Stołówka Centrum studenckiego życia, miejsce, gdzie można pomarudzić na trudy nauki, dowiedzieć się najnowszych plotek, a w powietrzu oprócz zapachu obiadu unoszą się niewypowiedziane rozmowy i kipiące emocje. Ustawione równo stoły są skupiskiem różnych grup studentów, gdzie te bliżej kuchni uważane są za te najbardziej prestiżowe. Jedzenie nakłada tu pani Sarah — zawsze uśmiechnięta i zagadująca studentów. Niektórzy twierdzą, że zna ona wszystkie najświeższe ploteczki dotyczące profesorów oraz odpowiedzi na niektóre egzaminy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
kwiecień 3, 1985 Ze znużeniem przyglądał się zastępom dzieciaków (bo nie można było nazwać tej rozwrzeszczanej chmary ludźmi) zmierzającym do bufetu na miejscowym uniwersytecie. Pochodzenie — po czcigodnej Beatrice z domu Abernathy — nakazywało znać ten gmach przynajmniej po łebkach. Benjamin nigdy przecież by tu nie studiował, w głębi sądząc, że jest powołany do ligi bluszczowej. To zresztą spełniło się, a Saint Fall University nigdy nie doświadczyło splendoru podejmowania go w swoich skromnych (mimo wszystko) progach. Ponadczasowa walka przeznaczenia z powołaniem tym razem nie przesiąkła do codziennego świata. — Miałem tu kiedyś dziewczynę, czasem odbierałem ją z zajęć — zaczął do kuzyna, nie prowadząc wzroku w jego oczy, a zawieszając je na tablicy ogłoszeń, zawieszonej przy drzwiach pomieszczenia skąd wyraźnie wydobywał się smród frytury. Mówił tak, jakby chciał przedstawić historię pełną morałów. — Chodziliśmy o tam — palcem wskazał schodki prowadzące na piętro. — Tam był wąski korytarz i jakaś sala w notorycznym remoncie. Ciekawe czy dalej ją malują... Zapomniał wspomnieć o tym, że Collingwood potem przez długie lata pracowała w kancelarii, na pewno mijając Marcusa na korytarzach i — znając ją — szczerząc się do niego na tyle szeroko, by zechciał zawiesić zmęczony wzrok. Czy to zrobił? Nieistotne, Gill dawno przestała być powabna, a stała się po prostu stara. Verity (ten starszy) rzucił okiem na zegarek (zawsze Rolex) na przegubie nadgarstka, dostrzegając, jak najdłuższa wskazówka powoli zbliża się do punktu 0. To znaczy 12. Należało jeszcze raz omówić sprawę. — Na pewno zapoznałeś się dokumentami. Uczelnia zmaga się trudnościami z odzyskaniem pieniędzy od ubezpieczyciela — wspomniał papiery, które już kilka dni temu osobiście położył na biurku Marcusa, prosząc go przy okazji o pomoc. Policja nie była w stanie ustalić przyczyny podpalenia i oblania krwią. Oficjalne wersje wahały się gdzieś pomiędzy atakiem seryjnego zamachowca (pff), wybuchem rury z gazem (błagam...) i przyczyną nieznaną. Ubezpieczyciel nie chciał więc uruchomić wstrzymanych środków finansowych do czasu zakończenia śledztwa. Śledztwo miało zostać umorzone, przez wzgląd na to, że sprawą zajmowała się Czarna Gwardia. To, w jaki sposób udało się im namieszać w dokumentach policji, pozostawało ich słodką enigmą, ale obydwoje mogli domyślać się, że użyto wszelkich środków ostrożności. To w tym miejscu zginął chłopak. Student. Kuzyn Benjamina, z którym nie łączyło go absolutnie nic, oprócz tego, że obydwoje do Hectora Aberanthy mówili „wujku”. Przedstawiciel uniwersytetu — Benjamin spojrzał jeszcze szybko w skórzany notes — Bartholomew Brannon miał spotkać się z nimi punktualnie o 12 w swoim gabinecie, mieszczącym się kilka kroków od stołówki. Verity jeszcze przez krótki moment zastanawiał się jakim cudem mężczyzna pracuje w takim hałasie, by ostatecznie odwrócić wzrok od kolejnych par długonogich blond studentek, patrząc prosto na kuzyna: — Jaka taktyka? Musieli uspokoić Brannona, zapewnić, że Verity zawsze staną po stronie prawa i nauki (ha!), a następnie obiecać złote góry, aby tylko nie próbował drążyć tematu. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Zgiełk uczelnianego życia zaatakował ich już od progu. Rozmowy, trzask drzwi, brzęk sztućców i siarczyste przekleństwa były jak szum akustyczny, wygłuszały wszystko, włącznie z myślami. Tylko jednej melodii nic nie potrafiło zagłuszyć. Szepty przeszłości stawały się coraz głośniejsze. Dobiegały zewsząd i znikąd, zza mijanych drzwi i okien, ze ścian i otwieranych toreb. Zaciskał zęby, zmuszając się do głębokiego oddechu. Skupił się na strzępach konwersacji wokół – ktoś narzekał na ostatni mecz NCCA, ktoś na kurewsko trudne kolokwium z filozofii, jeszcze ktoś inny psioczył na swojego szefa. Płacił dwa dolary za godzinę i ślinił się na jej widok jak skończony oblech, wpychając jej dodatkowe nadgodziny kiedy tylko się dało. Gdyby wiedziała, że będzie pracować z takim… Ben coś mówił. Jego głos jeszcze nigdy nie był takim zbawieniem, jak właśnie teraz. Przeniósł uwagę na starszego Verity’ego, obserwując jego prosty profil. Słuchał tej historyjki jak kazania Cabota, aż nawet szepty z tyłu głowy miały dość nostalgicznych wspominek. W duchu odetchnął z ulgą. – Na pewno ciepło cię wspomina – złamane serce anonimowej dziewczyny obchodziło go mniej więcej tak samo bardzo, co relacje z miłosnych podbojów kuzyna. Zarówno jednych jak i drugich było zbyt wiele, by opłacało się przywiązywać do głównych bohaterek. Pozostawały bezimienne, o ile ich imię nie wiązało się z jakąś zabawną anegdotką, wszystkie pewnie podobnie ładne i zgrabne, jak grupka blondynek w kraciastych spódniczkach zebrana pod oknem. Nosiły skoordynowane spódnice i natapirowane fryzury, jakby już wczoraj powiadomiono je, jak ważny gość wstąpi w ich progi. Casting mógł zacząć się w każdej chwili. Lecz nie teraz, ku ich niewątpliwemu rozczarowaniu. Rozmowa wróciła na właściwe tory. Z dokumentami zdążył się nie tylko zapoznać, ale i zapałać obopólną niechęcią. Ich relacja była podobnie burzliwa i namiętna, co romans w oparach amoniaku. Obejrzał je z każdej strony, dogłębnie zbadał, wygniótł i więcej niż raz z pasją rzucił na biurko. – Ciekawe, dlaczego – parsknął cicho, choć powodów do śmiechu mieli niewiele. – Pójdą z torbami, jeśli ustanowią taki precedens. Jałmużna nie do końca wpisuje się w główny przedmiot działalności gospodarczej firm ubezpieczeniowych. Przynajmniej tych, które nie ogłosiły jeszcze upadłości – odstąpił na krok od tablicy ogłoszeń, ponaglony zniecierpliwionym chrząknięciem dzieciaka w za grubych okularach. Blizny po trądziku upodobniały jego okrągłą twarz do księżyca. Apetyczną woń starego, przypalonego oleju urozmaicił zapach stęchłego potu pod dezodorantem. Dzień zapowiadał się coraz lepiej. W sprawach wielkich firm ubezpieczeniowych, takich jak ta, pod której skrzydłami chowało się Saint Fall University, zdrowy rozsądek i doświadczenie nakazywały stać po przeciwnej stronie barykady. Warunki umów ubezpieczeniowych były piekielnie szczelne. Chodziło w końcu o niebotyczne kwoty. Wolałby być tutaj dzisiaj, by poinformować pana Brannona, że pieniądze na odbudowę sali mogą sobie uzbierać na festynie, albo zacząć kwestować na ulicach. Niestety, Benjamin najwyraźniej nie potrafił cierpieć w samotności. Nie pozostało mu nic, jak rzucić się z motyką na słońce w imieniu tej kuzynowskiej solidarności. Przynajmniej razem będą mogli utopić żal w kieliszku. Młody kolega zabrał się wreszcie z zasięgu ich nosów i zniknął za drzwiami stołówki. – Nie masz jakiegoś kolegi ze studiów, który poderwał ci dziewczynę? Byłby wspaniałym kandydatem – humor mu dzisiaj dopisywał. Spoważniał, zanim ktoś mógłby go posądzić o rezygnację. – Szczerze? Jałmużna byłaby najlepszym wyjściem z sytuacji, ale obawiam się, że darczyńcom mogą się już kończyć fundusze po ostatnich atrakcjach – zbiórki i kataklizmy mnożyły się jak grzyby po deszczu. – Z kwestii umownych zostaje nam tylko vis maior, bo szczęśliwie nikt w klauzulach nie zakłada dosłownej powodzi krwi na korytarzu, ale to mniejszy problem. Gorzej będzie z podpaleniem. Na szczęście nie ma żadnej dokumentacji, która wskazywałaby na jakiekolwiek istniejące problemy techniczne mogące doprowadzić do pożaru, a biegły mógłby zaprzeczyć ingerencji stron trzecich. Ale czy naprawdę chcemy, żeby Liberty wysłało tu swojego biegłego? – skrzywił się wymownie. – Bezpieczniej byłoby oddać sprawę w ręce ludu. Jak myślisz, Harrisowie nie chcieliby nagłośnić sprawy ogromnej niesprawiedliwości, jaka spotkała lokalną kolebkę oświaty? Udało mi się wygrzebać kilka ich starych spraw, żadna nie zakończyła się pomyślnie dla poszkodowanych. Może odrobina presji społecznej i perspektywa utraconej wiarygodności mogłaby ich zmotywować do działalności charytatywnej? To, co mają wypłacić uniwersytetowi to kropla w morzu tego, co mogliby stracić wraz z nowymi klientami. W zeszłym miesiącu sprzedaż polis była najwyższa od czasu huraganu Agnes. Niewidzialna ręka wolnego rynku rozwiązałaby problem za nas, a Liberty straciłoby apetyt na grzebanie w zgliszczach. A przede wszystkim, nazwisko Verity nawet przez chwilę nie będzie kojarzone z publicznym upokorzeniem, jakim byłaby przepychanka z ubezpieczycielem. Za to chętnie przyjmą ewentualne publiczne podziękowania od rektora za ich hojną działalność filantropijną. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Psychotyczne szepty: 10 Pokonanie szeptów: 84+7=91 |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Marcus płynął po tym świecie jak po migocącej tęczy sygnowanej literą nazwiska Verity. Nie straszne mu były dachy wieżowców, ostre ptasie dzioby zmierzające wprost ku niebu czy zatrute strzały posyłane przez przeciwnika. Na próżno było w nim szukać niepowodzeń, bo każda porażka była okazją do wygranej w najbliższym czasie. Benjamin wiedział to tylko z jednego prostego źródła — mierzył ludzi własną miarą, a sam znajdował się na dokładnie tej samej pozycji. Mogliby złapać się za ręce, tworząc wyjątkowo radosny obrazek, pełen śmiechów i pokazywany w tych kreskówkach dla dzieci, których mu odmawiano, gdy sam nim był. Płynęli więc przez wschody i zachody, tylko po to, by łagodnie wypłynąć do basenu z kolorowymi plastikowymi kulkami. Ja chcę jeszcze raz. Zbawienny głos przerwał monolog, aby uśmiechnąć się łagodnie na dźwięk słów. — Tak, na pewno — wypowiedziane prędko niczym potwierdzenie kłamstw, w które żadne z nich nie wierzyło. Nikogo nie obchodziło serce dziewczyny, nikogo nie interesowało, kim się stała, ani czy przeszłość nie wisi na jej karku, dysząc ciężko szeptami i niesnaskami. Liczył się cel — celem była przyjemność. Nowy Jork, później Boston, na końcu małe i obskurne Hellridge. Gdyby tak spojrzeć na nie z perspektywy każdy zdziwiłby się, że rodzina Verity wciąż tkwiła w tym miejscu, plasując Maine na swoją siedzibę. Każdy nowobogacki, świeżo upieczony prawnik uciekałby choćby do Portland. Dla nich liczyła się tradycja, scheda i — no właśnie — przeszłość. Ta jawiła się w antykach w rodowej siedzibie i gabinetach, w ładnie odrestaurowanej kamieniczce w centrum miasta, w pierścionkach zaręczynowych przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Sprawy dopierali pod kątem przyjaźni, zarobku i oczywiście kryteriów sukcesu. Żaden prawnik nie chciał mieć na koncie listy przegranych afer, żaden nie lubił oglądać swoich klientów w więzieniu, chociaż to nierzadko oznaczało apelację, a apelacja kolejne tysiące. 800 dolarów za godzinę konsultacji było stawką minimalną Benjamina. Minimum można było zmniejszyć, jeśli w grę wchodziły przysługi lub dobry humor, ale nigdy pro bono. Pro bono było tematem dla młokosów, którzy musieli przyzwyczaić się do sal sądowych, nabrać doświadczenia. Pro bono było dla tych z nich, którzy mieli jeszcze odrobinę serca. — Ogłoszenie bankructwa będzie jedynym możliwym rozwiązaniem, ale to na szczęście nie nasz problem — uśmiechnął się uczynnie, podszywając to butnością. W firmie ubezpieczeniowej Krąg nie miał swoich udziałów tak jak Abernathy na uniwersytecie. Beatrice nawet nie pytała. Określiła jasno, co powinno zostać zrobione dla niemagicznych władz, a Benjamin pierwszy przytaknął. Benjamin drugi jak trybik w maszynie działał tak jak cała kancelaria Verity, jak Genevieve, jak przykazano. — Na pewno wysłali tu rzeczoznawcę... — a rzeczoznawca jasno określił szefostwu — nie wypłacamy, bo nie będę mieć co jeść. Nie było szans na uzyskanie wypłaty bez odpowiednich raportów i rozwiązania sprawy przez policję. Policja nie mogła rozwiązać sprawy, bo nad wszystkim łapę trzymał Kościół, a razem z Kościołem Czarne Gwardia. Czarna Gwardia nie wyda żadnych sprawozdań władzom uniwersytetu. Uniwersytet nie dostanie pieniędzy. Koło się zamyka. Mógłby założyć się, że Abernathy nie zamierzają pakować w ten niepewny budynek kolejnych milionów, które mogliby inwestować w Tajne Komplety. Sam nawet nie zaczął na nich studiów, znacznie bardziej zainteresowany Harvardem, ale te cieszyły się uznaniem. To wystarczyło, by były dobrym punktem i zaletą rodziny od strony matki. Zwłaszcza jeśli w tych murach umarł syn tego rodu. — Rozgrzebanie sprawy to narażenie kościoła — powiedział ciszej, pewien, że rozchodzący się do sal studenci nie słyszą ich rozmowy. — Harrisowie nie narażą się Cabotom, Cabot nie będą chcieli zrzucać tej winy na obecną władzę, bo będą sabotować Williamsona. Williamson nie da, bo i tak włożyli grube tysiące w Deadberry. Ubezpieczyciel nie wypłaci, bo ma to w dupie i ma prawo mieć to w dupie. Można by było odezwać się do Duerów, bo nie żyją najgorzej z Abernathy, ale z nami tak i ja nie zamierzam im się podlizywać. Oczywiście są też Hudsonowie, bardzo dobrze im się współpracuje z Abernathy. Może byliby w stanie udzielić uczelni pożyczki na odbudowę? Nisko oprocentowanej? — zacmokał, szukając dziury w tym wszystkim. Sposobów było wiele, ale i tak za drzwiami czekał najgorszy wróg — nieświadomy istnienia społeczności magicznej człowiek, który słysząc „Verity”, myślał „wybawienie”, a oni wcale nie przychodzili z dobrymi wieściami. Mogli owinąć je w sreberko, zabezpieczyć czerwoną wstążką i wpiąć sztuczne kwiatki na szpilce, ale ostatecznie w środku i tak tkwiło śmierdzące gówno. Nic. — Możemy mu zasugerować rozmowy z Hudsonami, potem omówimy to z Abernathy, zobaczymy, co z tego wyjdzie? A potem, gdy sprawa lepiej się wyjaśni, przejdziemy do ofensywy na ubezpieczyciela. Co ty na to? Mogę zająć się Hudsonami, Audrey dalej ma względy u swojego wuja. Zaproponował, stając przed drzwiami gabinetu, gotów zapukać do niego, gdy tylko Marcus skończy mówić. Gdy ustalą wspólną wersję zdarzeń. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Verity nie potrzebowali rzeczoznawcy, by zgodnie stwierdzić, że z tej sytuacji nawet oni sami bicza nie ukręcą. Mogli rzucać nazwiskami, wielkimi i pięknie brzmiącymi, ale z podsumowania sytuacji politycznej, jakie łaskawie skomponował Ben, wynieśli jedno – gówno. Jakże chciałby być teraz prezesem ubezpieczalni i mieć je w dupie. Ale nim nie był. Był Veritym, dźwigającym ciężkie brzemię wybawiciela i musiał w nim grzebać. Propozycję Benjamina skwitował skinieniem. Nic lepszego nie wymyślą, a nawet jeśli istniała szansa, że dostąpią nagłego objawienia, Marcus nie miał zamiaru marnować jeszcze więcej czasu na rozmyślania nad losem miejskiego uniwersytetu. W tym czasie mógłby zajmować się jakąkolwiek inną sprawą, byle oprócz bólu głowy oferowała również perspektywę ładnego zarobku i uścisk dłoni matrony. Ledwie starszy Verity odjął dłoń od starego drewna, drzwi już stawały otworem, ukazując im wnętrze małego gabinetu oraz niskiego mężczyznę w średnim wieku. Ani pomieszczenie, ani pan Brannon nie wzbudzały podziwu. Nie, kiedy w pamięci wciąż miało się lite drewno harvardzkich pokoików, oświetlonych blaskiem zielonych lampek i poczuciem wielkości, niecierpliwie czekającej na godnych kandydatów tuż za progami budynku. Co czekało na absolwentów Saint Fall University? Całus od dumnej babci, ciotki czy nauczycielki z podstawówki? – Panie Brannon – uścisnął ciepłą dłoń mężczyzny z uśmiechem. –Cieszę się, że znalazł pan dla nas trochę czasu. Verity może i wyciągnęli pomocną dłoń do władz uniwersytetu jako pierwsi, lecz wszyscy tutaj zebrani wiedzieli, że to nie oni powinni dziękować za poświęcony im czas. Bartholomew również musiał być tego świadom, ale niczego nie dał po sobie poznać, jedynie kiwając głową z mało przekonującym uśmiechem. Wyglądał na zmęczonego. – Napijecie się panowie czegoś? – mężczyzna zaprowadził ich do dwóch krzeseł przed biurkiem, za którym zaraz zasiadł. – Dziękuję – wolałby nie spędzać tutaj ani chwili więcej, niż było to koniecznie. Twarde siedzisko i wbijające się pod łopatkami oparcie krzesła nie zachęcały do smakowania niewątpliwie lurowatej kawy ze służbowej filiżanki. Nie mogła być dużo lepsza od tej, którą serwowano w automacie obok, w papierowych kubeczkach z pomarańczowym logo. – Jesteśmy wdzięczni, że rodzina Verity zdecydowała się zaangażować w tę sprawę. – Brannon w nieco nerwowym geście poprawił plik dokumentów przed sobą. Marcus mógł dostrzec nagłówek doskonale już znajomej umowy ubezpieczeniowej. – Ostatnie tygodnie nie były dla nas łatwe. Przyznam, że trudno jest powrócić do normalności, gdy straciliśmy nie tylko największą salę wykładową, ale i cenionego członka naszej społeczności. Tak, Abernathy na pewno był cenionym członkiem społeczności. Żaden z nich nie łudził się, czego uniwersytetowi brakowało bardziej. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Mężczyzna wyłaniający się z małego gabinetu wyglądem przypominał wrzód. Okrągła łysawa głowa, do której ktoś dokleił kępki brązowawych włosów, ta urocza skromność w oczach i garnitur na miarę rektora małego uniwersytetu spoza ligi bluszczowej. Bez oporów wyciągnął więc dłoń, aby uścisnąć tą należącą do gospodarza. Pozwolił więc Marcusowi mówić, samemu stojąc pół kroku za nim. Dwóch adwokatów jednocześnie dominujących przestrzeń to byłoby zbyt wiele dla Brannona, każdy z nich miał przecież spełnić swoją funkcję. W imię Piekieł, w imię Kręgu — bzdura — w imię Veritych. — Ja również dziękuję — kiwnął głową, zajmując wskazane krzesło. Odpięta marynarka była kurtuazyjnym zabiegiem, pozwalającym ramionom wyglądać lepiej, a klatce piersiowej nie unosić się przy ściśniętym guziku. Mógłby napić się koniaku, chociaż nie sądził, że mężczyzna ma w swoim zbiorze cokolwiek ciekawego. Mógłby poprosić choćby o kawę, ale słowo się rzekło, a tym słowem dzisiaj stało się „dziękuję”, równie rzadkie co włosy gospodarza. — Panie Brannon, to nasz obowiązek — przytulnym tonem pogładził mężczyznę. — Kancelaria Verity nie cofa się przed trudnymi sprawami, zwłaszcza gdy w grę wchodzi edukacja przyszłych pokoleń. Wielu absolwentów SLU odbywa u nas praktyki z zakresu administracji. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób studenci mieliby kontynuować naukę na wysokim poziomie, jeśli uniwersytetowi zabrakłoby funduszy — motyw przewodni: zrozumienie. Krok pierwszy został wykonany, a gospodarz westchnął cicho: — Otóż to... Obawiamy się, że remont piętra pochłonąłby tak dużo środków, że musielibyśmy zawiesić niektóre kierunki... — cmoknął z dezaprobatą dla tego pomysłu. — Sami panowie rozumieją, jak potężna byłaby to strata. — Oczywiście — uśmiechnął się, chociaż miał to w głębokim poważaniu. Każdy, który coś znaczył, szedł na Harvard, na Columbie, na Yale — nie do SLU. To było przybytkiem dla przeciętnych, a Verity w żadnym stopniu nie byli przeciętni. Z drugiej strony — najjaśniej błyszczało się na mdłym tle. — Razem z Marcusem zapoznaliśmy się z dokumentami dotyczącymi ubezpieczenia. Z naszej ekspertyzy wynika, że umowa jest do nie do podważenia. Ubezpieczyciel nie wypłaci pieniędzy, dopóki śledztwo nie zostanie zakończone, a właściwie, dopóki z tematem nie zapozna się ich rzeczoznawca. Oczywiście ten nie może tego zrobić, dopóki policja nie zamknie sprawy — obserwował zmieniającą się mimikę twarzy Brannona, emocje smutku, rezygnacji. — Na szczęście jest wyjście — w jego oczach znów zapaliła się iskierka. — Ale zanim do niego przejdziemy, proszę podsumować, jakie środki są niezbędne, by uniwersytet nie zmienił drastycznie swoich planów? Słowo drastycznie to klucz, który mężczyzna ewidentnie zrozumiał. — Wiedzą panowie... Remont piętra został wyceniony na 14 tysięcy dolarów, uwzględniając podatki i koszta materiałów. Dalej borykamy się z kwestią bezpieczeństwa, dlatego przestrzeń jest zamknięta. Do tego jeszcze dojdą nowe instalcje... Niektórzy z naszych studentów potrzebują pomocy, ponieważ ich podręczniki zostały całkowicie zalane... Kilkunastu rodziców zarzeka się, że będzie zgłaszać nas do sądu o wywołanie traumy i nieprawidłowe zabezpieczenie rur, które eksplodowały. Nie stać nas na to. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Zdarzały im się lepsze delegacje. W lepsze miejsca, w lepszym towarzystwie, w lepszym celu, za lepsze (jakiekolwiek) pieniądze. Oczywiście, lepszy było pojęciem względnym, ale Marcus był pewien, że w tej materii byli z kuzynem zgodni. Obaj woleliby być gdzieś indziej. Podziwiając Bena w swoim żywiole, można było odnieść inne wrażenie. Wyraz pokory? Ding. Zdeterminowanie wspólnego celu? Ding. Idealnie wymierzone pochlebstwo? Ding. Perłowy uśmiech prosto z reklamy funduszu hipotecznego? Ding, ding, ding! Benjamin Verity (drugi) zyskuje miażdżącą przewagę nad przeciwnikiem, czyżby rozgrywka miała zakończyć się w jednym secie? Gdyby okoliczności nie byłyby tak paskudnie mdłe i beznadziejne, krzesło niewygodne, a brązowy garnitur Brannona żałośnie wygnieciony, spektakl ten podniósłby młodszego Verity’ego na duchu. Przekonanie, z jakim deklarował swoją determinację oraz oddanie sprawie, poruszyłoby najbardziej zasuszone z serc ich przodków. Niestety, dziś, zamiast podziwiać spektakl i wystawiać noty za każde odmierzone kątomierzem, wyrozumiałe pochylenie czoła, musiał sam kwitnąć na scenie, by wystawiać się przed widownią, która – bądźmy szczerzy – nawet nie zorientowała się, że przedstawienie już się rozpoczęło. Uroki małomiasteczkowej polityki. Lista plag zesłanych na uniwersytet ciągnęła się w nieskończoność, a zapał, jaki Ben zdążył na moment zatlić w oczach staruszka, słabł z każdym słowem. 14 tysięcy, kwota, którą obaj mogliby wyłuskać ze swoich rachunków i uzupełnić w zaledwie miesiąc pracy. Obaj znaleźliby również o wiele bardziej lukratywny obiekt takiej inwestycji. Kancelaria nie potrzebowała więcej absolwentów do parzenia kawy i archiwizacji akt. Większość z nich nawet tego nie robiła porządnie. – Nie będziemy pana okłamywać, skala szkód i powaga sytuacji są większe, niż się spodziewaliśmy – ludzie lubili deklaracje szczerości, wzbudzały ich zaufanie zwłaszcza wtedy, gdy ze szczerością niewiele miały wspólnego. Okrągłe ramiona Brannona opadły nieznacznie, materiał nierozpiętej marynarki napiął się na barkach. – Jak Benjamin już wspomniał, wyegzekwowanie odszkodowania od ubezpieczyciela może ciągnąć się miesiącami, a wszyscy wiemy, że w obecnych okolicznościach liczy się każdy tydzień. Czas nagli, dlatego… – Miesiącami? Z całym szacunkiem, ale w tym czasie… – Dlatego chcemy zaproponować panu alternatywne rozwiązanie – dokończył cierpliwie, jak gdyby mężczyzna wcale mu nie przerwał. Trzeba było wybić mu z głowy dobijanie się do Liberty i obniżyć oczekiwania do rozsądniejszych. Jeżeli mógł oceniać po głębokości zmarszczek na błyszczącym czole, znajdowały się już jakieś piętnaście centymetrów niżej. – Przyszłość uniwersytetu jest kluczowa dla całej naszej społeczności, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Na tym etapie, oczywiście, możemy mówić jedynie za siebie, ale mając pełen obraz sytuacji, będziemy w stanie podkreślić jej wagę w odpowiednich miejscach – spojrzał na Bena, szukając potwierdzenia, którego przecież nie potrzebował. – Jestem pewien, że pan Hudson doskonale zdaje sobie sprawę z powagi problemu. Naturalnie, nie chciałbym składać obietnic bez pokrycia, ale dołożymy wszelkich starań, żeby kwestie renowacji i zabezpieczenia budynku zostały odpowiednio zaopiekowane. Co najmniej. Jeżeli zaś chodzi o aspekty prawne, jako kancelaria służymy wsparciem. O ile wzburzenie rodziców jest jak najbardziej zrozumiałe, w chwili obecnej nie widzę podstaw do tego rodzaju oskarżeń. Zaniedbanie jest ostatnią rzeczą, a jaką można byłoby posądzać władze SLU, czego pan jest najlepszym przykładem. Nie był pewien, czy Brannon wstrzymywał do tej pory oddech, ale westchnienie, jakie z siebie wydał, narażając marynarkę na utratę guzika, brzmiało obiecująco. Marcus prędzej sam go odgryzie, niż pozwoli histerii roszczeniowych rodziców z klasy średniej przedłużyć ten już i tak dłużący się proces. – Rozumiem, oczywiście. – pokiwał wreszcie głową, wsiąkając w oparcie fotela. – Remont jest teraz najbardziej kluczową kwestią i to on jest największym obciążeniem. Wszelkie wsparcie w tym zakresie będzie na wagę złota. Wiedzą panowie, część studentów już zaczęła tworzyć oddolne inicjatywy. Kto by się spodziewał takiego zaangażowanie? Chociaż tyle wyszło z tego nieszczęścia. – zaśmiał się ponuro, kręcąc głową. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)