Florence A. vd Decken
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 17
TALENTY : 7
26.02.1985whispers in the scarlet breezeJohan i Florence van der DeckenMiała piętnaście lat, pukle kruczych loków sięgających do pasa i konstelacje drobnych piegów na nosie, gdy pierwszy raz znienawidziła swoje odbicie. Ziarenka goryczy wkradały się powoli, grzęzły między powiekami i w tafli lustra, powoli przeobrażając to, co widziała po drugiej stronie. Pojawiały się stopniowo: wklęsłe policzki, szara skóra, spojrzenie odbijające jakąś niepokojącą pustkę. Nagie płótno w ojcowskich dłoniach, malowane wielokrotnie tak jak chciał, zeskrobujące farbę ostrością paznokci z delikatnych włókien. Najmocniej nienawidziła własnego portretu, gdy przychodził ból — kosmyki włosów przyklejone do operlonego potem czoła, grymas przecinający twarz, zmęczenie rysujące cienie pod oczami. Gdy spazmy przychodziły i odchodziły falami, była najbardziej sobą — przytwierdzona do życia gwoździami choroby, surowa, namacalna. Nienawidziła je obie: prawdę i kłamstwo, własną podobiznę malowaną pędzlem ojca i tę, którą mogła widzieć tylko ona sama. Oddychała ciężko, zaciskając palce na brzegach porcelanowej umywalki. Owinięta w zielony, jedwabny szlafrok lekko zsuwający się z kościstego ramienia, walczyła by nie spojrzeć, nie unieść wzroku do tafli lustra, w której czaiła się mara. Serce dudniło jej w piersi, pobojowisko skurczy skurczów, jeszcze chwilę temu oganiających całe jej ciało, zostawiło po sobie przygarbioną sylwetkę. Z opuszczoną głową, biorąc kilka głębokich wdechów, odepchnęła się od mebla, nieznacznie zataczając — mięśnie nóg wciąż były słabe, jakby wypełniała je sama wata. Uchyliła drzwi łazienki, tylko po to, żeby znów dostrzec czerwone łunę, wdzierająca się przez szyby okien. Żółć podeszła jej do gardła, ale wysoko uniosła głowę. Cokolwiek zawisło nad miastem, wpełzło w jej umysł i serce niczym niechciany gość, zasiało ziarno przerażenia. Maywater, przerażająco klaustrofobiczne, stało się nie do zniesienia. Do tej pory się w nim dusiła, ale czerwona mgła, która spowiła sklepienie, sprawiła, że się w nim dławiła. Cokolwiek się wydarzyło, było złym omenem. Drobną wypustką rzeczywistości, która zwiastowała nieprzychylność Lucyfera. Panikowała. Gdy miała piętnaście lat, zbiła lustro w pokoju, nie mogąc patrzeć na abominację, którą się stawała. Na siedem lat nieszczęścia, które wtedy przyjęła z westchnieniem ulgi, już nie mogła sobie pozwolić. Nie umiała sobie pozwolić. Zeszła do salonu, drżącą dłonią sięgając po kryształową karafkę whiskey, nalewając ją do szklanki i niemal natychmiast opróżniając do dnia. Kobiecie takiej jak ona to nie przystawało, ale przez chwilę, te skrawki minut, gdy odzyskiwała trzeźwość myślenia, była prawdziwą sobą. Nie zdążyła jeszcze odbudować murów. Nie miała czasu na założenie maski. Pozwoliła, by do zszarganego bólem umysłu wdarła się panika, dusząca klaustrofobia anomalii dnia, nietypowy niepokój braku męża. Przygryzła wargę, spijając z niej ostatnie krople alkoholu, po czym w napadzie niemal maniakalnym, zaczęła podchodzić do okien, zaciągając welurowe zasłony. Odgradzała się od świata. Chowała dławiący nieboskłon Hellridge za grubością materiału. Zakrywała samą siebie, nieperfekcyjną, połamaną, zmęczoną od wszystkiego, co znajdowało się za grubymi ścianami domostwa. Ręce wciąż się jej trzęsły, gdy chwyciła za ostatnią z firan. Salon niemal zupełnie pozbawiony czerwieni łuny dnia, pokrył się mrokiem — tylko jedno okno dzieliło ją od pozornego odzyskania spokoju. Cokolwiek działo się na zewnątrz, miało zostać od niej odgrodzone. Na chwilę. Na zawsze. Na trochę. Szarpnęła za ciemny welur, lecz ten odmówił posłuszeństwa. Zrobiła to raz jeszcze i znowu, aż usłyszała nad głową nieprzyjemny trzask. Kawałek firany opadł niedbale, na wpół wyrwany z karnisza, wpuszczając do pomieszczenia snop bladej czerwieni. A potem usłyszała kroki. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, do kogo należały. Serce zabiło jej szybciej, z ulgą, jaką dawno temu pochowała, tuż obok uczuć, jakimi go darzyła. Teraz jednak, przez krótki, niepoczytalny ułamek chwili miała ochotę odwrócić się, rzucając się Johanowi w ramiona. Nie zrobiła tego. Nie poruszyła się nawet o centymetr. — Wróciłeś — zachrypnięty głos przeciął połać salonu. Gdy miała piętnaście lat, wierzyła, że własne niedoskonałości zamknie za drzwiami łazienki, uwięzi na taflach marmurowych płytek, zdusi pod strumieniem lodowatej dłoni. Teraz były wszędzie wokół. Na wyciągnięcie dłoni. Dostrzegalne w odbiciu źrenic męża, gdy tylko się odwróci. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : żona męża, działaczka charytatywna
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Ze szpitala wracał taksówką. Nie znosił taksówek chyba, że był pijany, wtedy było mu wszystko jedno. Byle dostać się do domu. Teraz tak nie było. Adrenalina z niego zeszła, zaczynał odczuwać zmęczenie. W szpitalu opatrzono go powierzchownie - więcej z resztą nie potrzebował- i wypuszczono. Musiał wytłumaczyć kierowcy dlaczego ma ze sobą strzelbę. Obaj się zgodzili, że do końca podróży zostanie zamknięta w bagażniku. Przez całą drogę łączył ze sobą wszystkie wydarzenia dnia i wieczora. Było ich za dużo, żeby je od tak po prostu objąć myślami. Anioł rzucony na środek ulicy w Maywater, tunele w Cripple Rock przenoszące na pierdolony Kaukaz. Co jeszcze? W szpitalu prowizorycznie przemyli mu twarz by upewnić się, że nie ma żadnego urazu. Wypuścili go przemarzniętego i wściekłego. Jakby wściekłość Johana Van der Deckena była czymś niespotykanym. Taksówka zatrzymała się pod bramą wpuszczającą do Mainstay Mansion. Zapłacił taksówkarzowi resztką gotówki, jaką miał przy sobie - to i tak zbyt dużo, niż powinien był zapłacić. Nie obchodziła go reszta, po prostu chciałby wziąć już gorący prysznic. Zabrał strzelbę z bagażnika i przewiesił ją sobie przez ramię. Zwróci ją, jak pozna adres smarkuli, do której należała. Mógł ją zostawić w szpitalu ale lepiej, żeby policja nie dostawała dodatkowych pretekstów. Drżącymi dłońmi wyciągnął klucz z kieszeni i otworzył drzwi. W holu panowały ciemności, jedyny prześwit światła czerwonego księżyca bił od strony salonu. Wdzierało się do pomieszczenia niczym niechciana struga, o której ktoś zapomniał. Skręcił więc tam, wciąż trzymając broń w dłoni, brudny, rozczochrany, zmarznięty i zmęczony by zobaczyć Florence. Nie musiał się długo zastanawiać nad tym, co się dzieje. Życie dzielili od dziesięciu lat i doskonale znali swoje słabe punkty. - Kurwa, znowu? - mogło to zabrzmieć jak pretensja, ale nią nie było. Jeśli coś osłabiało Johana, to była Florence i jej choroba. Nigdy nie przyznał, i nie przyzna tego głośno. Ukryta w szlafroku, obleczona potem od razu zdradzała swoje samopoczucie. Ostatnio wyglądała marnie. Marniej, niż powinna. Rzucił strzelbę na kanapę nie mając pewności, czy nie wystrzeli. Nie wystrzeliła, była zabezpieczona. - Co za, kurwa, spierdolony dzień. Florence cierpiąca na ataki swojej choroby była achillesową piętą Johana. Nie miał prawa się na nią złościć, choć jednocześnie z tego powodu już rozlało się pomiędzy mini morze żalu i rozczarowania. Oboje w nim brodzili. Spojrzał na zerwaną zasłonę, spojrzał na bladą Florence otulającą się jedwabnym szlafrokiem. Nie mógł być teraz zmęczony. - Jest stabilnie? - zapytał podchodząc do niej. Wzajemnie zniszczyli sobie życie, ale już było za późno jakiekolwiek próby naprawy. - Możesz chodzić? Widział jej niedoskonałości, codziennie odbijały się w jego oczach i po dziesięciu latach nie zostało mu nic innego, niż je zaakceptować. Razem pchali ten wózek. Ona wspierała go w politycznych i biznesowych rozgrywkach, on ją w chorobie. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Florence A. vd Decken
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 17
TALENTY : 7
Jeśli coś osłabiało Florence, to był to Johan. Od pierwszego dnia, gdy czekoladowy wzrok leniwie prześlizgujący się po gościach niepamiętnego przyjęcia, spoczął na jego sylwetce. Nie była pewna, po ten dzień nie potrafiła wyjaśnić przed samą sobą, dlaczego akurat on. Dawno temu — ostatnimi czasy lata zdawały się liczyć stulecia — gdy jeszcze nadzieja miała czelność kiełkować jej w sercu, owinięta w satynową pościel lubiła mówić, że go kocha. Tak po prostu, jakby sam akt wypowiedzenia tych dwóch słów na głos, szepcząc, czy uśmiechając się ze szczerością tańczącą w kącikach warg, pieczętował jakiś nieświęty kontrakt, że pisane jest im coś więcej. Coś prócz ciążącego obowiązku. Potem słowa obumierały w jej gardle powoli, przeżerane kwasem przyzwyczajenia. Nienawiści. Słabości. Miłości, która nigdy nie miała być taką, jaką sobie wyobrażała. Nigdy nawet nie rozważała opuszczenia jego boku. Nawet jeśli momentami, nie umiała na niego patrzeć. Starała się łudzić, że to wszystko wina położenia — rozstanie zrujnowałoby jej przyszłość, pozbawiło pragmatycznej stabilności, rozeszło się jadowitą plotką i pogrążyło wszelkie ostatki ambicji, jakie jeszcze Florence zostały. Ale prawda była — jak to miała w zwyczaju — nieco bardziej zagmatwana. Jeśli coś osłabiało Florence, to był to Johan. A słabości, trzymało się przy sobie jeszcze bliżej niż wrogów i przyjaciół. Tuż przy delikatnej skórze ud, wgłębieniu obojczyka, nabrzmiałych wargach — tak blisko, jak się dało, byle zachować jakikolwiek pozór kontroli nad własnym losem. Poszłaby za nim wszędzie. — Pobrudzisz kanapę — przechyliła kark, kątem oka widząc, jak bezcześci jasny materiał metalem broni. Cokolwiek działo się na zewnątrz, napawało ją irracjonalnym strachem. O niego, więc i o siebie. Uległa w końcu, obracając się w stronę skąpanej w połowicznym mroku sylwetki. Poprawiła opadający jedwab szlafroka, odnajdując w czerwieni, która kładła się na jego twarzy gładkim woalem, pokłosie wydarzeń minionego dnia. — Nie widać? Przecież tu przyszłam. O własnych siłach. — Zgryźliwa nuta czaiła się w jej głosie, desperacko próbując odwrócić uwagę od własnego stanu. Uniosła podbródek wysoko, jakby próbowała coś udowodnić — przed Johanem i samą sobą. Z rodzinnego domu wyniosła przekonanie, że jej choroba nie była istotna, uczucia nie miały znaczenia, a przejawy słabości należało maskować z należytą starannością. Ale przecież, nie była już w domu ojca, skazana na jego wolę. — Byłeś tam. — Stwierdziła fakt. — Nic ci się nie stało? — Wypowiedziane jakby wbrew samej sobie, choć w głębi duszy chciała wiedzieć. Był ranny? Wycieńczone serce przyśpieszyło o dwa takty, uniosła dłoń jakby chciała ująć go za zszargany wydarzeniami dnia policzek, ale ramię zawisło w powietrzu, zamrożone. Opuściła dłoń. Księżycowa łuna karminu, nagle zdawała się przeobrazić w bestie, która miała ich pochłonąć, warcząc groźnie na granicach wyobraźni. Johana pierwszego, ale Florence poszłaby jego śladem. Dobrowolnie. Bez chwili zawahania. Może nawet powiedziałaby mu wtedy, że wciąż go kocha — niezależnie, czy byłaby to prawda czy kłamstwo. Sama nie wiedziała. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : żona męża, działaczka charytatywna
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Kiedyś leżeli godzinami w satynowej albo jedwabnej pościeli dzieląc się ze sobą krótkimi myślami i ulotnym uczuciem, które ich dopadło przed i po ślubie. Gdy mówiła mu, że go kocha, odpowiadał, że on ją też. Może przez chwilę było to prawdą; później słowa brzmiały, jakby były rzucone na wiatr. Wcale nie chciał sie wtedy żenić, ale musiał. Ona również. Na chwile odnaleźli się w tej całej zawierusze i przez chwilę było im naprawdę dobrze. Przez chwilę spijali sobie z dziubków, przez chwilę porównywali wielkość dłoni, by je ostatecznie spleść ze sobą. Przez chwilę na poważnie planowali wspólne życie w poczuciu szczęścia wzajemnej miłości, szacunku i oddaniu (przynajmniej pewnie z jej strony). Przez chwilę żyli w bajce, której inni mogli pozazdrościć. Chwile mają to do siebie, że są ulotne i trwają krótko. Wieść o jej chorobie mogła być pierwszą rysą. Nie mogła dać mu tego, czego potrzebował, a to zaostrzało kolejne konflikty. Mimo to, jeśli tylko pojawiała się nad nimi groźba rozwodu, kwitował ją krótkim "nie". Mógłby ją wtedy zniszyczyć, mógłby pogrążyć jej rodzinę, a jednak nie zamierzał tego robić. Wiedziała, że potrafił być zacięty i zacietrzewiony. Choroba stała się wspólnym sekretem, na wytłumaczenie którego wspólnie wymyślali kolejne wymówki. Z biegiem lat było coraz trudniej. Nie zamierzał jej zostawić. - No mogłaś się przyczołgać - uniósł brwi w grymasie złośliwości. Na zgryźliwość odpowiadał tym samym wiedząc, gdzie uderzyć, by zabolało.Stała przed nim osłabiona i dumna. Spocona od wysiłku i ciężaru choroby, a jego empatia była ukryta teraz gdzieś razem ze słomą, w butach. - Nie. Wszystko w porządku. To był ciężki dzień. Był. Najpierw wydarzenia w Maywater, później cholerne Cripple Rock. Niebo wciąż biło krwawą łuną, tak samo jak ubrania Johana. Krew należała do niego, ale to nic wielkiego. - Ledwo się trzymasz na nogach - wyciągnął szklankę z jej wątłej dłoni i odstawił na najbliższy blat komody. - Powinnaś iść spać. Podniósł ją by ułożyć w swoich ramionach i aż zacisnął zęby. Mięśnie bolały dużo bardziej, niż się spodziewał; zacisnął zęby, ciężka, kurwa. Powoli zaniósł ją na górę, wciąż zaciskając zęby, żeby postawić Florence w łazience sąsiadującej z główną sypialnią. Rozpiął kurtkę, zdjął ją z siebie i rzucił na podłogę, podobnie postąpił z resztą zabrudzonych krwią i ziemią ubrań. Przekręcił kurki prysznica, by z zamontowanej w suficie deszczownicy leciała ciepła woda i podszedł do Florence, by rozwiązać sznur jej szlafroka. To również rzucił na podłogę, tak samo jak zsuniętą z ramion halkę nocną. Dopiero wtedy weszli od strumień wody. - Portowa się zapadła - zaczął, kiedy stała odwrócona plecami do niego. Przeczesał palcami jej mokre włosy - Zginął dzieciak, ale okazało się, że stał się jak pierdolony wskrzeszeniec. Ale nim nie był. Kawałek dalej leżało truchło anioła a to, co z niego wyciekało... ożywiło go. Truchło jebanego anioła. Gwardia go zabrała, ale odcięliśmy mu palec - sięgnął po gąbkę, by przetrzeć nią kark Florence. - Kiedy jechałem do Cripple Rock znowu zapadła się ziemia. I wpadliśmy to jakiegoś pierdolonego tunelu - wsunął jej rękę pod ramię by miała się czego złapać w razie, gdyby postanowiła się zaraz przewrócić. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Florence A. vd Decken
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 17
TALENTY : 7
Nie pozwalano jej na ułomności. Nie w domu rodzinnym, gdzie świat orbitował wokół perfekcji, z jaką próbowano ją rzeźbić. Fale konwulsji, które targały młodym ciałem, traktowano odwróceniem głowy - choć nie od razu. Po jedynym z pierwszych ataków, zdawało się, że ojciec jest w stanie poruszyć piekło i ziemię, otoczony sztabem tęgich głów, byle tylko wyplenić z niej tę skazę. Próbowała się łudzić, że w tych dążeniach chodziło o nią, choć gdzieś pod alabastrem skóry, wiedziała, że tak naprawdę próbowano naprawić wadliwy towar. Tym zawsze była - przedmiotem w rękach Laffite, który prędzej czy później miał być sprzedany za jak największą sumę. Kto chciałby nabyć oszpecony klejnot? Gdy wyszło na jaw, że przypadek jakim obarczyły ją piekła, jest beznadziejny, zaczęto po prostu odwracać wzrok. Kłamać do odbić w starych lustrach, że nic jej nie jest. W końcu jedną mantrę, miała wpojoną niemal od urodzenia - że kłamstwo powtarzane wystarczająco często, z zaciekłą gorliwością, w końcu staje się prawdą. Prawdą a Lucyferem, sama zaczęła wierzyć, że to drobnostka. Ot brzemię, jakie nosił na barkach prawie każdy - miały różne kształty, mnogość przejawów, ale przecież nie stąpał po tym świecie nikt, kto nie dzierżyłby w dłoniach jakichś problemów. Nie było ludzi idealnych, nawet jeśli byli bardzo blisko ujęcia perfekcji. Łudziła się więc, że drobne kłamstwo jakie sobie wmawiała, faktycznie nabierze cząstki magii. Wpatrując się w operlone potem odbicie w lustrze, przekrwione białka oczu i spierzchnięte usta, zagryzając zęby na jedwabnych koszulach nocnych, powtarzała samej sobie, że to nic. Tak naprawdę nie boli. Tak naprawdę dramatyzuje. Kruszyła się za zamkniętymi ścianami, próbując nie krzyczeć i odbudowując się od nowa, z każdym razem gdy cierpienie przechodziło. To co wzniosła było jednak niestałe - kamień węgielny był przecież kłamstwem. Te małe-wielkie oszustwa latami uchodziły Florence płazem. Nawet w pierwszych źdźbłach małżeństwa, wydawało się, że umykają razem w wiosennym wiatrem. Nabudowana latami oszustw skamielina, w końcu musiała się jednak wynurzyć na powierzchnię wody. Nie mogła zrobić tej jednej rzeczy, którą postrzegała za obowiązek najistotniejszy. W gruncie rzeczy nie musiała być dobrą żoną dopóki cudze tęczówki tego nie zauważały, nie musiała być perfekcyjną córką, ale powinna być matką - jakąkolwiek. Nie mogla. Skwitowała jego słowa lekkim prychnięciem. - Masz rację, kochanie. W końcu postanowiłam stać się modelową żoną i wytrzeć podłogę. - Mogła udawać, że nic jej nie jest, ale doskonale widział Johan upadlała ją choroba. Jak nisko sprowadzała - do żałosnego pomiotu szarpiącego i wijącego się na marmurowych posadzkach. Zaprzeczenie własnych obaw przyjęła z falą ulgi. Cień słabego uśmiechu przebiegł po jej wargach. - Powinnam - przytaknęła, pozwalając się podnieść. Za dziecka wyobrażała sobie swoje życie inaczej. Tak, jak przedstawiano to w filmach z pięknymi aktorami, tak jak malowano obrazy szczęśliwej rodziny na magazynowych fotografiach. Rzeczywistość miała smakować drogim szampanem, pachnieć najdroższymi perfumami, lecz ta zamieniła się w mieszankę potu, krwi i woni ziemi. Wszczepiła się palcami w materiał koszuli Johana, gdy wziął ją na ręce. Wdychała odór, jaki pozostał po truchle pięknej bajki, która mieli tworzyć. W powolnym otumanieniu zdała sobie sprawę, że nie przeszkadza jej aż tak bardzo. Strumień wody uderzył w nagie ciało, a Florence wydała z siebie lekkie westchnienie. Przymknęła oczy, czując palce we włosach. - Co Anioł miałby robić na ziemi Aradii? - Nie miało sensu, czy aż nim kipiało? Obróciła się, przejmując gąbkę i krzyżując z nim spojrzenia. - Jeśli to nie jest przypadek... - po jej ciele przeszedł dreszcz. Nie dokończyła. - Jutro. Jutro się nad tym zastanowimy. Zorganizujemy jakąś pomoc pod szyldem rodziny, dowiemy się co dokładnie się stało.- Powiedziała, przejeżdżając chropowatym materiałem po jego barkach i torsie. - Ale to jutro. Dziś powinieneś odpocząć. - Ścierała z niego brud dnia, coraz niżej i niżej, aż wszystkie resztki dnia utonęły w odpływie. Mimo ciepła wody, lekko się trzęsła. - Oboje powinniśmy odpocząć. - Szczupła dłonie powędrowały na ramiona Johana. Uniosła się nieco na palcach, szepcząc mu do ucha: - Ważne, że wróciłeś. - Zawsze wracał, nie ważne czy poprzedniego dnia rzuciła w niego kryształową wazą, czy godzinę wcześniej zakopany był pomiędzy udami jakiejś kurwy. Dotknęła wargami jego torsu, składając drobny pocałunek. Potem jeszcze jeden. I kolejny. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : żona męża, działaczka charytatywna
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Bajki zawsze zaczynały się dobrze. Późniejsza narracja sprawiała, że wiele z nich stawało się koszmarami. Przechodząc z jednej części do drugiej bohater lub bohaterka zawsze doświadczyć musieli swego rodzaju inicjację, której celem była zmiana porządku życia. Każda jednostka wchodząca w nowy świat zyskiwała nową tożsamość. Jak Herkules wykonując swoje dwanaście prac, dopiero po spełnieniu obowiązku mógł stać się kimś innym, herosem. Aby dotrzeć do rzeczywistości, musieli najpierw narodzić się na nowo. A później podążać za pędem życia. Raz, dwa, trzy, cztery - to był walc bez końca. Raz, dwa, trzy cztery. Raz, dwa... Przemarznięte do szpiku kości ciało zareagowało drżeniem na gorącą wodę wypływającą z prysznica. Dzieciak, który zawisł na gałęzi nie miał szans na powrót do domu. Uparcie wyrzucał tę myśl z głowy; to nie był jego problem, to nie była jego odpowiedzialność. A jednak, wspomnienie wróciło już któryś raz tego dnia. Widział gorsze, rzeczy, a jednak... - To na pewno nie jest przypadek - przetarł dłonią twarz, choć strumień wody zalewał oboje. Gorące krople rozbijały się i spływały po ciałach. - Judith Carter chyba należy do Gwardii. Ciekawe - bez sprzeciwu oddał jej gąbkę. Babochłop na odpowiednim miejscu, pomyślał o Carter. Jeśli ktoś miał jednak wiedzieć coś o tym, co się stało, to była właśnie ona. Jak muśnięcie skrzydeł motyla. Wplótł palce w ciemne włosy, zacisnął je na krótką chwilę na wątłym karku. Przymknął powieki przesuwając dłonie wzdłuż szczupłych pleców - nie znosił jej, bywały dni, kiedy nie mógł wytrzymać brzmienia jej głosu. Pochylił się, by złożyć krótki pocałunek na skroni Florence; skóra przy skórze i oddech przy oddechu; wokół para gorącej wody. Mrugnięcie powieki, uderzenie serca i dłoń zaciskająca się na pośladku. - Ja pierdolę - wszystko zniweczone przez próbę podniesienia jej. Ból ramion odezwał się rwąco i niecierpliwie gdy tylko spróbował ją dźwignąć i posadzić sobie na biodrach. Puścił ją zaraz czując kłujący ból w palcach - ten sam ból czuł w ciemnym tunelu. Uniósł dłonie na wysokość twarzy by zobaczyć utkwione w opuszkach palców drzazgi. Grube i długie; z dłoni spłynęła krew łącząc się z wodą z pomarańczową barwę. - Kurwa. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman