PAS KANAP Przytwierdzone w nieregularnych kształtach do dwóch ścian obok sceny kanapy, małe stoliki i pufy, to przede wszystkim miejsce odpoczynku od intensywnego tańca. Muzyka jest tutaj głośna, a światło intensywne, przez co skupienie się na rozmowie jest niemal niemożliwe, ale napicie alkoholu — jak najbardziej tak. Mimo że większość gości klubu jest na parkiecie, kanapy i tak rzadko kiedy pozostają puste. Podłoga klei się tutaj od alkoholu, ale to zdaje się nikomu nie przeszkadzać. Doskonale widać stąd główną scenę i tańczący tłum. Nieobowiązkowy rzut kością k3 (rzuca 1 postać w wątku): k1: Muzyka z minuty na minutę staje się coraz głośniejsza i bardziej intensywna, a puszczane przez DJ-a piosenki zaczynają przypominać stukot. W porę staje się jednak jasne — to nie jego wina, to głośnik! Stojący około trzy kroki od loży potężny sprzęt elektroniczny zaczyna wydzielać z siebie nieprzyjemny zapach spalenizny, a z jego tyłu unosi się nitka dymu. k2: Tuż obok was swój taniec rozpoczęła młoda blondwłosa piękność, która cudem trzyma się na nogach. Przechylając się z boku na bok, w końcu potyka o własnego buta i leci jak długa na parkiet, obijając sobie brodę. Dziewczyna nie rusza się... Co teraz? k3: Ktoś w pośpiechu porzucił swój stolik, zostawiając na nim trzy niedopite drinki i mokry od szampana 20-dolarowy banknot. Możesz go zabrać i dopisać do swojego rachunku bankowego. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
10 — IV — 1985 Jeszcze cicho, nadal ciemno; noc cuchnie zmęczonym miastem. Nad głowami — bostońskie niebo usłane pojedynczymi pieprzykami gwiazd i pożółkłą lampką czegoś większego; to Mars, pół godziny temu obserwowali go przez hotelowe okno; on rozpylał nad nadgarstkiem mgławicę ulubionych perfum, ona rozsmarowywała na powiekach błyszczące galaktyki brokatu, idziemy? Na Marsa było za daleko; do Disco 88 znacznie bliżej. Ciche echo słów — wtedy powiedział: nie jesteś za stary na tajne komplety? — zagłuszała ballada bezsennego miasta; zawodzące syreny ambulansu, szum samotnych taksówek, tętno bijące pod brudnym betonem, a pod tym wszystkim coś jeszcze — urywany oddech, nierówny puls przyspieszający z każdym krokiem. Muzyka rezonowała, zakradała się pod zaprawę, próbowała skruszyć łączenia elewacji, wybić płyty chodnika z równo ułożonej szachownicy; rano tym samym chodnikiem ludzie będą przyspieszać kroku i gonić czas. W nocy nie spieszył się nikt; za drzwiami klubu zegarki miały tylko jedną funkcję — były towarem. Neonowy blask pochłonął ciała; w środku rozciągało się królestwo półmroku i pulsujących w rytm muzyki lamp. Czerwień, fiolet, róż; na czerwono rozbłysła gwiazdka na policzku, fiolet otulił skórę, róż zabłądził na lśniącej skórze miniówki i zatrzymał się dopiero na granicy jego dłoni — gładko przylgnęła do dołu pleców Vandenberg; jakby próbował upewnić samego siebie, że nie zgubi jej w tłumie; jakby próbował upewnić ją, że jest obok. Pięć godzin temu opuszczał Acorn Street lżejszy o dwieście dolarów i cięższy o piekielne sześć kolejek nalewki; była malinowa, słodka i zbyt mocna na powrót do Hellridge. Cztery godziny temu hotelowa słuchawka źle leżała w dłoni — była obca w przeciwieństwie do głosu, który wybrzmiał po drugiej stronie. Minutę temu wciąż czuł woń znajomych perfum; jego były cedrem i drzewem sandałowym — jej czymś delikatniejszym — jakby pod skórę wszyła kwiaty o jasnych płatkach. Dwie sekundy temu zaczął przeciskać się przez klubowy tłum po raz pierwszy od— Kiedy Percy ma urodziny? Ocean głów stłoczonych na kilkuset metrach kwadratowych rozstępował się pod argumentem siły; muzyka, bas, ruch, coś obcego i zakazanego — coś, czego nie powinno być — skłaniało wnętrzności do podrygiwania w rytmie Blame in on the boogie; Williamson ani myślał słuchać sugestii The Jacksons. Winna była tylko jedna i właśnie zaczynała stawiać kroki w takt. — Chodź. Ciemny kosmyk załaskotał w policzek, czubek nosa zahaczył o skroń; istniało ryzyko, że złapał na niego odrobinę brokatu — istniało jeszcze większe prawdopodobieństwo, że Vandenberg mu o tym nie powie. Skinięcie podbródkiem w kierunku baru rozwiewało wątpliwości — cel był tylko jeden, a imię jego wodopój. Ściana muzyki przed nimi osiągnęła właśnie dudniące crescendo i chyba zaraz runie, przygniatając wszystkich dookoła; ukryty pod rozsuwanym, wciąż noszącym woń ulubionych perfum kołnierzykiem pentakl spokojnie czekał na rozwój wydarzeń, spleciony z nim kieł dotrzymywał towarzystwa w azylu poza zasięgiem spojrzeń. Jeszcze kilka kroków, jeszcze kilka chwil; kicz i energia, muzyka i ruch przypominały, że istniało inne życie — poza Hellridge, poza obowiązkami, poza wrażeniem, że sypki czas wypada poza pęknięcia klepsydry i bezpowrotnie się gubi. Na tle pozostałych, Williamson to światłocień; plama czerni i szarości — czarna kurtka, teraz przewieszona przez ramię; szara koszula, którą wciągał przez głowę ze stłumionym nie spakowałem się na imprezę, Vandenberg, tylko—; czarne spodnie, srebrna klamra skórzanego paska, ulubione perfumy zaplątane w materiał, kontrast i kontrast. Neonowy blask nie mógł znaleźć punktu zaczepienia — wczepił się dopiero w tęczówki; wyblakła zieleń odbiła fioletowy laser, nie tracąc kontaktu z barmanem. — Nie mają Bombastica — ramię przy ramieniu na wąskich stołkach — zerknięcie w bok upewniło go w przekonaniu; kiedyś śnił podobny sen — halogeny, zawieszone nad barem lustro, zmienione w płynny miód oczy; miały moc rozpraszania światła, neonów i myśli. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Brokat zasypał blat pod łazienkowym lustrem. Była czysta, jasna, ale ku jej zaskoczeniu — bez przepychu. Pokój był po prostu pokojem; bez karaluchów i ze świeżą pościelą — oh, patrz, zostawili czekoladki na poduszce — a łazienka — i te małe mydełka! — stała się szybko przestrzenią zgarniętą dla siebie. Niewielka torba była niepozorna; nie podejrzewał, że zmieściła w niej cała galaktyka. Pięć minut zamieniło się w dwadzieścia, dwadzieścia w czterdzieści a czterdzieści w co tak siedzisz, idziemy? Przejście za drzwi nie było definitywne; szybki powrót, bo ktoś — ona, nie on — zapomniał o perfumach. Kwiecista mgiełka prysnęła w powietrze i osiadła delikatnie na skórze, zmieszana z brokatem i gwiazdkami wklejonymi wokół powiek. Ona spakowała się na imprezę — nieustanna czujność, gotowym trzeba być na wszystko, Williamson. Szczególnie, na stare — nie, nie nazwałam cię właśnie starym — i dobre wyjście na disco. Powtórz żart o psie, chcę go zanotować, wybrzmiało akurat w momencie, gdy muzyka pochłonęła wszystkie strzępki rozmów, jakie tylko mogła. Jedynym polem komunikacyjnym była jego dłoń na jej plecach. Delikatnie obecna, miała być zapewnieniem o obecności i ochroną przed tłumem, który napierał na nich zewsząd. Była też cichą świadomością, że ktoś inny w podobnych okolicznościach, mógłby ściskać jej rękę, aż zaboli. Dotyk Williamsona nie bolał ani trochę. Przysunęła się bliżej, czując, jak drzewny zapach miesza się ze wciąż obecną wonią kwiecistych perfum. Mieszanka z początku dziwna, jednak w dziwnie naturalny sposób się ze sobą łączyła. Mieszanka zapachów, mieszanka barw i dźwięków; bas odbijał się echem w płucach, ale ona zachwycona była każdą sekundą zbyt głośnej muzyki i ludzi, którzy w jej rytm obracali się nie tylko na parkiecie, ale tak naprawdę wszędzie dokoła. Ręka na plecach wskazywała jednak inną drogę. Przysunięte do ucha usta potwierdziły komunikat, a gdy obróciła głowę, by lepiej na niego spojrzeć— — Masz brokat na nosie — zaśmiała się. Gdy noc się skończy, będzie go miał w wielu miejscach. Tym samym stał się on najjaśniejszym punktem jego ubioru — naprawdę? Nie masz awaryjnej garderoby na dyskotekę? — skłamałaby, jednak gdyby twierdziła, że nie wyglądał— — Za to zaraz ogłoszą alarm bombowy — brew powędrowała do góry — nie możesz mnie winić, sam mnie tego nauczyłeś, Williamson — i osądzająco spojrzała na jego minę. Barman z pewnością pomyślał, że mu grozi. Z jakiegoś powodu barmani i Barnaby niespecjalnie się lubili. Ramię dotykało ramienia, spojrzenie dotykało spojrzenia i uśmiech na jednej z twarzy zachęcał drugą, by i na niej się pojawił. Nić porozumienia była trwała, dlatego chwilowe jej zerwanie nie zabolało nikogo. — Kolega nie próbuje nikogo wysadzić — zapewniła barmana, wciąż z uśmiechem, ale nie tym samym. Różnice były drobne i ukryte głęboko zakorzenionej intencji. — Ale macie coś z bąbelkami? Czuła karcący wzrok na swoim policzku, a w głowie już słyszała, jak mówi, że nie weźmie do ust niczego, co— — Burbon — liczba pojedyncza nieprzypadkowa; podzielą się. Banknot pięciodolarowy powędrował z kieszeni skórzanej spódniczki na blat, a potem w stronę barmana. — Reszty— Zabawne; barmani i Williamson mieli chyba wspólnie uniesioną do góry brew. Zabawniejsza była jednak ona, że sądziła, że zostanie z tego jakaś reszta. Trzy dolary wiernie powędrowały za koleżanką. — Reszty nie trzeba — miała szczęście, że już nalał whisky do szklanki i postawił ją na blacie. Inaczej, mógłby jej do niej napluć, za dwudziestocentowy napiwek. Próbowała cios złagodzić uśmiechem i chyba się udało, bo podłożył serwetkę, nim podsunął burbon w ich stronę. Ona przesunęła szklankę pod ramię Williamsona. rzucam k3 na specjalne efekty specjalnego miejsca |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Stwórca
The member 'Lyra Vandenberg' has done the following action : Rzut kością 'k3' : 1 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Wysunięta spod drinka chusteczka była wilgotna, jednorazowa i przesiąknięta odorem taniej celulozy; od dnia stworzenia marzyła o tym, żeby być ładna — udało się dopiero dziesiątego kwietnia, kiedy złoty brokat z czubka nosa zaplątał się między rozmiękłe, białe włókna. Za spojrzenie, którym barman śledził próby wytarcia śladów nie—zbrodni — do przestępstwa na makijażu dojdzie dopiero za zamkniętymi drzwiami hotelowego pokoju — Williamson powinien powtórzyć proceder; tyle, że zamiast nosa, wycierałby blat, a zamiast chusteczki, użyłby— Z jakiegoś powodu barmani i Barnaby niespecjalnie się lubili. — Nie możesz ich winić, wyglądasz bom— Wersje były dwie; pomiędzy bombowo oraz bąbelkowo istniało kilka definicyjnych i gramatycznych różnic — jedno było prawdą, drugie miało potencjał przeobrażenia w stan faktyczny — wystarczyło, żeby Vandenberg nie użyła magicznego słowa burbon. Tąpnięcie tektoniczne w kąciku ust pełniło rolę omenu; uśmiech, zachęcony tym już istniejącym, złożył obietnicę nadejścia na którymś etapie nocy. Wędrująca do kieszeni spodni dłoń wykonała Williamson—szybki gest — a więc zbyt wolny, żeby ubiec palce wyłuskujące zmięty banknot z zakamarków spódniczki. Ciekawe; od czterdziestu minut była stałym punktem obserwacji, ale kieszonkę zauważył dopiero teraz. Ja zapłacę — muzyka nad ich głowami zmieniła rytm, każdym uderzeniem basu tratując niewypowiedziane słowa — za kolejne. Skotłowany tłumek przy barze próbował znaleźć wolną przestrzeń — ich bilet wstępu do źródełka właśnie wygasł; zwolnione miejsca na pasie kanap były naturalną konsekwencją wycofania się poza lepkie pułapki blatów i dwudziestocentowe napiwki. Chłodne szkło między palcami musiało wystarczyć — dłoń wolałaby odnaleźć dotyk drugiej, drobniejszej; znajome ciepło znów zamieszkałoby pod opuszkami, kciuk zahaczyłby o jeden z pierścionków, obrysowując jego kształt, ale— Ale; Boston to nie Nowy Jork. Pas kanap to nie mikroświat Staromiejskiej. Trzask w głośniku to nie część Fame; Irene Cara była numerem czwartym na kasecie druga mila — zima minęła, wiosna wkraczała w ich życia coraz śmielej; pora wrócić do biegania. Kolejny stukot nadleciał razem z lekkim odorem przesmażenia — o ile Disco 88 nie zaczęło oferować przekąsek na ciepło— — Pamiętasz, dlaczego cię szukałem? — zatłoczony klub, przypadkowa noc i chaos, którego źródło miewało wspólny mianownik; tam, gdzie Lyra, tam szeroka gama dla nadużycia magii w miejscu na wskroś niemagicznym. Trzask z głośnika tym razem przypominał pękającą strunę lub jakby jeden z nerwów Williamsona właśnie stracił integralność; swąd spalenizny prosił się o interwencję — nieustanna czujność, gotowym trzeba być na wszystko, Vandenberg — i proste zaklęcie załatwiłoby sprawę, ale— — Znajdź dla nas miejsce na parkiecie — świat znał ładniejsze synonimy do zatańczymy?, ale znał też gorsze; ten w wykonaniu Williamsona brzmiał na zaraz wrócę i z intencji szybko zmienił się w ruch. Szklanka z burbonem trafiła w dłonie Vandenberg; znad potężnego głośnika właśnie zaczęła unosić się smużka dymu, a Barnaby musiał polegać na instynkcie — zabieranie Paganiniego do klubu uczyło trudnej sztuki namierzania ochroniarzy. Najbliższy stał w połowie parkietu; wysoki, krótko obcięty, mięsisty kark — wyciągali ich z jednej linii produkcyjnej. Przekrzyczenie muzyki było łatwiejsze bez drinka w dłoni; gest w kierunku głośnika—sprawcy—zamieszania zbiegł się z prostym stwierdzeniem faktu. Lyra zniknęła z kanapy. Poruszanie się z drinkiem w dłoni w morzu ciał to karkołomna umiejętność — Lyra ma możliwość sprawdzenia, czy posiada ukryty talent i ocali burbon za osiem ciężko zarobionych dolarów. Aby uniknąć zderzenia z nieostrożnym tancerzem, możesz wykonać rzut na sprawność z dodatkowym modyfikatorem za szybkość lub gibkość — utrzymanie szklanki wiąże się z osiągnięciem progu 50. W przypadku niepowodzenia, możesz wykonać rzut kością k3: 1 — drink rozbija się o posadzkę, a szkło szybko znika z pola widzenia; możesz uciec z miejsca zbrodni niezauważona 2 — ktoś potrąca się łokciem i trafia w szklankę — ta wykonuje widowiskowe salto i oblewa najbliżej podrygującego tancerza 3 — kiedy ktoś sądzi, że jest drugim Fredem Astaire, to nigdy nie kończy się dobrze; ciało, które wpadło na Vandenberg, nawet nie przeprosiło — a powinno, bo zawartość szklanki wylądowała na bluzce Lyry. Ojej |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Powiedziałaby mu, że wciąż ma trochę brokatu na nosie, ale— Nie zapytał. Wymiana dóbr nastąpiła zwyczajowo. Banknot — jej, nie jego; nadążaj, staruszku — za bursztynowego drinka w szklance wątpliwej jakości. Bardzo wątpliwej, ale o tym za chwilę. Teraz jeszcze był cały; był w zasięgu jego dłoni i w zasięgu jego ust, chociaż nie napił się po drodze do różowych kanap nocnego klubu. Jak na coś, na czym z definicji spędza się noc, były cholernie niewygodne; a może to wina skórzanej, krótkiej spódniczki na skórzanej kanapie. Podwinięcie materiału było natychmiastowe i skrzyżowane nogi nie pomogły sprawie. Wpatrywała się w jego dłoń, zaciśniętą na szklance. Gdyby tylko zsunął ją pod stolik, może mogłaby przysunąć swoją i— — Coś się pali? Trzaski głośnej muzyki to jedno; DJ'e nie zostali jeszcze zaleceń od lekarzy, że może na stare lata to spowodować głuchotę. Dym też czasami dodawany był dla specjalnych efektów parkietowych, ale rzadko kiedy ciągnął za sobą woń palonego plastiku, przeciętych przewodów czy czujnego psa, który odznakę zostawił — w hotelu? W kieszeni? — gdzieś, ale nos zawsze miał przy sobie. — Tak, ale— Zanim protest mógłby do końca wybrzmieć, Williamson już wstawał. Zanim ona mogłaby pójść za nim, odłożył burbon w jej dłonie — jego nie mogła porzucić, osiem dolarów nie rosło na żadnym drzewie, jakie znała — i ruszył w stronę, w którą ciągnęła go powinność. Nie była pewna jaka — był gwardzistą, nie kurwa strażakiem. — Williamson — syknęła, zaciskając szczękę. Nazwisko nie poniósł tłum; muzyka dudniła tak głośno, że ona sama ledwo słyszała to, co powiedziała. Złość w głosie i na twarzy była jednak wyraźniejsza, a komunikat jasny; nie mów mi, co mam robić. Zanurkowała w tłum z bardzo prostą intencją; dogonić Williamsona i bardzo spokojnie (kłamstwo) wyjaśnić mu, dlaczego ma jej więcej nie zostawiać w tyle. Intencja była słuszna (kłamstwo), wykonanie? Wykonanie pozostawiało pole do poprawy. Jeden łyk; tylko tyle udało się jej wydobyć ze szklanki, gdy przeciskając się przez tłum, odkryła bardzo prosty fakt — było to prostsze z psem obronnym. W przeciwnym wypadku nawet obcasy nie sprawiały, że wystawała znad lasu głów ciasno zaciśniętych do rozpędzającego się rytmu KISS. Szklanka, wpadająca w ruch za sprawą czyjegoś szturchnięcia, nie była stworzona do kochania nikogo. Była stworzona do rozbicia się na parkiecie. — Ej! — krzyknęła, dłonią niezbyt delikatnie szturchając — można powiedzieć, że muskając — mężczyznę stojącego obok, za którego sprawą łokcia, jej osiem dolarów teraz całuje parkiet. — Patrz, gdzie machasz łapami, koleś. Swoimi wskazała na szczątki burbona i dopiero wtedy porządnie spojrzała na osobę, z którą rozmawiała. Właściwie, to musiała ostro podnieść głowę do góry, by móc na niego spojrzeć. Miał na spokojnie ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, błyszczącą w świetle neonów łysinę i bary tak szerokie, że nic dziwnego, że ją pchnął. Jakby chciał zadzwonić od jednego ramienia do drugiego, to byłaby to rozmowa międzystanowa. — Jakiś problem? Zmarszczyła brwi; wkurwiona. — Tak, osiem dolarów mnie to kosztowało. Myślisz, że ja mam ze sobą drugie osiem dolarów? Nawet się nie— Williamson nawet się nie napił. To chyba wkurwiło ją najbardziej. — To brzmi na twój problem. — Nie, nie, nie, kolego — podparła się dłońmi o biodra i uparcie nie spuszczała wzroku z ciemnych oczu typa. — Idziesz mi go odkupić. Dostrzeganie Lyry w tłumie zazwyczaj nie jest trudne — chyba że stoi za bardzo wysokim i szerokim typem. Jesteś jednak spostrzegawczy i udaje ci się w porę ją dostrzec. Pytanie brzmi, czy dasz radę się do niej dostać? Aby to zrobić, musisz wykonać rzut na statystykę sprawności z dodatkowym modyfikatorem za szybkość, a następnie odnieść się do poniższej tabelki: 0 — 50: gdy docierasz do Lyry, jest już za późno. Ta jest w trakcie zażartej dyskusji z niemal dwa razy większym typem, który nie wygląda na zadowolonego z tego faktu. Nim uda ci się do niej dotrzeć, ten napierając do przodu wypchnie już Lyrę w stronę znajdujących się pod ścianą kanap i tym samym miejsca, które jest najbardziej zadymione przez głośnik. 51 — 80: gdy przybywasz na miejsce, słyszysz, jak Lyra domaga się od jegomościa odkupienia wylanego drinka. Masz okazję zareagować, nim ten zrobi się bardziej agresywny. 81 — 100: pojawiasz się za jej plecami już na samym początku dyskusji, a mężczyzna cię dostrzega, co daje mu wyraźny komunikat, że być może nie będzie szarpać się z drobną kobietą. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
— Co się pali? — Plaża w Cali — twarz ochroniarza przypominała coś, co kiedyś było wycinkiem z gazety, który zostawiono zbyt długo na słońcu — w efekcie wypalając ostatnią, szarą komórkę. — Głośnik. Zajmijcie się tym zanim— Dyskoteka zamieni się w pandemonium, chaos zaleje świat, a Lyra zrobi coś wiernego sobie. Nie słyszał ładnie intonowanego — nawet przez zaciśnięte zęby — Williamson. Droga do ochroniarza była prosta, o ile posiadało się funkcję mojżeszowego badyla — Morze Czerwone głów rozstępowało się na obie strony; plan był dobry. Po prostu nie brał pod uwagę, że nie każda rybka musi umieć pływać w zdradliwych wodach. Po prostu nie uwzględniał, że drinka o wiele łatwiej stracić niż kupić — potrącenia barkiem nie kosztują wiele; w przeciwieństwie do wchodzenia w bezpośrednią interakcję z właścicielem rzeczonego barku. Z odległości kilkunastu kroków, Williamson potrafił ocenić skalę prawdopodobieństwa; Vandenberg była niska — nawet w obcasach — a jej nowy znajomy wysoki — nawet bez. Gdyby chciała, żeby usłyszał każde słowo, powinna wykonać telefon międzykontynentalny. Barnaby nie zauważył, że zaczął się poruszać, dopóki nie był w połowie drogi. Na tle pozostałych klubowiczów Lyra miała inną rozdzielczość — słyszał wypadające spomiędzy jej ust słowa, zanim znalazł się w zasięgu słuchu; nie o ich treść, ale sens chodziło. Ten odgadnąć łatwo — drink był, drinka nie ma, a osiem dolarów nie rośnie na drzewach; za to czasem chrzęści pod butami. — Jakiś problem? To decydujący moment — to chwila, w której trzeba być trochę wyższym, trochę większym, trochę bardziej wkurwionym; ostatnie problemem nie było. Williamson nie musiał się specjalnie starać; przywołanie wyrazu twarzy kogoś, kto właśnie wdepnął w coś niejadalnego — szczura, gówno, szczurze gówno — przychodziło mu naturalniej niż uśmiech. Omen znad barowego blatu musiał zaczekać; obietnica złożona nad jeszcze istniejącym drinkiem też. Świat zza pleców Vandenberg wciąż błyszczał od świateł i huczał od muzyki — tym razem powietrze wypełniało Call me, a Williamson uznał, że nie może drugi raz w przeciągu trzech miesięcy pobić kogoś do Blondie. — Nie — krótko, zwięźle i na temat; mogliby na tym przestać, gdyby właściciel dwóch hektarów ramion — musiał kupić dla nich osobne wejściówki? — wiedział, kiedy z parkietu zejść Zły dobór słów i zła grupa docelowa; światło z punktowego reflektora zabarwiło twarz Williamsona na czerwono — ktoś zamienił ją w kamień, której w ruch nie mógł wprawić nawet gniew. Barnaby skumulował go w oczach — wściekłość świeciła jaśniej od projektorów nad ich głowami. — Przyjrzyj mi się jeszcze raz — powoli, chociaż bez intonacji — każdy wyraz wypadający z jego ust wbijał się w żołądek jak stalowe pręty. — I zastanów, czy chcesz kończyć to zdanie. Łysy z Disco wahał się przez sekundę; jakby ta tłukąca w talerze małpka, którą trzymał zamiast mózgu, podtrzymywała iluzję wyboru. Podobno każdy go posiadał. — Nie ma żadnego problemu. Uniwersalny język ciała — krok w bok, skręt wielkiego cielska, potrącenie dwóch kolejnych tancerzy i słowa, które będzie powtarzał przesz resztę nocy, żeby poczuć się z sobą lepiej; nawet na kluby, kurwa, wyjść nie można, żeby— Williamson nie słuchał; Williamson miał rachunek do wystawienia — osiem dolarów to zaniżony koszt. — Vandenberg. Cała, wściekła, bez drinka w dłoni; kiedy w trybie przyspieszonym pokonywał dzielącą ich odległość, zdążył ułożyć zarzut numer jeden. — Zostawiłem cię na pół minuty, a ty— Zarzut numer dwa właśnie skręcił kark; reflektor nie zdołał go oślepić — oczy Lyry tak. — Albo pijesz drinki szybciej od kawy, albo osiem dolarów właśnie chrupnęło pod moim butem. szybkość: 87 + 34 = 131, i'm speed |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Dlaczego zawsze ja? Pytanie uniwersalne; szczególnie gdy w grę wchodzą klubowe dramaty. Dymiący głośnik był jedynie — żałuj, że tego nie słyszysz, Williamson; to naprawdę dobre — zasłoną dymną. Prawdziwe kłopoty zaczynają się, gdy Lyra widzi, jak marnowane są jej ciężko zarobione dolary. Gdzieś na nodze wciąż ma bliznę po tych ośmiu dolarach. Gdzieś w środku wciąż boli ją duma, że więcej nie ma. Jakiś problem? Williamson pojawia się z prędkością światła — jeszcze chwilę temu był tam, teraz czuje go za plecami i kącik jej ust drga do góry. Woń drzewa sandałowego kojarzy jej się z jednym — z bezpieczeństwem. Obraca głowę do tyłu i przez ułamek sekundy go nie poznaje. Jest wyższy, niż kilka minut temu; szerszy, niż zazwyczaj i wkurwiony. Kamiennie i przeraźliwie wkurwiony. Gdy myśli, że złość osiągnęła apogeum, staje się coś jeszcze. Magiczne słowo; słowo wbrew woli znajome, nigdy nie będzie do końca oswojone. Słowo na k zaczyna wybrzmiewać, a jej nie ogarnia złość. Ogarnia ją przerażenie, że gdzieś już ten film widziała i tym razem nie skończy się— Nie skończy się Barnabą. Czerwień pokrywa jego twarz, złość sprawia, że zastyga każdy jej mięsień, a zaciśnięta szczęka wyraźnie przekazuje komunikat. Lyra wzrokiem wraca do mężczyzny, instynktownie wykonując krok do tyłu — nie w głąb tłumu; do Williamsona — jednak to wystarcza. On wystarcza. Nie musi rzucać zaklęciem, nie musi rzucać się na typa — ramiona typa z dwoma różnymi strefami czasowymi mogą odetchnąć z ulgą, gdy ten decyduje się połknąć to, co zamierzał powiedzieć. Vandenberg, przywołało ją na ziemię; wyciągnęło z Sonk Road do Bostonu i sprawiło, że znowu spojrzała na jego twarz. Wciąż wkurwioną, tylko jakby... inaczej. Każde słowo schodziło z ostrości, jak z balonika schodziło powietrze. — Wpadł na mnie i— Machnęła ręką na rozbite na podłodze szkło. Stał butem na czymś, co kiedyś było szyjką szklanki. — Chciałam, tylko żeby go odkupił — próbowała się usprawiedliwić. Nie jej wina, że gdyby typ był stanem, to byłby Alaską. — Nawet się nie napiłeś, a— —więcej nie mam. Mogła go zalamentować. Już od pierwszej sylaby założyć, że to się w ten sposób skończy, ale prawdę powiedziawszy — nawet jej to nie przeszło przez myśl. Lament nie leżał w gamie rozwiązań, dopóki nie musiał. Osiem dolarów boli — blizna po wyrwanej łusce boli bólem fantomowym — ale nie boli aż tak, by po to sięgnąć. Blondie zeszła ze sceny; neony teraz błyszczały dla ABBY, a fiolet łączył ich twarze w jednej gamie kolorystycznej. Zrobiła krok do przodu, zadzierając do góry głowę. Tym razem, z jakiegoś powodu, jej to nie przeszkadzało. Zahaczyła palcem o materiał jego koszuli, rękę zsuwając do mankietu, by— — Barnaby? Wsunęła dłoń w jego dłoń; jak pod ciepły, bezpieczny koc. Powoli; wściekłego psa łatwo spłoszyć. Znajomy dotyk koił nerwy, a gęsty tłum dawał zalążek osłony przed spojrzeniami. Przysunęła się bliżej, woń perfum otuliła ją jeszcze mocniej, a zadeptany drink zaczął odchodzić w niepamięć. — Dalej masz brokat na nosie. ABBA w głośniku głosiła pewną prawdę i zadawała pytanie, które nie potrafiło wybrzmieć z jej ust — I still don't know what you've done with me a grown-up woman should never fall so easily. Ale kto by słuchał jakichś szwedów? |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Dlaczego zawsze oni? Wyjątek od reguły nie był wygórowany — jedno, wspólne wyjście bez dwunastogodzinnej śpiączki, upadków do wody, poślizgnięć na kamieniu i kłótni, które przechodzą w stan płynny; na początku marca w kącikach zmęczonych oczu lśniły łzy. Na prawie—półmetku kwietnia lśni jedynie przelana krew prezydentów; pod butami mlaszcze rozlany Lincoln, Jefferson i Washington — drink zasponsorowało trzy czwarte Góry Rushmore, a Williamson? Williamson nawet się nie napił. Bitwa na spojrzenia trwała kilka sekund; w kilka sekund można stracić wiele — zęby, równą przegrodę nosową, dom w pożarze — i zyskać jeszcze więcej. Milion w ruletkę — o ile jest się kasynem; odkupienie — o ile wyznaje się luteranizm; bliskość Lyry — o ile nazywasz się Barnaby. Krok w tył zmniejszył dzielącą ich odległość; drugi sprawił, że zaciskająca się w pięść dłoń zapragnęła odtworzyć dotyk z wejścia — palce płasko na plecach, opuszki pewnie podtrzymujące kontakt, w którym cielesność kapitulowała przez zapewnieniem. Trzeci krok należał do łysego; odchodząc w niebyt — pewnie miał nocną zmianę na lotnisku; po co kłaść nowy pas startowy, skoro mogli wykorzystać jego ramiona? — zabierał z sobą czerwień reflektora. Słowa Lyry rozbłysły fioletem; światło neonów tonęło w ciemnych lokach. — Wyglądał ci na kogoś, kto odkupuje drinki? Z własnej woli? Gryząca myśl wytargała wąską wyrwę w zasłonie; po drugiej stronie w płytkiej wodzie wylegiwała się świadomość, że Lyra wcale nie musiała się kłócić, wcale nie musiała ryzykować; wystarczyłoby jedno zdanie. Kilka słów, parę wdechów, jeden lament; z ośmiu dolarów i jednego drinka powstałoby osiemdziesiąt i cała butelka. Każdy ma wybór; Vandenberg nie zawsze wybierała rozsądek — za to ciągle człowieczeństwo. — Zdążyłaś wziąć łyka? — odpowiedź przepłynęła pod złotą taflą spojrzenia; miodowy rybik rozlanego alkoholu próbował ukryć żal — Williamson zamierzał mu w tym pomóc. — W hotelu dowiem się, jak smakował. Kolejna obietnica rozpoczęła proces spełniania tej złożonej nad barem; uniesiony kącik ust pogłębił zmarszczkę w przyprószonej zarostem skórze. — Brokat odziedziczył talent po tobie. Właśnie grał koks — dłoń była gotowa ponowić skazaną na klęskę próbę starcia złotych drobinek z nosa, ale czyjś dotyk miał inne plany — wyłuskiwał z krwi ostre drzazgi gniewu, zastępując je bliskością. — Lyra? Chłodne—ciepłe, ostre—miękkie; on ubierał się w kontrasty, ona cała nim była — dysonans rozpoczynał się od dłoni, gdzie łagodną skórę umacniała stal pierścionków. Między palcami poczuł chłód biżuterii, ciepło uścisku i paradoks ostateczny; w tłumie, w którym przypadkowy dotyk był nieunikniony, splecione dłonie kumulowały spokój. Rezonował pod opuszkami palców w rytm muzyki; poruszał się wraz z pagórkami gładzonych kciukiem knykci; rozwiązywał ciasne supełki splątanych nerwów. Smród przepalonych przewodów zniknął dopiero, kiedy powietrze znów odzyskało kwiecistą woń. — Zatańczysz ze mną? Świat znał ładniejsze synonimy, ale znał też gorsze; czasem nie potrzebne były żadne. Czasem — kiedy chrzęszczące pod butami szkło milknie, a potop szwedzki zalewa zmysły — proste pytania to te, które pomagają zapomnieć. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Czy wyglądał? Z jej doświadczenia wynika, że prawie każdy wygląda na kogoś, kto (od)kupuje drinki. Podstawowa różnica leży w tym, czego potem oczekują w zamian. Lament nie był trudny. Gdy magia zbierała się w kącikach ust, łatwo było ją ściągnąć zwilżonymi wargami i przemienić w słowa; nagięcie czyjejś woli nie było trudne w tym znaczeniu, że potrafiła to zrobić ze względną łatwością. To właśnie przerażało ją najbardziej — jak łatwe to było. Wygodne, przynajmniej przez chwilę, aż nie odkryje, że z każdym słowem wydłuża czas, który dzieli ją od brzegu. Pewnego dnia do niego nie dotrze. Pokiwała głową. Kiwanie głową zamieniło się w niekontrolowany uśmiech oraz jeszcze bardziej niekontrolowany ścisk podbrzusza. Najpierw słowa, a potem zalążek uśmiechu na jego ustach sprawiły, że mogłaby — a skoro mogła, to to zrobiła — przysunąć się jeszcze trochę bliżej, piersią zahaczając o jego bark. — Hm? Chłodne—ciepłe, ostre—miękkie; ton jego głosu przed chwilą przypominał brzytwę, teraz był miękki jak materac, na którym dzisiejszej nocy wylądują. Hotelowa pościel może mieć podobny problem, co nos Williamsona — brokatu naprawdę ciężko się pozbyć. Ciężej pozbyć się uczucia roztapiającego napięcia, gdy złączone dłonie rozpoczynają sesję zapoznawczą — ah, to ty. / Tak, pamiętam cię — jak spłoszone zwierzęta, które przyzwyczaiły się już do swojego zapachu. Propozycja była naturalna — po prostu nie spodziewała się usłyszeć ją z jego ust, gdy ABBA śpiewała o pewnym rodzaju strachu. Trzymana dłoń rozpoczęła podróż. Kierownik wycieczki nie patrzył na rozlane Strach ABBY objawiał się, gdy brakowało obecności — Lyra nie bała się ani przez moment — więc szwedzka duma chowana była do kieszeni, by błagać, że— — Tak. Deklaracja słowa nastąpiła wraz z deklaracją ruchową. Refren był idealnym momentem, by zacząć — w życiu większość rzeczy rozpoczynała się od środka — prawa noga zrobiła półkrok do przodu, wymuszając na nim krok do tyłu. Biodro zrobiło płynne półkole, by ten sam ruch odtworzyła druga noga, coraz mocniej przesuwając ich — jego — w tył. Dłoń próbowała dotknąć tatuażu; materiał koszuli przeszkadzał, ale oboje wiedzieli, że trafiła w dobre miejsce. Jedyna wolna ręka delikatnie spoczęła na jego ramieniu. Czuła napinające się mięśnie, gdy— — Dziękuję — zbliżone twarze ułatwiały rozmowę; słowa mogły przeszywać cienką nicią wrzask imprezy. — Że— cóż, że nie próbowałeś właśnie zabić niemagicznego zaklęciem. Łysy i jego nieskończone hektary barów niewątpliwie nim był. Niemagiczni zawsze pierwsi łapali się na aurę; jak ćmy o nieistniejącej sile woli do ognia. Ona złapała się mocniej za jego ramię. Kolejna pozycja taneczna wymagała mocnej podpory, gdy plecy wygięły się do tyłu — pamiętasz, Williamson? Zupełnie jak, gdy— — wraz z włosami, robiąc kolejne półkole. Taniec był zbiorem kształtów; punktów wspólnych, które złączały się i rozłączały w rytm muzyki. Przyciąganie—odpychanie; pamiętasz, Williamson? Zupełnie jak, gdy— Wyciągnięta do tyłu klata piersiowa wróciła dokładnie tam, gdzie jej miejsce. Do niego. — Para bellum, na przykład. Rozumiesz?, spytało spojrzenie. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Przelotny dotyk i nieulotne pragnienie; pod oślepiającym blaskiem reflektorów bliskość imitowała samą siebie — w innym miejscu wydech byłby preludium do dłoni, która mogłaby więcej; do ust, które więcej chciały zawsze; do słów, które więcej zamieniłyby we wszystko. Tłum był gęsty, Saint Fall daleko, w tłocznym i głośnym klubie istniała tylko ona — fluorescencyjna i żywa, utkana ze śmiechu i światła; nawet osamotniona kropelka potu na odsłoniętym ramieniu wyłapała fioletowy refleks i zaczęła lśnić razem z nią. Dłonie na jej biodrach były pozwoleniem; cichym tak, które nadeszło zanim wybrzmiało naprawdę — jego pewny dotyk był zapewnieniem; cichym tylko dla ciebie, które wybrzmiało, nie wybrzmiewając wcale. Ciało znało ciało; jej krok do przodu był jego krokiem w tył, aż muzyka, rytm i ruch stali się jednością — kiedy milczały usta, mówiły spojrzenia. Nawet w blasku klubowych świateł — czerwień—fiolet—róż; puls—puls—puls, z każdym półkolem bioder coraz szybszy — poruszała się jak woda; jak rozkołysana fala. Dał się jej porwać; niech pochłonie go całego. — Dlaczego miałbym— Świadomość to zimny przypływ; na podłodze ktoś rozsypał inne gwiazdy, tysiące maleńkich, świetlistych plamek ułożonych w odwrócony kosmos, w lustrzane odbicie. Są w Bostonie i są w Sonk Road; w Disco 88 i Midnight Mirage; jest trzeci stycznia i dziesiąty kwietnia. Odwrócony kosmos wiruje — razem z nim powietrze wokół Vandenberg. Ciepły dotyk na piersi nakłonił dłoń do wędrówki; skórzana spódniczka była krótka, palce niecierpliwe, figura geometryczna skomplikowana — łuk odchylonego w tył ciała zatrzymał czas. Ktoś nacisnął stop; muzyka ucichła, tancerze zastygli w bezruchu, dłoń na pośladku upewniła się, że idealna linia wygiętych pleców zostanie utrzymana; przez sekundę była tylko ona — półkole niesfornych loków, pasek odsłoniętej skóry brzucha, znajome widmo spirali na mostku. Nigdy nie myślał o tym, ile warte jest pożądanie, które budzi się tylko wtedy, gdy ma się kogoś przed sobą, na wyciągnięcie ręki — na tyle blisko, by czuć fale ciepła tworzące się gdzieś w brzuchu, gdzieś na dole, gdzieś nisko; i jednocześnie na tyle daleko, by nie móc nachylić się nad łukiem wygiętego ciała i musnąć ustami mistrzostwa sztuki krawieckiej — wycięcie bluzki nad piersiami stworzone zostało wyłącznie w tym celu. Kiedy do niego wróciła, parkiet znów zaczął istnieć; Szwedzi zdążyli skapitulować przed pierwszą oznaką lata — przemówiła Donna Summer. — Wiesz, co łączy para bellum i cichy atak serca? — bliskość pomaga; bliskość to wymówka; bliskość to słowa szeptane do ucha, kiedy dłoń zastyga w znajomym załamaniu talii, nadając ruchom nowy rytm — teraz posłuchaj, Vandenberg, coś o tobie — kiedy Donna zaczęła szukać gorącego towaru. — Tylko imitują śmierć. Rozumiesz?, zapytało drugie spojrzenie, kiedy usta zahaczające o płatek ucha były tylko wspomnieniem. Zmiana kierunku nadpłynęła po refrenie; jej krok naprzód napotkał jego odpowiedź — przez dwa uderzenia rytmu ukryte w galaktyce ciemnych rajstop udo poruszało się między jego; parkiet zbiegał się w ich kierunku, zacieśniał i kurczył — był odwrotnością tego, co mogła odkryć na własną rękę. — W hotelu — całe pół galaktyki stąd; druga połowa błyszczała na policzku, gdzie brokat i gwiazdki imitowały konstelację odkrytą trzeciego marca na salonowej kanapie — miniówka zostaje. Jej długością mógłby zmierzyć własną cierpliwość. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
W innym miejscu taniec odbywałby się na scenie stworzonej z bawełny pościeli i sprężystości materaca. W innym świecie — lepszym świecie — nie gryzłaby ich świadomość, że nie mogą robić tego często; że gdyby byli bliżej domu, nie mogliby robić tego wcale. Skóra elektryzowała się pod wpływem dotyku, a świat nie miał wstępu do rozmowy, która się między nimi odbywała. Zaciśnięte na biodrach dłonie to nie deklaracja; niczego mu nie obiecywała, napierając nimi w rytm piosenki. Niczego jej nie obiecywał, patrząc na nią jak— Dłoń zagubionego wędrowca ostała się na moment na jego karku, a usta zbliżyły się do ucha w geście zupełnie naturalnym dla tego środowiska. Muzyka była głośna, nie mogła jej przekrzyczeć. Musiała pokonać ją szeptem. — Tańczysz lepiej, niż upadasz — mniej sztywno, to z pewnością. Chociaż naciągnięta ciasno skóra spódniczki zaprotestowała. W hotelu protestować nie będzie nikt; dopiero o świcie, zaspane oczy zacisną się mocniej, a ona schowa twarz w jego ramieniu, prosząc go, by wyłączył słońce. Kto je tak, cholernie, jasno ustawił?! Zanim to jednak nastąpi, była sekunda — przez sekundę był tylko on. Jedna klisza, jedna figura taneczna zatrzymana w bezruchu, gdy trzymał jej wygięte plecy i uniesione udo. Wspomnienie utrwalone w spojrzeniu, płytkim oddechu i uśmiechu. Gdyby miała odejść — zanurzyć się w oceanie i nigdy nie wrócić; zanurzyć się w apokalipsie i jej nie przetrwać — chciałaby najpierw móc wybrać momenty, które on zapamięta. Momenty, w których ją zapamięta; taką, jaka wtedy była. Lekka, żywa i szczęśliwa. To był jeden z nich. Żywy; motyw przewodni tej rozmowy. Świadomość rozluźniła zmarszczone brwi i rozchyliła zaciśnięte usta. Zrozumiała. — Oh, a więc on— Coś z niej spadło. Coś ciężkiego i rdzawego; coś, co od miesięcy podświadomie dociskało ją do dna i dopiero teraz, ktoś — ktoś, kogo właśnie trzyma; ktoś, kogo nie ma zamiaru puszczać — znalazł sposób, by upuścić tę rtęć z jej krwi. — To dobrze. Był irytujący, był niemagiczny, ale nie było to wystarczające, by otrzymać wyrok śmierci. Nie było to wystarczające, by mocniej przypieczętować jej własny. Zastanawiała się, dlaczego nie powiedział jej wcześniej? Być może dlatego, że o tym nie rozmawiali. Być może dlatego, że tak naprawdę wciąż nie dopełniła swojej umowy. Być może z początku celowo to przemilczał, by bardziej się bała konsekwencji, a teraz— Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Teraz są tutaj; są tutaj i tańczą, ciałami splecionymi ze sobą w gęstym tłumie. Tłumie, który robi dokładnie to samo, co oni, więc nikt nie patrzy. To dobrze — wystarczy, że on patrzył i że ona patrzyła na niego. Że jego noga rozpychała jej własną i że jej ręce mocniej zaciskały się na jego ramionach. — Jakim hotelu? — głos przeciął krótki odcinek powietrza między ustami a uchem. Jeśli jego cierpliwość mierzona jest długością jej spódniczki, to nie wystarczy im centymetrów do żadnego hotelu. oboje z tematu |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów