwardzistów. I bez tego mieli dzisiaj ręce pełne roboty. Wszedł do środka niedługo później. Nie pchał się do ławek. W tłumie ujrzał znajomą sylwetkę; czarna burza loków była trudno do przeoczenia, chociaż przez ubiór nieco się zawahał. Zwykle widywał mężczyznę w innych okolicznościach - w roboczym kombinezonie wyposażonego w skrzynkę z narzędziami, obecnie obraz ten uległ odkształceniu. - Panie Godfrey - pierwsza wymiana uprzejmości, pierwszy uścisk dłoni; ich znajomość była przelotna, poznał go jako złotą rączkę. Dwa lub trzy razy wpuścił go do mieszkania Duera pod nieobecność właściciela; wtedy też, podczas tych wizyt, nawiązywał z nim niezobowiązującą rozmowę, zwykle oscylująca wokół majsterkowania. Nieczęsto, po pracy, oferował mu butelkę piwa -Marvin czasem odmawiał, czasem nie. Z kobietą, która stała obok, przywitał się uprzejmym dzień dobry. Kim była? Jego matką? Niewykluczone. Podświadomie próbował odnaleźć w rysach jej twarzy łączące ją z Marvinem podobieństwo, jednak kontakt wzrokowy trwał zaledwie kilka chwil, gdyż po chwili uwaga Havillarda została rozproszona; skoncentrował ją wokół odświętnego wystroju kościoła. - Pięknie to wszystko wygląda - skwitował; głos mial ściszony, więc w najlepszym wypadku usłyszał go Marvin. staję obok Marvina ekwipunek: pentakl; demon w zegarku; demon w nieśmiertelniku, konsekrowana obrączka na serdecznym palcu lewej dłoni, poza tym - paczka papierosów, zapalniczka i okulary przeciwsłoneczne |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Wycieczka na msze jeszcze nigdy nie była tak absurdalna jak dziś. Ku gmachowi kościoła mknęło niebywałe trio - oto i Leander, Ira oraz Dorothy człapali niespiesznie w stronę obiektu sakralnego. Tempo było żółwie (ciekawe dlaczego, Dolly?), ale atmosfera wcale nienajgorsza, a przynajmniej zdaniem Leandra. Odkąd zapoznali się z panienką Brown, dobry nastrój nie opuszczał lekarza, gdy tylko widział ich razem. Zaznajomił się już dogłębnie ze stanem, w jakim zostawił Ira jej macicę i po pierwszej fali niedowierzania w taką głupotę (jak komuś mogła tak po prostu pęknąć gumka?), nie potrafił nie widzieć w tym humorystycznego elementu. Dzieci robią dzieci. Leander nie mógł się doczekać momentu, w którym zobaczy jakim wspaniałym ojcem będzie Lebovitz nawet bardziej, niż chciał zobaczyć Dorothy w roli matki. Bez wątpienia będzie stał tuż obok świeżo upieczonych rodziców i śledził ich poczynania. Może nawet założy sobie notesik celem zbierania ich złotych myśli i pomysłów na radzenie sobie z naznaczoną smrodem zużytych pieluch rzeczywistością? Och, jakże nie mógł się tego doczekać. Przejście przez próg kościoła obyło się bez większych trudności, podobnie jak spełnienie przez Irę jego idiotycznego żądania. Dolly miała mieć miejsce siedzące… - Czy ty ślepy jesteś? - Zapytał go, kiedy ściszył głos niedaleko jego głowy. - Zgadnij, do kogo należą te wszystkie malowane łby. Krąg, a jakżeby inaczej. Reszta plebsu niech stoi tam, gdzie ich miejsce - jak zwykle na samym końcu łańcucha pokarmowego. - A idź, walcz o sprawiedliwość. - Ostatecznie go do tego zachęcił, bo przecież nie ma to jak dzika awantura tuż przed czarną mszą. Podążył w kierunku, który nakreślił mu Ira, zatrzymując się tuż za jedną z ostatnich ławek. To właśnie w jej pobliżu natknęli się na Alishę. - Dołączysz do nas? - Zapytał ją wtedy Leander z niezwykle szczerym uśmiechem. Może też rozbawi ją pies stróżujący Ira? Ekwipunek: pentakl, papierosy, zapalniczka Staję za miejscem 30. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
— Pojebało cię? Nie będziesz szła pieszo przecież, podjedziemy po ciebie — te słowa wieńczą połączenie z Dolly, a ja mogę w końcu odłożyć słuchawkę i z mocą całego wkurwienia wepchnąć kolczyk do ucha. Kurwa mać, trafienie do dziury nigdy nie zajęło mi tak długo jak teraz. — Słyszałeś, misiu? Zamów już taxi, zaraz będę gotowy — proszę i na zachętę składam w przelocie szybkiego buziaka na policzku Leandra, by za moment być już przy toaletce i upinać włosy. — Może jednak rozpuszczone…? Chwila zmienia się w… kilka chwil, ale ostatecznie udaje nam się wyjść, a taksówkarzowi udało się nie odjechać, nim w końcu wychyliliśmy swoje łebki. Cóż. Nieskazitelna kreacja wymaga przecież czasu. No i kilku przymiarek. Ostatecznie staje na klasycznej czarno-czerwonej eleganckiej sukience i skromnym makijażu. Główną ozdobą staje się bogaty naszyjnik, okalany przez rozpuszczone włosy. No, wstydu nie będzie. Niech teraz spróbuje spojrzeć na jakąś szmałciurę. Udaje się dotrzeć na mszę na czas. Prawie zapominam o kondycji Dolly, ale no nie da się, no kuźwa się nie da, kiedy widzi człowiek, jak ta kula próbuje wytoczyć się z auta i nie może wstać na nogi. Następnym razem trzeba będzie zamówić SUVa. — A niby ciąża to nie choroba — mruczę oceniająco, cmokając z westchnieniem, nim pomagam Dolly wytoczyć tyłek z auta. Chyba nawet zdążyła otrząsnąć się z szoku związanego z tym, że facet, który zmajstrował jej dzieciaka wygląda w kiecce lepiej od niej. Oby, jeszcze tego brakuje, żeby chodziła jak oszołomiona, jakby jej brzuchol nie zwracał już wystarczającej uwagi. Oczywiście nie zatrzymuję się tam, gdzie znajdują się miejsca stojące. Ja mogę sobie stać, bez różnicy, ale przecież nie pozwolę, żeby laska w zaawansowanej ciąży musiała chuj wie ile czasu kisić się w tym tłumie na własnych nogach. Potem by jęczała resztę dnia, że jej spuchły i musi wracać na boso, a ja jej nieść nie będę. Nie w tych szpilkach. Wzdycham ciężko na jęczenie Lei. — Chuj mnie to, przecież nie będzie stać. — Koniec dyskusji. Idziemy więc do ostatnich rzędów, a kiedy widzę tam dodatkowo Allie, na naburmuszonej dotąd twarzy pojawia się szczery uśmiech. U Leandra też… Kurwa mać, za mocno bawi go ta… sytuacja. Ha ha. Rzeczywiście. Nieplanowane ciąże takie śmieszne. Ugh. — Słoneczko — witam Allie serdecznym uściskiem i przenoszę swoją uwagę na Dolly. — Dolly, Allie — przedstawiam je szybko i wskazuję kuli jedno z wolnych miejsc. — A gdzie Maurie? — Rozglądam się krótko, bo spodziewałem się, że będą tu razem, ale zaraz moja uwaga wraca do Dolly. — Siadaj, skarbie, nikt z szanownych państwa nie pozwoliłby przecież stać kobiecie w stanie błogosławionym — zwracam się do niej z milutkim uśmiechem, nie wątpiąc, że szanowni państwo słyszą te słowa. Gwardziście za plecami Leandra rzucam jeszcze milszy, sympatyczny uśmiech. Och, panie mundurowy, serdeczne dzięki za chronienie naszych pięknych tyłeczków, chronisz wszystkich wiernych, nie tylko Kręgu, prawda? Ekwipunek: pentakl, fajki, zapalniczka, szminka, chusteczki, butelka wody. Zajmuję miejsce stojące za miejscem 29, obok Leandra. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Powinna być teraz w szpitalu. O wizycie Kardynała mówiło się od dawna i tam, gdzie społeczność wiernych ekscytowała się, Francesca mogła myśleć tylko o jednym – tak wielkie wydarzenia to zawsze kłopoty, a te z kolei to więcej pracy dla medyków. Zazwyczaj. Prawie zawsze. Powinna być więc w szpitalu, tam było jej miejsce, bo przecież tym właśnie była – medykiem, specjalistką magicyny ratunkowej, kimś, kto powinien siedzieć na dupie i czekać na wezwanie. Problem polegał na tym, że była też – przede wszystkim, jak zdażało jej się zapominać – Paganini. Zamiast uniformu medyka włożyła więc elegancką sukienkę, umalowała się, obwiesiła biżuterią, słowem – odstawiła się jak na otwarcie kanału. Tego od niej oczekiwano, a Frankie nie zamierzała przecież oczekiwań zawodzić. Jedyne, od czego nie dała się odwieźć – ale też nikt nie próbował tego robić, głównie dlatego, że nikt nie widział, co upychała do pojemnej torby – to zabranie apteczki. Mogła nie być w pracy, ale wciąż była medykiem. Proste. Przyszła z Valerio – oczywiście, że przyszła z Valerio. I z innymi, ale liczył się tylko brat. - Obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego – mówiła do niego jeszcze zanim dotarli do kościoła, ale Valerio nie obiecał, a ona tak naprawdę wcale nie oczekiwała, że to zrobi. Znała go przecież. W efekcie po prostu była. Cicha, jak zawsze. Zaciekawiona, jak zawsze. Rozglądała się wokół jak dziecko na festynie bo, mimo pierwszych oporów, w gruncie rzeczy zamierzała się dobrze bawić. Sycić podniosłą atmosferą, może zebrać parę nowych plotek. Takie wydarzenia sprzyjały temu przecież jak żadne inne. Valerio przyglądał się jednym, ona – zupełnie innym. Dostrzegając nieopodal drzwi Javiera uśmiechnęła się przelotnie i skinęła mu głową na powitanie. Jak bardzo był zaskoczony, widząc ją w eleganckiej, czerwonej sukni a nie w mniej lub bardziej rozciągniętych dresach, w jakich zwykła odwiedzać siłownię? Potem poszła za bratem, bo to zwykle robiła. Znała swoje miejsce. Tam, gdzie pokazywali się jako rodzina, była księżniczką, nikim więcej. - Jeśli jednak zamierzasz zrobić coś głupiego – rzuciła półgłosem do ucha Valerio, siadając na miejscu obok. – Uprzedź mnie chociaż wcześniej. – Przekrzywiła głowę lekko i uśmiechnęła się przelotnie, dobrze wiedząc, że tak, jak niczego jej nie obieca, tak zapewne również jej nie uprzedzi. Valerio był nieprzewidywalny. Kochała go takim. Odetchnęła cicho, wygładziła sukienkę, skubała nerwowo pasek torebki. Czekanie, czekanie. Na początku rozglądała się jeszcze, potem dała spokój nawet temu. Czekanie. Jak długo mieli czekać? Ekwipunek: na szyi: pentakl; w torbie: apteczka pierwszej pomocy, chusteczki higieniczne Zajmuję miejsce nr 19 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
- Guma, Gwen - obdarował córkę surowym spojrzeniem; wręczył jej chusteczkę, by pozbyła się angażującego do pracy żuchwę produktu spożywczego, zanim opuszczą chłodne wnętrze porsche. Porshe pożyczone od brata, bo jego własne jeszcze nie wyjechało z salonu; nie mógł rozstrzygnąć wewnętrznego dylematu - jaki kolor lakieru wybrać? Córka posłusznie wykonała jego polecenie, a on w międzyczasie zdjął Ray Bany, włoży je do etui i w końcu schował je do schowka; tam, gdzie idzie, nie będą mu potrzebne. Ostatnie poprawki; zerknął w przednie lusterko, wyprostował nieco przykrzywiony krawat i wymagający uwagi palców kołnierz koszuli. I w końcu wyszedł z samochodu w towarzystwie swojej starszej latorośli. Młodsza, teoretycznie bardziej wyczekiwana, wraz z matką, została w Salem; wiara przegrała z układem odpornościowym; grypa trawiasta nie czekała na wizytę Kardynała. - Zaczekaj - stanął przed Gwen; mina naburmuszonej księżniczki nie poprawiała jej sytuacji. Wyprostował pod palcami kokardę, którą została wpięta w jej jasne włosy. – Uśmiechnij się - nakazał; wiedział, że nie chciała tu być, obwieściła to przy śniadaniu i kilka dni wcześniej, jednak żaden akt buntu nie był wystarczająco przekonywujący, by anulować ten wyrok. Zdjął ciężar niewidzialnych, być może nieistniejących, drobinek kurzu z ramion sukienki córki. Teraz było idealnie. Od świątyni dzieliło ich kilkanaście kroków; dumny gmach budynku rzucał na ich sylwetki cienie. Przy drzwiach odnotował znajome twarze, należały do Gwardzistów, z którymi miał okazje współpracować - z niektórymi wielokrotnie, z innymi jednorazowo. Pokonując stopnie, jakie dzieliły ich od bramy kościoła, położył dłoń na ramieniu dziecka, by nie rozdzielił ich tłum, w niemym, niewerbalnym przypomnieniu, że jej maniery mają być nienaganne. Kilka uprzejmych dzień dobry opuściło jego usta, gdy w pobliżu znalazł się ktoś, komu należała się ta namiastka okruszonej uśmiechem uprzejmości; Gwen poszła w jego ślad. Ceremonia jeszcze się nie rozpoczęła, chociaż obawiał się, że tym razem, być może pierwszy raz w swoim trzydziestoczteroletnim życiu, zaliczy wpadkę w postaci spóźnienia i co najważniejsze - było jeszcze kilka wolnych miejsc. - Nikt tu nie będzie narzekał na ból nóg - mruknął do córki, która, w swojej litanii bardzo się tego obawiała, jednocześnie dając jej do zrozumienia, że to żadna wymówka. Rozejrzał się dyskretnie; Annikę, gdy znalazła się w polu widzenia, obdarzył krótkim spojrzeniem, Richardowi skinął głową w ramach powitania. Usiadł w ławce, obok Gwen i pozwolił delikatnemu, wysublimowanemu uśmiechu rozgościć się na ustach, z kategorii tych podręcznikowych, z którego dumna byłaby nawet nieznosząca życiowych porażek Beatrice. Piekielna Trójco, szczególnie ty Lucyferze, przyjmijcie moje modlitwy. Chociaż teoretycznie nie zjawił się na mszy w celach zawodowych, nie mógł zignorować kujących go w tył głowy myśli. Byle nic nie zakłóciło przebiegu ceremonii, było jedną z wielu refleksji, które gromadziły się w przestrzeni umysłu. Zajmuję miejsce nr 13 ekwipunek: pentakl, a poza tym córka, kluczyki do samochodu, papierośnica, zapalniczka, zegarek, chusteczki higieniczne i odrobinę wiary w to, że ceremonia odbędzie się bez niespodzianek[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Hiram Laffite dnia Pon Cze 24 2024, 17:20, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Virgil Scully
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 3
WARIACYJNA : 10
SIŁA WOLI : 4
PŻ : 186
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 16
WIEDZA : 19
TALENTY : 11
Oczywiście na takie wydarzenie nie można było nie przyjść. Ojciec nie dałby mi żyć, gdyby jego syn z rodziną się nie pokazali. Kardynała nie było dziewiętnaście lat! - mówił. - Ty wtedy byłeś jeszcze dzieckiem, ale z pewnością pamiętasz jakie to ważne. Jeszcze ludzie zaczną gadać czemu nie przyszliście! - mówił coś w tym stylu. Nie pamiętam dokładnie, ale też przyznaję, nie przysłuchiwałem się dokładnie. Ubraliśmy się elegancko, jak przystało na to wydarzenie. Dzieci na szczęście były już na tyle duże, by ustać i się nie nudzić przez całą czarną mszę, więc sławionego przez mojego ojca wstydu też z pewnością nie będzie. Tak zakładałem. Barbie jeszcze tylko upewniła się, że każde jest ubrane odpowiednio, po czym założyła długą, czerwoną sukienkę zasłaniającą kolana, a mi dała czerwony krawat, abyśmy jakkolwiek byli dopasowani strojami. Przyznaję, mogłem poczuć jakieś podekscytowanie. Ale chyba jednak bardziej obserwowaniem, jakie reakcje budzi przyjazd i słowa tak ważnej persony, a nie samym Kardynałem, którego nie pamiętałem, bo na ostatniej mszy przed jego wyjazdem odpływałem myślami do robienia listy rzeczy, które będą mi potrzebne na kolejne spotkanie skautów. Przeszliśmy kawałek piechotą do kościoła piekieł, tak w ramach jakże potrzebnego ruchu, na który z okazji dzisiejszego wydarzenia nie mogliśmy liczyć. Co jak co, ale naszej rodzinie daleko było do typowych mieszczuchów. - Myślisz, że stąd dzieci cokolwiek zobaczą? - spytałem żony, gdy stanęliśmy niewiele dalej za ławkami. - Bliżej raczej niestety nie podejdziemy. Musi im wystarczyć - stwierdziła z westchnieniem. Coś czułem, że miała rację. Jak często zresztą. Staję z rodziną jakoś tutaj. Ekwipunek: w marynarce: pentakl, athame, zapalniczka, papierosy, portfel. W torebce żony: chusteczki i woda. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu rodzinnej spółki
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 3
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 25
Byli umówieni, to prawda. Dziesięć razy zapewniała, że jest z tym okej i nie ma pretensji, rozumie. Nie była do końca okej. Ale taka była kolej rzeczy. Ostatnio wywołali ogromny potok plotek na ich temat. Oczywiście, tego się częściowo spodziewali, ale też plotki powinny być w pewien sposób… kontrolowane. Jeżeli chcieli faktycznie jakkolwiek ten związek sformalizować, musieli być ostrożni i zadbać o swoje dobre imię, wzajemnie. Tylko czy teraz pokazanie się osobno nie wywoła kolejnych plotek? Z drugiej strony – gdyby poszli razem i usiedli razem, tak samo by dyskutowano i łypano na nią spode łba, bo siedzi gdzieś, gdzie nie powinna. Z trzeciej – gdyby on został z tyłu, dziwiono by się, że rezygnuje z należnych mu przywilejów i zrównuje się z kimś takim jak ona. Z tej sytuacji nie było już dobrego wyjścia. A to, co wybrali, było złem najmniejszym. Puściła dłoń Mauriego i jeszcze z niewyraźnym uśmiechem pozwoliła odejść dalej. Ona zaś zapodziała się gdzieś z tyłu i właściwie tutaj planowała zostać, gdyby nie Leander, którego nie zauważyła aż do momentu, w którym sam ją zagadał. Spojrzała na niego ze szczerym zaskoczeniem, gdy ten uśmiechał się do niej uśmiechem tak pełnym i szczerym, jak nigdy. Był z nim też Ira i jakaś dziewczyna w zaawansowanej ciąży. Kolejna koleżanka? — Tak – odpowiada cicho Leandrowi. Nie miała co ze sobą zrobić, więc wszystko, co mogła zrobić faktycznie, to wcisnąć się w kąt gdzieś za ławkami. Nie będzie to trudne, była w końcu niziutka i łatwo jej przyjdzie schować się za najbliższą kolumną. Zanim jednak dotarli na miejsce, dostrzegła inną znajomą sylwetkę – Valerio, mogłaby przysiąc, siedział w przednich ławkach, a za to po drodze dostrzegła kogoś, kto jakiś czas temu pomógł jej w potrzebie, gdy była smutna. Marvin stał w pierwszym rzędzie za ławkami, mniej więcej tam, gdzie zmierzali jej nowi towarzysze. — Dzień dobry – zaczepia go jeszcze krótko, przywołując na swoje wargi łagodny uśmiech i tyle ją widzieli, nie zawracała mu więcej głowy. Przystanęła po prostu przy kolumnie, za ławkami, skubiąc rękawy swojego białego bolerka, jaki narzuciła na skromną, bawełnianą sukienkę sięgającą do kolan, dzisiaj w kolorze czarnym, prostym, eleganckim. Zerka na Irę, który uśmiecha się do niej szeroko i sama odwzajemnia jego uśmiech, chociaż ten nie sięga oczu. — Miło mi Cię poznać – odpowiada do Dolly na krótko przed tym, jak wargi zaczynają drgać przez zadane pytanie. – Jest gdzieś z przodu – mówię, a ton jest nieskrywanie smutny, odrobinę zawiedziony. Nie mówi nic więcej, bo Ira zajmuje się ciężarną koleżanką, a Allie próbuje wcisnąć się w kąt kościoła i schować przed światem. Nie ma pretensji do Mauriego, ale jest jej po prostu troszkę smutno. Nie przez niego. To nie jego wina. To wina całego świata i tego, jak funkcjonuje. On pokazuje się z przodu, bo może. Na niego ludzie chcą patrzeć. Ona chce zniknąć w cieniu, bo przecież według tych wszystkich wielkich ludzi właśnie tam jest jej miejsce. Jeszcze dwa miesiące temu wcale jej to nie przeszkadzało. Staję sobie tutaj Ekwipunek: pentakl, torebka z portfelem, błyszczykiem i chusteczkami |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Właściwie do końca nie wiedziała, czy przyjść. Może dlatego Marvin pojechał, Sandy została, a potem… a potem musiała myśleć. Zresztą, zajęty był inną osobą – osobą, której Sandy osobiście nie poznała, a o której od czasu do czasu słyszała. Zamierzał tam zjawić się wraz ze swoją rodzicielką, a Sandy, cóż… nie miała, co tam właściwie robić. Modlić się mogła wszędzie. Nawet jeśli zwątpiła, że jej modlitwy będą kiedykolwiek wysłuchane. Może dlatego modliła się coraz rzadziej. Obecnie już nie miała powodu, dla którego chciałaby się modlić. Mimo wszystko znalazła się w kościele. Wśród tłumu ludzi, którzy przyjechali i czekali na obecność kardynała. Nigdy nie widziała na własne oczy głowy kościoła. Absolutnie niczego nie zmieni ten dzień w jej życiu, ale nie będzie chociaż siedziała sama w domu. Będzie siedziała sama, tylko w kościele. Udało jej się dotrzeć jeszcze przed rozpoczęciem mszy, chociaż później. Ludzi było coraz więcej. Ławki były zajęte – tam zresztą nawet nie starała się dotrzeć, to nie jej rewiry. Rozejrzała się tylko krótko po okolicy, poszukując… właściwie nie wiedziała, kogo. Nikogo konkretnego. I nikt konkretny jej nie mignął. Może poza Marvinem. Może chociaż powinna ruszyć, żeby się przywitać. Idąc tą trasą, dostrzegła gwardzistę, który miesiąc temu pomagał jej wydostać się z Kazamaty, odpowiadając na kilka pytań na temat magicznego-niemagicznego. Zawiesiła na nim spojrzenie na dłużej, nawet jeśli świadoma była tego, że Czarna Gwardia jest obecna. Musi być. Chodzi o bezpieczeństwo kardynała, naturalnie. Opuściła spojrzenie, nie patrzyła na niego dłużej, ruszając w stronę Marvina, i dopiero znajdując się niemalże na wyciągnięcie ręki, dostrzegła, że nie jest sam. Towarzyszyła mu nie tylko starsza wiekiem kobieta, ale i mężczyzna, którego nie znała. Wtedy zwątpiła, że powinna tutaj być. — Cześć – odzywa się jedynie cicho, rzucając pomiędzy Marvina i Arlo. Chciałaby powiedzieć, że wrócę z Tobą do domu, ale być może ten znajomy nie powinien wiedzieć, że mieszkają razem. Nikt nie powinien wiedzieć. Jego matka, być może, też. Dlatego cześć zawisło między nimi i zniknęło w tłumie, a Sandy nie narzucała się już dłużej. Zrobiła nawet kilka kroków w tył, gotowa zniknąć pomiędzy nieznanymi jej twarzami. Staję tutaj. Ekwipunek: pentakl |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Dorothy Brown
PŻ : 122
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
TALENTY : 17
Z tymi opuchniętymi kostkami to za późno, Ira. Żadne buty nie wydawały się dobre na czarną mszę. Albo nie wchodziły mi na nogę właśnie przez spuchnięte kostki, albo nie pasowały. Wreszcie uznałam, że to pierdolę i założyłam najładniejsze adidasy jakie miałam. Podobno liczy się obecność, a mnie pewnie i tak nie będzie widać. A nawet jak będzie, mój coraz większy bandzioch, ewentualnie w duecie z brakiem obrączki sprawi z pewnością, że noszone przeze mnie przedmioty na gicach będą najmniejszym kłopotem. Ważne, że cała reszta była uroczysta, na ile stroje dla ciężarnych pozwalały. Miałam tylko nadzieję, że ustoję całą mszę i nie zasłabnę jak jakaś chora na nadmiar hajsu siksa. One lubiły padać w ramiona aligantów. Mnie byłoby dobrze, jakby złapał mnie Ira lub jakiś jego znajomy. Normalnie nie lubiłam chodzić na takie wydarzenia. Zawsze znajdowałam pretekst, by unikać oceniających spojrzeń czy sama z siebie nie otaczać się ludźmi, którzy jakby się postarali, zmietliby mnie z powierzchni tego kurwidołka i nikt by nawet nie zauważył mojego zniknięcia. No, prócz brata, ale możliwe, że nic by po mnie nie zostało i nie musiałby nawet szykować drewnianej jesionki. Teraz jednak miałam powód. I nie była nią taksówka opłacona przez Lebovitza. Ja pierdolę, prawie traktował mnie jak księżniczkę. Może jednak go w jakiś sposób ten przyszły człowieczek w moim brzuchu wzruszył. Może i nie chciałam tego klajniaka, co się rozwijał w moim bebzolu, może i nie czułam, że chcę być matką, że się do tego nadaję, że mam warunki, ale to nie znaczyło, że życzyłam mu źle. Czułam się lepsza od swojej matki, więc musiałam bardziej się postarać. A wiedziałam, że nawet jeśli ja nie robię czary mary, to ono może czarować po tatusiu - podejrzewam, że dlatego mój braciszek też robi hokus pokus. Pewnie jego stary czarował i stary mojego dziecka czaruje. Na wypadek jednak postanowiłam wysłać modły wyżej. Nie wiem, czy się dla tych tam, na dole, jakkolwiek liczyłam, ale jeśli to dziecko będzie czarować, z pewnością będzie się liczyć dla Nich i dla tego magicznego społeczeństwa. Magiczni się mną zajmowali, wiedziałam więc, że to lepsza opieka, niż gdybym je oddała byle komu, byle gdzie. Albo sama, samiuśka wychowywała. Kiedy weszliśmy, spojrzałam z utęsknieniem na ławki. Kurwa, co jak co, ale mogli pomyśleć o ciężarnych. I wtedy Lucyfer, Lilith albo ta trzecia jeszcze raz zesłali mi Irę. Wzbudziło to opór Leandra, ale także mój. - Co ty? - syknęłam. - A co jak mnie zestresują? Nie mogę tu zapalić - powiedziałam z pełnym przekonaniem. Podobno przyszła mamusia nie powinna się stresować. Kogo ja oszukuję, ja cały czas żyłam w stresie. A zaraz potem byłam zapoznawana ze znajomą naszej akrobatki. No no, nie myślałam, że ciąża z nim powiększy zasób moich znajomych spoza Sonk Road. - Hej - podałam Alishy dłoń do uściśnięcia. Zakładałam, że nie jest z Kręgu i nie złamię jakiejś jebanej etykiety. Westchnęłam też głęboko, gdy Ira dalej obstawał, że mam usiąść. - Mam tylko nadzieję, że nie pozwolisz im zrobić ze mnie przykładu dla reszty, czemu nie należy siadać w tych ławkach - mruczę, trochę pod nosem, trochę do Iry, nim wreszcie przecisnęłam się i siadłam przed nimi, gotowa w każdej chwili wstać, jakby ktoś uznał za zasadne mnie stąd wygonić. Aradio Wielka, Aradio Wspaniała, proszę, zlituj się nad tym dzieckiem, niech umie czarować, a jego matka niech dożyje kolejnej mszy mimo zajęcia miejsca dla kasiastych... Zajmuję miejsce numer 29, aczkolwiek Dolly jest gotowa się przesunąć na miejsce 28 jakby komuś bardzo przeszkadzała. Ekwipunek: bordowa torebka, a w niej tandetny błyszczyk, paczka chusteczek, woda, portmonetka, zapalniczka, papierosy, lusterko, grzebień, guma do żucia. Dodatkowo dziecko w brzuchu. |
Wiek : 22
Odmienność : Niemagiczna
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : złodziejka, dorywczo tancerka w klubie
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Nadszedł dzień mszy. Zgodnie z wysłanymi listami, zjawiłam się po trójkę moich towarzyszy. Gdy byliśmy już w komplecie, zaczęłam niemalże od razu, kierując się samochodem w stronę Deadberry. [1] Gdy tylko wyszłam z auta, poczułam, jakby moje palce zanurzyły się w czymś lepkim, a usta zalewały się metalicznym posmakiem krwi. Dlaczego akurat teraz? - Dajcie mi chwilę... - Wróciłam się sama do samochodu, alarmując tym samym resztę towarzyszy. W środku zaczęłam szukać chusteczek, które po krótkiej chwili znalazłam. Wytarłam palce z czarnej mazi i wyplułam do jednej z nich nadmiar czarnej mazi. Muszę pamiętać, żeby się nie uśmiechać, bo pewnie mam całe czarne zęby. - Chodźmy... - Powiedziałam jeszcze, zamykając auto, gdy stres zaczął łapać mnie za hart ducha. To mógł być zły omen. Gdy znaleźliśmy się w środku, zaczęłam rozglądać się po sali, próbując znaleźć idealne miejsce dla mnie i moich dzisiejszych towarzyszy. Mignęło mi przed oczami kilka znajomych twarzy, ale z własnej inicjatywy nie zamierzałam zaczynać żadnego kontaktu. Stanęłam w może losowym, może nielosowym miejscu i czasami oglądałam się za siebie, jakby próbując wzrokiem wyłapać kogoś w tłumie. [2] Blair staje w okolicy zachodniej ścianki czerwonej gwiazdki. Konsekwencje eventowe: 1 - zalewam się czarną mazią. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Stwórca
The member 'Blair Scully' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 71, 45 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Montażowe cięcie na tle wczesnego popołudnia — morze głów, setki słów, nieliczne wyspy milczenia i cichy szept z okopów słyszalności. — Życie to przestrzeń fazowa wszystkich możliwości duszy i ciała. Zamiast bredzisz, Zafeiriou z prawa doleciało stłumione papierosem m—hm. Dziś obficie dzielili się monosylabami; z hm—m?, a—ha, o?, hę oraz modus operandi każdego szanującego się sceptyka — nah — utkano wnętrze zielonego samochodziku, który pomknął z Little Poppy do Sonk Road, z Sonk Road na obrzeża Deadberry, aż wreszcie wcisnął się pomiędzy bardzo—kosztownego—Mustanga i wizualnie—ładnego—Pontiaca. Do Placu Aradii musieli dotrzeć na nogach; pod popołudniowym słońcem szepty brzmiały ciszej — Orestes nie musiał zagłuszać ich słowami, ale milczenie wybrzuszało bruk pod nogami; był pewien, że spomiędzy pęknięć chodnika na świat wypłyną mgliste duchy przeszłości. Gryzący kołnierz nie pomagał; tłum przed Kościołem nie napawał optymizmem. Spoglądając na ponury szkielet gmachu — na corpus deliciti kościelnych zbrodni — stanowiący dziś epicentrum rozrywki, Zafeiriou dotarł do prostego wniosku — człowiek z natury dąży do wieczności. Słowo pisane, filozofie, idee, religie — najlepszy nawóz, którym każdy użyźnia sobie grób. Ilu kardynałów potrzeba, by ludzie porzucili zwykłe, brudne rozrywki na rzecz przedstawienia? Frekwencja na mszy stawia śmiałą tezę; wystarczy jeden. — Pośrodku będzie w porządku? Wyłowiony ze studni zapomnienia uśmiech wiarygodnie osiadł na ustach; Lyra zasłużyła na każdy objaw radości, nawet jeśli narysowany od kalki. Przez całą drogę z Sonk Road nie zapytała, dlaczego cienie pod jego oczami były głębsze, rozcięcie na kciuku zaognione, spojrzenie zasnute bielmem zmęczenia — widział, że chciała. Ona widziała, że on nie chce; mówić, wyznawać, szeptać razem z głosami, które nasiliły łacinę po przekroczeniu progu Kościoła. Zapięta pod szyję bluzka ścisnęła mocniej — śladowa obecność tatuaży na dłoniach szukała schronienia w kieszeniach marynarki, ale chłód świątyni wyzbył ciało nadziei. Brzemię zamiaru zagłuszyło echo spiętrzonych pod sufitem słów; wzrok mimowolnie pomknął do przodu, na niekoronowane głowy Kręgu — drogie garnitury, dumne sylwetki, zmęczenie równie ludzkie, co tych zgromadzonych z samego tyłu. Widzisz go? zamknięte w lekkim przechyleniu głowy, kiedy Williamson na horyzoncie zredukowany został do karku; tam, blisko ołtarza. Po raz pierwszy od godziny pod błękitną taflą spojrzenia poruszył się uśmiech — Orestes patrzył na Lyrę i myślał: spójrz. (A ja przestanę udawać, że nie dostrzegam). Miejsca na lewo nieopodal filara wciąż były przerzedzone; za moment przestrzeń będzie takim samym przywilejem, co miejsca siedzące, ale teraz — modlitwa. Ta cicha, w głowie zlana z szeptami — Ojcze, miej w opiece Perseusa; jego nieobecność to słuszna intencja. Aradio, zsuń z ramion Winnie balast odpowiedzialności; zasłużyła na odpoczynek. Matko, oddaj mi część bólu Lyry; nie powinna nieść go sama. Percy mógł mieć rację — czasem wysłuchanie modlitw to rachunek prawdopodobieństwa. ekwipunek: pentakl, srebrny sygnet z jadeitem, bawełniana bluzka przeszywana sjeną paloną, kluczyki do samochodu, chusteczki, paczka papierosów, zapalniczka psychotyczne szepty: 8 rzut na pokonanie szeptów: k100 + 19 zajmuję miejsce tutaj |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Stwórca
The member 'Orestes Zafeiriou' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 95 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Ene, due — szproty są dwa, oba szybkie, bliźniaczo podobne i z wrodzoną awersją do dziecięcych koszul. Którego zabrać na mszę; który zostanie w domu z babcią? Rike— — Fak. Czasem dobre wybory dokonują się same. — Connal, skąd znasz takie słowo? Szprot numer dwa (jeden?) westchnął cierpiętniczo — co o cierpieniu wiedzą czterolatkowie? Ból dla nich to obdarte kolana, a strata to roztopiona czekoladka w kieszeni; każdy rodzic próbuje sprawić, by jedyne cierpienie, którego zazna jego dziecko, było właśnie tym: zdartą skórą i zepsutym cukierkiem — kiedy poplamioną od trawy koszulkę zastąpiła (jeszcze; nie na długo) nieskazitelna koszula. Ten wybór nie był prosty — z bliźniakami prosta jest tylko miłość — i został wymuszony liczebnością rodziców; Ronan nie musiał pytać, żeby wiedzieć. Jackie nie weźmie udziału w Czarnej Mszy. Jackie nie przekroczy progu tego Kościoła — prawdopodobnie nigdy więcej w życiu. Jackie przyjmie dyżur tego samego dnia, kiedy odbędzie się uroczystość; szpital tłamsi wszystkie zarzuty w zarodku. W Starlight Place decyzja zapadła, zanim wybrzmiała — to Ronan podniesie taczkę parującego gówna obowiązków i, dla zminimalizowania chaosu, zabierze tylko jednego syna. To Ronan ubierze Connala, spróbuje okiełznać dziecięcą czuprynę, zmieni len na bawełnę, koszulę w kratę na boleśnie białą, wytarte jeansy na elegancki krój i spędzi popołudnie w pozbawionym Matki Kościele — w pustej skorupie, która przestała być świątynią dla dzieci Lilith. Zamieniła się w budynek; tony cegieł, marmuru, drewnianych ław i wiernych, których mozaika zaczyna składać się w całość z każdym krokiem w głąb gmachu. Nie spóźniają się tylko przez przypadek — dwie ulice od Kościoła, Ronan dostrzega czarną maź na opuszkach palców; zanim wyciągnięte z kieszeni chusteczki zdążą opuścić opakowanie, ta zalewa usta. Connal nie krzyczy, nie pyta, nie mówi; przez ostatnie dwa tygodnie widywał to częściej, niż Lanthier byłby gotów przyznać — tylko ciche tato, jeszcze tu w połączeniu z uniesieniem palca do podbródka świadczy, że chłopiec rozumie. To nie powinno się zdarzać, ale się zdarza; Ronan nawet nie jest zaskoczony, że dzisiaj też. Cztery zużyte chustki lądują w koszu, maź na moment przestaje być problemem — Lanthier znów może chwycić dłoń syna i spróbować nie zadławić się niechęcią do wszystkiego, co może na nich czekać. Drobna rączka Connala zaciska się mocniej, z trudem oplatając trzy środkowe palce ojca. Mrowienie w opuszkach palców to skutek uboczny; młody zaskakująco sprawnie odcina krążenie, ale Ronan nie cofa ręki — jeśli już, ściska rączkę syna mocniej, dobitnie świadomy, że każdy krok będzie coraz trudniejszy. Mijane twarze w większości nie noszą imion, nazwisk ani zestawu skojarzeń; dopiero widok Sandy sprawia, że głowa porusza się lekko w imitacji powitania — dobrze, że dotarła. Dobrze, że los skrzyżował ich drogi. Dobrze, że Carter ma Paganiniego na głowie; Ronan mija ich z lewej i nie zwalnia kroku — duet Judith i Valerio oznacza, że ta pierwsza będzie musiała się pozbyć tego drugiego, o ile— Wzrok prześlizguje się po Blair bez chwili zawahania; Lanthier nie ma pewności, czy go zauważyła. Ta sama niepewność rozbija się o Leandera po przeciwnej stronie i uderza w wyprostowane plecy w rzędzie, który wygląda najbardziej obiecująco. Jeśli istnieje ktoś, kto potrafi uspokoić Connala, to Williamson starszy; temu młodszemu Ronan poświęca tylko skrawek spojrzenia i ciężką świadomość przysługi, o którą wkrótce poprosi. Wsunięcie się w drugi rząd nie wymaga szczególnych akrobacji — podekscytowany szept czterolatka na kilka minut przed rozpoczęciem mszy bywa równie naturalny, co ostatnie smarknięcia w chusteczki; ciche cześć, wujek Barnaby! ciche było tylko w zamiarze. Tym razem to ojciec przejmuje rolę syna — cierpiętnicze westchnięcie to dopiero początek kłopotów. Connal, odgrodzony od Williamsona ciałem Ronana, zaczyna bawić się wstążką przy kwiatach na boku ławki; tylko dzięki temu Lanthier dostrzega na prawo Ophelię — krótki, skierowany do niej uśmiech znika szybciej, niż się pojawił; wystarczy przenieść wzrok w kierunku ołtarza. Gdyby Verity mógł, wskoczyłby na ołtarz i owinął się obrusem; jeśli ktokolwiek miał wątpliwości co do tego, jaką ścieżkę kariery wybrał, dziś powinien wyzbyć się złudzeń. ekwipunek: pentakl, srebrna zawieszka z lepidolitem na skórzanej bransoletce, kora drzewca w kieszeni marynarki, dwie paczki chusteczek skutki poeventowe: 1 — mażę się zajmuję miejsce nr 3 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Jej Deadberry nie szeptało do ucha — jedynie gruby obcas skórzanych butów stukał o nierówną kostkę. Ciemne jeansy rozszerzały się przy nogawkach, a Lyra zwężała się w sobie. Słowa Oresa istniały gdzieś zawieszone w czasoprzestrzeni; odpowiadała monosylabami, bo myślami wciąż była przy poranku, gdy wybieranie ubrania na msze stało się walką o przetrwanie samej ze sobą. Nie potrafiła znaleźć takiego, który sprawiałby, że wyglądałaby zwyczajnie; niewinnie. Wygrał amerykański duch demokracji i spokojny głos, twierdzący, że wygląda dobrze. — Mhm? — spytała, nieświadomie bawiąc się zawieszonym między ciemnymi koralikami, białym kle. Czarna bluzka wcale nie sprawiała, że ginął w tłumie kolorów; upięte włosy również. — Ah, tak, pośrodku jest w porządku. Z daleka od rzędów miejsc niesprawiedliwie siedzących, kadzideł i kapłanów, którzy wychodzić będą niedługo na ołtarz. Pośrodku było w porządku. Jedno spojrzenie natomiast (lub kolejne już z kolekcji tych, które rzucała mu w samochodzie), by stwierdzić, że z Oresem wszystko nie było w porządku. Nie była pewna, co zamgliło mu myśli i w duchu ich przyjaźni, wolała poczekać, aż sam poczuje odpowiedni moment, by się tym podzielić. Lilith je świadkiem, że Ores nigdy nie naciskał na innych do zwierzeń, na które nie byli gotowi. Zasługiwał na to samo. Stanęła obok niego, gdy temat zwierzeń, na które nie byli gotowi, pojawił się w niewypowiedzianych na głos spojrzeniach. — Oh. Znajomy tył głowy, nieznajomy uśmiech ulgi na ustach, który trwał, aż nie zauważyła, że Ores zauważył. (Ile zauważył?) Spuściła wzrok w posadzkę nie dlatego, że się zawstydziła — po prostu zdecydowała, że to dobry moment na modlitwę. Nawet jeśli jej skierowana jest do kogoś, kogo w tym kościele nie ma; ani w Piekle, tak na dobrą sprawę. Matko, obdarz swoim ciepłem Orestesa; zbyt długo się nim dzielił i teraz wygląda na zziębniętego. Wzrok wędrujący w górę na moment zatrzymał się na Zafeiriou, by potem, pod pretekstem wyprostowania podbródka i spojrzenia na ołtarz, zawiesiła go tam, gdzie ostatni raz widziała głowę Williamsona. Zadbaj, proszę, by on nie zapomniał zadbać i o samego siebie. Nie było tajemnicą, że gwardia wzmocni ochronę kościoła trzykrotnie z powodu przyjazdu kardynała. — Masz— Obróciła się w stronę Oresa, próbując poprosić go na ucho o chusteczkę, odruchowo już zakładając, że czarna maź zaczynie jej ciec z ust, ale zarówno one, jak i jej palce, wydawały się być wolne od tego przykrego obowiązku. — —mhm, nieważne, wstrzymałam kichnięcie. ekwipunek: pentakl, złoty pierścionek z akwamarynem, kieł cerberusa konsekwencje poeventowe: 6 i 2, nic się nie dzieje staję obok Oresa, o tutaj |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów