Wybrzeże muszelek Jest największą atrakcją szczególnie po sztormach. Najbardziej lubiane przez dzieci i kolekcjonerów, to właśnie w tym miejscu można znaleźć najciekawsze muszle, a czasem nawet i największe. Z tego względu nie jest dobrym miejscem na wypoczynek czy beztroski spacer boso po piasku, przez nieuwagę można sobie pokaleczyć stopy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
4 IV 1985, wieczór – Valentina Hudson i Annika Faust Ostatni miesiąc ponownie odsłonił przed nią jedną, najważniejszą, przedwieczną prawdę o tym, że nic lepiej nie ucisza galopujących myśli w głowie, niż jednostajny szum oceanu – zwłaszcza, gdy już opanuje się upiorną chęć zniknięcia w nim na zawsze. Wszystko, byleby nie napotkać choć jednego osądzającego spojrzenia ponad te, które dręczą ją już na co dzień – czujne, skupione na każdym jej ruchu jakby w obawie, co jeszcze gotowa jest zrobić, by zwrócić na siebie uwagę. Zaś jej największym marzeniem na dziś i każde kolejne jutro było tylko, aby wszyscy zostawili ją wreszcie w spokoju. I to w poszukiwaniu tej ulgi zamiast wrócić po pracy prosto do domu, wybrała się na długi spacer, by zaliczyć kolejny kawałek wybrzeża i wrócić dopiero, gdy wszyscy znikną w swoich pokojach i łóżkach, głód zacznie nieznośnie doskwierać, zmęczeniem przenikne każda, nawet najmniejsza kosteczka, a wychładzający cug powietrza stanie się najlepszym przyjacielem, kojącym tę gwałtowną gorączkę, rozpalającą ją od środka. Ostatni przypływ pozostawił na tym brzegu kolejną dostawę niezliczonych pamiątek, tak słodko chrupiących pod podeszwami butów Anniki – dźwięk ten już nie wzbudzał fali dreszczy obrzydzenia, cofając ją do wydarzeń w Red Poppy. Zbyt wiele spacerów odbyła tym brzegiem, by mogło to nadal robić na niej tak samo piorunujące wrażenie. Czy tak miało być ze wszystkim, co do tej pory wydarzyło się w jej życiu? Czy wszystko w ten sam sposób miała szansę przeczekać? Wiatr nie przyniósł żadnej odpowiedzi, nie ułożył się, jak jeszcze przed tygodniem, w ponury szept zwiastujący rychłą śmierć lub upragnione ocalenie. Bo szepty wraz z końcem miesiąca ucichły, pozostawiając po sobie całe morze niezadanych pytań i ogromną pustkę. Kilkoro niestrudzonych przechodniów, jeszcze chwytających ostatnie promienie słońca przed jego zachodem mijała bez słowa, czy choćby cienia zainteresowania – tych zdarzało się zresztą niewielu, świadomych tego, że zachód słońca nad tymi wodami nie mógł równać się z pięknem oglądanym o brzasku. Tych Annika widziała w swoim życiu więcej, niż była w stanie zliczyć. Każde ze spacerowiczów miało swój sposób na pożegnanie czwartku – dwoje poszukiwaczy zbierało co lepsze wyrzucone na brzeg okazy – zajedno im było, czy do wiaderka wrzucają martwe małże, czy te jeszcze całkiem żywe, gotowe przytrzasnąć palec ciekawskiego eksploratora; gdzieś troszeczkę dalej szybkim krokiem przemierzała plażę kobieta z pieskiem – tej życie nie rozpieszczało, młode stworzenie skomląc cicho wyrażało otwarty sprzeciw wobec dalszej przeprawy przez ostre sidła potłuczonych muszli, wyrzuconych tu przez sam ocean; była też ona – niepasująca do tego obrazka, zbyt delikatna, by wystawić swoje wdzięki na karę wietrznej chłosty, a jednak – zrzuciła wierzchnią odzież, a jej śladem podążył także towarzysz. Oboje popędzili za błękitnym przyciąganiem i szybko zostali porwani przez kapryśne, przybrzeżne prądy. Ocean to nie są żarty, łatwo postradać życie nawet na płyciźnie. Jedno szybko wróciło na brzeg, dygocząc, drugie zaś? Miotane przez podpływającą do brzegu falę, nie zdążyło stanąć na nogi, nim o piaszczysty brzeg nie uderzyła kolejna. I kolejna. I kolejna. – Ratunku! – wrzasnął jedyny zainteresowany. Szlag. Są odruchy, których nie można tak po prostu schować do kieszeni – nawet, jeśli bardzo się tego chciało. Nim kolejne, rozpaczliwe pomocy! poniosło się echem po niemal pustej plaży, Annika już zrzucała płaszcz, a z pięt zsuwała sportowe buty. Za kolejnym ratunku poszła bluza i dżinsowe spodnie. Puściła się biegiem. Zderzywszy się z czołem kolejnej fali, w ostatniej chwili zanurzyła stopy w gęstym piasku, trzy, może cztery kroki od miejsca, gdzie niespokojne wody targały blond czupryną. Przypływ kolejnej zastał je już zwarte w mocnym uścisku, mającym na celu wypchnięcie głowy poszkodowanej ponad taflę wody – cena za ratunek nie była wygórowana, jedynie rozmazany tusz do rzęs na twarzy Anniki, która by utrzymać Valentinę na powierzchni i zakotwiczyć je obie w piasku, zanurzyła się w całości. Kolejna fala musiała już obejść się smakiem, bowiem Annice udało się odciągnąć kobietę wystarczająco daleko, by woda nie uderzyła w nie raz jeszcze. Dysząc ciężko, pochyliła się nad panną Hudson pełna nadziei, że tym razem obejdzie się bez pocałunku życia. – Otwórz oczy, słyszysz mnie? – Wykrztusiła. Żeby jej się pod domem krewniaczka utopiła? Nie na jej warcie. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Chodź, to prawie jakbyśmy byli w Malibu. Plaże w Malibu są śliczne. Plaże w Malibu są ciepłe. Plaże w Malibu są zwykle zatłoczone, ładne, wyzwalające – w Malibu dużo łatwiej znaleźć drinki we wszystkich kolorach tęczy, w Malibu zawsze wybieram inny strój kąpielowy na inny dzień pobytu, w Malibu nie bawię się początkiem kwietnia. Nie będąc w Malibu korzystam więc z głupawej imitacji, która ma ukoić narastającą tęsknotę za wysoką temperaturą i czasem beztroski, ma na moment uspokoić myśli i zmylić tor mózgu, który tak uporczywie sięga po impulsywne pragnienia i sprawia, że coraz częściej zerkam w garderobie na leżącą w kącie walizkę – spakuję tylko to, co najpotrzebniejsze, wsiądę w samolot i zniknę – to tylko miesiąc, albo dwa, może pół roku? Kiedy on odkłada lotki w barze, dochodzi do mnie smuga trzeźwości; dociera nikły cień świadomości, że to wcale nie są wakacje, że nie jesteśmy w Malibu, że jest zimno, plaża huczy chłodnym wiatrem, a na bolączki znudzenia nie pomaga nawet zbieranie muszli. Kiedy on odkłada na bok pusty kieliszek – to dziesiąty? Jedenasty? – w którym chwilę temu była wódka, teraz pokonująca trasę w dół przełyku, śmieję się. Pozwalam sobie na rozbawienie, kolejne tego wieczora, kolejne ukierunkowane na łapczywe, desperackie poszukiwanie wytchnienia. Kiedy on podnosi się z miejsca i wyciąga dłoń w moją stronę, a później przysuwa mnie do siebie; kiedy w tym prostym, niemal zaborczym przytuleniu odkrywam, że to całkiem przyjemne, rzeczywistość po raz kolejny chce wyciągnąć po mnie swoje szpony. Uspokajanie galopujących myśli upływa mi na czynnościach, które niektórzy nazywają destrukcyjnymi – rosnące wyrzuty sumienia można zakryć taflą pudru, może ukoić warstwą wysokoprocentowego alkoholu – kiedy znowu wrzaskliwie przebijają się na powierzchnie, do gry wchodzi biała, drapiąca w nos ścieżka. Ma na imię James, a ja jestem nietrzeźwa. Ma na imię James, dość pospolicie, a mnie to wcale nie obchodzi. Ma na imię James i kiedy kokaina dociera impulsem do mózgu, oczy zachodzą na moment szklistą powłoką i za krótką chwilę wszystkie kończyny ciała przejdzie specyficzny dreszcz, czuję się niezniszczalna. Czuję, że zbieranie muszli na lodowatej, okrytej mleczną mgłą plaży, to doskonały pomysł. I w końcu te zaczynają lądować w mojej dłoni; wychodzimy z lokalu, choć ten wciąż dudni muzyką, na tyle, że kiedy stopy – bose, kurwa, kiedy zdjęłam buty? – spotykają się z piaskiem, czuję charakterystyczne wibracje pod sobą. Później fragmenty wyrzucone przez wodę na ląd, lądują po kolei w moich dłoniach, na kilka chwil czuję się tak, jakbym miała dwanaście lat i spacerowała po plaży w Malibu – później, kiedy James zsuwa skórzaną kurtkę z ramion, a ja instynktownie robię to samo ze swoją – wtedy czuję się już jak szesnastka. Młoda i impulsywna. Młoda i niepowstrzymana. Spotkanie z lodowatą wodą jest jak tysiąc igieł wbitych w ciało; jest jak uderzenie adrenaliny, która wartko płynie do mózgu – jest jak kolejna kreska, która toczy się impulsem przez organizm, sprawiając, że kiedy znów ciała się spotykają, ciepło staje się najprzyjemniejszym, jakiego tylko można doświadczyć. Później znika – ciepło, fala, on, piasek pod stopą; znikam i ja, znikam pod zamkniętymi powiekami, w chłodzie ciemnej toni, której tafla zlewa się z horyzontem wieczornego nieba. Znikam i wcale nie chcę się odnajdywać. Jest coś wyzwalająco upajającego w ciemnym oceanie. Jest coś niemal podniecającego, kiedy płuca zaczynają uderzać o żebrową klatkę w popłochu, kiedy ból rozprowadza się po krańcach ciała, a przed oczami ma się tylko ciemność. James, James, James – czemu jesteś tak głupiutki, jak twoje imię? Szarpnięcie, drugie, trzecie – za utraconym chwilowo oddechem jest miejsce, w którym nie trzeba przejmować się niczym. Na wilgotnym piasku, na którym finalnie ląduje, jest gorzej. Więc trwam dalej – w ciemności, w niebycie, w zamkniętych oczach i zgubionej zdolności oddychania; dźwięki rozmywa wiat, także słowa, które dryfują obok świadomości. Trzy kaszlnięcia pozwalają pozbyć się z ust i przełyku nadmiaru słonej wody, instynktownie obracam się na bok, kuląc ciało w pozycję embrionalną. Dlaczego jest tak zimno? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Można byłoby się wydawać, że to złudzenie miliona igiełek wrzynających się pod skórę wraz z pierwszym uderzeniem fali w odsłonięte ciało było tym najgorszym doświadczeniem — ale nic bardziej mylnego. Bo wycie unisono wszystkich zakończeń nerwowych w skórze przybrało jeszcze na mocy, gdy mokre ciała wziął w posiadanie wiatr — ten miał jeszcze mniej litości, czy to takie dziwne? W końcu to on poruszał falami. W przedłużającej się chwili pomiędzy niezadanym na głos pytaniem, a pewnością, Annika nie czuła nawet tego. Ciało pompowało krew i z każdym uderzeniem mieszało ją z jeszcze większą dawką adrenaliny — mózg przesycił się nią już dostatecznie, by dostrzegać najmniejszy szczegół otoczenia, które gówno ją teraz obchodziło. Liczyła się ona. I to, czy weźmie oddech. Nie liczyły się te własne, płytkie i bliskie nerwowej asfiksji, pokaleczone o muszle stopy i kolana, ciemne włosy przyklejone do twarzy, czy tych kilkoro gapiów w popłochu uciekających z miejsca walki o życie — nikt nie kwapił się do pomocy, gdy podmuchy tylko przybierały na sile. Nie liczył się nawet James, który z wszystkich możliwych reakcji, wybrał zastygnięcie i bezużyteczną bezwładność. Nic nie istniało przez ten zbyt długi — ale wciąż tylko moment — gdy badała jej funkcje życiowe. Dalszy ciąg był już wyłącznie zbitką czynności — pomocą w obróceniu się na bok, westchnieniem ulgi i… czymś jeszcze. Czymś, w czym wyjątkowo mógł pomóc ten bezużyteczny słup soli. — Przydaj się na coś, albo wypierdalaj! — Krzyknęła, krzyżując z nim spojrzenia. Wciąż tu stał, nie do wiary — rozłożę mój płaszcz, a ty… — dźwignęła się na równe nogi — …zaniesiesz ją tam. A potem oddalisz się stąd, i tak na nic się nie przydasz — dodała, w zmarszczonym nosie lokując cały ładunek pogardy, na jaki tylko było ją obecnie stać. Chwiejący się w fundamentach, pijany jak bączek, ale dźwignął Valentinę i przeniósł, gdzie Annika nakazała. Cała reszta miała być już historią spisaną tylko między nimi dwiema. — Calidum — magia nie zawiodła i natychmiast im obu zrobiło się znacznie cieplej. Ale niedostatecznie by tak tu pozostać, o czym najlepiej świadczyła przebijająca się przez kolor pomadki, niebieskawość warg blondynki. Opuściła ją tylko na chwilę, by zaraz dostarczyć resztkę porzuconej odzieży. Towarzysz James już zabrał swoją i oddalił się, by alkoholem zatrzeć pozostałe ślady pamięciowe całego zdarzenia. Korzystając z okazji Annika sprawdziła jeszcze, czy pannie Hudson na pewno nie stało się nic więcej poza opiciem się wody i najedzeniem strachu. …Tak przynajmniej naiwnie zakładała. Bo kto mógłby nie wystraszyć się faktu, że oceaniczna toń mogła go pożreć żywcem? — Wszystko w porządku? — Założyła spodnie i buty, nie spuszczając wzroku z kobiety. Znały się, oczywiście. Nie dość dobrze, by powiedzieć o sobie cokolwiek ponad nazwisko, najbliższe koligacje i fakt, że miały tak rozbieżne zainteresowania, jak to tylko możliwe. Ale znały. A dziś jedna zaopiekuje się drugą. Rzut na Calidum udany |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Iluzja kolorowych świateł to krótkotrwała klisza wyciągnięta z filmów o wielkiej miłości; jest zimno i ciepło, lodowato i gorąco, boli i koi – pod wodą, nim nastanie ciemność, błyskają wszystkie barwy. Woda w ustach dławi tylko przez moment, bo potem jest już wszystko jedno. W szaleństwie jest metoda, w niebezpieczeństwie pokusa, w ocieraniu się o śmierć coś dziwnie prawie podniecającego – gdybym miała jeszcze chwilę na filozoficzne dysputy, napisałabym wiersz i pobiła w górnolotności słownictwa samego Overtone’a. Ale czasu nie mam – nie kiedy oddech więźnie w krtani i za moment zniknie na dobre. Spotkanie się z piaskiem to mało przyjemny powrót do rzeczywistości, zwłaszcza kiedy wiatr smaga pokryte lodowatą wodą partie skóry; przemoczone do cna ubrania i wyziębiona skóra to tylko dodatek do swoistej katastrofy – co najśmieszniejsze, choć ów tragedia opatrzona jest moim imieniem, gdybym tylko wróciła do rzeczywistości, pierw przejęłabym się Anniką – dlaczego nie masz na sobie ubrań, Faust? Czasu nie mam, kiedy płuca wypluwają w końcu strzępy mroźnego morza; zimna woda spływa mi przez moment po brodzie i wsiąka w piasek, w piasek wsiąkają też sparaliżowane stopy Jamesa Pierwszego Głupiego, którego naga klatka piersiowa wznosi się i opada, bo serce wybija niespokojną melodię zatytułowaną Strach. Polecenia Anniki są klarowne – na tyle, że gdybym kontaktowała bardziej poza podstawowe funkcje życiowe – pogratulowałabym jej tego satysfakcjonującego przejawu przywództwa; klarowne na tyle, że mój nieszczęsny teraz-już-były-towarzysz-rozrywki rusza się w końcu z miejsca – moment, w którym moje ciało żegna się z piaskiem i wznosi w górę to prawie jak latanie. Ale jego sylwetka wcale nie pomaga; tak samo zimna jak moja, tak samo smagana wiatrem – w górze wicher jest bardziej odczuwalny, na tyle, że mamroczę coś pod nosem z niesmakiem. Później jest mi – znów – wszystko jedno. Leżę na płaszczu – to płaszcz? Mój płaszcz w panterkę? – nie swoim, nieistotne, nieważne, niewygodne. James znika z horyzontu wzroku i biegnie w kierunku ówczesnego miejsca naszych wspólnych swawoli, a ja – ja w końcu słyszę Annikę wyraźniej. Ciało znów kuli się w sobie, przyciągam nogi bliżej i nagle robi się cieplej – to chyba magia, możliwe, jeszcze dwa kaszlnięcia i na nowo wrócę do smętnej rzeczywistości na plaży. – Ja… – chrypliwe słowo, choć oczy nadal pozostają zamknięte – pierdolę. Bo jest zimno, nieprzyjemnie, drapiąco, a później, kiedy unoszę powoli jedną powiekę, wydaje mi się, że to tragikomiczny serial o słonecznym patrolu. Trafiłam do nieba? – Annisia, co ty… – mamroczę zdrobniale i niedbale, rozchylając w końcu obydwoje oczu, dostrzegając, jak kobieta ubiera spodnie – Czy to konkurs na miss mokrego podkoszulka? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Chłopcy zawsze lepiej sprawdzali się w ratowaniu tonących nieszczęśników od drobnej i niezbyt silnej fizycznie Anniki — w przypływie wielkiej konieczności, a czasem z okazji gwałtownego odpływu, zdarzało się to jednak i jej. Różnicą było tylko to, że zawsze znalazł się ktoś jeszcze w pobliżu; dziś nie było nikogo, komu mogłaby bez wahania zaufać i podzielić ciężar ratunku na dwoje. Sama Annika zaś poczuła, że drży dopiero w momencie, gdy guzik spodni za nic nie chciał trafić w przeznaczone mu miejsce — minie kolejnych kilka chwil, nim się zorientuje, że to nie wyłącznie z powodu zimna. Tymczasem ciche Ja pierdolę uwolniło kolejne westchnienie ulgi. Trzecie z kolei wyrwało się, gdy Valentina otworzyła oczy. Przemoczony podkoszulek niepotrzebnie wychładzał ciało, zrzuciła go więc, a w jego miejsce założyła wcześniej ściągniętą pospiesznie bluzę. Przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo sobie. Bez tego nie pomożesz poszkodowanej. — Przynajmniej humor dopisuje — wyszczękała na urywanym wydechu i zamknęła kobietę w mocnym uścisku — co ci przyszło do głowy, żeby w taką… — Urwała, dalej przyciskając ją do siebie, pozwalając na to, żeby i jej mokre włosy przykleiły się do zziębniętego policzka — moralizowanie dawało dokładne zero efektu, za to skutecznie siało ferment w szeregach, które dziś powinny być wyjątkowo zgodne. Jeszcze ścisnęła na krótko zmarznięte ciało, by pobudzić więcej krążenia — alkohol rozszerzał naczynia, przyspieszając wychłodzenie, a żadnym sposobem panna Hudson nie byłaby w stanie ukryć przed Anniką faktu, że to nie płyn do płukania ust zmienił jej oddech w mokry sen piromana — wystarczyłaby tylko iskra, a plaża stanęłaby w ogniu. Po chwili uścisk zelżał. — Ubierz się w to, co masz suche, pomogę ci. Zabiorę cię do siebie i nie dyskutuj — muszę się upewnić, że nie czeka cię wtórne utonięcie. — Ton pani Faust nie znosił sprzeciwu — jakiekolwiek plany na dziś miała jeszcze Valentina, te właśnie zmieniły się w babską nockę w Crystal Waves. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Pobawmy się w Malibu. Wyobraźmy sobie, że to Malibu - że słońce dopiero wita się z horyzontem i zatapia w ciemnoniebieskiej toni, że piasek jest nagrzany od całodniowego słońca - nagrzany prawie tak mocno, jak my, skarbie - i parzy w stopy, ale jest to ta niedogodność z gatunku do wytrzymania. Z gatunku prawie słodkich. Pobawmy się w zabawy pod wodą, pod czarną taflą, pod którą brakuje oddechu, ale brakuje też tego wszystkiego - nie ma tam Jamesa, nie ma tam ciebie, Valentinko, nie ma tam wymagań i wyrzeczeń, wyrzutów i wyskoków - jest prawie spokojnie, pomijając ten uporczywy fakt, że zaraz mi, kurwa, rozerwie płuca. Na plaży jest trudniej - trudniej i znowu łatwiej, wraca świadomość, wraca mróz, za mrozem czai się namiastka ulgi, bo pani Faust (ex Faust?) wypowiada zaklęcia i na moment smuga wytchnienia otula nas przyjemną mgiełką ciepła. Instynktownie ciągnę nogi w górę, do własnej klatki piersiowej, by objąć się sama i zadygotać raz jeszcze - za trzy i pół oddechu dotrze do mnie co się stało, za kolejne siedem dlaczego, nigdy nie dotrze po co. - A tak serio - trzy słowa, cztery sylaby, trudność wprost nieopisana i bezcenna; podnoszę powieki w górę, spojrzenie przesuwa się po sylwetce Anniki oblepionej przemoczonym ubraniem; od góry, od dołu chyba widzę bladą skórę nóg - Co tu robisz, to chyba nie jest pora na pływanie - w mamrotliwych dywagacjach na temat tego co wolno i nie wolno, co powinno się robić, a czego kategorycznie unikać - finalnie na temat odpowiednich pór na odpowiednie aktywności, zapominam o swoim mało adekwatnym położeniu. Ponoć w chwilach nieprzyjemnych lepiej skupić się na czymś innym; być może to właśnie robię, wypowiadając niestworzone słowa, byleby tylko na moment zignorować fakt, że dygoczę jak cholerna osika. - No chyba że - ciągnę jednak dalej, balansując z boku na bok, a kiedy Faust się zbliża; schyla i w stanowczym uścisku zamyka mnie w swoich ramionach, wypuszczam z ust długie, zdziwione westchnienie - Chyba, że się stęskniłaś i wybrałaś morsowanie jednocześnie? - mamroczę w okolicy jej ucha, pojedyncze pasma mokrych włosów kleją się do policzka, tak jak moje do jej - Mam telefon, mogłaś zadzwonić - i w całych tych pozornie swobodnych głupstach powoli wraca mi świadomość; wraca na tyle, że kolejne polecenie Faust jest już dość zrozumiałe. Podnoszę się do klęku, kupka suchych ubrań na wilgotnym piasku wygląda zachęcająco. - Och, ojej - bo zabiorę cię do siebie nagle brzmi jak chodź, Valentina, zrobimy piżama party - Obejrzymy Gliniarza z Beverly Hills? - to ta kreska. To na pewno ta kreska. Ale nawet z nią - z jej strzępkiem, bo działanie szybko wyświechtało zderzenie z lodowatym morzem - jestem w stanie docenić, jak nigdy do tej pory, że suche jeansy i obcisła bluzeczka z futerkowym dekoltem to coś bezkonkurencyjnie wspaniałego. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Obecny tydzień miał szansę stać się najbardziej parszywym ze wszystkich początków kwietnia, jakie Annika przeżyła kiedykolwiek. Jego pijany poniedziałek i trzeźwy wtorek, będące w istocie swoim idealnym odwróceniem, gdy to drugi dzień tygodnia dostarczył większego zawrotu głowy, aż do mdłości. To wtedy podjęła decyzję, że nie potrafi tak już dłużej. Środa była samotnością. Taką do imentu, cichą, zamkniętą w czterech ścianach, pachnącą i smakującą krwawym sokiem zalewającym oczodoły; kompletem ubrań pranych w zbyt stężonym perhydrolu — wyrzuconych w cholerę. Po opuszczeniu kamienicy nic już nie było takie samo — to dzień zamykanych drzwi i otwieranych ran. Finału związku, który był jak zbyt długo żuta guma do żucia — bez smaku. Był też dniem bólu rozstania, które boleć nie powinno. To przecież tylko formalność, rozdział opowieści dopisany na kolanie, bo za nim czekało wszystko inne, być może lepsze. To zmiany bolały najbardziej, słowa brata również. Morze lęku i niechęci do siebie samej pchnęło ją ku dniu czwartemu. On zaś był bólem zapomnienia, ważnymi listami do przyjaciół, wytężoną pracą i chłodnym oceanem, który przywracał do żywych. Ją przywrócił — z marazmu trwającego już ponad… Pół tygodnia? Miesiąc? Więcej? Nie było już nic z tego, co wcześniej — później także nie istniało. Liczyło się teraz. Gorący oddech parzył w zmarznięte wargi, ciało kleiło się do bluzy, a bluza do ciała i trwała tak w nieskończoność potrzebną na dogrzanie, a i tak za krótko. — Mnie to mówisz — parsknęła, z goryczą ukrytą gdzieś na końcu języka. Tej nie dała wybrzmieć, nie teraz, nie w takiej sytuacji, nie w tym duchu, gdy impreza w Malibu zmieniła się w połów foczki, i to gdzie. W wodach pieprzonego Maine. To nie jej wina. To wszystko nie jej wina. — Wręcz powinnam zadzwonić, wiem. Już wiem — ścisnęła ocalałą. Staczanie się w odmęty szaleństwa i dziedziczna skłonność do tego, by jądro półleżące w mózgowiu wywróciło się wreszcie na zbity ryj to być może najlepsze z włoskiego menu, omijające dotąd Annikę szerokim łukiem. Jak dużo czasu minie, gdy to ją ktoś będzie zbierał tak z plaży? Czy ktoś ją wtedy zbierze? Może powinnam zadzwonić do kogoś jeszcze. Wdech. Lodowaty. Jak twoje serce, Faust. Przyzwyczajaj się. — Obejrzymy, co tylko zechcesz — …zamienił się w wydech w kształcie troski. Troska jest teraz potrzebna. Powinna otulać jak ramię, które pomaga wstać. I drugie, które zgarnia z piasku odzież i otrzepuje ją z jego przyklejonych okruchów, jak tylko może. Nie patrzy na swój wymięty i przemoczony płaszcz — i zagrzejesz się, pożyczę ci ciepłe skarpety. Mam mnóstwo koców, wybierzesz najpiękniejszy. Odpoczniesz. — Wychłodzone mięśnie grzały się jak mogły, wprawiając ciało w drżenie — pomogę ci się ubrać, dobrze? — Wspólnymi siłami pójdzie szybciej; da większą szansę, by organizm podjął próbę zregenerowania się po wysiłku. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Konkurs na parszywy tydzień, loteria dla zwycięzcy – mogłybyśmy urządzić sobie zawody, w śmiechu i kolejnym kieliszku –wystarczy ci już, Valentina – zacząć rzucać coraz większymi absurdami. Gdzie boli, gdzie drapie, gdzie piecze – gdzie tłucze na tyle, że plaża i morska toń wydają się być jedynym ratunkiem. Podświadomie, to przecież wręcz niewinne; niewinne, bo Annika Faust łagodnym krokiem wybrała się na tylko – i aż – spacer po skąpanej w mleku mgły plaży. Niewinne, bo Valentina Hudson miała dobre intencje i odrobinę mniej instynktu, niewystarczająco na tyle, by prowodyrem zabaw i uciech został przypadkowy poznany chłoptaś. Chłoptaś, bo choć wyglądał jak mężczyzna i mówił jak mężczyzna, podniesiony głos Anniki spłoszył go na tyle, że wycofał się z choćby i koślawych prób udawanego ratunku. Zniknął – z ich pola widzenia, z świadomości Hudson, po dwóch dniach miał zniknąć z pamięci – podobnie jak cały incydent z udziałem kuzynki, lodowatej toni morza i impulsywnych myśli napędzanych dwoma białymi ścieżkami. Zniknął i niech nie wraca; kiedy ciało spotyka się z ciałem, na moment zapominam o wzmożonym drżeniu poruszającym każdą komórką. Zapominam też o pytaniach – a chwilę temu miałam ich przecież całe mnóstwo, gotowych na swoistą szarżę w kierunku pani Faust. Wszystkie znikają, nikną pod kolejną falą, tym razem nie wody a przyjemnego ciepła, które pozwala mi choć na chwilę rozluźnić spięte do niemal szaleństwa mięśnie. – Widziałam go rok temu w kinie, ale to dobry film – warunki ocierające się o sztukę przetrwania wyzwalają w nas dawne wspomnienia i dziwaczne sentymenty; sama nie wiem jakim cudem morska woda zalegająca w płucach może znaleźć wspólną ścieżkę z komediowym akcyjniakiem, ale niespecjalnie walczę z własną próbą dotarcia na nowo do rzeczywistości. Nawet jeśli ma się to stać poprzez biblioteczkę filmową. – Mhmmm, poproszę – kolejne pomruki niosą ze sobą już namiastkę uśmiechu; ten się poszerza, bo dłoń napotyka suche ubrania – wsunięcie spodni kiedy jest się wysokim na tyle, że każdy podmuch wiatru to jak smagnięcie kolczastą gałęzią – nie jest łatwe. I choć przez moment coś mamroczę, niezbyt zaaferowana chęcią pomocy w ubiorze, w końcu zgadzam się na wyciągniętą dłoń, a Faust może w pełni odebrać swój medal za zasługi – nie wiedziałam, że jesteś ratowniczką, Annika. Taką ze słonecznego patrolu na przykład. Ku chwale Lucyfera żadne animozje na temat Pameli Anderson i jej potencjalnego podobieństwa z moją krewną nie opuszczają drżących warg, dłońmi próbuję zapiąć rozporek spodni układający się w końcu na podbrzuszu. – Co za pogoda, dramat – brzmię tak, jakbym z wielkim zaskoczeniem zauważyła, że wicher jest zimny, morze zimne, a piasek lodowaci bose stopy; to nie jest lato, chyba dopiero teraz dociera do mnie ten fakt – Jedźmy, proszę – tam gdzie miło, ciepło i bezpiecznie – I nie dzwoń do mojego ojca. Sama zadzwonię – to już schemat rodem z spisanej doświadczeniem rutyny; Hudson w potrzasku, Hudson w prośbie, Hudson unikająca tatusia jak ognia, bo bardzo nie lubi, kiedy ten jest smutny. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Wiatr dął bezlitośnie, nieco tylko ogrzany dzięki wciąż wyczuwalnej w powietrzu magii — za chwilę i to stanie się wyłącznie wspomnieniem, niezatartym w jednej tylko głowie. Sekrety przestają nimi być już w momencie, gdy wie o nich więcej, niż jedna osoba. A to zdarzenie miało zostać sekretem już na zawsze — chłód oceanicznej wody, rozpaczliwa walka z napiętym jak struna ciałem, kolana, nie klęczące nigdy i przed nikim, teraz poranione fragmentami składającymi się na całe cmentarzysko skorup. Obrazy zachowane w jednej tylko pamięci, na drugą miały nałożyć się słodkim zapomnieniem, którego Annika będzie Valentinie później zazdrościć. Dzień, jak co dzień, by trochę policytować się na nieszczęścia — dzisiejsze spotkanie nieszczęściem nie było. Ale niemalże. Za często ratuje, za chętnie wyciąga pomocną dłoń do każdego, kto jej potrzebuje — ciągota silniejsza, niż zdrowy rozsądek — jakby rzeczywiście była ratowniczką z powołania. I może również dlatego ostatnio z takim uporem unikała ludzi; by raz znaleźć przestrzeń na to, żeby wreszcie pomóc sobie? Może był to jakiś postęp? A jednak. Właśnie pomagała dziewczynie pozbierać się z powrotem do kupy, podtrzymywała rozmowę, uśmiechała się łagodnie i głaskała po przemoczonej głowie. I ani śniła przestać. — Zdradzę ci tajemnicę — na błogosławiony moment, gdy jej usta złożyły się w szelmowski uśmieszek, żaden mięsień twarzy nie zadrgał na hipotermiczny alarm. Tyle kontroli miała Annika obecnie nad swoim życiem; całe nic — ja kocham horrory klasy B, niektóre widziałam po kilka razy — makabra i odraza malująca się na ekranie nęciła swoją szpetotą, słabe efekty dodawały całości finezji, a aktorstwo — rysu komediowego. Niepokojąca analogia do jej życia — zaśmiałaby się gorzko, gdyby śmiech nie uwiązł wcześniej w gardle i nie zdławił odruchu obracania wszystkiego w żart. Choć niektóre momenty jej życia — podobnie jak House of Mortal Sin — zasługiwały na rewatch. Podniosła z ziemi wymięty płaszcz — za swój bohaterski czyn zasługiwał na pralnie i własną ozdobną gablotkę — i przewiesiła go przez ramię. Tymczasem pogoda, zaiste, pod psem, zasnuwała okolicę jeszcze gęstszym całunem niedowidzenia, jakby błagając, by w końcu się stąd wynosiły. I Annika nie omieszkała to zrobić, natychmiast. — Jeśli obiecasz więcej nie skakać do wody bez przygotowania, zabiorę cię tu latem — jedna z obietnic, o której obie mają szansę zapomnieć, nim do ocieplenia w ogóle dojdzie — nie będę do nikogo dzwonić i nie zrobię nic bez twojej zgody, tylko– Urwała, spoglądając w dal. Mniej więcej tędy szła zawsze do domu. Piechotą. — Tam, gdzie mogę, chodzę pieszo. Możemy wziąć taksówkę. W tej sytuacji wolałabym nie dzwonić po kogoś z domu, tylko przemycić nas do mnie. Mamy szansę nikogo nie spotkać po drodze — bo wszyscy udają, że nie istnieję, nie wiedząc jak ze mną rozmawiać — dodałaby, gdyby w jej krwi krążyła połowa tego, co obecnie zasilało mózg Valentiny, rozkochany w kinie i perspektywie kocyka z gorącym kakao. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Sekretom lepiej w środku; lepiej pod pierzyną, lepiej w pudełku, lepiej w szkatułce opatrzonej śliczną kłódką lub – w ekstremalnych przypadkach – lepiej im na strychu lub w piwnicy. Zasada świętości numer jeden, o której nie mówi się głośno, nie uczy się jej dzieci, nie jest tematem przy świątecznym stole – o niej się po prostu wie, bo obserwuje od lat najmłodszych i prowadzi wewnątrz głowy kolorową tabelkę podzieloną na dwa obozy – co się mówi i czego się nie mówi. Z wiekiem, pomiędzy tymi dwiema skrajnościami czasem pojawia się stan przejściowy – świat pomiędzy – który może określić to, czego się nie mówi, ale niektórym, tym wybranym, można. To towar deficytowy; kolekcja limitowana tylko dla wybranych, tylko dla tych, których stać – ale tutaj zielony pliczek banknotów na nic się zdaje. A szkoda. Plaża to dziecięce uśmiechy, powolne pocałunki zakochanych, spokojny, smętny krok staruszków – czasem, bo teraz, kiedy wiatr huczy, muszle wcale nie cieszą oka, tylko ranią bose stopy, a wszelakie przejawy tego, co ładne giną w morskiej toni, do dyspozycji mamy tylko samotność. I w końcu swoje własne towarzystwo. Wzajemnie. Na zdrowie, Annika. I wtedy też bawimy się w tajemnice – nie sekrety – które zespalają jak warstwa suchej i ciepłej odzieży, wreszcie otulająca na nowo moje ciało. Które tworzą mosty i niszczą bolesne odłamki – te fizyczne, stworzone z morskiej skorupy, i te, które drżą tylko wewnątrz głowy. – Ja boję się horrorów. Wszystkich – mamroczę, w całej nieświadomości tego infantylnego stwierdzenia wzruszając ramionami; choć krwawa miazga stworzona z passaty pomidorowej – o zgrozo, abominacja wobec kuchni włoskiej i wobec przemysłu filmowego – nie jawi się w oczach nikogo jako coś ocierającego chociażby o przerażenie, tak nie nabrałam w sobie śmiałości by włączyć nawet coś tak tragi-komicznego. Kiedy bluzka w końcu wraca na swoje pierwotne miejsce, spodnie otulają nogi – i wcale nie jest mi cieplej, bo skórzana ramoneska na ramionach to średni gwarant ogrzania sylwetki – w kilku tupnięciach na mokrym piasku i w koślawym poruszeniu się raz, drugi i trzeci, próbuję wykrzesać w ciele jakąś falę ciepła. – Umowa stoi – odpowiadam, dziwacznie rozbawiona, gotowa na letnie plażowanie, śliczną parasolkę w żółte pasy, miękki ręcznik i nagrzany od słońca leżak; to później, bo teraz donośnie pociągam nosem po raz trzeci – Och, no dobra, to chodźmy... To śmiałe przedsięwzięcie; jeden – nie lubię chodzić pieszo; dwa – dygocząc jak wściekły, mokry pies, wcale nie tak łatwo stawiać kroki; trzy – kiedy kokaina przestanie działać, stracę resztki energii i dobrych chęci. Ale nadzieja matką głupich. A ponoć mam się za mądrą. zt x2 <3 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 3
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 25
2 marca 1985 Wiosna. Czuć ją było dokoła. Śnieg topniał od całkiem niedawna, pozostawiając brudne ślady nie tylko na chodnikach, ale najczęściej na nogawkach przechodniów. Dni wciąż były krótsze niż przeciętny człowiek by tego pragnął – a jednak nawet w takich chwilach tkwił urok. Choćby taki, że Maywater nie cierpiało na przyrost turystów i o tej porze na plaży było po prostu pusto. Nikt nie poszukiwał kąpieli słonecznych, nikt nie próbował mierzyć się z falami, dzisiaj zadziwiająco spokojnymi. Szkoda. Alisha lubiła, kiedy morze było wzbudzone. Lubiła wtedy pływać w morzu i przeskakiwać przez fale, nawet jeśli pływakiem była dość mizernym i prąd wsteczny mógł porwać ją w nieznane, a z pewnością w ramiona niechybnej i nagłej, oraz bardzo bolesnej śmierci poprzez utonięcie. Lubiła mierzyć się z naturą, chociaż w ten delikatny, niemal pieszczotliwy sposób. Dlatego od czasu do czasu odwiedzała albo Cripple Rock, albo Maywater. Dzisiaj padło na morski zakątek. Wracała już zmęczona z pracy. Prawdziwa zmiana miała dopiero się zacząć – nadchodził weekend, w Palazzo chętniej się pojawiają goście dopiero w godzinach wieczornych, i to najlepiej od piątku do niedzieli. Dzisiaj mogła odsapnąć, aby zebrać siły na jutro i zmierzyć się z falą klientów głodnych włoskiej kuchni, pragnącej pizzy i pepperoni. I innych pospolitych dań, które sprzedawały się najlepiej. Motor został kawałek za nią. Nie taszczyła go aż tak daleko w głąb plaży, i tak nikogo się tutaj nie spodziewała, a ten miał alarm, gdyby ktoś próbował go sobie przywłaszczyć. Buty zostały przy nim, kiedy bosymi stopami brodziła po mokrym, zimnym piasku. Przysiadła na nim, jeszcze przez chwilę podziwiając ostatnie niknące promienie słońca, zanim nastała nieprzenikniona noc ciągnąca za sobą kurtynę fioletu, purpury, granatu i czerni. I zasłonę gwiazd. Nie było nikogo. Mogła odetchnąć pełną piersią. Przymknęła oczy. Wiatr gładził jej włosy, pieścił policzki i wkradał się swoją świeżością w nozdrza. Było chłodno. Ubrana była wciąż w zwykłą, ciemną kurtkę i dżinsy. Jedyne, co odznaczało ją na horyzoncie, to plątanina jasnych, rozpuszczonych włosów i dwie dłonie, które przez chwile wydłubywały z piasku kilka muszelek. To było zanim zdecydowała się położyć na brzegu. Nim woda zaczęła docierać do nagich stóp, mocząc przy okazji nogawki. Wpierw okrutnie zimna, z czasem przyjemnie zwyczajna. Szmer usypiająco koił nerwy. Szum morza pozwalał zapomnieć o tym, że gdzieś na zewnątrz, gdy powieki się podniosą, istniał świat. Tak było dobrze. Jeszcze jedno westchnięcie, jeszcze jeden wydech. Za kilka chwil ponownie wróci do udawania, że wszystko jest w porządku. Nic nie było w porządku. Nie było już miejsca na świecie, które by ją chciało i które by kochała. Nie było miejsca, w którym chciałaby być. I nie było punktu, do którego chciałaby dotrzeć. Wspomnienia pięknych chwil i spełnienia odeszły wraz z ostatnim tchnieniem Violetty na scenie La Scali di Milano. Wraz ze ściskiem serca, który okazał się niemal nie do wytrzymania. Jeszcze jedna taka sytuacja i może nie mieć tyle szczęścia. Tylko czy to wszystko, co teraz miała, było warte dalszego życia…? Mogłaby być Łucją, która oszalała, gdy świat odebrał jej ukochanego. Jej też wydarto z ramion miłość. Nawet nie chodziło o narzeczonego. Chodziło o muzykę. Il dolce suono, mi colpi di sua voce popłynęło z jej ust, nawet nie wiedząc, kiedy. Pierwsze dźwięki pięknej, hipnotyzującej arii. Odzwierciedlenie szaleństwa po straci. Ah! quella voce… m'è qui nel cor discesa!... To jedyna scena. Tutaj, gdzie słuchał ją jedynie szmer fal, mogła być sobą. Mogła śpiewać, mogła się spełniać. Tutaj, będąc artystką bez żadnego teatru. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Wieczór przynosił ukojenie. Trudy krótkich popołudni zmywała mroczna łuna kradnąca słońce, zaś gwiazdy stanowiły obietnicę nowej przyszłości, która gdzieś na nich czekała. Maurice chciałby wierzyć, że wystarczy ofiarować marzeniom swoje serce, aby poprowadziły go ku sukcesowi, ale za dużo w nim było gorzkiego realisty. Przebijając ramionami lodowatą wodę, próbował ukryć się w jej niezmiennej toni. Nie posiadał miejsca na świecie, które chociaż troszkę dorównywałoby oceanicznym głębinom. Nie walczył, pozwalał, aby porywała go fala. Wchodził do wody z pewną niepewnością. Syrenie przymioty miały to do siebie, że czasami zaskakiwały właściciela potężną potrzebą rozszarpania jakiejś pięknej, śpiewającej na brzegu blondynki. Znał to aż za dobrze, nic nie uczy lepiej, niż własne błędy. Dziś liczył nie na rozrywkę, a na spokój, na zmęczenie, na odłączenie mózgu od reszty jestestwa. Codzienność i bez zamartwiania się smakowała zbyt gorzko. Na szczęście, przynajmniej wolna była dziś od posmaku szkarłatu i paniki. Zew krwi się nie pojawił. Zamiast tego Maurycego wypełniło czyste pożądanie wolności. Nic lepiej nie odpowiadało na jego potrzeby, jak właśnie te momenty, gdy beztrosko gonił kolorowe rybki i skubał ich płetwy ostrymi, syrenimi pazurami. Zwiedzał jaskinie, testował własną szybkość. Ćwiczył nagłe zwroty, wirował wśród morskich prądów i oddawał siebie, tak po prostu. Ocean był jego, a on był oceanu. Nic więcej nie miało znaczenia. Odsunięcie codzienności było łatwiejsze, kiedy mózg stawał się nieco płycej myślący. W tej formie nie liczyły się naciski rodziny względem konieczności zawarcia związku małżeńskiego, ani tym bardziej skomplikowane litanie tekstu, do których niekiedy nie miał już cierpliwości, a które musiał wbić sobie do głowy, najlepiej przed występem. Niestety, wszystko, co dobre niegdyś musi się zakończyć. Tak było i tym razem. Ponad półtorej godziny nieustannego ruchu było czymś, co mogłoby być znaczącym wysiłkiem nawet dla kogoś, kogo po cichu nie mordowała choroba genetyczna. Maurice wychodził na brzeg z potężną słabością mięśni, ale i zadowoleniem widocznym na bladej twarzy. Szczęśliwie nie musiał udawać zadowolonego z życia nudysty. Przygotowawszy sobie ubranie do przebrania, wbił się w jasne, materiałowe spodnie i białą koszulę ozdobioną ogromnymi liśćmi paproci. Mokre włosy po prostu zaczesał do tyłu, aby wcisnąć ich końce za uszy i przykryć zgrubienia zdradzieckich skrzeli. Wędrówka po plaży była formalnością, na którą pisał się bez sekundy sprzeciwu - jedna z niewielu, tak dla równowagi. Musiał dojść do swojej części plaży, skąd miałby prostą drogę do nieskromnej posiadłości pękającej w szwach od bieli. Maszerował już prawie przez kwadrans, niosąc w dłoni absurdalnie drogie, eleganckie buty, a w drugiej obracając niecodzienną, bladofioletową muszlę wielkości kieszonkowego notesu. Szum oceanu przyjemnie pieścił uszy. Nie żałował dzisiejszej wyprawy nawet przez ułamek sekundy. A potem spotkał tam ją. Najpierw ją usłyszał. Specyficzne natężenie głosu, którym posługiwał się w pracy, wystarczało, aby słuch złowił w wyćwiczonym głosie profesjonalizm, którego nie dało się pomylić z uroczą amatorszczyzną. Przejmująca forma może niecodziennie współgrała z jasnymi włosami ubrudzonymi piaskiem i ciałem przylegającym do wilgotnego brzegu plaży, ale nietrudno było się domyślić, jak całą tę scenę odbierał Maurice. Przymrużając oczy, wsłuchiwał się przez moment w kolejne wersy, korzystając bezczelnie z faktu, że śpiew i silny szum fal zagłuszały jego kroki i zdradliwy oddech. Wreszcie okazało się, że stoi już niedaleko od właścicielki potężnego sopranu. Mógł pozostać w cieniu i rozkoszować się chwilą miękkiego pocałunku sztuki wplecionego w zachodzące słońce, ale czy wówczas mógłby nazwać się prawdziwym Overtonem? - Presso la fonte meco t'assidi alquanto - wtrącił śpiewnie w pewnym momencie, odbierając jej jedną z ostatnich linijek tekstu i chciwie obejmując ją niepodzielną uwagą swojego błękitnego spojrzenia. Zew |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 3
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 25
Łucja z Lammermooru miała w sobie coś z ponadczasowości. Ale Alisha mogłaby tak powiedzieć prawie o każdej operze. O Cyganerii, Madame Butterfly, wyzwolonej Carmen, mistrzowskich operach Mozarta, przesłaniach Verdiego, i o wielu innych. Nie starczyłoby jej nocy, aby opowiedzieć wszystko o każdej z tych wyjątków – a jednak dzisiaj to do Łucji było jej najbliżej. Chociaż opera nosiła znamiona cierpienia wielu kobiet, tragicznych bohaterek, chociaż szaleństwo i śmierć przeplatały się ze sobą, wciąż było w tym coś wspaniałego. Umrzeć na scenie. To śmierć piękniejsza niż wszystkie inne. To śmierć najpiękniejsza z możliwych. Kiedyś usłyszała, że grając opery, będzie umierać codziennie, dlatego lepsze są operetki. Ale ona od prostych komedii wolała umierać każdego dnia, i każdego dnia odnajdywać piękno na nowo. Odkrywać, co czuły jej bohaterki w każdej chwili swojego życia przedstawionego w kilku aktach na scenie. Łucja kochała wroga swojej rodziny i przyszło jej zapłacić za brak akceptacji tego związku przez brata. Nie tylko ją zwiódł, ale i oszukał, zmuszając do zawarcia związku z kimś innym. I, jak na zrządzenie losu, w dniu zaślubin wrócił Edgardo – lecz podpis na dokumentach został już złożony. Łucja była już cudzą żoną, choć do tej pory wierzyła, że Edgardo ją porzucił. Z rozpaczy zwariowała, mordując swojego męża w noc poślubną, a na samym końcu wykonując właśnie tę arię pełną wyobrażeń, że wszystko znów jest możliwe, że wciąż jest blisko, jest kochana. Jej też przecież powiedzieli, że scena jest poza jej zasięgiem. Ją też odseparowano od miłości, złamano – ponoć dla jej dobra. A teraz umiera każdego dnia, choć w najgorszy ze sposobów. Wariuje, szaleje z rozpaczy, traci zmysły, przyjeżdżając tutaj, gdzie może być sama z muzyką, w akompaniamencie morskich fal zagłuszających jej głos. Tak przynajmniej myślała. Un gelo mi serpeggia nel sen!... Trema ogni fibra!… Vacilla il piè! Sama nie wiedziała, kiedy z oka skapnęła jej łza. Gdy brała haust powietrza, by dokończyć pierwszą, najbardziej liryczną część arii, głos nie wydobył się z jej gardła. Podniosła się natychmiast do siadu. Nie miała problemu z tym, aby wyłapać spojrzeniem sylwetkę mężczyzny. Mężczyzny młodego i prześlicznego, który dokończyć za nią włoskie słowa arii, której nie powinien znać na pamięć normalny, zwykły człowiek. I nie powinien tak śpiewać. Nerwowy uśmiech wkradł się na jej wargi, gdy szybkim ruchem otarła łzę z kącików ust. — Ma pan piękny głos – nie podniosła się na równe nogi, wciąż siedziała na piasku. Ale siedziała, z włosami oprószonymi piaskiem, zamiast leżeć. – I zna pan Łucję z Lammermooru. Śpiewa pan? Być może za mało czasu spędziła w Saint Fall, aby pamiętać nazwisko każdej znaczącej osoby z Kręgu. Ci byli dla niej nieosiągalni, więc tylko enigmatycznie pamiętała dźwięk ich nazwisk, potrafiła powiedzieć, że tak, to ważna osoba. Z twarzy nie potrafiłaby jej rozpoznać. Teraz też nie umiała. Była bardziej speszona towarzystwem tak nagłym. I tak ładnym. Kiedy ostatnio śpiewała w duecie z tenorem? Na spektaklu, z Marcello. Parigi, o cara. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Wilgotne od efektu emocji oczy dziewczyny przykuwały uwagę prawie tak samo dobrze, jak potężny głos niosący się wzdłuż brzegu. Wpatrywał się w nią z niepodzielną uwagą, próbując rozstrzygnąć zagwozdkę - jak to możliwe, że w tak drobnej dziewczynie, Lucyfer zamknął taką siłę? Pozazdrościł jej techniki niemalże natychmiast. Całe szczęście, że nie posiadał siły zdolnej do zamknięcia cudzego głosu w pozytywce. Wtedy z całą pewnością nie poprzestałby wyłącznie na cichej zazdrości i admiracji. Krzyżował z nią spojrzenia i obserwował, jak unosi dłoń do ust, aby otrzeć z nich zabłąkaną łzę. Zważywszy na fragment, który śpiewała, Maurice mógł rozpędzić się z interpretacją jej stanu emocjonalnego i poniekąd właśnie tak było. Zaklasyfikował ją w kategorii „ładne”, „utalentowane” i przypiął czerwony znak ostrzegawczy - „z problemami”. Och, to była jego ulubiona kategoria. Odsunął się od dalszej oceny na rzecz obdarowania jej swobodnym uśmiechem. Nie plątał jej myśli. Chciał sprawdzić, kim była, poznać jej problem. Rozwiązać zagadkę, którą w sobie skrywała. A wystarczyło usłyszeć jej śpiew, dostrzec urodę i odnaleźć tajemnicę. Można od lat nie dotykać broni, lecz łowca nigdy nie przestaje polować. Nie byłaby pierwszą dziewczyną, którą zwiódłby na manowce dla własnej złośliwej satysfakcji, a jednak z jakiegoś powodu wykazał się rezerwą. Może przemawiać potrafi równie pięknie jak śpiewać? Chciał sprawdzić. Przyciągnięty artystycznym popisem, zatrzymany urodą, zaintrygowany nieznanym. Podpuszczony komplementem… - Wiem - odpowiedział, jak na człowieka pewnego siebie przystało. Nikt nie musiał go chwalić, aby czuł się wartościowym, ale zawsze przyjemnie było to usłyszeć. Mogłaby nie przestawać… - A i owszem, zawodowo. Pani również, jak mniemam? - Upewnił się, bo chociaż był absolutnie przekonany, że takiego głosu w teatrze nie uświadczył, to na świecie istniały również inne miejsca, gdzie rozpowszechniano sztukę - skandal! Wszakże wiadomo, iż jest tylko jedno miejsce, gdzie można pozyskać szczyptę niezapomnianych przeżyć. - Tylko chyba nie w Saint Fall? - Kontynuował, powoli klękając już na wilgotnym piasku i układając za sobą swoje obuwie. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy