First topic message reminder : PLAC MNIEJSZY Plac Mniejszy położony jest kilkadziesiąt metrów od znacznie obszerniejszego i popularniejszego Placu Aradii, co w żaden sposób nie ujmuje mu na uroku oraz funkcjonalności. Skwer z trzech stron otoczony jest malowniczymi kamieniczkami, których zawyżony czynsz pozwala utrzymać okolicę we względnej czystości; każdemu czarownikowi i czarownicy w Hellridge Plac Mniejszy może kojarzyć się z czasami dzieciństwa oraz młodości. To tu zwykle urządzane są kameralne koncerty magicznych zespołów, przedstawienia dla dzieci oraz — zwłaszcza na przestrzeni ostatnich lat — organizowane przez rodziny Kręgu ogólnodostępne zbiórki. Poza kilkoma ławkami, paroma rachitycznymi krzewami i pozostałościami po kamiennej fontannie, z której został jedynie murek, na Placu Mniejszym próżno szukać atrakcji; dwoma uliczkami, które do niego prowadzą, można dotrzeć na Plac Aradii lub w kierunku Głównej Ulicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Stwórca
The member 'Vittoria L'Orfevre' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 19 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
-Aureliusie, słuchaj, czy nie myślałeś o tym, żeby może zmienić auto? - zapytał brata Percival, który od dobrych paru minut próbował usadowić się na przednim siedzeniu jeepa, którym daleko było do tych piekielnie wygodnych, jakie były w jego Cadillacu. Niestety percivalowa „kruszynka” nadal przebywała u mechanika, więc na wydarzenie należało poszukać innego środka transportu. Dobrze, że mógł liczyć w tej kwestii na swojego brata, który również wybierał się do Deadberry. Miał być to taki braterski wypad, gdyż żona Percivala, jak zresztą zawsze, wymigała się badaniami w bibliotece Abernathych, czy czymś podobnym (czarownik po pierwszym "nie" już przestał jej słuchać), a syn został pod opieką opiekunki z powodu kataru. Może to i lepiej. Starszy z Hudsonoów nie chciał wybrzydzać, ale trudno mu było się nie skrzywić, kiedy przyglądał się wnętrzu terenówki, które to, delikatnie mówiąc, nie powalało na łopatki. Było stanowczo za tanie. Wykonanie, jak i materiały pozostawiały wiele do życzenia, a na dodatek były do bólu nudne. Jednokolorowe i bez pasji, bez charakteru, a to tak bardzo nie pasowało do Aureliusa. Było też jeszcze coś. Percival nie przywykł do siedzenia aż tak wysoko, będąc niebezpiecznie oderwanym od ziemi. Dlatego zawsze wolał auta sportowe. Niskie, bezpiecznie ugruntowane i nieprzyzwoicie szybkie. -Jeśli to coś ma dla ciebie jakieś znaczenie sentymentalne, to możemy zrobić tak, że zamkniemy go w garażu na kolejne 20 lat? Wiesz, żeby stał się klasykiem i rarytasem. Czarownik nie chciał znaleźć się w sytuacji, kiedy zazdrosne języki, widząc, czym Hudsonowie rozbijają się po okolicy, stwierdzili nagle, że chyba mają jakieś problemy finansowe, co z kolej zacznie rzutować na interesach i inwestycjach. Nie kontynuował już więcej tematu motoryzacyjnego, gdyż były inne rzeczy, które interesowały mężczyznę. -Zastanawiam się, jak to całe wydarzenie ma wyglądać. - Oparł się łokciem na drzwiach, obserwując przesuwające się za szybą obrazy. - Czy rzeczywiście będzie to wyłącznie głupia szopka, jak to powiada nasz nestor. Nie wiem jak ty, ale ja mam nadzieję, że teraz wszyscy w końcu pójdą po rozum do głowy. Niewypowiedziane „patrząc na to, że w końcu zbliża się Apokalipsa” zawisło w powietrzu. Kiedy tylko znaleźli się na miejscu, Percival poprowadził ich bliżej sceny, żeby zgromadzone na placu osoby nie wbiły sobie do głów, że Hudsonowie przybyli tu wyłącznie po to, by obserwować z oddali i komentować poczynania swoich rywali. Oczywiście w zaciszu County Clubu dojdzie do tego wcześniej czy później, bo niby czemu nestor dał im wszystkim zielone światło na uczestnictwo w wydarzeniu? Chciał połączyć przyjemne z pożytecznym, dbając o wizerunek rodziny, ale i zdobyć wiedzę, co planują robić Williamsonowie, patrzeć, czy nie zaliczą jakiegoś potknięcia. Mężczyzna omiótł spojrzeniem otoczenie, szukając wśród zebranych znajomych twarzy. |zajmuję miejsce K8 ekwipunek: zapalniczka, paczka malboro, książeczka czekowa i długopis rzut na percepcję: 2 (talent) + 5 (percepcja) = 7 |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Rentier i inwestor
Stwórca
The member 'Percival Hudson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 69 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
Zmierzając na plac mniejszy czuł to specyficzne zmęczenie, wszędobylskie i nie dające się opisać niczym innym. Bolała go głowa idealnie pomiędzy oczami z niewyspania. Nie był pewny co go podkusiło by tu przyjść. Kłamał albo nie chciał tego przed sobą przyznać. Było to nic innego jak nie dające opisać się niczym innym poczucie obowiązku i chęci pomocy bliźnim. Zatrzymał się na naprzeciw sceny, omiatając spojrzeniem wszystko co było wkoło niego. Starał się nie nawiązywać jako pierwszy kontaktu ze swoimi pacjentami. Uważał że w jakiś sposób łamałoby to etykę jego pracy i zmuszało osoby do przyzna się do słabości, z którą musieli się do niego zwrócić. Dlaczego zwykł czekać na ich pierwszy kontakt by nie postawić nikogo w sytuacji bez wyjścia. Potarł dłonią kark i poprawił swój plecak na plecach zarzucając go sobie wygodniej na ramię. Przez chwilę zastanawiał się czy nie powinien zajrzeć do namiotów i poszukać jakiegoś punktu medycznego, gdzie mógłby pomóc poszkodowanym. Tłum gęstniał. Zaczynał się niecierpliwić nie wiedząc gdzie powinien się udać i co zrobić teraz. Było jak za czasów szkolnych gdy nie potrafił odnaleźć się w danej grupie. Wielość nieznanych osób sprawiała, że wychodził już daleko poza swoją strefę komfortu. Rozejrzał się wkoło powoli, niby patrząc na ludzi ale jakby ponad ich głowami. „Co ty do cholery robisz?”- Zrugał sam siebie, lepsze było to lustrzane gapienie się niż wpatrywanie w kogoś z nieustępliwością co też mu się nagminnie zdarzało. Poznał kilka twarzy, dostrzegł żonę najlepszego przyjaciela. Nawet dał krok do przodu by do niej podejść ale zatrzymał się nagle zdając sobie sprawę, że nie jest sama. Mortiego nie było, nie chciał robić z siebie głupca większego niż był. Ekwipunek: Apteczka pierwszej pomocy, zestaw białych świec rytualnych, niewielki plecak, dwie bułki cynamonowe, litrowy bidon z wodą, towarzysz - Lucjusz Miejsce: E 12 Rzut: (talent) 7 + (percepcja II) 6 = 13 + rzut |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk
Stwórca
The member 'Oscar Nox' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 31 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Obracana w palcach karteczka pomiędzy ciekawskim spojrzeniem matki i palcami ojca zapinającymi ostatni guzik koszuli; pomiędzy podniesionymi głosami, charakterystycznym dźwiękiem przesuwanych kartek na ławie w salonie, stukotu obcasów i pospiesznie rzucanych pożegnań - jesteśmy niemal mistrzowscy w odgrywaniu scenek rodzajowych. Jeszcze lepsi w odgrywaniu tych, które w dziwacznym zbiegu okoliczności wybitnie nas dotyczą - przeszłości i przyszłości, odrobinę tylko teraźniejszości, bo mimo tych wszystkich wzniosłych planów i wielobarwnych strategii, nie należy zapominać o istocie ubioru, istocie fryzury, istocie koloru lakieru na paznokciach i tego na karoserii samochodu - kiedy biorę w objęcia urokliwe Porche tatusia, niemal żałuję, że nie ozdobiłam maski wielką, dumnie powiewającą flagą Stanów Zjednoczonych. Dołączą później - on i moja matka, pieczątka nad idealnym skrawkiem papieru kryjącym intratną umowę; nagłówki krzyczące Hudson i Williamson wreszcie pogodzeni? mam już przed oczami, pod nogą pedał gazu, z tyłu świadomości fakt, że jeszcze chwila i się spóźnię. Nie przekraczaj prędkości, Val. Ostatnie czego chcę, to zdarcie opon samochodu tuż przed Deadberry - paradoks naszych czasów i mojego życia, bo głuchy pisk chwilowo zagłusza moją zdolność słyszenia kiedy wybieram idealny kawałek parkingowego podjazdu, niesie kilka spojrzeń i utwierdza mnie w przekonaniu, że nie zawsze ma się to, czego się chce - kilka uderzeń serca później, kilka stukotów zimowych butów o oblodzony chodnik, kilka prób przybrania uśmiechu - chwilę później już nie pamiętam tej maleńkiej porażki. Zgromadzone sylwetki na placu ewidentnie wskazują cel dzisiejszego dnia, niebieskie kurtki i kubki tekturowe w dłoniach, zapach taniej kawy zmieszany z pospólstwem, elitarna woń błękitnej krwi, która nie ma prawa spłynąć, póki ktoś nie wyrazi na to zgody - wkładając kluczyki do kieszeni króciutkiej zimowej kurteczki - niemal sportowej, w końcu to zadanie z kategorii prawie aktywności fizycznej, w której chodzi o wspólną pracę (nie licząc ładnego, białego futerka), a więc istotne są wygodne, choć wysokie buty i obcisłe spodnie - rozglądam się swobodnie, w tłumie pustych serc i płowych nadziei, wzniosłych słów i wielkich ambicji. Przecież chcemy tylko pomóc. Chcemy tylko przyłożyć cegiełkę do czegoś, co względnie określa się mianem dobrego - przewaga w wyborach, przemalowanie ściany czyjegoś zapyziałego sklepu, zadowalający wpis w Piekielniku - przez moment wydaje mi się, że widzę jakąś pannicę z aparatem i notesikiem, ale uwagę prędko kradnie smuga znajomości i rodzinnych koligacji - buźka Vittori i Valerio wystarcza, żebym podniosła dłoń w geście powitania, powstrzymując się od ciepłego cmoknięcia posłanego w mroźne popołudnie marca, zwłaszcza kiedy spojrzenie wyłapuje rozkosznie śliczne kozaczki na nogach kuzynki. W gąszczu sylwetek łatwo się zgubić, choć te najjaśniejsze dostrzega się względnie szybciutko - i dywagując we własnej głowie nad ułudną wolnością napotykam w końcu na pannę Williamson - sprawczynię całego zamieszania? Niekoniecznie. Czy dręczenie jej w tym straszliwie przykrym dniu podchodzi pod pewien rodzaj sadyzmu? - Twój tatuś dobrze dziś wygląda - posłane w plecy przyjaciółki stwierdzenie to przejaw niezdrowego optymizmu; markowe metki to potwierdzenie, że do sprawy podchodzi się poważnie. Luźny warkocz i lekki makijaż to definicja mojego poświęcenia. ekwipunek: kluczyki do samochodu ojca, pilniczek do paznokci, złota biżuteria miejsce: J16 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Aurelius Hudson
Redukuje biegi, kiedy pokonuje kolejne skrzyżowanie. Od Deadberry dzielą ich dwa kolejne i cztery kilometry. Sygnalizacja świetlna informuje czerwonym światłem, że czas zaciągnąć hamulec, co też Aurelius czyni, gwałtownie i z premedytacją, na złość bratu i jego krzywdzącej opinii adresowanej ku jeepowi. Minutę później koła auta znowu przesuwają się po jezdni. Nie stara sie udowodnić bratu, że wóz jest w stanie pokonać trasę szybciej. Jedzie tempem umożliwiającym im bezpieczne dotarcie na miejsce. - Nie, dobrze się sprawuje - słowa, które mają uciąć wszelkie dyskusje, wybrzmiewają między nimi, ale są częściowo zagłuszone przez przenikliwy ryk silnika. Młodszy z braci przenosi wzrok na tego starszego, nie kryjąc układającego się na wargach subtelnego grymasu zadowolenia, powstałego wskutek percivalowych perypetii związanych z turbulencjami, jakich doświadcza na siedzeniu pasażera. –Twój Cadillac nadal zbiera kurz u mechanika? - Aurelius nie jest wielbicielem motoryzacji, w tym szybkich, luksusowych samochodów, które są wyraźną słabością Percivala. Nie podziela jego miłości do Cadillaców. – Który raz, w przeciągu tego roku, trafił do jego warsztatu? Drugi? Trzeci? – bezlitośnie mu wytyka. Czwarty. Czwarty raz. Dwie z nich sprowokowała zamiłowanie do rozwijania prędkości Pervicala. Dwie kolejne usterki techniczne. – Cherokee był tam raz i to z powodu wcześniej zaplanowanego przeglądu. Jak sam widzisz, w tym wypadku, liczby są bezlitosne. Cadillac generuje więcej strat finansowych niż zysków. Jego jedyną zaletą jest wizualna prezentacja. Wnętrze jeepa jest pospolite, pozbawione charakteru i przepychu, wręcz tandetne, a przynajmniej takiego określenia użyła Millicent, kiedy zaprezentował jej swój nowy nabytek, ale nie wszystko złote, co się świeci. Samochód na przestrzeni prawie dziesięcioletniej współpracy zmagazynował wiele wspomnień. Nie wszystkie związane są z tylnymi siedzeniami pojazdu. - Uważasz, że jest plamą na naszym wizerunku? - rozbawienie błyska w jego spojrzeniu pod postacią przygaszonych, wesołych ogników, których nie stara się wytłumić. Z radia wybrzmiewa Pink Floyd. Przez chwile wsłuchuje się w głos David Gilmour, ze spojrzeniem wbitym w jezdnie. Nie tłumaczy tego starszemu bratu. Wartość sentymentalna jest dla niego równie odległa, co perspektywa nagłej utraty majątku czy dachu nad głową. Nie chce przecież, by przed tak ważnym wydarzeniem, jeep stał się jabłkiem niezgody między nimi. - Niezależnie od tego, jakim przyświeca im cel, za pięć minut staniemy się trybikami w propagandowej maszynie Williamsonów. Spotkanie tego typu zawsze sprzyjały jednemu - arenie politycznej. Sam nigdy nie wchodził głęboko w te struktury. W Deadberry pojawia się z pobudek nieobdartych z ludzkiej przyzwoitości. To na barkach Percivala spoczywa obowiązek zręcznego tasowania tłumem. Rola Aureliusa ogranicza się do pozostania biernym obserwatorem tej pokrętnej, wielowątkowej partii szachowej, gdzie szachownice stanowi plac mniejszy, a pionkami są przedstawiciele kręgu; cała reszta magicznej populacji zebrana w tym miejscu odgrywała mniejsze znaczenie. Parkuje samochód w ustronnym miejscu, niecały kilometr od miejsca spektaklu, w obawie, że w pobliżu palcu może zabraknąć miejsc parkingowych - Zdradź mi, co kryje się pod enigmatycznym "pójdą po rozum do głowy". Aurelius jest daleki od wyrażania podobnych opinii. Wszystkie nadzieje lokuje w modlitwie do Lucyfera. Nie pokłada ich w swoim najbliższym otoczeniu. Na Plac Mniejszy docierają dwie minuty później; zabrał się już tam całkiem imponujący tłum. Hudson, odnalazłszy spojrzeniem Roche'a, macha mu ręką na powitanie, usta krzywiąc w lekkim uśmiechu, jednak nie podchodzi do mężczyzny otoczonego wianuszkiem znajomych. Zatrzymuje się przy bracie. Dwa dni temu mijał plac Aradii. Chciał oszacować straty. Wniosek nasunął się sam - każda para gotowych do pracy rąk jest na wagę złota. Aurelius nie ma zamiaru się dzisiaj oszczędzać. Przeleje tyle potu, ile będzie trzeba, by dodać swoją cegiełkę do przywrócenia temu miejscu dawnej świetności. Staję na polu J8. ekwipunek: kluczyki do samochodu, książeczka czekowa, długopis, paczka zapałek |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto, Saint Fall
Zawód : podróżnik, alpinista, buchalter
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Ten sam plac co przed laty służył krzepieniu serc zadowolonych rodziców, gdy ubrani w białe koszule niczym doniosły kościelny chór wyśpiewywali pieśni chwalące Aradię niedługo przed świętem jej Męczeństwa. Minęło 20 lat. Zmieniło się nic. Kołnierzyki trzeba było poszerzyć, a młodzieńcze buzie zastąpiła surowa dojrzała nieuczciwość. Ubrany był w czarny wełniany płaszcz przed kolano, wiązany w pasie co by nadać szyku całej sylwetce, pod spodem zaś garnitur, równie ciemny co cała reszta, dopasowany do aktualnej mody, tak by Zwierciadło (niewątpliwie grzejące sobie miejsca w niedalekiej odległości) nie miało mu nic do zarzucenia. Czerwony element — poszetka w butonierce, krawat przy białej koszuli, krew w żyłach. Gorąca w opozycji do termometrów. Wsparcie dla Williamsonów należało do obowiązków rodów takich jak Verity, co zresztą działało w dwie strony. Kto mógł zapomnieć, jak sto lat temu odnaleźli zbrodniarza, co ówczesnemu nestorowi skradł duszę? Kto mógł pominąć jak piętnaście lat temu przybijali sobie piątki z Barnabym po zgarnięciu całej puli w trakcie jednego z wieczorków pokerowych. Dzisiaj — jakby starsi — podawali sobie ręce, kiwając nieznacznie głowami. Ronald Williamson — pozorny bohater, mający samego siebie za wybawiciela. Prawdopodobnie słusznie. Biorąc pod lupę wszelkie kataklizmy, które ostatnimi dniami spotkały ten region, mogli tylko czekać, aż ktoś poruszy (niebo i) ziemię, żeby wykończyć Saint Fall. Właściwy człowiek na właściwym miejscu powinien przysłużyć się temu hrabstwu, a co ważniejsze, zadbać o interesy każdego z członków Kręgu. Rozerwany płaszcz Barnaby'ego, rozpieprzona ulica w Maywater i włoski temperament zaklęty w zemście za kto wie co. Tragedia za tragedią skwitowana była jednak wypadkiem Audrey. Tym, który zawrócił bieg wspomnień, rzucając na pierwszy plan retrospekcję feralnego wrześniowego poranka, gdy znalazł ją na łazienkowych kaflach we krwi. Ta, tym razem cieknąca z prostego nosa kobiety, zła, niedobra, niepotrzebna. Naturalnie, w dniu wiecu Ronalda Williamsona nie było mowy o tym wydarzeniu. Istotne fakty życia publicznego odgrywały tutaj rolę główną, a Benjamin Verity, ubrany w ten płaszcz co już było, spokojnym krokiem, prosto od głównych ulic Deadberry, zmierzał ku (pokrzepieniu serc) scenie na placu mniejszym. Znajome twarze mijane po drodze, piękna żona u boku, wspierająca się o wyciągnięte w jej stronę ramię oraz jedna misja — naprawa świata (interpretacja dowolna). Z kierunku ulicy głównej, przy zgliszczach Piwniczki, przeszedł przez plac, witając się po drodze kilkoma uśmiechami z mniej istotnymi w życiu adwokata ludźmi. Nie mógł jednak pominąć grupy zebranych, tuż obok. Najpierw kobiety: — Vittorio, miło cię widzieć — podał jej dłoń w kurtuazyjnym geście, rzecz jasna ściągając najpierw rękawiczkę. — Valerio — kolejny uścisk dłoni i modlitwa, żeby tego dnia miał dobry humor, pozwalający na zachowanie roztropnego wrażenia człowieka rozsądnego. Wzrok mówił: jak się czujesz? Usta nie powiedziały więcej nic. — Percivalu, Aureliusie — dwa uściśnięcia dłoni. — Czujecie ten zapach? Nie przypominam sobie, by Deadberry tak pachniało przed kataklizmem — obejrzał się w stronę namiotów z grochówką. — Cóż. Dobrze, że możemy się tutaj zobaczyć cali i zdrowi. Do zobaczenia — przytaknął jeszcze, odsuwając się nieco dalej, aby w spokoju, ustawiając małżonkę niczym lalkę obok siebie, rozejrzeć się po okolicy, wyłapując wzrokiem przybyłych. Kątem oka niedaleko dalej dostrzegł jeszcze Valentinę, tuż obok młodziutkiej siostry Barnaby'ego. Piekło z Diabła nigdy nie wyjdzie. Zabierając więc Audrey pod ramię, podszedł jakby bliżej, dostatecznie daleko, aby młodej blondynce podesłać jeden nic nieznaczący uśmiech i dostatecznie daleko, by nie musieć lgnąć do niej. Ekwipunek: kluczyki do mojej fury, pentakl, książeczka czekowa i wieczne pióro, zestaw wizytówek. Stoję na J13 i za zgodą organizatora ustawiam Audrey na J12 percepcja: 51 + 3 + 5 = 59 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Krótki śmiech to tylko preludium; w coraz liczniej gromadzonych twarzach dostrzega Charlotte, która zasłużyła — bo dobra z niej dziewczyna, tylko zagubiona; kilka klapsów pomogłoby w wychowaniu — na mrugnięcie i Valentinę, która — z niej dziewczyna jeszcze lepsza, ale klapsy rozdzieli ktoś inny — otrzymuje posłane przez czas i przestrzeń uniesienie włoskiej dłoni. — Matteo to wierny ideałom człowiek — pocałunki — lewy policzek, prawy policzek, teraz w usta, Annika — kuzynki skutecznie ukrywają przed światem nagłe rozbawienie. Z Matteo taki asystent, jak z Valerio islamska dziewica; gdyby Paganini obejrzał się przez ramię, zauważyłby wyraz twarzy Włocha — kot z biegunką wygląda weselej. — Jeśli powiem, że ma oddać swoje buty, zapyta: żonę też? Zabawna część to ta, w której Matteo nie ma żony, więc przywiózłby cudzą. Na przykład z Piekielnika. Kiedy Annika subtelnie podkreśla, że dziennikarka ma męża, a pani to nie tylko wymysł feministki, która zapomniała podstaw obsługi kutasa, Valerio nie czuje się zniechęcony. Krzywdząca opinia, że brzydzi się małżeństwa, to efekt niedopowiedzenia; cudze żony niezwykle ceni. — Gdybym poślubił równie piękną kobietę, signora, nie wypuszczałbym jej z ł— Łódki. Na pewno chodziło o łódkę. Do nieformalnej grupki najlepiej ubranych ludzi dołącza kolejna dusza; twarz pognieciona upływem czasu, ale na płaszczu ani jednej zmarszczki. Silny uścisk dłoni, którą Paganini ujmuje w palce, chociaż obaj wiedzą, że to tylko puste, nieuniknione gesty w świecie pełnym formalności. — Si. Valerio Paganini, we własnej osobie — personalia odnotowane, uśmiech jak pęknięcie; włoskie spojrzenie zatrzymuje się na twarzy pana Faust i jeśli dokonało osądu, Roche nie poznał wyroku. Egzekutor mafii kontra — kto? Paganini będzie musiał zapytać; Verity zna ludzi z teczkami, pewnie kupują je w jednym sklepie. — To małe miasto, ale pełne kręgów — krąg w kręgu zataczający mniejsze kręgi. — Mogliśmy się rozminąć. Raz, dwa albo sześćdziesiąt dziewięć; to częsty przypadek w tym zakątku hrabstwa. Spomiędzy rozchylonych ust nie wypadają kolejne krople włoskich komplementów; o wdech od zapytania, gdzie pan Faust kupił te buty, ostatecznej dawki szyku dolewa Toria, objawiona jak zawsze — nagle, w melodii powitań i gładkiej serii słów. — Vittoria, prima di tutto, sei bellissima. E seconda cosa— Włoski to piękny język, ale nierozumiany; słowa kierowane do dziennikarki scalają się z komplementami pani L’Orfevre posyłanymi Faustowi. — Mam wspaniałe kuzynki, niech Piekielnik o tym pamięta. Cytat dosłowny dopuszczalny; powtórzyłby go trzy razy, byleby nie słyszeć kolejnych słów Vittorii i wplecionego pomiędzy nie nazwiska. — Devall? — w dwóch sylabach zawiera całe morze zniesmaczenia. Kieruje wzrok tam — gdziekolwiek tkwi tam wskazane przez Torię — i już wie; niedoszłych teściów po latach od śmierci Melanie wciąż ma w tym samym miejscu, w których miał ich, kiedy żyła. — No, nie mam o— Ochoty? Ochota dziś odgrywa drugoplanową rolę; jest tłem dla orkiestry, w rytm której podskakują. Scena nadal świeci pustkami, jeśli nie liczyć przerażonego perspektywą tłumu urzędnika, ale istnieje rodzaj muzyki, która nie potrzebuje instrumentów. Uno, uśmiech. Due, odwrót. Tre, ten gulasz nie będzie bardziej trujący od ilości fałszu w powietrzu. Valerio ma na końcu języka wiele słów — z Vittoria, zostanę z panią Prasą; mam podejrzenia, że lubi ssać nie tylko zatyczki od długopisu na czele. Ma wiele pomysłów na rozbicie mozaiki uśmiechów i odkrycie, kto dziś ubrał bojowe nastroje. Ma szczątkowe przekonanie, że zaraz zrzyga się mgłą; estetycznie ciekawe, nieszczególnie przyjemne, stuprocentowo pojebane zjawisko. Ma w końcu drobną dłoń na rękawie i jasne instrukcje od Emiliano; ma wrażenie, że Toria też je otrzymała. — Arrivederci, moi drodzy. Pamiętajcie, po co się dziś zgromadziliśmy! Prawie przy tym wpada na wolontariusza w kurtce krzyczącej głosuj na Ronalda Williamsona; co za przypadek, davvero. Uniesiona w geście pożegnania dłoń kładzie kres domysłom — Valerio Paganini wie, jak istotne są dobre relacje z rodziną Williamson. Valerio Paganini nie wyliże odbytu Ronaldowi — po to zabrał Matteo — ale będzie bliski odwzajemnienia jego gestu, kiedy ten z wysokości sceny pośle połowie Hellridge rzymski salut. — Toria, mia bella — stukot obcasów na bruku szarym jak sumienia zebranych — gdyby wsłuchać się w ich takt, brzmiałby jak marsz imperialny. — Nie spodziewaliśmy się, że dołączysz. L’Orfevre nie robili problemu? Pytanie z serii zbędnych; jedyne, co zachowała po nich Vittoria, to obrzydzenie do malarzy, nazwisko i przekonanie, że jedyny francuski element, jaki kiedykolwiek weźmie do łóżka, to wino. Droga do wybranego miejsca nie jest długa, ale feralna; za późno zauważa rodziców Barnaby’ego. Jeszcze później Hudsonów, którzy — gdyby tylko mogli — wspięliby się na pierdoloną scenę; i kiedy wydaje się, że nic nie naprawi tego dnia, pojawia się on. Ładna poszetka, bello; ciemne spojrzenie to dwie studnie, w których rozlega się echo myśli sprzed ponad tygodnia. W tunelu, we mgle, bez powietrza w płucach — będziesz na pogrzebie, Ben? Szesnaście lat temu obiecał, że z trumny wyskoczy striptizerka; Paganini nawet po śmierci upomniałby się o przysięgę. — Stai benissimo, Ben — stara gra słów, znajomy uścisk dłoni i szorstki kciuk, który — po omacku, tak, jak potrafi najlepiej — zahacza o miękką skórę na nadgarstku; tętno na miejscu, Verity żyje, można wracać do domu. — Audrey. Ciąg dalszy niepotrzebny; przecież się przywitał. przenoszę się na J6 nice ass, mrs. Williamson rzut na percepcję: k100 + 9 (talent) + 5 (percepcja) |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Stwórca
The member 'Valerio Paganini' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 16 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Ethan Carter
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 195
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Nawet dla kogoś takiego, jak Ethan list od Burmistrza miał znaczenie. Należał do Kręgu a z tym, czy chciał, czy nie wiązały się również obowiązki. Spojrzał się na wiszący w przedsionku zegar z " kukułką", który tak naprawdę zamiast kukułki miał miniaturkę meteora i obliczył, że dotarcie na miejsce zajmie mu około trzydziestu minut nieco szybszym marszem. Wrzucił więc zestaw 3 czerwonych świec do plecaka, który wyjął z dużej, drewnianej skrzyni, gdzie trzymał ubrania i akcesoria potrzebne do łowów - nie licząc oczywiście broni, tę mimo wszystko miał w zamkniętych gablotach, do których dostęp miał tylko on. Choć od praktycznie od małego uczył dzieci obycia z bronią, wolał jej nie zostawiać na widoku z pomysłową Arią. Do plecaka przełożył również drożdżówkę, którą otrzymał od swojego partnera razem z trzema zestawami, czerwonych świec, wziął również dwie kanapki, butelkę wody i lekarstwa tak, na wszelki wypadek, chociaż czuł, że przy jakiejś okazji uda mu się spotkać Noxa. Znał go już na tyle dobrze, że pewnie nie omieszka pojawić się na tak ważnym wydarzeniu, by pomóc innym, nawet jeśli obecność wielu ludzi przyniesie mu dyskomfort. Na miejsce dotarł o zaplanowanym przez siebie czasie, nie zamierzając za bardzo wdawać się w rozmowy z innymi, zresztą kto byłby na tyle szalony, by podejść do Cartera? Niemniej rozejrzał się czujnie dookoła, by mieć odpowiednie rozeznanie w terenie. Ponieważ zdawał sobie sprawę, że większość ludzi pewnie stanie blisko sceny, by słuchać jakiś pompatycznych przemówień i zaznaczyć swoją obecność, on stanął bliżej pobliskiej ławki. Katastrofy jakie nawiedziły ostatnim czasem ich miasto były widoczne praktycznie w większości dzielnic, do tej pory musiał uspokajać najmłodszą córkę, by nie bała się, że trzęsienie ziemi się powtórzy. Domyślał się, że całe to wydarzenie zajmie im kilka godzin, dlatego ubrał się w cienką, brązową kurtkę, pod którą miał ciemną koszulkę bez zbędnych udziwnień. Wygodne jeansy były dobrym rozwiązaniem, jeśli zamierzał większość czasu pracować, nawet zabezpieczając plac rytuałami. Miejsce, w którym jeszcze niedawno przesiadywał z dziećmi, również nosiło ślady niedawnych katastrof. Gdy jego wzrok spoczął na człowieku stojącym przed nim, lekko wygiął kącik ust w zadziornym uśmiechu. Wszędzie poznałby sylwetkę tego człowieka. - Doktorze Nox…- Zaczął, nie podchodząc jednak bliżej, jedynie zaznaczał swoją obecność, by mężczyzna wiedział, że jest blisko. Musiał zachować pozory, szczególnie, że byli w wyjątkowo tłocznym miejscu. - Czułem, że Pana spotkam, w końcu w takich miejscach wsparcie lekarzy jest nieocenione. [b]Ekwipunek: Kanapki, drożdżówka, leki przeciwbólowe w pudełeczku, butelka wody, 3 zestawy czerwonych świec, plecak, scyzoryk, pistolet. Miejsce: D12 Rzut: 73 + percepcja : 5 + talent : 14 = 92 Ostatnio zmieniony przez Ethan Carter dnia Wto Sie 15, 2023 12:59 pm, w całości zmieniany 4 razy |
Wiek : 43
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Łowca/ Właściciel strzelnicy
Stwórca
The member 'Ethan Carter' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 73 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Najdłuższa wskazówka zegarka zahaczyła o wzdętą dziewiątkę na srebrnej tarczy. Wydany na oczekiwanie wyrok to jedno słowo, dwie sylaby, łacińska etymologia; kwadrans. Do początku albo końca — zależy, jak na to spojrzeć. Lucky Strike dogasł jeszcze w drodze do zimnego bruku, ale siły nawyku nie mogła wyplenić nawet gęsta atmosfera Placu Mniejszego; przydeptany elegancką podeszwą papieros umarł po raz drugi. Gdyby garnitury potrafiły mówić, ten na Williamsonie wyszeptałby pomocy, trzy razy zagroził, że po wszystkim mnie spali; granatowy Ralph Lauren — oczywiście, że on; amerykańska marka w amerykańskim miasteczku pod furkotem amerykańskich flag — nie wiedział, że Barnaby nigdy nie grozi. Jedynie obiecuje. Przez cztery godziny zdążył poznać zakątki Placu Mniejszego lepiej od własnej piwnicy; chociaż dziś mundur zastąpiony został garniturem, a obowiązki Czarnej Gwardii obowiązkami syna, bratanka i Williamsona, ostrożność w jego krwi zajmowała tyle samo miejsca, co magia. Czternaście minut. Spojrzenie przeczesujące tłum szukało zagrożenia i twarzy — dokładnie w tej kolejności — do których musiał — rzadziej chciał — podejść. Najpierw uścisk dłoni dla pana Lanthier, który — całkiem rozsądnie — wybrał cień pod jedną z kamienic; później ucałowanie ręki wdowy Harris, która zadała sobie trud przybycia aż z Salem i żadna ze stron — ani całująca, ani całowana — nie łudziła się, że kierowała nią dobroć serca. Dopiero wtedy najpierw zauważył panią Faust; widok Anniki — albo Anniki i tego, co trzymała w papierowej torbie — był pierwszym zasługującym na lekkie drgnięcie kącików ust. Droga do pani Faust zajęła mu dziesięć sekund; odkrycie, kto jej towarzyszy, dokładnie dwie. — Kuzynko — wyciągnięta, pozbawiona rękawiczki dłoń i lekki uścisk; włoskie pocałunki w policzek od zawsze musiała zachowywać dla drugiej części kuzynostwa. — Dobrze cię widzieć. Moriarty nie mógł dołączyć? W głowie słyszał odpowiedź — Barney, daj spokój, nie odpowiadam za decyzje swojego męża — ale gdyby nie zapytał, oznaczałoby to, że nie jest zainteresowany; a gdyby nie był zainteresowany, byłby złym gospodarzem; a gdyby był złym gospodarzem, ojciec albo wuj dowiedzieliby się prędzej czy później i— — Panie Faust — tym razem dłoń nie przecięła powietrza — zrobiło to za to spojrzenie, które zatrzymało się na twarzy siewcy; ostatnie dwie doby to próba zapamiętania twarzy, nazwisk, stanowisk i sensu istnienia każdego z zaproszonych przedstawicieli Kręgu. Roche Faust, kartoteka numer dwanaście; elegancki, włoski garnitur to ujemny punkt w statystyce amerykańskości; sama obecność to trzy dodatnie. — Dziękuję, że znalazł pan czas. Zawód Siewcy to niewdzięczna rola za niską pensję — jako policjant, Williamson rozumiał aż za dobrze. Trzynaście minut; czas podkręcić tempo. — Pani Paterson, dawno nie mieliśmy okazji — krótki uścisk dłoni to wymówka dla odgrzania wspomnień nielicznych spotkań z prasą — Wendy szczególnie upodobała sobie dopytywanie o makabryczne szczegóły miejsc zbrodni. — Gdyby Piekielnik miał pytania do organizatorów, proszę — nie rozmawiać z wolontariuszami — pomyślał z tym samym uśmiechem, który ktoś rano przykleił do jego ust — to głównie banda studentów, w zeszłą sobotę żłopali piwo z mokasyna — znaleźć mnie lub mojego ojca. Arthur Williamson chętnie odpowie na pytania. Kłamstwo i zemsta w jednym; Arthur Williamson nie odpowiadał przed nikim, a prasę kochał jak własne dzieci — czyli wcale. Dwanaście minut; ruchy, Barnaby. — Wybaczcie, muszę— Niesprecyzowany gest dłonią i krótkie skinięcie głowy pełniły rolę nieformalnego pożegnania; dziś prawdopodobnie znów się spotkają, tym razem poza szachownicą politycznej gry, pewnie zmęczeni, prawdopodobnie ubrudzeni, być może z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Ciekawe, czy to samo poczują Hudsonowie; ich obecność w zasięgu wzroku, słuchu i wyniosłej obecności państwa Williamson byłaby zabawna — gdyby tylko komukolwiek było do śmiechu. Powitanie z rodzicami Barnaby ograniczył do spojrzenia; Maaike uśmiechnęła się lekko, Arthur ledwie na niego spojrzał. W domu wszystko po staremu. — Panie Hudson — starszy, bardziej doświadczony, na dodatek obcy — Barnaby zaczekał, aż to Percival pierwszy wyciągnie dłoń, żeby ją uścisnąć; z Aureliusem było łatwiej. Sąsiedzi ze Staromiejskiej mieli swoje sekrety; na przykład to, że ktoś znów zaczął kraść poranną prasę. — Aureliusie. Krótki uścisk dłoni i jeszcze krótsze skinięcie głową — wielowiekowe niesnaski pod marcowym słońcem były równie niedorzeczne, co przedstawione przez Piekielnik wersje wydarzeń z dwudziestego szóstego lutego; i jak w przypadku artkułu, nikt nie zamierzał kwestionować ich na głos. — Doceniam waszą obecność. Liczba pojedyncza doceniania nie była nieprzypadkowa — Barnaby mówił za siebie, nie rodzinę. Dziś głos Williamsonów rozlegnie się ze sceny, z ust nestora i pod dumnie powiewającą flagą — tyle, że obraz całości składał się z drobniejszych elementów. Teraz wszyscy byli częścią tej mozaiki. — Toria, dobrze— Wyglądasz; dobrze cię widzieć; dobrze, że pilnujesz Paganiniego. W geście wyciągniętej dłoni nie było wahania; jedynie poczucie niedorzeczności. — —się masz? Cudownie, Barnaby, druga klasa liceum dzwoni i pyta, czy zdążysz na fizykę. Nie zamierzał czekać, aż pytanie wybrzmi na dobre — uścisk przekazany stojącemu obok przyjacielowi był dłuższy niż trzy poprzednie. — Valerio, pralni nie refundujemy. Jeśli ubrudzisz płaszczyk, będziesz sam sobie winien — odważne słowa w wykonaniu kogoś, kto na granatowy garnitur, w który wetknięto czerwono—białą poszetkę, zarzucił płaszcz z czarnego kaszmiru. Skórzany, na przebranie, zostawił na tyłach tego teatru. — Porozmawiamy później, w porządku? Nie mogę pozwolić, żeby Ben czekał — kątem oka, na granicy percepcji, czyhał kolejny przystanek. Ze sceną po prawej i tłumem po lewej, Williamson próbował nie rozglądać się na boki — przynajmniej, dopóki sam nie znajdzie miejsca — całą uwagę skupiając na ładnym, amerykańskim obrazku. — Państwo Verity. Szczęśliwa rodzina, tylko dzieci zgubili; rozsądnie, dziś nie serwowano waty cukrowej. — Audrey, elegancka jak zawsze. Ben, niezmiennie przystojny — najpierw ona, później on; wymiana uścisków dłoni — jeśli będzie musiał powitać drugie pół placu, Williamson odleje rękę w złocie i użyje jako atrapy do powitań — dopełnia formalności w nieformalnym wydźwięku spojrzeń. — Gratuluję wyboru miejsc. Prawy profil wuja jest szlachetniejszy. I to właściwie jedyna szlachetna cecha Ronalda; niektórych oczywistości nie trzeba wypowiadać na głos. Tym razem skinięcie głowy wskazuje na prawo od niego, na lewo od nich — stanę niedaleko, miłego seansu — a kolejne kroki wreszcie prowadzą go do celu. Najpierw zauważa dziewczyny, ale obecność Orlovsky’ego nie przechodzi bez echa; Williamson wie, że Charlie wie, że nie mogą podejść i na oczach połowy dzielnicy podać sobie dłoni. Tacy towarzyscy ci gwardziści. — Panna Hudson — prawie jej nie poznał Valentiny bez brokatu; wyciągniętej dłoni towarzyszył lekki uśmiech — po serii powagi czas na rozrywkę. — Kto cię podwiózł? Nie widziałem radiowozu. Jeśli zamierzała odpłacić słowem za słowo, będzie musiała pokonać ostatnią przeszkodę; Barnaby zatrzymał się obok siostry, pod uniesionymi kącikami ust ukrywając ostrożną badawczość — przepustka ze szpitala była konieczna, ale nie pozbawiała go prawa do troski. — Charlotte — kto ci to zrobił? Odpowiedź była oczywista; gdyby tylko mogła, Maaike ubrałaby córkę w taśmę spożywczą i ogłosiła ze sceny: czy tak wygląda kobieta w ciąży? — Powiedz tylko słowo, a odjedziemy w kierunku zachodzącego słońca. Czyli za pięć i pół godziny; spektakl dopiero się rozpoczynał. ekwipunek: athame, kieł Cerberusa, świece czerwone (5 sztuk), srebrny łańcuszek z zawieszką z zielonym opalem, pistolet, papierosy i zapalniczka miejsce K15 rzut na percepcję: talent (14) + percepcja (20) + k100 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 48 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
Czuł się niczym cień, mimo tego że słońce było w zenicie a on stał na środku placu. Ściągnął brwi, lekko przymykając oczy jakby to miało sprawić, że lepiej dostrzeże oddalone od niego sylwetki. Choć często nazwiska ulatywały z jego pamięci, wypchnięte ilością informacji jakie musiał przyjmować każdego dnia, to jednak zarówno twarze jak i do choroby wprasowywały się w jego umysł niczym zdjęcie. I tak ich właśnie rozróżniał. Choć w kręgu nie bywał, czując się teraz otoczony tymi wszystkimi osobistościami jak pasażer klasy ekonomicznej w samolocie. Nie. To było kłamstwo, przebywanie poza własną strefą komfortu i w dodatku pośród nieznanych osób, kojarzyło mu się bardziej z lotem w luku bagażowym, gdzie siedział na bananówkach pomiędzy stertą walizek, które na niego spadały a szczekającym psem. Zacisnął nieświadomie mocniej palce na materiale swojego plecaka. Boleśnie napłynęły konkluzje, że nie pasował do tego miejsca, czuł że na siłę starał się wbić ponad poziom, który był mu wpajany od dziecka. Niepewność i stres przekładał się też na jego drugą naturę, która skrobała teraz pazurami i szarpała dziobem część jego umysłu domagając się wypuszczenia. Zacisnął żuchwę tak mocno, że uwidoczniła mu się linia szczęki. Nie powinien był tu przychodzić, popełnił błąd. Mamiony idiotyzmem, patetycznej chęci opieki słabszych i bardziej potrzebujących. „Fuck it!”- Przeklął siarczyście i ochryple w swoim własnym umyśle odwracając się na pięcie i pospiesznie posiłkując się do ucieczki. Jednak zamiast otwartej przestrzeni napotkał zwalistą sylwetkę. Zajęło mu całe jedno uderzenie serce zbieranie się na śmiałość by unieść swoje czarne spojrzenie i zobaczyć kogo ma przed sobą. Panie Carter? -Nie to powiedział ni zapytał jakby właśnie zobaczył jakiegoś demona w czystej postaci. Słysząc takie osobliwe wsparcie ze strony Ethana, skrzywił się, przymykając jedno oko. Zupełnie jakby właśnie włożył dłoń do kieszeni i uświadomił sobie, że jeden z jego ptaków mu tam nasrał. -Właśnie posiłkowałem się ucieczką…- Szepnął konspiracyjnie, rozluźniając się w jego towarzystwie. Mam wrażenie, że są tu jedynie osoby z kręgu. Wie pan coś na ten temat? Czuję się jakbym wprosił się na jakieś zamknięte przyjęcie.- Przy Carterze stawał się nie tylko szczery ale i wylewny mimo swojego neurotyzmu i zwyczajowego milczącego dystansu. Uśmiechnął się nawet dobrodusznie, puszczając ramię plecaka, na którym zaciskał tak mocno palce, że te zdążyły lekko pobieleć. Pognieciony materiał zdradzał siłę z jaką się go kurczowo trzymał. Jednak teraz, gdy zawiał wiatr a on poczuł znajomą sobie szczyprową nutę cytrusów i drewna, która kojarzyła mu się z kochankiem, wszystko przestawało się liczyć. Nie ważny był tłok ludzi których nie znał, niezręczność jaką odczuwał a nawet to, że czuł się nie na miejscu. Ufam, że Pana rodzina jest w pełni sił?- Zapytał szczerze przejmując się tym by dzieci Cartera były w zdrowiu, tym bardziej że wraz z odwilżą ropoczął się sezon trawiastej grypy. |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk