First topic message reminder : PLAC MNIEJSZY Plac Mniejszy położony jest kilkadziesiąt metrów od znacznie obszerniejszego i popularniejszego Placu Aradii, co w żaden sposób nie ujmuje mu na uroku oraz funkcjonalności. Skwer z trzech stron otoczony jest malowniczymi kamieniczkami, których zawyżony czynsz pozwala utrzymać okolicę we względnej czystości; każdemu czarownikowi i czarownicy w Hellridge Plac Mniejszy może kojarzyć się z czasami dzieciństwa oraz młodości. To tu zwykle urządzane są kameralne koncerty magicznych zespołów, przedstawienia dla dzieci oraz — zwłaszcza na przestrzeni ostatnich lat — organizowane przez rodziny Kręgu ogólnodostępne zbiórki. Poza kilkoma ławkami, paroma rachitycznymi krzewami i pozostałościami po kamiennej fontannie, z której został jedynie murek, na Placu Mniejszym próżno szukać atrakcji; dwoma uliczkami, które do niego prowadzą, można dotrzeć na Plac Aradii lub w kierunku Głównej Ulicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Wendy Paterson
ILUZJI : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 167
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 9
TALENTY : 16
- Och, tak. Nie wiedziałam, że Winnifred jest już tak sławna w środowisku naukowym..! - Zażartowałam ze zdziwieniem, gdy przez moją pomyłkę Faust rozpoznała we mnie starszą siostrę Winnie. Nie sądziłam, że przy tak różnych dziedzinach, Annika zdążyła zapoznać się z moją młodszą siostrą. Gdy kobieta zaczęła odpowiadać na moje pytanie, złapałam właśnie za notesik i długopis, po czym zabrałam się za zapisanie kawałka jej słów, który idealnie może przydać się do reportażu. Dopiero mój pisak, zatrzymał się, gdy poszedł do nas pan Paganini, a jego słowa szybko sprawiły, że na chwile mnie zamurowało: - Bondziorno..? - Wypaplałam z siebie wreszcie, korzystając z chyba jednego z kilku słówek, które znam po włosku. Nie była to fonetyka wysokich lotów, bo mój amerykański akcent musiał sprawić, iż zabolało to uszy Anniki i jej kuzyna. Podniosłam jeszcze dłoń, żeby zaświecić Panu Paganini obrączką, co w moim mniemaniu miało znaczyć więcej niż tysiąc słów. Następny pojawił się Pan Roche Faust, znany mi siewca ze szkółki kościelnej. Uśmiechnęłam się już bardziej rozluźniona, gdy zwrócił na mnie swoją uwagę i odwzajemniłam uścisk dłoni, na chwilę wsuwając długopis za ucho: - Dzień Dobry, Panie Faust. Wendy Paterson, Piekielnik Codzienny - Tłum robił się coraz większy, a przez sam natłok członków Kręgu wokół mnie na nic mogłam nasłuchiwać jakichś informacji nieopodal, gdy nawet wytężony słuch zajęty był ich dyskusją. - Pan również będzie brał udział w odbudowie magicznej dzielnicy? Jestem pewna, że taka postawa będzie wzorem dla Pańskich wychowanków ze szkółki kościelnej..! - Tutaj również uniosłam typowo dla mnie brew, czekając na ewentualną odpowiedź mężczyzny. Miałam już ochotę się zastrzelić, gdy ponownie przeszkodziła mi następna osoba, również wywodzącą się z jakże przyzwoitego rodu Paganini - Pani Vittoria. W sumie sama nie wiem, czego winnam się spodziewać po włochach, którzy znani są tylko i wyłącznie ze swojej mafijnej bezwzględności, o czym się nie zbyt mówi, bo tak zadbała o to reszta kręgu i tak jak wdowa wspomniała - ze szczerości (momentalnie nieprzyzwoitej). - Czyżbym była aż tak oczywistym celem? Wendy Paterson, Piekielnik Codzienny - Zaśmiałam się w stronę blondynki. - Dokładnie - szczerość powinno się cenić... - Przewróciłam oczami już lekko zirytowana ich obecnością. Na kolejne słowa Valerio zareagowałam już tylko ze zdegustowanym uśmiechem od niechcenia, dlatego z ulgą kiwnęłam im głową na pożegnanie, gdy ulotnili się w głąb tłumu, a ja zostałam sama z osobami, które rzeczywiście pomogą mi zaliczyć tę minimalną ilość słów w reportażu. - Dzień Dobry, Panie Williamson. Rzeczywiście, nie pamiętam kiedy ostatnio udało mi się Pana napotkać. To było chyba.. w styczniu? w Wallow? - Jego wizyta w rodzinnym warsztacie była dla mnie dalej tajemnicą. Ojciec nie raczył mi jej zdradzić, a ja byłam w kropce. Ostatnią deską ratunku było zapytanie samego tajemniczego gościa, ale nie był to ani odpowiedni czas, ani odpowiednie miejsce. - Tak zrobię! - Uśmiechnęłam się na pożegnanie, gdy mężczyzna również zniknął w tłumie. - Wracają-... - Nie dokończyłam, gdy ptasie odchody prawie spadły mi na głowę. Chyba sam Lucyfer próbuje zrobić wszystko, żebym była zmuszona lać wodę bez szczegółów w tym nieszczęsnym reportażu... a tak bardzo chciałam dostać tę premię... Wybiła dwunasta, a na scenę wyszedł właśnie Pan Kingston. Czas na Pana Roche i Panią Annikę mi się właśnie skończył. Złapałam więc za notes i długopis, wzdychając przy tym ciężko. Pisałam bardzo zamaszyście i nieczytelnie, czasami przekładając kartki do góry, gdy akurat kończyło mi się miejsce na jednej z nich. Zdziwiło mnie to, że na razie Ronald Williamson nie uraczył nas swoją obecnością, ale przeczuwałam, że zaraz to się zdarzy, a ja nie zdążę przepchać się na przód, żeby zrobić dobre zdjęcia. Jednak los się do mnie odwrócił, gdy kandydat na burmistrza zjawił się nie ze strony sceny. Mimowolnie złapałam za aparat i rozległ się flesz z dwa-trzy razy, gdy Williamson głaskał małą dziewczynkę po głowie, a jego żona witała się z prawdopodobnie matką tego dziecka . Jeżeli uda mi się w ciemni wywołać dzisiaj te zdjęcia i będą one w miarę przyzwoite, to idealnie nadadzą się na pierwszą stronę Piekielnika. Zaraz po tym mężczyzna przeszedł na scenę, a ja znowu zamaszystymi ruchami zapisywałam jego słowa, żeby spróbować zacytować je w artykule, próbując nadążyć za jego tempem. - Przepraszam... teraz czas, żebym to ja spełniła obywatelski obowiązek... - Westchnęłam ciężko do Anniki i Roche, gdy był moment na kolejne zdjęcia, ale przy tym tłumie nie miałabym jak przecisnąć się na przód. Musiałam więc wejść trochę wyżej. Szybkim ruchem zdjęłam czółenka ze stóp i podeszłam do murku, zaraz się na niego wdrapując. Nie ćwiczyłam na równoważni gimnastycznej od czasów liceum, ale częste wędrówki leśne sprawiły, że miałam mocne nogi, które pozwoliły mi się utrzymać na powierzchni kamiennego muru i zacząć znowu świecić fleszem, gdy Ronald podnosił do tłumu swoją pięść w pięknym geście. Wendy przechodzi z G16 na F17, wdrapując się na murek i cyka focie. Rzut niżej: percepcja na słuchanie: k100 + 16 za talent + 5 za percepcję I + 10 za absolutaudite EDIT = k100 = 6, bo się nie wysłało nie wiem czemu... |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Dziennikarka w Piekielniku Codziennym
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Ten dzień od początku wydawał się być porażką. Wstał lewą nogą, bardziej niż zwykle; może dlatego, że w ciągu nocy Florence zagarnęła dla siebie całą kołdrę, jakby to ona w zeszłym tygodniu wylądowała na pieprzonym Kaukazie. Poranna kawa również nie smakowała tak, jak powinna. Ekspres się zepsuł, przynajmniej tak uznał Johan, kiedy maszyna zaczęła syczeć i pluć wodą do filiżanki. - Co za, kurwa, gówno! - Uderzył w nią kilka razy - jeśli maszyna do tej pory jednak nie była zepsuta, teraz już była. Z treścią listu, jaki otrzymał od starego Williamsona zapoznał się i zamierzał właściwie ustosunkować. Kampania wyborcza miała lada moment wystartować na dobre a on, wedle umowy, zamierzał wesprzeć Ronalda. Jak po złości, Florence znów miała napad a co się z tym wiązało - nie mogła mu towarzyszyć. Stał więc przed lustrem i wiązał krawat klnąc w myślach. Nie mógł jej winić o chorobę, chociaż winił o inne rzeczy. Może nawet nie ją. To nie miało znaczenia, nie teraz. Umówił się też z Benem. Z Benem, którego w umówionym miejscu nie zastał. Spalił jeden papieros, rozejrzał się, zapalił kolejny. Gdyby technologia była bardziej rozwinięta zadzwoniłby do niego za pomocą telefonu komórkowego i zapytał: gdzie ty, kurwo, jesteś? Niestety, mobilne telefony był zbyt wielkie, żeby je nosić ze sobą. W końcu zdecydował się iść bez niego. Przeszedł przecznicę i minął ustawioną gdzieś z boku drogi styrtę. - Ja pierdolę, co za wieś - mruknął do siebie pod nosem. Zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na poukładany skrupulatnie stos siana. Zaraz wszystko przemoknie i będzie w porządku. Tyle, że nie było. Styrta zaczęła się tlić. Gdy dotarł na plac, ten był już pełen ludzi. Ciemny płaszcz nie wyróżniał się spośród tłumu. Klucząc pomiędzy ludźmi wdepnął w grudę błota. Aaa, jebie mnie to, kurwa, pomyślał brnąc dalej przed siebie. W oddali dostrzegł Bena z Audrey. Czyli chuj zapomniał o nim, jak i o własnych dzieciach. Chujec. Kluczył dalej pomiędzy zebranymi na placu ludźmi zatrzymując się na moment, żeby posłuchać mężczyznę przemawiającego ze sceny. Zdążył, choć i tak się spóźnił. Znalazł w końcu Annikę i ruszył w jej stronę, kiedy na jego drodze stanęło stado gołębi. - Nie do wiary...! - odgonił najbliższego ptaka ręką, innego prawie kopnął. - Annika - przywitał się, kiedy w końcu udało mu się dotrzeć do siostry. - Roche. Trzeciej, która im towarzyszyła, nie rozpoznał. Właśnie gramoliła się na znajdujący się tuż obok murek. Van der Decken od razu wyczuł pismaka nosem. - Ronald Williamson zaczyna z przytupem. Bardzo dobrze - zamierzał wcisnąć tę propagandę nawet własnej rodzinie. Zaraz potem rozpoczęło się przemówienie. Choć dobrze wiedział, jak bardzo jest przemyślane i dopracowane pod publikę musiał się zgodzić z argumentami. Polityka była popaprana, ale dobrze o tym wiedział. ekwipunek: paczka papierosów, zapalniczka zippo, jedwabna chusteczka pole: H18 RZUT K3 NA KONSEKWENCJE I CZĘŚCI EVENTU "NA CAŁEJ POŁACI KREW" - przy K1 Johanowi zaczynają krwawić dłonie |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Stwórca
The member 'Johan van der Decken' has done the following action : Rzut kością 'k3' : 1 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Przez wzgląd na dzielącą ich odległość, puszczone sobie oczko dostrzega wpół wyraźnie, zupełnie jakby majaczyło się na granicy rzeczywistości i przywidzenia. Zdążyła zatęsknić za pogawędkami z Valerio i możliwością podniesienia mu ciśnienia, jednak dziś był bezpieczny. Państwo Williamson szczegółowo zaplanowali czas Charlotte na to wydarzenie, a wymykanie się naraża ją na dodatkowy szlaban. Odprowadza go wzrokiem, kiedy wraz z Vittorią przemierzają plac w kierunku namiotów z gulaszem. Zapisuje sobie w pamięci, by nie znaleźć się dziś w pobliżu tej drugiej, bo jeszcze uzna, że sama wystroiła się w ten sposób. Nie od razu rozpoznaje głos Valentiny Hudson, kiedy ta znajduje się w pobliżu i wybiera specyficzny sposób powitania. - Do mnie mów… - Odwraca się przez ramię i urywa wpół słowa na widok przyjaciółki. Brak odwiedzin w szpitalu potrafi zrozumieć, obawa przed osadzeniem się na włosach szpitalnego zapachu skutecznie odstręcza przekraczanie progu tego przybytku. A wiadomość? Dlaczego nic nie napisała? Czyżby wiadomość zawieruszyła się w stosie innych? Czyżby zamiast do szpitala, dotarła do domu, gdzie Charlotte nie ma od ponad tygodnia? A może zwyczajnie zapomniała o istnieniu przyjaciółki, mając głęboko w poważaniu jej obecność, jak i stan? - Val, kochana, co za miła niespodzianka. Arthur wygląda doskonale - artykułuje, tylko przelotnie sięgając spojrzeniem w stronę ojca, który prezentuje się dziś nienagannie, zresztą wedle przykazania nestora. - Jest zajęty, ale tobie, zdaje się, to nie przeszkadza. - Uniesiona wyzywająco brew tylko sugeruje znajomość najskrytszych sekretów Valentiny, jednak jest to tylko daleko idące wyzwanie. Nachyla się do Hudson, by musnąć policzkiem o jej policzek. Uszminkowane usta zostawiłyby nań czerwony ślad, a to zaburzyłoby idealnie dopracowany makijaż. Obecność państwa Verity rejestruje kątem oka. Beniamin jak zawsze prezentuje się smakowicie, nawet w garniturze. Wymuskani elegancko panowie leżą daleko poza zainteresowaniem Charlotte, jednak dwa czy trzy razy ogląda jego poczynania zza kawiarnianej szyby Cardio Praise. Posłanego Valentinie uśmiechu nie interpretuje, nie ma ku temu powodu. Z westchnieniem ulgi wita starszego brata, choć tutaj mając pewność, że jest równie mocno zadowolony z obecności na Placu Mniejszym. Daruje sobie komentarz o radiowozie, dobrze wiedząc, że kocioł garnkowi przygadywać nie musi. - Niczego więcej nie pragnę. Zaczynam tęsknić za majtkowym różem - każde słowo ocieka ironią, a Charlotte próbuje odgonić sprzed oczu obraz samej siebie w szpitalnym wdzianku. Oba te miejsca wywołują mdłości, to jasne, że woli zaszyć się w klubowej loży, czy chociażby we własnym pokoju - kto by nie chciał? - Ça va, Thibalt - odpowiada kuzynowi, rada że ktoś dostrzega zarys smukłej talii. Francuskiego zdążyła liznąć tyle, by się witać, przedstawić i zamówić szampana. Teatralność Overtone nie ma sobie równych. Podczas rodzinnych spotkań wprost uwielbia wodzić za nim wzrokiem, obserwując każdy z wyuczonych gestów. Prawdę mówiąc, część z nich mu podkrada, przyjmując za własne, z aktorską lekkością nie raz traktując swoich rozmówców. - Ma rację, każda z pań będzie zachwycona wizją oglądania cię za burmistrzowskim biurkiem. Samozwańcze komitety mieszkańców będą pękać w szwach - pozwala sobie na szerszy uśmiech, zerkając z ukosa na Barnaby. Garnitur był zbroją, w jaką wbijał się niegdyś stale, zgodnie z williamsonowym vademecum. Lata temu odrzucił go na rzecz munduru Gwardii - w opinii Charlotte zdecydowanie lepiej pod kątem wizerunkowym, gdyż nadal potrafił wywołać wstrzymany oddech oraz szybsze bicie serca - a mimo to nadal pamiętał, w jaki sposób wiązać krawat. - Dzień dobry, Lotte - w ostatnim momencie przypomina sobie twarz młodziutkiej Overtone i kojarzy, że dzielą jedno imię. Przynajmniej tutaj łatwo, przebiega jej przez myśl, znając swoją pamięć do twarzy oraz imion. - To wspaniałe, że tak wiele młodych osób zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i decyduje się wesprzeć miasto w odbudowie. Już ma wysłuchać odpowiedzi, poprowadzić dalej kurtuazyjną rozmowę, ale wtedy to znikąd pojawia się ten cholerny wolontariusz. Od razu zwraca uwagę Charlotte, która spogląda pierw na brata, a później na studenta, to z powrotem na Barnaby. O samym przebiegu wydarzenia i rozlokowaniu stoisk, czy też szeroko pojętych styrt, nie ma żadnego pojęcia. Skonfundowana sięga okiem ku kamienicy i czuje nagły ścisk w gardle. Na krótką chwilę twarz Charlotte staje się kredowobiała, a skojarzenie z Tajnych Kompletów przychodzi bardziej żywe, niż dotąd. Mało dyskretnie chwyta brata za dłoń, by w tej nagłej panice nie stracić gruntu pod nogami, a kolejne słowa chłopaka już do niej nie docierają, póki ktoś z tyłu nie krzyknie, że już nieważne. To wtedy na scenę wchodzi nestor Williamsonów, prezentując się zresztą tak, jak każdy z rodu - nienagannie. Łomoczące w piersi serce i charakterystyczny pisk w głowie skutecznie rozpraszały skupienie na przemowie. Cięższy, kamuflowany oddech miał nie ściągać niczyjej uwagi, to tylko kurczowo zaciskająca się na ręce gwardzisty dłoń z wolna traci na sile, by wreszcie ustąpić. Wraz z wrzawą dołącza do braw, przyjmując na twarz blady uśmiech. Wuj z pewnością stanął na wysokości zadania. Dostrzega, że w ich bliskiej okolicy zjawia się Lyra, lecz znana dotąd wyłącznie przelotem czarownica, pozostaje na marginesie tego, co istotne. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Nagle zaczęło dziać się wokół nich wszystko, a to wszystko obejmowało przede wszystkim bezpośrednie powitania, jak i ich substytuty, czyli kiwnięcia głową z większej odległości. Nie wiedzieć czemu, za każdym razem, gdy przedstawiciele Kręgu pojawiali się gdzieś w większej liczbie, wyglądało to jak spęd rodzinny na imieninach cioci. Dziś nie było inaczej i nie minęła chwila, a kuzyn kuzyna kuzynem poganiał. Promiennym uśmiechem Annika przywitała Roche’a, który może i nie był jej kuzynem, to tak właśnie go traktowała. Krewni i przyjaciele męża w pewnym momencie stawali się przecież ważni także i dla niej. Uściskała go serdecznie. – Roche. Dobrze cię widzieć. O kondycji nie wspominam, bo to oczywiste – przyjrzała mu się lepiej, z błyskiem podziwu w oku. Zawsze wyglądał dobrze, ale tym razem przesadził. Kątem oka, co poparła później reakcja Roche’a, Annika zauważyła, że ktoś jeszcze zaryzykował tu powitaniem z pewnej odległości. Podążając za tym, zauważyła Charlotte – dla niej ten dzień musi znaczyć coś zupełnie innego, niż dla pozostałych tutaj zgromadzonych. Na niej znacznie ciaśniej zaciskały się dziś kajdany pozorów. Odwzajemniła powitanie, dodając do niego pokrzepiający uśmiech. Część oficjalna wkrótce dobiegnie końca i będzie można nieco poluzować uścisk. I może przy okazji dać ostateczny kres szerzącym się plotkom. To ostatnie wychodziło jej dziś nie najgorzej. A to nie był nawet początek powitań, które jeszcze ich tutaj czekały. – Vittoria, bellissima! Najpiękniejsza kobieta na tym placu – w środku, jak i na zewnątrz – nie da się ukryć, że Annika ucieszyła się z jej nagłego pojawienia się u boku ich ostatniego, szarmanckiego kawalera. Jak kochała Valerio całym swoim zimnym sercem, tak przerażała ją myśl o tym, w jakie kłopoty mogłaby wpaść, gdyby dłużej prężył się przed panią Paterson. Mogła się założyć, że już istniała na placu przynajmniej jedna osoba, uważająca przedstawicieli Kręgu za ludzi moralnie wątpliwych – jeśli nie wprost za dewiantów. – Porozmawiamy później, amore – pożegnała oboje, odprowadzając spojrzeniem, dopóki nie straciła ich z oczu. – Rzeczywiście, czarujący. Niewiele zostało dla mnie z tej włoskiej gracji – odmruknęła żartobliwie. Nie od razu zarejestrowała, kto wyrósł przed nią jak spod ziemi. Tym bardziej rzucała się w oczy pewna zmiana w nastawieniu i mimice, a przede wszystkim w rozjarzonych oczętach. – Barnaby – odwzajemniła uścisk – pracowity dzień, Moriarty nie mógł dziś do nas dołączyć, ale jego kuzyn wspaniale dotrzymuje mi towarzystwa – i rzeczywiście, gdyby mogła pozwolić sobie na większą szczerość, miała ochotę odpowiedzieć inaczej. Moriarty zwyczajnie nie czuł się na siłach ani na wystawanie na placu, by posłuchać przemówienia, ani – tym bardziej – by pracą swoich mięśni przywrócić tym terenom ich dawny wygląd. To tajemnica, której nigdy nie chciała, a teraz strzegła o tyle pilnie, że zależało na tym jej mężowi. – Ty też masz dziś dużo do zrobienia, nie będziemy cię zatrzymywać – pożegnała kolejnego kuzyna, a ledwo zdążyli odetchnąć… – Merda! – wyrwało się z niewieścich ust w reakcji na niespodziewaną dostawę… No właśnie. Gówna. – Przepraszam – rzuciła szybko, gdy małe stadko ptactwa potocznie nazywanego latającymi szczurami pofrunęło robić swoje szczurze rzeczy gdzie indziej. Przywykła do nich, przecież wybrzeże było pełne mew, ale teraz, gdy tak wiele wokół się działo, brakowałoby tylko by się czymś upier– – Johan – wyszła mu naprzeciw z uśmiechem i ucałowała w policzek na przywitanie – Roche i pani Paterson dotrzymywali mi tutaj towarzy… – Obróciła się w stronę, gdzie spodziewała się zobaczyć dziennikarkę, a znalazła tylko jej buty. Wróciła spojrzeniem do brata. – …W każdym razie… Wszystko w porzą… Nie skończyła kolejnego zdania, zbyt wstrząśnięta widokiem. Nic ją nie obchodziło przemówienie pana Williamsona, jego wzniosłe postulaty, czy słabości jego konkurenta. Johan krwawił. Krwawił z cholernych dłoni. Niewiele myśląc podeszła bliżej, by przysłonić makabryczny widok przed ciekawskim wzrokiem, ujęła je we własne i wyszeptała: – Fascia – poczuła pod palcami ciepłą krew i kilka drzazg, ale dalszy upływ posoki udało się zablokować. Chwyciła w palce jedną drzazgę, próbując ją po omacku wyszarpnąć. Przyjrzała się bratu badawczo, jakby zastanawiając się, czy wybaczy jej tę błyskawiczną, wręcz desperacką reakcję – i to publicznie! – Nie mam chusteczki – dodała przepraszająco. Jakby to ona przed chwilą popsuła swój dopracowywany w pocie czoła makijaż potokiem krwawych łez. Rzucony czar: Fascia – 59 + 5 (próg 40) udane Ostatnio zmieniony przez Annika Faust dnia Czw Sie 17, 2023 6:20 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Uścisnął Annikę równie mocno i posłał jej znaczące spojrzenie. Zdrowie mu nie dokuczało, jedynie najadł się nerwów, gdy jego przyjaciel Byal oraz przebywający z nim studenci, Mallory i Élianne zaginęli w tunelach podziemnych leżących pod Hellridge. Najpierw niemal zginęli tam ludzie, teraz uznali, że to pora na otworzenie teleportów, by skrócić drogę do większych miast w pobliżu ich hrabstwa; widział ten plakat z wujkiem Samem i pokręcił tylko głową. Tylko tak był w stanie to skomentować. Dziennikarka przedstawiła się, a Roche zdobył się wyłącznie na skinienie głową. Piekielnik codzienny, tak? Mógł się tego spodziewać. Opłacało się wybrać jeden z jego najlepszych garniturów na tę okazję. — Uważam, że należy pokazywać naszym najmłodszym czarownikom, jak ważna jest solidarność. W obliczu tej tragedii musimy się jednoczyć — odpowiedział pani Paterson dyplomatycznym tonem. Piękne słowa, Roche, może nawet sam zdążysz w to uwierzyć, gdy powtórzysz to wystarczającą ilość razy i dostatecznie przekonująco. Trzeba tworzyć pozytywny wizerunek Kręgu w oczach innych, chociaż wystarczy nie być tak urokliwie dziecięco naiwnym, by zrozumieć na jak wielu pozorach to wszystko jest budowane. Wendy wkrótce zajęła swoimi obowiązkami, a im pozostało jedynie oczekiwać na to, aż Ronald Williamson w końcu wyjdzie, by odstawić swoje przedstawienie. Niech zgromadzeni uwierzą w to jak rodzinnym, jak wierzącym, jak dobrym człowiekiem jest. Utrzymał uśmiech i z tym samym wyrazem twarzy, który krzyczał wręcz jak bardzo jest zachwycony przebywaniem w tym smrodku powszechnej bufonady, uścisnął dłoń nestora rodziny. Podobno w chwili tragedii ludzie zwracają się ku starym autorytetom. Osiemdziesiąt lat może być zatem zaletą, wbrew złośliwym, którzy uznają go za zbyt starego. Odsunął się o krok, kiedy niespodzianka z nieba zleciała praktycznie tuż pod nich stopy. — Merde! — burknął nieprzyjemnie, a słysząc włoski ekwiwalent z ust kuzynki, parsknął bezgłośnie. — Stoimy tutaj dalej, czy…? Proszę państwa, jest i on. — Pan Johan. — Lekki pokłon w stronę van der Deckena; spodziewał się tutaj jego obecności, żadne zaskoczenie. Śmieje się krótko na słowa Anniki o dotrzymywaniu jej towarzystwa. Nie mogła przecież stać samotnie, ale nawet i bez niego nie mogła narzekać na samotność. Ewidentnie cieszyła się sympatią dużej ilości osób; czy dziwiło go to? Ktokolwiek pomagał Williamsonowi w pisaniu przemówienia – postarał się. Może patetyczność tej mowy nie bolała go aż tak bardzo, gdy przez kilkadziesiąt lat kilka razy w tygodniu siedział w pierwszym rzędzie teatru w Bordeaux. — Wszystko w porządku…? — rzucił bardziej do Anniki niż jej brata, spoglądając na jej dłonie, które teraz były ubrudzone krwią. Zdezorientowany zaczął szukać w kieszeniach rozpiętego płaszcza czegokolwiek, co mogłoby im jakoś pomóc w tej sytuacji. Nie było tam nic użytecznego, nawet jednej głupiej chusteczki. — Niech to szlag, niczego nie mogę znaleźć. Co za pieprzony niefart. [/ukryjedycje] |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Ethan Carter
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 195
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Kąciki ust Ethana powędrowały nieznacznie w górę, w czasie gdy lekko opuścił spojrzenie, by ukryć swoje rozbawienie tą niecodzienną mimiką twarzy Oscara. Gdy przyjrzał mu się ponownie, zaczął się zastanawiać, czy jego niewinne rozumowanie go bardziej bawi, czy rozczula. - Doktorze Nox, kogo by Pan zaprosił na takie wydarzenie, żeby zebrać datki na wsparcie dla miasta? - Spytał, dając mu jednocześnie jedną z wielu odpowiedzi, które tak naprawdę były prawidłowe. Logicznym było, że osoby z Kręgu były zazwyczaj majętniejsze, bardziej wpływowe i jeśli pojawiały się okazje, by uzyskać od nich wsparcie, to czy mogła się nadarzyć lepsza okazja? Poza tym jego natura buntownika i dość nieufnej osoby nakazywała mu myśleć, że część osób tu zebranych nie miała zamiaru za bardzo się wysilać, a jedynie pokazać się, by inni mieli świadomość, że rzekomo pomaga. - Wydaje się, że nie tylko Pan może mieć podobne odczucia. - Puścił mu oczko, dając mu znać, że on też nie czuje się tutaj komfortowo. Zazwyczaj pokazywał się na wszelkich uroczystościach z musu, przejmował wtedy rolę “głowy rodu”, choć nieustannie miał wrażenie, że bardziej czuje się typową, czarną owcą. Spojrzał się gdzieś w bok, dostrzegając, jak mniemał Wendy Paterson, dziennikarkę gazety. Jakże by inaczej, przecież to wydarzenie, które wymagało obecność kogoś, kto dokładnie je opisze, chociaż może była tu tym razem w innej roli? Córka opowiadała mu o niej, jako wierna czytelniczka Piekielnika Codziennego. Stała z kimś, jednak z tej odległości nie mógł dokładnie sprecyzować z kim. Wrócił spojrzeniem do Oscara w momencie, gdy ten zapytał akurat o jego dzieci. Nie należał do ludzi, którzy zbytnio rozmawiają o swoich pociechach, o swoim życiu prywatnym nikomu też nie opowiadał, nie czując potrzeby wciągania innych do swojego świata. Mimo tego, że nie widział potrzeby, by opowiadać o nich, domyślał się, że Oscarowi zależało na odpowiedzi. Doskonale pamiętał, jak bardzo chciał się nimi opiekować, nawet z ukrycia. - Cóż, Aria zaczyna fascynować się słowem pisanym, głównie w postaci romantycznych historyjek. Oczywiście nikt o tym nie wie… - Dodał ostatnie zdanie ciszej, jakby w konspiracyjnym szepcie, dając Oscarowi znać, że najwyraźniej dziewczynka kryła się ze swoimi zainteresowaniami i cała rodzina udawała, że o nich nie wie. - Vincent natomiast zdaje się przechodzić okres młodzieńczego buntu. - Zmarszczka pomiędzy jego brwiami sugerowała, że był to jeden z powodów, które zaczynały spędzać mu sen z powiek. Sam wychowywał swoje dzieci, nie licząc czasem wsparcia od Jud, czy opieki od niani. Wiedział, że nie miał takiego podejścia, jak być może miałaby ich matka, ale starał się, jak mógł. “O nie.” Zmarszczył brwi, słysząc tuż obok czyjś dziecięcy głosik, który jasno sugerował, że przydarzyła się”tragedia”. Spojrzał sie na dziecko, które mogło mieć na oko pięć lat i umorusaną buźkę. Zaraz…brudna buzia, ale brak narzędzie zbrodni i to “o nie” sugerowało, że dzieciak musiał gdzieś “zagubić” lizaka. Spojrzał się na niego z góry, przez co w jego oczach pewnie wyglądał, jak olbrzym przy swoim wysokim wzroście i rozbudowanej sylwetce. - Gdzie… - Nawet nie dokończył pytania “gdzie zgubiłeś lizaka?”, gdy chłopiec zaczął go przepraszać, jakby co najmniej wybił mu całą rodzinę. Aż zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem faktycznie nie widział go gdzieś przy trupach. - Uważaj, jak biegniesz! - Jeszcze ten przestraszony dzieciak wpadnie na kosz na śmieci albo kogoś. Spojrzał się na Noxa, próbując zrozumieć, co się właściwie stało i wtedy zobaczył przyczepionego do jego rękawa lizaka. Prychnął rozbawiony, uśmiechając się nieco szerzej aż w kącikach oczu i ust pojawiły zmarszczki mimiczne. Oderwał lizaka i przyjrzał się słodyczy, dostrzegając jakieś poszczególne włoski od płaszcza pozostawione na nim. - Chce Pan skosztować? Truskawkowy. - Nawiązał do słów chłopca, który najwyraźniej sądził, że nie oddadzą mu lizaka tylko sami zjedzą. Gdy na scenie pojawił się prawdopodobnie zaufany człowiek Burmistrza, Carter spojrzał się w tamtą stronę, nieznacznie zbliżając się do Noxa, wciąż trzymając lizaka. - Gdyby miał Pan jednak się ulotnić, to ma Pan jeszcze okazję…polecam się również do ucieczki. - Szepnął, wkomponując się w słowa przemawiającego właśnie mężczyzny. Zerknął na Noxa, zastanawiając się czy nie czuje się aż za bardzo przytłoczony tym całym wydarzeniem. Po tym oficjalnym wstępie, na którym oczywiście nie zabrakło informacji o tym, że będą zbierane datki, wszakże był na to przygotowany. Chociaż…prawą ręką sprawdził swoje kieszenie, nie stwierdzając w nich portfela. No cóż, wpłaci najwyżej datek osobno. - Dziękuję za świece i drożdżówkę. - Rzucił, jak gdyby nigdy nic, a chwilę później skupił swoje spojrzenie na Burmistrzu, który witał się z osobami, stojącymi akurat najbliżej jego drogi. Nie miał potrzeby ściskania mu dłoni, specjalnie stał z tyłu, żeby uniknąć tych wszystkich formalności. Przemówienie oczywiście było bardzo emocjonujące, tak bardzo, że siłą woli powstrzymywał się, by nie ziewnąć. Zawsze trzymał się z dala od tych wszystkich politycznych rzeczy, jeśli miał coś robić, to po prostu to robił, pozostała otoczka była mu zbędna. Zabił jednak brawo, jak większość zebranych. |
Wiek : 43
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Łowca/ Właściciel strzelnicy
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Szczęśliwe losy na loterii, paczuszka gorącego popcornu, najsłodsza wata cukrowa i machanie maleńką flagą Stanów Zjednoczonych – w pokonywaniu niedużych kroków wśród gromadzącej się społeczności Hellridge towarzyszy mi irracjonalne sięganie do mrzonek dziecięcości, ale zamiast wielobarwnych światełek i diabelskiego młyna jest tylko zapach gulaszu, topniejącej zimy i obcych ludzi – przez moment czuję naturalną skórę - to pewnie ta ekstrawagancka kurtka kogoś obok, z bawolej skóry, bez wątpienia – a później wszystko znika pod naporem perfum panny Williamson. Drganie na granicy przyzwoitości i złośliwości, sekretnego kodu i słodkich żartów – nim jeszcze podejmiemy poważną rozmowę o poważnych personach, dostrzegam po swojej prawej Aureliusa, a zaraz potem Percivala, i w urokliwym uśmiechu kiwam głową w ich kierunku. Później, kiedy Charlotte mówi, a ja nadal się rozglądam, nie mogę nie zauważyć Benjamina i Audrey, tym razem w duecie, bez dziecięcej dekoracji – zgromadzenie iście eleganckie i niemal ekstrawaganckie, co przyznaję, kiedy plac napełnia się kolejnymi przedstawicielami Kręgu, a Ben puszcza w moją stronę krótki uśmiech – a kiedy ja odpowiadam tym samym, krótkim i specyficznie beztroskim, docierają do mnie słowa przyjaciółki. Docierają i zdają się wyciągać macki, pozornie delikatne i nawet ładne, sięgające gardła i kręgosłupa, mięśni i słów – te ostatnie więzną w gardle, przedostatnie spinają się zauważalnie, bo wspomnienia sprzed kilku tygodni są rozmazaną plamą o posmaku goryczy. – Nie żartuj. Wiesz, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła – mówię, niemal mamrocząc, pochmurny ton nie jest jednak mile widziany na dzisiejszym wydarzeniu, więc nim jeszcze rozwinie się temat mówiący o rodzinach, wartościach i lojalności, cichym chrząknięciem zmieniam tor naszej rozmowy. – Wróciłam do Saint Fall przedwczoraj, co się stało? Byłaś w szpitalu? To prawda? – rzucam, przysuwając się bliżej niej i na moment odwracając ją w swoją stronę, jakbym musiała przeprowadzić dokładną obserwację jej stanu – Charlotte, wszystko dobrze? – w głowie drga wyraźna troska, choć pogłoski które do mnie dotarły są zatarte i nieskładne, przekazywane z ust do ust, tak jak cała sprawa kataklizmów w Hellridge. Kolejna pociecha eleganckiego Wu nadchodzi, a ja przesuwam spojrzenie i uśmiecham się, pomiędzy zadowoleniem a cichutką, maleńką złośliwością. – Barbie – Barbie i jego radiowóz, tym razem skazany na moje zapomnienie, bo Porsche jest dużo bardziej ładniejsze i wygodniejsze. Barbie i jego elegancki garnitur. Barbie i jego przykre obowiązki. Valentina i jej nieodpowiednie przezwiska w nieodpowiednim czasie i miejscu; ale nie potrafię się powstrzymać i zaraz później wyciągam dłoń, by pogładzić bok marynarki gwardzisty – Dobrze wyglądasz. Może tym razem to ja podwiozę ciebie? Mam miejsce – wygodny, podgrzewany fotel i ciężką stopę; z oficerem u boku przepisy drogowe nie istnieją. Znów zerkam na Charlotte znów na jej brata, zaaferowana tym, co ma nadejść. – Będziecie przemawiać? Mam machać flagą? Pamiętajcie, że byłam cheerleaderką. Wybornie dobrą – obszerne pompony i falujące spódniczki, urokliwe kucyki i perfekcyjny makijaż, dudniące serce i wesołe okrzyki; to nie tak daleko od politycznych wieców. Entuzjazmu mam w sobie sporo, co potwierdza fakt, że kiedy w naszym otoczeniu pojawia się buźka pana Overtone okalana ślicznym złotem bujnych włosów, w ramach powitania oddaję uścisk jego dłoni i w całej tej radosnej frywolności cmokam ustami jego policzek. – Thibalt Overtone. Jak zwykle pełen gracji i stylu. Co trzeba zrobić, żeby dostać najlepsze miejsca na twoją najlepszą sztukę? – doskonale wiem, co należy; mieć odpowiednie nazwisko lub odpowiednio pulchny portfel – los zadecydował, że akurat posiadam jedno i drugie, a do zestawu ładną buźkę i doskonałe obycie, choć to nie czas i miejsce na podobne dywagacje na temat kultury wyższej. Zwłaszcza, kiedy na horyzoncie spojrzenia pojawia się kolejna sylwetka, śpiewny głosik i błyszczące włosy. – Lotte, kochana – raz i dwa, cmok i cmok, buziaki w policzek to pewny element stały, podobnie jak chwilowe uchwycenie jej drobnych dłoni we własne – Tak dobrze cię widzieć – posyłam jej uśmiech, ostatnia porcja z partii tych najmilszych, nim gwar rozmów przesłoni charakterystyczny dźwięk testowanego mikrofonu. Igrzyska czas zacząć. Ronald Ronald – Coś się stało? – pytanie w kierunku Charlotte to kolejny przejaw życzliwości. percepcja: 67 + 5 + 2 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Dookoła odzywa się zdecydowanie za mało osób, musiał odezwać się jakiś nieznajomy zmierzający do Beverly Hills. Chociaż patrząc po jego nastawieniu, to stwierdziłabym, że szuka drogi do Las Vegas. Takiego taniego Las Vegas, pod szyldem przeciętnego, zaszczanego monopolowego. Nie odzywam się, jedynie unosząc brwi na jego paplaninę. Gdzieś dalej płacze zagubione dziecko, ale słyszę je zdecydowanie gorzej niż zaaferowanego człowieka z mapą, który stara się rozłożyć ją z szesnastu kawałków, przypominających teraz bardziej kostkę Rubika niż faktyczną pomoc w nawigacji. Do żartu z pijakiem i dzieckiem brakuje jedynie psa zamkniętego w aucie, więc zebraliśmy całe bingo. Unoszę tylko brew, powstrzymują śmiech cisnący mi się na wargi. Spoglądam znacząco na Padmore, splatając ramiona pod biustem. — Jak Wam jeszcze zostało tego bimbru, to przyślijcie nam do Cripple Rock, nie zmarnuje się. Po co sprzedawać jakimś pomniejszym pijaczkom Beverly Hills jak można wspierać lokalnych przedsiębiorców. Gębę zamykam dopiero, kiedy zauważam, jak stary Williamson wchodzi na scenę. Nie jestem polityczną osobą. Nie lubię tego politycznego pierdolenia w stylu zróbcie, my za was zbierzemy laury, bo tak mi brzmi właśnie przemówienie Ronalda. Mam jednak na tyle taktu, że nie mówię nic. Z Williamsonami żyje nam się dobrze i nie mam ochoty tego zmieniać. To silni sojusznicy i muszę patrzeć poza obręcz własnego ego, dla dobra całej rodziny. Nawet jeśli mam ochotę ziewnąć i wywrócić oczami na frazesy w stylu make Deadberry great again, stoję bez słowa, wpatrzona w mówcę. Na sam koniec posyłam jedynie Sebastianowi znaczące spojrzenie. Zna mnie wystarczająco, aby móc wyciągnąć z niego przesłanie pod tytułem mniej pierdolnia, więcej robienia. Nie przyszłam tutaj na wiec wyborczy, nie przyszłam na pogaduszki. Przyszłam ogarnąć dzielnicę, w której pracuję, a póki co nuży mnie stanie tutaj jak słup stoli i czekanie na cud. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Sumienna - Czarna Gwardia
Aurelius Hudson
Nie obejmuje spojrzeniem przestrzeń, która znajduje się w zasięgu jego wzroku, skupia je jednym punkcie - nadal pustej scenie. Czeka. Czeka aż pojawi się prowodyr tego przedstawienia i wygłosi kwiecistą przemową opiewającą zjednoczenie, ale równocześnie wie, że ten moment tak szybko nie nastąpi. Roland Williamson musi potrzymać swoich słuchaczy w niepewności i upewnić się, że plac jak najciaśniej wypełnił się czarownikami, by jego słowa odnalazły drogę do jak największej ilości odbiorców. - Dzień dobry - pozwala sobie na krótką wymianę uprzejmości z Paganinim i jego kuzynką, gdy oboje pojawią się w polu jego wzroku i zajmują miejsce tuż obok - w przypadku Valerio powitanie pieczętuje uściskiem dłoni; ton głosu Hudsona jest utrzymany na granicy serdeczności. Niezależenie od niechęci, jaką łączą ich rodziny, nie zjawił się tu, by pogłębiać pielęgnowane przez dekady uprzedzenia. Benjamin i Audrey zjawią się kilka chwil po czarownikach z domieszką włoskiej krwi. Grymas, który widnieje na ustach Aureliusa, zostaje przekształcony w subtelny uśmiech. Staje się głębszy, kiedy wzrok konfrontuje z twarzą ulubionej kuzynki, ale najpierw kurtuazją musi stać się zadość. - Benjaminie - ściska dłoń jej męża, a potem dodaje, mniej oficjalnie i przy tym bardziej szczerze, głos zniżając niemal do szeptu: - Jak zwykle olśniewasz każdy skrawek przestrzeni swoją urodą, Audrey. Nie zatrzymuje ich dłużej; to dzień pełen grzeczności, ukrytych znaczeń i sposobność na umocnienie rodzinnej pozycji na politycznej arenie Hellridge. Aurelius ma wrażenie, że ten spektakl wystudiowanych gestów go nie dotyczy. W końcu celowo zastąpił przepych skromnym mieszkaniem na Staromiejskiej, wystawne bankiety górami i kanionami, a śmietankę towarzyszką gronem bardziej wdzięcznych słuchaczy. Katem oka dostrzega Sebastiana, ale nie pochodzi, by złożyć na jego ręce powitanie podsycane fałszywymi uprzejmościami prowokowanymi przez wścibskie spojrzenia. Kiedy na moment łapią kontakt wzrokowy, kiwa mu głową w ramach krótkiego "dzień dobry, miło cię widzieć". W ich wypadku takie okrojone z demonstracji powitanie jest bardziej niż akceptowalne. Potem zjawia się krewny prowodyrów tego zamieszania w osobie jego niezastąpionego sąsiada – Barnaby'ego Willimsona i przy okazji jeden z nielicznych posiadaczy tego nazwiska, którego darzy nutą sympatii. Krótki uścisk dłoni i równie krótkie skinięcie głowy jest wystarczającym komentarzem. Głos oddaje Percivalowi. Nie jest równie wyrozumiały dla Arthura Williamsona, który tym wyraźnie słyszalnym westchnieniem skutecznie nakłania, a wręcz prowokuje Aureliusa do zabrania głosu. Nawet żołnierski ton i twarde spojrzenie nie jest wystarczającą motywacją na zduszenie słów w krtani. - Oczywiście, po to się tu zjawiliśmy, ale pańska jawna demonstracja niechęci może w krótkim czasie skutecznie ostudzić ten zapał, panie Williamson, nawet na tej ścieżce zjednoczenia, którą postanowiliśmy dziś wspólnie kroczyć. Odprowadza Arthura wzrokiem, ale w przeciwieństwie do niego nie wstrzymuje emocji zastygłych w mięśniach twarzy; na ustach Aureliusa w dalszym ciągu widnieje krzywizna uśmiechu. Zanim na scenę wtacza się główny aktor przedstawienia, Hudson lokalizuje spojrzeniem Valentinę. Unosi - najdyskretniej jak to możliwe - kciuk w górę i kształtuje usta w serdecznym grymasie, a potem całą uwagę skupia na Ronaldzie. Mężczyzna wyrzuca z siebie słowa. Dużo słów. Pięknych, barwnych. I zobowiązujących. Tylko czy jest w stanie udźwignąć ich ciężar? Aurelius nie jest przekonany czy postawi krzyżyk przy jego imieniu, czy krzyżyk postawi na nim, ale przedstawienie musi trwać. Póki co jedyny ciężar jak musi znosić Ronald, to ciężar spojrzeń słuchających go czarowników. Hudson nawet na chwile nie traci go z oczu. Co masz do zaoferowania, panie Williamson? Coś więcej poza piękną przemową i fałdami tłuszczu ukrytymi pod ciasnym materiałem płaszcza? Odpowiedź nie nadchodzi. Pojawia się natomiast znużenie tym spektaklem. Właściwa część wydarzenia, ta, która zmotywowała Aureliusa do publicznej szopki, jeszcze nie nadeszła. Wyczekuje jej od chwili, kiedy jego nogi znalazły się na Placu Mniejszym. percepcja, 86 + 5 + 4 = 95 |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto, Saint Fall
Zawód : podróżnik, alpinista, buchalter
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
Zawsze był społecznym odludkiem, który ćwiczył przed lustrem należytych odruchów jakie musiał okazać w kontakcie z pacjentem. Ethan zaś był jego przeciwieństwem, obyty i charyzmatyczny. Rozumiał funkcjonowanie na pozór nieskomplikowanych mechanizmów społecznych, które dla lekarza były zarówno odległe jak i nieodgadnione. Słysząc jego odpowiedź, uśmiechnął się dobrodusznie, starając ukryć własne zażenowanie. Dlaczego ta odpowiedź nie przyszła mu do głowy? Była oczywista i tak zdroworozsądkowa, że aż poczuł się ponownie niezręcznie. Oczywiście.- Stwierdził w odpowiedzi, na to co usłyszał, ale w jego czarnych ślepiach odbijało się coś więcej - niejaki podziw dla Cartera, który jako nieliczna osoba poświęcał czas, energię i własne siły na to by oswajać go ze światem konwenansów, polityki i kręgu. Rozejrzał się wkoło szukając znajomej twarzy. W istocie liczył na to, że przy tak dużym zgromadzeniu wszelkich czarownic i czarowników zobaczy kogoś z własnej rodziny. Choć Ci nie chcieli mieć z nim za wiele wspólnego, byłaby dni w których zwyczajnie mu ich brakowało. Może spowodowane było to jakąś nostalgią, lub brakiem ucieczki w prace. Nie był w stanie czasem stłamsić w sobie tego uczucia, które cisnęło go pod sercem… -Aria?- Carter tym jednym imieniem przerwał szelskie więzy rozmyślania Noxa nad własnym rodem i skutecznie przyciągnął go do siebie. Twarz lekarza pojaśniała gdy słuchał o pisklętach, zupełnie jakby uznawał je za swoje własne. Potakiwał głową z szerokim uśmiechem, spojrzał pod nogi jakby chciał kopnąć niewidzialny kamień. Ależ on w tym momencie był dumny z tej małej smarkuli, że mimo natłoku obowiązków w tym lekcji strzelania znalazła czas na pisanie. Słysząc o buncie Vincenta, aż sarknął podtrzymując się przed wybuchem niepohamowanego śmiechu. A leopard can’t change its spots.- Powiedział, dając mu do zrozumienia, że przecież to jego syn i jest niemal skórą zdjętą z ojca. Zastanawiał się jakim dzieciakiem był Ethan nim przeszedł okres punktu który zdawał się mu pozostać i trwać nadal. Jest sezon chorobowy… Wykrztusił z siebie zupełnie jakby nie potrafił odpuścić tego tematu, były takie chwile gdzie miało się nieodparte wrażenie, że Nox zamknąłby pisklaki pod jakąś chroniącą je kopułą. Choć sam zdawał sobie sprawę, że jest to uwarunkowane jego drugą naturą i po części było spowodowane wzmożonym instynktem opiekuńczym jaki odczuwał. W pierwszej chwili nie zauważył malucha, dopiero słysząc jego urywane tłumaczenie, uśmiechnął się do niego pobłażliwie i delikatnie poruszał dłonią jakby jak uspokoić spłoszone zwierze. Nic się nie stało…- Zawyrokował nim dotarło do niego co tak naprawdę się wydarzyło. Dopiero lekkie szarpnięcie rękawa i widok lizaka który podstawił mu Carter, sprawiło że Oscar zaśmiał się szczerze i ciepło. Mój ulubiony! Kto niby nie lubi truskawek?!- Zapytał poważnie delikatnie sięgając do białego patrzyczka bez skrępowania odbierając słodycz od swojego kochanka. Choć szept Cartera namawiający do ucieczki był niezwykle kuszący to jednak poczucie obowiązku było silniejsze. On wierzył w słowa Williomsona w patetyzm jaki od niego bił i wartości jakie przekazywał. Oczywiście, że miasto dźwignię się z pomocą ich wszystkich. Choć trąciło to nieco socjalizmem, chciał pomagać. Wpatrywał się z blaskiem w oku w przemawiającego a gdy nastała chwila braw mimo, że trzymał lizaka starał się uczcić przemówienie gromkością oklasków. Był naiwny aż do bólu, nie przesiąknięty zgnilizną wyrachowania i manipulacji. Był skrajnym przeciwieństwem Ethana w chwilach takich jak te. Jakie ładne przemówienie… musimy zostać i pomóc nie uważa Pan?- Zapytał nagle, w chwili gdy olbrzymi kruk wylądował na ramieniu Cartera, nic sobie nie robiąc z tłumu i wgapiał się paciorkowatymi ślepcami w lizak, który zauważył w dłoni Noxa. Wyciągnął dłoń by mu go oddać, jednak zwierze zajęte było umizgiwaniem do jego kochanka. Czarny łepek kruka wtulił się w policzek Cartera, do tego zwierze powtarzało świszczący gwizd ewidentnie naśladując coś co zwykł słyszeć. „Pieprzeni zdrajcy” - Pomyślał, czując ukłucie zazdrości gdy patrzył na relację swojego zwierzęcia i partnera. Ta zacieśniła się od chwili gdy Lucjusz zaczął latać za Carterem na polowania. Cholerny kruczy oportuniści, wystarczyło dać mu trochę mięsa i o… Oscar niemal lekko rozchylił wargi w szoku, gdy JEGO ptak skubał Ethana w palec w geście czułego droczenia się. Aż mu się cisnęło na usta „ładny kruk… TAKI MÓJ!” Stłamsił jednak w sobie zazdrość i obserwował jak zwierze odlatuje siadając na koszu na śmieci. Nox z irytacją, cisnął w tamtą stronę lizaka i spojrzał groźnie na Cartera, zupełnie jakby nakrył go z jakąś kobietą w łóżku. -ZDRAJCY!- Szepnął cicho do Ethana i pokręcił głową z niedowierzaniem. NPC Lucjusz: Czteroletni, dużych rozmiarów kruk, wychowany przez Noxa, nie boi się ludzi. Jest niezwykle przenikliwy i nie ufa nieznajomym. Jednak jego oportunistyczna natura pozwala mu wchodzić z osobliwe „interakcje” z osobami nieznanymi. Jeśli rzucisz mu coś do jedzenia spodziewaj się, prezentu w postaci: kapsla, monety, kawałka aluminium lub drucika, który spadnie Ci gdzieś pod nogi. Czasem zdarzyć się mogą prawdziwe skarby (zgubiony kolczyk, lub pierścionek albo szklana kulka do gry w kulki). Jest mistrzem wymiany barterowej oraz królem złośliwości. Przegoniony, źle potraktowany, zapamiętuje twarze i czeka by zrzucić na głowę swojego „wroga” kamyczek lub orzech. Szczególnie upodobał sobie Cartera - powód? Zawsze dostaje od niego kawałki mięsa, więc jest dla zwierzęcia ważnym zasobem, którego będzie bronił. Oscar nie wydaje mu poleceń, ceniąc jego niezależność. Rozumie jednak mowę zwierzęcia i czasem gdy są sami dochodzi miedzy nimi do kłótni na tle poglądowym. Uosobienie: Niezależne, silny charakter, przenikliwy i uważny. Według Noxa i jego wiedzy opartej na rozmowach z ptakiem ma on zrównoważony charakter, bywa powściągliwy ale tez krytyczny w ocenach. Wypowiada się równoważnikami zdania. Od kiedy lata za Carterem na polowania sam o sobie myśli jako o „Łowcy” bo pokrakiwaniem nakierowuje tropiciela na zwierzynę. |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Jeszcze możesz zawrócić, bene? Stukot obcasów na bruku umilkł, a razem z nimi głos w głowie. Widmowe pytania — podobnie jak widmowe zarysy, które dostrzegała kątem oka od kilku dni — ustąpiły miejsca całkiem namacalnemu zagrożeniu. Państwo Williamson, w pełnej krasie pieniędzy tak starych, że mogły płynąć w kufrach Mayflower, powitali ich w stonowanej intonacji; Vittoria zagrzała zęby, by w ramach powitania nie powiedzieć mamo, tato, jak się macie? Sześć lat temu, w alternatywnej wersji rzeczywistości, Williamson mógłby ją zauważyć. Teraz— — Panowie — uśmiech w kierunku braci Hudson to wszystko, na co ma ochotę; z dwojga złego wolałaby próby zbałamucenia dziennikarki przez Valerio niż próby udawania, że ich obecność tutaj nie jest niczym więcej, jak polityczną zagrywką — nieistotne, co sami będą twierdzić za moment. Skierowanie spojrzenia na kuzyna było kwintesencją obojętności; do toalety może wyjść sama czy o to też powinna pytać L’Orfevre? — Nie wiem, nie konsultowałam z nimi słuszności pomocy — ostatnia kwestia, którą wspólnie poruszali, to obraz Jeana; jakiś obłąkaniec z Kanady postanowił go kupić, czyjeś czujne oko dopatrzyło się klauzuli w małżeńskiej intercyzie i opór Torii był na nic. Dwieście dolarów procentu z dochodów, które otrzymała dwa tygodnie temu, to już przeszłość; jej skisłej pamięci mąż nienawidził cytrynowych odświeżaczy do auta, więc Vittoria zrobiła to, co zrobiłaby każda żona. Wydała dwieście dolarów na cytrynowe odświeżacze do auta — a nawet nie ma samochodu. Rozbawiony błysk w oku wyłowił na horyzoncie Valentinę; chwilę później jej widok przysłoniło państwo Verity, wobec których pani L’Orfevre żywiła osmotyczną sympatię — Ben był bratem Helen i lata temu prawie wtargnęła mu do łazienki. Jak się okazało, siedemnastolatki po winie mają jeszcze gorszą orientację w terenie niż siedemnastolatki na trzeźwo. — Benjaminie — uścisk dłoni za uścisk dłoni; skierowane na jego żonę spojrzenie pobłyskiwało tym samym odcieniem śmiechu, który próbowała ukryć od minuty. — Ciebie i Audrey też dobrze widzieć. Gdyby stojący obok Valerio spiął się na jej widok jeszcze bardziej, zostałby agrafką. Zachwiana równowaga zrobiła fikołka; kiedy państwo Verity zniknęli z pola widzenia, ich miejsce zajęło uosobienie snu. Nie amerykańskiego, ale jej własnego — tego, który sześć lat temu zamienił się w koszmar. — Barnaby — wyciągnięta dłoń — nagle rękawiczki nie są ładne, ale cholernie zbędne — zniknęła w znajomy sposób w uścisku jego palców. Niedorzeczne było wszystko; jego pytanie, jej ochota, żeby krzyczeć, ich obcość, chociaż kiedyś nikt nie znał go lepiej niż— — Teraz tak — powiedziała, pożałowała, grała dalej. Williamson i jego poczucie misji zniknęli; został tylko fantomowy dotyk na rękawiczce i drżący kącik ust, kiedy pan Hudson młodszy udowadniał najbliżej zgromadzonym, że plotki są prawdziwe — kije z country clubu nie giną bez wieści. Po prostu mają zwyczaj utykania w dupach właścicieli. — Ma non fa altro che urlare e cagare? — w cichych słowach skierowanych do Valerio pomieszkiwała cała troska świata; to niebezpiecznie dla zdrowia, nie wypróżniać się regularnie. Zerknięcie na pana Williamson utwierdziło ją w przekonaniu, że żył dla urażonych dum kręgowców; wzburzenie Aureliusa mogło go co najwyżej rozbawić. Kolejna warstewka przemyśleń zniknęła pod echem słów ze sceny; najpierw urzędnik, z którego biła subtelna aura służbisty, wygłosił przypomnienie celu dzisiejszego zbiegowiska i rzucił organizatorów pod rozpędzony pociąg spojrzeń. Toria próbowała nie zerkać na lewo; tam, gdzie rodzeństwo Williamson machało do tłumu w wyćwiczonym geście, który tuż obok imitowali ich rodzice. Wpatrywanie się w leżącą na ziemi ulotkę — nie zamierzała jej podnosić; bimber w zupełności wystarczyło — a później w mikrofon było łatwiejsze. Mogła wyobrazić sobie, że podchodzi do niego i mówi zróbcie hałas; dwa dolary na to, że Paganini krzyczałby najgłośniej. Cichy wdech i zsunięcie okularów na nos to wszystko, co zdążyła zanim świat znów wypełniły słowa; tym razem nestor Williamson wszedł na scenę, zaanektował uwagę zebranych i szybko przypomniał im o drobnym szczególe. Podczas gdy oni grali w warcaby, Ronald rozpoczynał kolejną partię szachów. Amerykańska duma dla włoskiej krwi znaczyła mniej niż ketchup, którym pół tego miasta próbowało polewać pizzę; to, co skłoniło głowę do mimowolnego skinięcia, zaczęło się tam, gdzie wizja pieniędzy. Saint Fall tkwiło za wysokim, małomiasteczkowym murem; zamiast rozrastać się wzwyż, zapadało — całkiem dosłownie — w sobie. Na scenie stanął ktoś, kto to rozumiał, nawet jeśli sedno tonęło pod obietnicą bezpieczeństwa, którego nie mógł zagwarantować im nawet Lucyfer. W krótszej, szerszej i jakiekolwiek innej perspektywie przecież zawsze chodzi o pieniądze — a kto o pieniądzach wie więcej od tego, który wyciera sos z ust studolarówką? Do fali aplauzu dołączył ten stłumiony przez rękawiczki; Vittoria od woni Chanel ceniła bardziej jedynie zapach zielonych. Teraz z uroczej torebki wyłonił się skórzany portfel; kiedy wolontariuszka z puszką przeszła obok, pani L’Orfevre zainwestowała w przyszłość Deadberry dwadzieścia dolarów. Wciąż pachniało cytrynowym odświeżaczem do aut. zostaję na miejscu i ofiaruję 20$ do puszki |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Buondziorno. Od ponad tygodnia mózg przewiercają mu koszmary, wspomnienie tuneli wżera się pod czaszkę, mgła wypływa na powierzchnię skóry razem z ekstatycznym potem, ale— Buondziorno. Od dziś prawdziwym horrorem będzie akcent Wendy Paterson. Znika ona, Annika zapada się pod ziemię — molto divertente, Valerio — i nawet tłum na prawo, lewo z tyłu i przodu rozmywa w plamie amerykańskich barw. Dziennikarka musi poczekać; najbliższe sąsiedztwo studzi nawet włoski temperament. — Panowie Hudson. Jeden czyta, drugi mówi; powinni mieć trzeciego, od pisania. Uściski dłoni to uniwersalny język, nawet te wymieniane z przymusu. Jedne przypieczętowują umowy, inne sprawdzają puls, te ulubionego Paganiniego są grą wstępną dla sprawdzania, jak mocno trzeba ścisnąć czyjeś palce, żeby je połamać. (È buffo; zawsze głodnieje po ich chrupnięciu). Parada nazwisk zatacza krąg w kręgu; teraz przystaje przed nim Williamson i Valerio obserwuje — twarz, gesty, uśmiech, spojrzenia, słowa, bolączki, wspomnienia. Sześć dni temu spał na jego kanapie, później w jego łóżku, później zrzygał mu się do wanny, ale wszystko ładnie spłukał. Pierwszy marca był przedłużeniem koszmaru, z którego nie wyrwał go alkohol, nie wybudziła kokaina, nie wyrżnęła z krwiobiegu ta blondynka, która na koniec — cretina, też sobie przypominała — zapytała, czy założył gumkę. No, bella; ostatnią nadmuchałem w tunelu. — Barnaby, mio caro, to tylko wymówka, żeby go później ściągnąć. Płaszcz, w przeciwieństwie do Williamsona, nie jest wymiętolony. Barnaby znika i miejsce przy scenie staje się przystawką przed daniem głównym. Słowa Vittorii to wzruszenie ramion w odpowiedzi, obecność rodziców Barnaby’ego to bita śmietana na torcie z gówna; Arthur Williamson, żołnierski do szpiku kości, wita mężczyzn i ignoruje kobietę. Paganini od dwudziestu lat darzy go tym samym rodzajem uznania. — Panie Williamson, dziś wszyscy chcemy jednego — i jest to zobaczenie pańskiej żony bez żakietu. Nie dopowiada, ale uśmiecha się do siebie, i do tej gry, i dzielnie próbuje powstrzymać dłoń przed sięgnięciem po chusteczkę w płaszczu; Aurelius wygląda jak ktoś, kto za moment się rozpłacze, bo stary Williamson nie zapytał czy za samo stawienie się na placu nie życzy sobie pięciu tysięcy dolarów gotówce. — Sì, per quello gli piace. Vittoria też to zauważa; w jej słowach Paganini słyszy troskę, ale w drgnięciu kącików ust pomieszkuje tlenione blond okrucieństwo. Hudson nawet obrobienie lachy wziąłby za akt agresji — wystarczyło zacząć od złego jaja. Ulotka przed nimi to ciekawszy obiekt; wiatr porusza nią na lewo, aż tajemnica treści ujawnia sekret ortograficznej rzeźni. Paganini i tak nie zauważa różnicy — najważniejsza część informacji jest oderwana, a bimber z Wallow bezpieczny. Szkoda; mogliby użyć go do podpalenia stodoły Padmorów i powiedzieć, że to wina nielegalnej destylacji. Doskonały pomysł odsunięty w czasie — kiedy ze sceny grzmią głosy o jedności, odbudowie, organizacji i wysiłku, jaki muszą włożyć w przywrócenie świetności Saint Fall, Valerio odlicza minuty. Za trzy zapali papierosa; za dwie sięgnie po portfel; za jedną usłyszy, że Ronald Williamson jest wiernym admiratorem Mussoliniego. Zmiana planów — zapali za dwadzieścia sekund, po portfel sięga teraz, a starego Williamsona znajdzie poza sceną, żeby zapytać, czy obecny burmistrz kocha swoje córki. O bezpieczeństwie Paganini wie wszystko; miasto i mafia tak naprawdę niczym się nie różnią. Jeśli chcesz utrzymać spokój, jedną ręką trzymaj za pysk wroga, drugą — dokarmiaj przyjaciela. Jeśli chcesz władzy, pozbądź się tych, którzy stoją na drodze; jeśli chcesz rewolucji, wyprowadź na ulice sprawdzonych żołnierzy. Jeśli chcesz tego wszystkiego, po prostu wyrzygaj sumienie, spłucz je łykiem starej whisky, a później usiądź wygodnie i patrz, jak ładnie płonie podpalony świat. W ślad za dwudziestoma dolarami Vittorii wędruje pięćdziesiąt Paganiniego; mógłby więcej, ale po co? Nie da się wycenić widoku pracujących, włoskich mięśni. miejsce bez zmian, 50$ datku rzucam na percepcję |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Stwórca
The member 'Valerio Paganini' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 8 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Ciemny granat płaszcza to wygoda konwencji. Barwa łudząco podobna do czerni, jednak dla wprawionego oka (lub dobrego światła), kolor będzie oczywistością. Wyprofilowany, niczym na miarę (bo na miarę), tak, aby nikt nie miał wątpliwości co do istnienia talii pani Verity. Biel szalika to perły w wersji charytatywnej. Patriotyczną czerwienią była szminka na jej ustach. Mina na jej twarzy, to współczucie — cóż za tragedia. Współpraca idealna; Benjamin pod jej ręką, to męskie oparcie w tym trudnym czasie. Ona; kobieca empatia, której oczekują. Gra zaczyna się, gdy przekraczają granicę Deadberry, chociaż tak właściwie, to zaczęła się dziesięć lat temu i nadal nie przerwała. Chwilowy przystanek, aby przywitać się z ludźmi, z którymi należy się przywitać. Każdemu odpowiedziała uprzejmym skinięciem głowy, podaniem ręki, jeśli relacja była bliższa lub (jak w przypadku Valerio), najbardziej intencjonalnie sztucznym uśmiechem połączonym z milczeniem. Miejsce zajmują w gronie — cóż — swoim. Po lewej Ben, po prawej Carterowa, a naprzeciw kobieta, którą Sebastian szybko przedstawia im, jako panią Padmore. Audrey wykonuje szybką, mentalną notatkę, że kobieta jest wżeniona. Jedno spojrzenie w jej stronę i staje się to jasne — pamięta ją ze szkoły. Rzucała się w oczy. — Nie miałyśmy jeszcze przyjemności porozmawiać. Z domu Bloodworth, prawda? — uśmiechnęła się uprzejmie do kobiety. Jeśli rozmowa z kimś ciemniejszej karnacji, była dla pani Verity problemem, nie dała po sobie tego poznać. (Nie było; jedynie metaforyczny zapach Wallow mógłby przeszkodzić, gdyby nie fakt, że nieprzyjemna woń unosiła się na całym placu.) Delikatnym pokręceniem głowy odmawia papierosa od Sebastiana. Od wypadku w pracowni nie czuje się najlepiej i wolałaby nie kusić losu. — Prawda, to pokrzepiające, ile osób jest w stanie odłożyć swoje prywatne spory i pojawić się, gdy społeczeństwo tego potrzebuje — chociaż ton głosu jest spokojny, to na chwilę wzrok zatrzymuje się na twarzy Sebastiana, niczym karcąco. Ironia to niebezpieczne narzędzie w takim tłumie. Nigdy nie wiesz, kto słucha. Na, niezbyt elokwentny komentarz kobiety od Carterów, Audrey odpowiada milczeniem. Uwagę skupia na sobie dziecko, którego dramat rozgrywa się na ich oczach. Jak można zgubić dziecko, pomyślała i podeszła do dziewczynki, dłoń delikatnie kładąc jej na ramię i schylając się, aby lepiej słyszała jej głos. Miesiąc temu podobnie robiła z dziećmi z sierocińca. Wychodziły piękne zdjęcia. — Twoja mama z pewnością już cię szuka — uspokaja dziewczynkę z delikatnym uśmiechem. Tym samym, który poświęca Georgie, gdy ta gubi swoją lalkę. — Poczekaj tu na nią z nami, abyś nie zgubiła się w tłumie. Niemal proroczo, matka pojawia się tuż po tych słowach. Doprawdy, skrajnie nieodpowiedzialne. Powrót do pionu i ramienia Bena, gdy na scenę wchodzi Williamson. Nieważne, co sądzi o jego przemowie, na zewnątrz jest niczym innym, jak poparciem, na koniec klaszcząc tak, jak damie przystoi — delikatnie i w rękawiczkach. Nie pochyla się nad uchem Bena, aby powiedzieć, że żona polityka wygląda, jakby niespecjalnie chciała tam być i ona zrobiłaby to lepiej. Powie mu, gdy wsiądą do samochodu. Po chwili w ich okolicę podchodzi wolontariusz. Młodzieniec na twarzy ma zapał, na ustach uśmiech, a na piersi amerykańską flagę, co być może jest już jednym krokiem za daleko. Niemniej, pani Verity wyciąga z torebki portmonetkę z drobniakami, aby do puszki wrzucić banknot dwustudolarowy. Subtelnie, ale nie na tyle, aby każdy nie mógł bez problemu zobaczyć kwoty. Kolejnym punktem jej uwagi jest jej kuzyn, Aurelius, którego słowa docierają do niej i mimowolnie kieruje wzrok w tamtą stronę. Nie wie, o czyjej jawnej demonstracji niechęci mówi, jednak wewnętrznie kręci głową na jawną demonstrację politycznej nieudolności. Są miejsca na bezpośrednie rozmowy i są to zacisza gabinetów, gdy drzwi są zamknięte. Nie wiece polityczne. Ekwipunek: pentakl, złota bransoletka z agatem, torebka, jedwabna chusteczka, szminka, niewielkie lusterko, portmonetka Percepcja: 85 [rzut (59), talent (12), percepcja II (15)] Stoję: J12 Do puszki wrzucam 200 dolarów w swoim oraz małżonka imieniu. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka