First topic message reminder : POMNIK ARADII Ufundowany przez rodzinę L'Orfevre w 1901 pierwszy roku pomnik Aradii, stanowi wizualne i emocjonalne centrum Placu Aradii. Wznosi się z posadzki wyróżniając dla tle charakterystycznej architektury miejskiej. Tworzy go naturalnej wielkości figura kobiety o wyjątkowo realistycznym i szczegółowym wykonaniu. Aradię w tej wizji cechuje piękno. Rozpuszczone, falujące włosy, sprawiają wrażenie, jakby były poruszone przez wiatr ledwie sekundę temu. Jej twarz zdobi delikatny, enigmatyczny uśmiech, który zdaje się dodawać pomnikowi tajemniczości. Pomimo tej nieruchomości, przenika przez nią dziwne wrażenie życia, sprawiając wrażenie, jakby miała w każdej chwili odwrócić głowę lub zrobić krok w przód. Wyjątkowo realistyczny jest także wygląd jej ubrania. Na boku, gdzie składa się najwięcej fałd kamiennego materiału, widoczna jest symboliczna rana mająca być upamiętnieniem jej męczeństwa i poniesionej śmierci. To poruszający detal, z którego w niewielkich ilościach spływa czerwony płyn, wynikając w kamień, co ma być symbolem magii, którą sprowadziła na Ziemię. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20, 2023 9:07 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Do: ANNIKA FAUSTCichy melodyjny głos wyrwał z ciszy i zadumy. Piosenka nucona pod nosem przez młodą dziewczynę była w jakiś sposób urzekająca. Nęciła niczym syreni lament i zakradała się do serca odbiorcy. Miała w sobie jakąś rzewność, nutę nostalgii którą szarpała mocniej niż ryba haczyk. Jej jasne pukle kołysały się na wietrze a duże oczy wpatrywały się w pomnik. Podobieństwo o figury można było odszukać również u kobiety stojącej tuż przy Annice. Jednak czy każda młódka nie miała w sobie coś co przypominać mogło Aradię? Zastygła tak, najpewniej nie pana tego, że nuci ku uciesze gawiedzi. Lecz jej charakter zdawał się mieć w sobie siłę bo i dziewka nie zwracała na nikogo uwagi. W dłoni dumnie trzymał niezwykle urodziwy bukiet składający się z czerwonych róży, dzwonków i czerwonej wstążki. Niewątpliwie panna była zakochana, lub przyszła tu by o ów miłość zabiegać. W pewnym momencie jej cichy głos zamilkł. A ona skupiła się na wieńcu trzymanym przez stojącą przy niej. Przytrzymać?Zapytała nagle, przerywając skupienie kobiety. Dziewczyna była nie tylko piękna i słodka, najpewniej należała do jednej z tych panien, które życie traktowało dobrze a rodzina dbała o to by nie zaznała przed wcześnie zmartwień. Bo niby jak inaczej wytłumaczyć jej otwartość i łagodność? Jej smukłe białe palce chwyciły chryzantemy a z kremowego płaszcza wstawały jej dwie wstążki o różnej barwie, zupełnie jakby do ostatniej chwili miała problem z wyborem. Nagle nieświadomie sięgnęła po jedną z nich. Białą niczym śnieg, która kołysała się na wietrze i z uśmiechem podała ją Annice. Biorę ślub a nie widziałam męża. Stwierdziła nagle i zerknęła na starszą, nieznajomą kobietę jakby dzięki temu rozwiało się jej lepiej. Przecież nie musi jej już spotkać. … nie wiem co jest lepsze… czerwona wstążka czy biała… a może … pistolet?Zaśmiała się jednak coś w jej głosie przepełnione było smutkiem i zadumą. Zjawa- Oscar Nox |
Wiek : 666
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Zerka na Maurice’a z rozbawionym uśmiechem, ale i teatralnym cieniem oburzenia na twarzy, gdy słyszy ewidentny przytyk w stronę własnego stanu cywilnego. — Zdarza ci się korzystać z własnych rad? — odgryza się z krótkim parsknięciem, bo przecież Maurice sam się o to prosił. Jakby nie było, sam ma już prawie trzydzieści lat, a Sebastian pamięta doskonale, jak duży nacisk jego rodzice kładli na małżeństwo dużo, dużo wcześniej. Próbowali zaciągnąć go na ślubny kobierzec tak szybko, jak stało się to możliwe. Nie zliczy kandydatek i prób matki, by to się udało. Ale Sebastian szedł w zaparte. Maurice też na pewno dużo już nasłuchał się o wyborze żony. Nie jest kwestią Sebastiana wnikanie w to, dlaczego wciąż jej nie ma, ale w tym wieku jest już tylko o kilka kroków do zyskania miana „starego kawalera”. Czas goni. Maurice zdaje się świetnie radzić sobie z wieńcem. Sebastianowi idzie trochę gorzej, bo choć nie robi tego pierwszy raz, to nigdy nie wykazywał się ani inwencją twórczą, ani zdolnością zgrabnego plecenia ze sobą drobniejszych i większych elementów. Nie zraża się jednak, bo liczy się intencja, a nie walory estetyczne wieńca – przynajmniej dla niego. Łapie więc za elementy zielone i dołącza je do kwiatów. Wstążkę, jak zawsze, zostawi na koniec, bardziej dla formalności i ze względów praktycznych niż estetycznych. Maurice odpowiada na pytanie naokoło, ale Sebastian rzeczywiście wątpi, by ktoś z jego najbliższych ucierpiał. Wiedziałby o tym do tej pory, nawet w Maywater. Uśmiecha się lekko, trochę smutno, słysząc kolejne pytanie Maurice’a i przez chwilę zbyt mocno skupia się na wyginaniu drucika oraz mocowaniu do niego kwiatu. Sebastian również chciałby w to wierzyć, ale jego praca uczy o ludziach wiele, nawet jeśli czasem pewnych rzeczy wolałoby się nie wiedzieć. Gdyby otaczali ich tylko rozsądni wierni, gwardia nie byłaby potrzebna. Niestety czarnych owiec jest więcej niż można się spodziewać. — Myślę, że ludziom łatwo zapomnieć o wdzięczności, gdy zaczynają martwić się o swój dobrobyt — stwierdza w końcu, bo wie, że ostatnie wydarzenia mocno poruszyły społecznością. Chciałby wierzyć, że nikt przez to nie zapomni o tym, dzięki komu ten dobrobyt zyskał, lecz wie, że rzeczywistość nigdy nie jest tak piękna. Obecnie ludzie potrzebują wsparcia duchowego bardziej niż kiedykolwiek. Williamson na wiecu wspomniał, że wypuści więcej gwardzistów na ulice. Dla jednych to ukojenie nerwów, dla innych sygnał, że coś musi być nie tak. W większości przecież obecność gwardzistów jest złym omenem. Nie pojawiają się tam, gdzie wszystko jest w porządku. — Nawet jeśli nie ma się czym martwić. Strach ma wielkie oczy. — Nie może zapomnieć, że sam jest głosem, który może przyczynić się do podżegania lub ostudzenia strachu. Ludzie muszą wierzyć, że to co piszą w Piekielniku, to prawda. I nic ponadto się nie dzieje. Na razie. Póki Lucyfer nie uzna inaczej. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Protektor
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Protesty starych bab umilkły niepodsycane już niczym, żadnym ukradkowym spojrzeniem, czy choćby napięciem zestresowanych ramion. Dłonie sprawnie doplatały kolejne łodygi, łączyły wszystko w całość nawet bez pomocy sznurka — wiedziały, co robić. Robiły to już wiele razy. I dopiero złączywszy ostatni kwiat z bazą, Annika podjęła decyzję o zabezpieczeniu tej ostatniej przy pomocy sznurka — pozostałe trzymały się same, oparte o siebie nawzajem. Przytrzymać? Obróciła się, po raz pierwszy krzyżując spojrzenia z młodą panienką. Tej nie pamiętała z żadnej mszy, ani innej uroczystości, ale czy to takie dziwne? Może i emanowała osobliwym blaskiem, ale to mogło być spowodowane tą samą magią, co odbicie smutku w oczach pani Faust. Czymś właściwym dla niej akurat dziś i akurat teraz. — Poproszę — uśmiech. Oszczędny, co ledwo zabłysnął, już zaginął gdzieś w kącikach oczu. Ta bowiem, pogrążona w swoich myślach i skupiona na pracy własnych rąk dopiero po pewnym czasie zrozumiała, że starsze panie nie zamilkły z powodu jej niestrudzonego ignorowania komentarzy. Być może wsłuchały się w pogodny śpiew nowo przybyłej na uroczystość, świętującej nie tylko męczeństwo, ale także coś zgoła innego, czym wkrótce miała podzielić się nieznajoma. Mogła się dzielić, Annika nie zmierzała oceniać jasnowłosej, ani nakładać jej do uszu morałów. Kobieta z kobietą przed pomnikiem Aradii mogła wyłącznie słuchać. I rozumieć. Tamta rozumiała. Śnieżnobiała wstążka, którą Annice podała, była tego najlepszym dowodem. — Dziękuję — lakoniczne, jak cały dialog. Najwięcej i tak działo się pomiędzy słowami. Przymocowała wstążkę do swojego wieńca, a następnie zrewanżowała się dziewczynie, pomagając w zaplataniu jej własnego. — Na dłuższą metę to i tak nie będzie miało znaczenia — wyrwało jej się cicho. Dźwięk Anniki słów miał w zamyśle dotrzeć tylko do jednej pary uszu — poznasz go później. Znacznie później — uśmiech, który jej posłała, nie sięgnął oczu. Zamarł na ustach i tam pozostał dłuższą chwilę. — Czerwona kiedyś wyblaknie. Biała straci kolor jeszcze szybciej. A pistolet… tylko jeśli to nie ty musisz trzymać go w rękach — co Annika mogła o tym wiedzieć? Wszystko. Nic. Za dużo. Za mało. Nieistotne. To coś, w co wierzyła. Chwila na namysł. Kolejne, po co sięgnęła, to kwiaty. Konwalie — piękne, niebezpieczne, a w nieodpowiednich rękach mogły przynosić śmierć. Zdawały się nieść symbolikę nawet piękniejszą, niż wcześniej wybrane chryzantemy. — Weź czerwoną. Przynajmniej będziesz miała w tym przez jakiś czas odrobinę zabawy — mrugnięcie okiem jak sen — może wcale się nie wydarzyło, może to tylko przywidzenie. Ale uśmiech, ten kolejny — dla odmiany był szczery. Wplotła pierwszą konwalię w swój wieniec. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Annika FaustJasnowłosa słuchała w ciszy, niemal spijając słowa z ust nieznajomej dojrzalszej towarzyszki. Cóż nie zamierzała pozwolić przejść okazji do nauczenia się czegoś, koło nosa. Po chwili przeniosła spojrzenie na swój wianek. Uśmiechnęła się szczęśliwa zupełnie jakby w jakiś sposób zdobył jej uznanie. A może po prostu, cieszyła się efektu końcowego uderzającego w jej poczucie estetyczne. Obserwowała jak Annika wpłata białą wstążkę i nagle zagaiła po dłuższej chwili milczenia. Ach… nowe początki… był taki wiersz niejakiego Clemensa Harrisa, pani pozwoli… Mówiąc to zamyśliła się zupełnie jakby w meandrach swojego umysłu starała się odszukać słowa, które chciała wyciągnąć na powierzchnię. Nagle zaczęła szeptać niczym zaklęcie, miłym dla uch głosem: Nowy świt, nowe początki grają melodią, Strony życia wiosennym słońcem rozświetlone. Jak pąki kwiatów, marzenia budzą się z snu, W nowych początkach tkwi siła nieodgadniona. Urwała tak szybko jak zaczęła. Zamyśliła się na chwilę i delikatnie złożyła swój wianek pośród dziesiątek innych. Gdy podniosła się z kucek i rozejrzała wkoło zdała sobie sprawę, że coś na co poświęciła dużo czasu teraz całkowicie zniknął w natłoku kolorowej mozaiki. Nie sądzę by ktoś nas słuchał, bo jak pośród tylu próśb wybrać te ważne? Wszak lepiej zignorować wszystkie. Prawda? Szepnęła cicho by jej słowa przepełnione herezją nie uderzyły w jakiegoś postronnego odbiorcę. Jednak w jej tonie przebijało się osobliwe zwątpienie podbite zdrowym rozsądkiem. A może to szybka dorosłość uderzyła ze zdwojoną siłą? Trudno było powiedzieć. Dziewczę jednak skinęło Annice z kulturą w geście pożegnania. Dziękuję za wysłuchanie. Jak widać są wśród nas jeszcze dobrzy ludzie. Tłum gęstniał a dziewczę po prostu skierowało się naprzód i wtopiło w ludzką masę świętujących. Zjawa- Oscar Nox |
Wiek : 666
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Wiele można było nauczyć się od Anniki. Naprawdę wiele. Jak przetrwać, gdy warunki ku temu nie sprzyjają. Jak postawić się silniejszemu i patrzeć na świat bez lęku w sercu — czy też właściwiej — nie dać tego lęku po sobie poznać. Jak posiąść tajemną sztukę inhibicji własnych emocji. A z rzeczy przyziemnych, jak otworzyć małża, albo sprawnie oddzielić szczypce homara. Była jak karabin przyrodniczych ciekawostek, mogła nauczyć jak pić rum i jak okiełznać ałbasta. Ale jej sposobów na zarządzanie życiem prywatnym nie polecałaby naśladować nikomu. W tej materii doświadczenie nieustannie przeciwstawiała dziewczęcej głupocie, naiwności wręcz. Na szczęście nie została zapytana o nic wprost — w ogóle, nie musiała za wiele mówić. Jasnowłosa mówiła za nią. Jej pozostało wplatać kwiat za kwiatem. Intencję za intencją. Trafiła jej się wielbicielka poezji. Nie sposób było się nie uśmiechnąć — czy była jedną z tych panien, które przed snem zabijały nudę i melancholię zaczytywaniem się w romansach nierealnych? Śniła o księciu, czy o jego majątku? Tyle pytań. A każde tak samo nieistotne, jak biel wstążki, którą za kilka dni pochłonie szarość. Szarość nierozwiązanych dylematów. Szarość upływu czasu. I szarość niewysłuchanych próśb. — Być może wszystkie są ważne, tylko każda czeka na swój czas — odparła, z nietypowym dla siebie optymizmem. Przed chwilą młódka rozprawiała o nowych początkach tylko po to, by za moment zanegować resztki tlącej się nadziei — było w tym coś smutnego. Jakby znalazła pośród masy ludzi pozostawiającej tu dziś wianki kogoś tak samo rozdartego, jak ona. Jeśli nie bardziej. W przeciwieństwie bowiem do dziewczyny, Annika miała przed oczami jasny cel. Nawet jeśli do celu przyjdzie jej dojść po wybojach w kształtach przypadkowo stratowanych ciał i zdeptanej dumy. W pewnych przypadkach dylematy nie istniały — jej duma stała na pierwszym miejscu. Czy rzeczywiście jestem dobrą osobą? Być może wkrótce zrobię rzeczy okropne. — Do zobaczenia — ...być może. Nie obejrzała się za jasnowłosą, zamiast tego schyliła się, by dopełnić swój wieniec łodygami ciemiężyka. Będą tutaj idealne. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
No patrz.. stoi i się gapi. Mruknęła niezadowolona kobieta do swojej towarzyszki. Ciągnąć za dłoń znudzonego na około sześcioletniego dzieciaczka, który bardziej niż do obchodów dziękczynnych skupiał się na poszukiwaniu czegoś w jednej dziurce od nosa. Najwidoczniej jego matka to zauważyła bo szarpnęła go mocniej i przez zaciśnięte zęby na wpół poirytowanym szeptem zadała pytanie: CO TY ROBISZ?!- O zgrozo za chwilę paluch powędrował do ust i w nich znikał. Tak jak i ślad zbrodni jakiej się dopuścił a może robił to celowo by matkę doprowadzić do histerii? Ciężko było cokolwiek stwierdzić. Jednak to co osiagnął to większa irytacja i kanciaste ruchy kobiety, która teraz niemal przepychała się pod pomnik łokciami. Wszak jej wiązanka była najważniejsza, najpiękniejsza i prośbą musiała zostać spełniona. Ona i jej rodzina jak nigdy wcześniej teraz potrzebowali błogosławieństwa. Może gdyby nie wypiła ziół oczyszczających w ciąży to jej chłopiec niebyły taki? Ale na jej oko to on wdał się we ojca i jeden i drugi taki sam jełop. Jak się nie popchnie to nie pójdzie. Jak mu paluchem nie pokażesz to nie zobaczy. Miała wrażenie, że jakby nie robiła im jeść to pomarliby z głodu bo przecie żaden se lodówki nie otworzy. Arkadio najmilsza miej tych blaskomiotów w opiece… Szeptał słowa modlitwy nim jeszcze dopchała się do samego pomnika. Fuknęła na kark Anniczki stojącej przed nią i sypnęła ponad jej ramieniem. No co tak stoi?! No kolejna blaskomiotna się znalazła. Miała wrażenie, że dziś bardziej niż kiedykolwiek natężenie idiotów się zwiększyło. Co tak stoi się pytam? Idzie? Czy stać będzie?! Warknęła raz jeszcze niemal do ucha gówniarze bo widać, że musiała spaść matce na podłogę za dzieciaka. Wszak widać, że nie rozumi co się do niej mówi. |
Wiek : 666
Annika Faust
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Mróz na wieńcu. Mróz w sercu. Ciemiężyk zaskakująco dobrze współgrał z konwalią, czemu przeciwstawiały się tylko chryzantemy w pożądanym kontraście. Biel wstążki dopełniła dzieła i aż szkoda dołączać do niej jakąkolwiek sygnaturę. Kto miał wiedzieć, co Annika utkała pomiędzy dołączone do wieńca elementy, ten nie miał problemu z odczytaniem intencji za nimi stojących. Nie wadził jej nawet fakt, że wieniec będzie jednym z wielu, że utonie w morzu sobie podobnych — zdeptany, może sponiewierany i rzucony gdzieś w kąt. A ostatecznie spalony. Bo przyniósł to, czego potrzebowała — chwilę zadumy, modlitwy, przypadkowych rozmów zobowiązujących mniej, niż dwudziestodolarówka wrzucona do puszki przy pomniku. Pozwolił też zastanowić się nad tym, co składało się dotąd na jej życie. Wplotła ostatnią gałązką, ułożyła wieniec pomiędzy pozostałymi i ostatnią wymianą spojrzeń, pożegnała się z Aradią. Będzie ją wspominać jeszcze przez kilka kolejnych dni, ale to dzisiejsze było ich najintymniejszym spotkaniem z przewidzianych. Daj mi siły — wyszeptałaby, gdyby nie ciekawskie uszy dookoła. Tych w ciągu ponad godziny robiło się coraz więcej. Były najlepszym sygnałem do odejścia, kiedy coś pomiędzy ludzką zbieraniną, a jarmarkiem, zaczynało niebezpiecznie przypominać to drugie. Stoi i się gapi — dosłyszała. Spojrzenie, dotąd zasnute melancholią, wyostrzyło swój kontur. Jazgot zawsze działał na Annikę jak temperówka. Obrót był dyskretny, spojrzenie zaś — zaprzeczeniem dyskrecji. Głos — spokojem, pod którym czaił się chaos. Od doboru słów zależało, czy wypełznie na światło dzienne. — Stoi. Jak wszyscy tutaj — włącznie z tobą. Spojrzenie w dół zaszczyciło uwagą sterczący obok pomiot, żywiej zainteresowany własnym światem wewnętrznym, niż ględzeniem matki. I po co wypluwać z siebie tyle słów, skoro były tak przeciwskuteczne? — Idzie. Bo zaczyna ją boleć głowa. Niech Arkadia ma w opiece. Ta nikomu nie zajmie kolejki — i tak modli się gdzie indziej. /z tematu |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Tym razem nie powstrzymał już szczerej emocji barwiącej mu usta uśmiechem. Prychnął otwarcie, wymownie wbijając wzrok w swój wieniec. Dał mu odpowiedź, nim jeszcze postanowił się odezwać. - Rady są podarunkiem. Trudno doradzać samemu sobie, bo do tego najlepiej sprawdzają się osoby postronne. - Poinformował go z nadmiernym przekąsem, na szczęście wymuszonym dla efektu. Nawet gdyby nie posiadał na podorędziu tej przyjemnej wymówki, efekt jego wyjaśnień byłby równie dobry, jak skwitowanie tego przytyku milczeniem. Przyganiał kocioł garnkowi. Na szczęście oba te naczynia były społecznie uprzywilejowane i wolno było im na zdecydowanie więcej, niż innym przyrządom kuchennym tego społeczeństwa. Jego palce pracowały stosunkowo szybko. Widać było, że nie splata kwiatów codziennie. Jego węzełki były trochę zbyt delikatne, aby dotychczasowy fragment wyplatanki nie groził nagłą katastrofą łodyżkową. Mimo wszystko starał się to skoordynować. Przytrzymał miejsce ostatniego splotu palcem, przykładając koniec tasiemki do własnych ust. W ten sposób naprężył ją trochę, dzięki czemu łatwiej było mu mocno docisnąć ją do drutu. Przyjrzał się krótko swojemu dziełu, sprawiając wrażenie, jak gdyby nie słuchał Sebastiana. Dopiero po chwili zerknął na niego zatrważająco neutralnie. - Jako Overtone nie mógłbym ich winić. - Zauważył, decydując się na westchnienie z przesadną egzaltacją, niby człowiek tragicznie umęczony swoją pozycją społeczną i koniecznością nieustannego dawania jedynego słusznego przykładu. - Dla nich wszystkich drugi człowiek jest jedynie daleką stałą. - Stwierdził tę oczywistość i ubrał usta w niejasny półuśmiech. - Jednego dnia jest, innego nie. Trochę jak kwiaty w przydomowym ogródku. Łatwiej jest to wszystko odczłowieczyć. Trudno powiedzieć, po co starał się to wszystko ubrać w słowa. Zastanawiająca w tym wszystkim była również jego niechęć do jasnego precyzowania swojego miejsca na planszy. Tak jak sam zauważył, był Overtonem. Overtonowie rzadko sięgali wzrokiem dalej, niż do czubka własnego nosa i Maurice w wielu kwestiach wcale nie był wyjątkiem. - I przede wszystkim do niczego nie prowadzi. Strach powinien nas chronić, zwracać uwagę i przypominać o ostrożności. Na tym powinna kończyć się jego rola. - Dlatego ciebie nieustannie paraliżuje, Maurice. Słaby uśmiech rozpłynął się w powietrzu, kiedy z tych samych ust spłynęło siarczyste przekleństwo ciśnięte w rękaw płaszcza. - Nóżka mu pękła! - Pożalił się, intensywnie kręcąc wstążką wokół drucika i okaleczonego kwiatka, aby ocalić go przed usunięciem z kompozycji. To są dopiero ważne problemy! |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Kolejny kwiat odnajduje swoje miejsce w szeregu, łącząc się z liściem o lekko zmaltretowanej łodyżce. Dłonie Sebastiana nie miały szansy nasiąknąć delikatnością i wyczuciem – cechy te nie są potrzebne żołnierzowi jego pokroju. Ostrożność – tak. Subtelność? Nie w tym życiu. — Jako Verity nie podniósłbym tego tematu — odbija piłeczkę z drobnym uśmiechem, nieuginającym się pod wymownością i sugestią skrytą w niewinnym komentarzu. Jako przedstawiciele swoich rodów muszą, powinni, nie mogą, nie wypada im, ale jako oni – zaledwie ludzie napędzający tę całą machinę wraz z wszystkimi innymi – mają prawo do własnych opinii, a te nie muszą na każdym kroku prezentować rodzinnych wartości. W innym wypadku Sebastian byłby teraz kapłanem bądź adwokatem. A może i jednym, i drugim. Ale jest tylko sobą, nawet jeśli nigdy nie był nawet blisko tego, by wzgardzić swoim pochodzeniem. Ceni swoją rodzinę, nawet jeśli nie jest jej najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem. Jeżeli dla Overone’ów człowiek jest przydomowym kwiatkiem, to czym jest dla Veritych i ich kancelarii? Być może lepiej pozostawić to pytanie bez odpowiedzi. — Nigdy nie lubiłem zajęć teoretycznych — kwituje z charakterystyczną dla siebie, podszytą ironią manierą, gdy Maurice odnosi się do wzmianki o strachu. Teoria bywa nudna i tak zupełnie nieprawdziwa, gdy zetknie się ją z praktyką. — Rola strachu nigdy się na tym nie kończy. — To tylko opinia, lecz Sebastan wierzy w nią równie mocno, jakby ta stanowiła przyjętą prawdę. Strach podporządkowuje ludzi, paraliżuje swoje ofiary, ogłupia i wysysa z człowieczeństwa. Strach to pierwszy trudny przeciwnik, z którym musi zmierzyć się gwardzista. Potem jest lęk. Z nim mierzy się nieustannie. A może po prostu nawyka do jego obecności i zaczyna cichą komitywę? Parska krótko, słysząc obruszenie Maurice’a wycelowane w pękniętą łodygę. Patrząc na „nóżki” jego własnych kwiatów, jedno pęknięcie nie wydaje się taką tragedią. — Na szczęście członkowie Kręgu oraz inni przedstawiciele Kościoła robią, co mogą, żeby strach nie zebrał swoich żniw wśród wiernych. — Nie gwardia. Gwardia wchodzi dopiero tam, gdzie strach pozostawił już zgliszcza, a w sercach zalęgło się zwątpienie i grzech przeciw Lucyferowi. Gwardia naprawia szkody bądź pozbywa się ich tak, aby nie stały na drodze tym, którzy wciąż rześko kroczą wskazaną przez Pana ścieżką. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Protektor
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Maurice ukrył półuśmiech cisnący mu się na usta mocnym przygryzieniem wargi. Ból otrzeźwiał. Przypominał mu, z kim rozmawiał. Jednocześnie nie pozwolił mu głupio parsknąć w duchu na wyznanie Sebastiana. Czyż to nie ironiczne? Verity, któremu daleko do teorii, to nie Verity, którego spodziewałby się znać Overtone. Marcus przyzwyczaił go do setek godzin teoretycznego rozpatrywania tak przeróżnych i dziwnych kwestii, że twarz Sebastiana podpisana tym osobliwym stwierdzeniem gryzła mu się jak - w ramach poszukiwania nowych dźwięków - skrobanie paznokciami po tablicy w operze. - Uwierzę ci na słowo. - Odpowiedział z półuśmiechem, w bardzo osobliwym geście skrzętnie unikając skrzyżowania z nim spojrzenia. Rola strachu dla Maurycego była zdecydowanie bardziej rozbudowana, niżby chciał się do tego przyznać nawet przed samym sobą. Sebastian w roli powiernika syrenich sekretów sprawdziłby się pewnie średnio dobrze, ale już nawet nie przez potencjalne rzeczy, które mógłby z tą prawdą czynić, a z samej zasady. Niektóre kwestie należały wyłącznie do członków rodziny i tak musiało pozostać. - Ja tam wolę teorię, a przynajmniej w tak beznadziejnych kwestiach. - Odpowiedział, ponownie okuwając się w maskę wydelikaconego paniczyka, co to strachu nigdy w życiu zaznać nie chciał. Marne były te jego próby. Sebastian zdążył już dostrzec, jak drży mu kącik ust, gdy tak próbuje się tym wszystkim osłonić. Maurice znał wszystko to, o czym wypowiedzieć się nie zdążyli. Dlaczego więc nie chciał, aby to jego człowieczeństwo stało się namacalne? Może i tak było łatwiej komuś, kto teoretycznie prowadził życie bez cienia zmartwienia. - Ja robię bardzo dużo. Widzisz, jaki piękny wianek mi wychodzi? - Odpowiedział mu niefrasobliwie, ponownie próbując zmyć ciężar poruszanych kwestii swoją sztuczną, dziecinną swobodą. W połączeniu z pewnym siebie uśmiechem budowała wokół niego bezpieczną aurę człowieka niedotkniętego problemami. Tak było wygodniej, zwłaszcza w obliczu dyskusji o rzeczach, które nigdy nie powinny były się wydarzyć. - Szerzej zakrojone działania pozostawmy bardziej wykwalifikowanym. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Uśmiecha się głupio pod nosem w podobnej manierze co Maurice. Wiele słów mogłoby tu paść, a drobne zaczepienie o rolę nazwiska mogłoby z powodzeniem przeistoczyć się w rozmowę niemalże filozoficzną, a na pewno światopoglądową. Gdyby tylko przed sobą nie mieli splotu liści, gałązek i kwiatków, a dobry alkohol i słone zakąski. Sebastian jest pewien, że znaczna różnica wieku doprowadziłaby ich do zażyłej dyskusji i być może nieoczywistych wniosków. Sama kwestia różnego funkcjonowania rodzin mogłaby się okazać ciekawa w tej wymianie obserwacji, nawet jeśli Sebastian nie mógłby postawić się za wzór przykładnego Verity’ego. Czy Maurice jest wzorowym Overtonem? Sebastian bez zawahania odpowiedziałby, że jak najbardziej. Kwestię wypełniania powinności rodzinnych i znaczenia lojalności wobec nazwiska Maurice z pewnością mógłby omówić szerzej z innym Veritym – tym, który przejął z dłoni Sebastiana wszystkie obowiązki, jakie on sam zdecydował się ze wzgardą porzucić. Po prawdzie nie było w tym wzgardy, choć swego czasu rodzice Verity’ego widzieli to inaczej. Gdyby nie młodszy syn, zapewne do dziś mieliby do niego żal. A tak, to tylko czasem napomkną o tym, jak to wygląda – dostojny mężczyzna w kwiecie wieku, z majątkiem i głową na karku, a przy tym nie tylko bezdzietny, ale i nieżonaty… Wstyd. Nawet gdyby mogli rozpowiedzieć wszem i wobec, że najstarszy syn służy Trójcy, zasilając szeregi gwardii, najpewniej nie skorzystaliby z tej możliwości. Gwardia nie cieszy się tym samym szacunkiem, którym poszczycić się mogą kapłani, nawet jeśli to ci pierwsi pilnują dobrostanu i bezpieczeństwa tych drugich. Świat nie jest sprawiedliwy, a wdzięczność z pewnością nie znajduje się na liście czynników, dla których ludzie kończą z nosem nad paskudną kawą w podziemnej stołówce. Ale oto siedzi tu, dodając kolejny zielony listek i kolejny kolorowy kwiatek w towarzystwie Overtone’a, rozprawiając o roli strachu i Kręgu. Maurice obraca wszystko w żart, a Sebastian nie protestuje, bo, jak już zostało zauważone, nie mają pod ręką nic, czego wymagałaby tak znacząca dyskusja. — Bardziej wykwalifikowanym, tak — zgadza się, choć na jego twarzy gra drobne rozbawienie. Dla wielu to właśnie on sam byłby tym bardziej wykwalifikowanym. Ale teraz plecie wianek, teraz może udawać, że nie dotyczy go absolutnie żadna odpowiedzialność. — Powiedz, że nie wygląda to tak źle, jak mi się wydaje. — Odsuwa od siebie niemalże skończony wianek, by przyjrzeć mu się z dystansu. Nie, chyba nie jest aż tak paskudny. Trochę krzywy i na pewno chaotyczny, ale jak na męską robotę, to można powiedzieć, że całkiem przyzwoity. Jeszcze tylko połączyć brzegi, wpleść wstążkę i dołączyć modlitwę, a potem będzie można w końcu rozprostować kości, które zaczynają lekko dokuczać Sebastianowi od tego siedzenia. Nie cierpi pozostawania w bezruchu zbyt długo. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Protektor
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Plecenie wianków dobiegało końca. Maurice chciałby móc pochwalić się pewnością, wedle której jego wianek byłby idealny. Na jego nieszczęście, czasem odzywał się w nim okrutny realizm. Nakazał zwrócić uwagę na zaburzone proporcje kwiatów, nieco przekombinowane ustawienie roślin. W zasadzie wianek Maurycego wyglądał bardzo Overtonowo. Był napchany kolorami, ilością i „fantazyjną” techniką wyplatania, dzięki czemu był zarówno okrutnie brzydki, jak i wyjątkowy. To znaczy, brzydki w oczach stwórcy. Może w rzeczywistości dało się go gdzieś tam wcisnąć w stertę bez bycia obśmianym. Artysta, to i wysokie wiankowe wymagania. Taki los. Przywołany z granicy popadnięcia w samokrytykę, zerknął najpierw na Sebastiana, a potem na jego dzieło. Przekrzywił głowę, zgodnie z podejrzeniami Veritiego - niestety - dostrzegając pewną… asymetrię zaplatania, ale był lojalnym człowiekiem. Nie zdradził się więc nie tylko ze szczerą opinią, ale również i z kłamstwem tańczącym na wargach (a przynajmniej miał taką nadzieję). - Jest ładny. Nada się. - Zawyrokował pan malarz śpiewak akrobata, co to kwiatków nie umiał ładnie zapleść. Dramat, powiadam wam. - Dokończ na spokojnie, ja pójdę już pozbyć się swojego paskudztwa. Zaproponował, nieco bezpieczniej czując się z myślą, że nie będzie musiał ograniczać się w żadnym wypadku z kwestią modlitwy, zobowiązany dotrzymywaniem komuś towarzystwa. - Dziękuję za twoje towarzystwo. - Pochylił lekko głowę, gdy już zapakował w ramiona swój twór i szukał drogi ucieczki z miejsca zdarzenia. Kierując wzrok w kierunku Sebastiana, posłał mu niezobowiązujący uśmiech, wyjątkowo ograniczając się z kontaktem fizycznym. - Do zobaczenia - bo na pewno spotkają się jeszcze raz i jeszcze raz. Uroki życia w kręgowej rzeczywistości, lecz Maurice nie wydawał się zmartwiony tą wizją. Odchodząc od Sebastiana, Overtone dopełnił „wiankowych zobowiązań” i wolny od ciężaru kwiatów, przemknął pomiędzy rozochoconymi czarownicami, na dobre znikając w tłumie. | zt |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Zerka powątpiewająco na Maurice’a, gdy zapada wiankowy wyrok i parska krótko, ale tym samym jego mina mówi, że docenia łagodne traktowanie. Uwierzyłby mu, gdyby sam nie miał oczu i nie widział, jak słabo ten wianek trzyma się kupy – również dosłownie. Ma wrażenie, że sploty puściłyby, gdyby mocniej nim wstrząsnąć. Sebastian potrafi zaplatać więzy na linach, ale łodyżki najwidoczniej go przerastają. — Jasne. Również dziękuję, do zobaczenia — żegna się uprzejmie i odprowadza mężczyznę uśmiechem, a sam łapie za wstążkę, by napisać na niej kilka słów krótkiej modlitwy. Nie jest w stanie i nie mógłby przekazać intencji, które ma w sercu, ale pisząc te pojedyncze wyrazy, jego myśli są przy apokalipsie i nadchodzącej walce. Na tyle ile potrafi – trochę niedbale – przeplata wstążkę pomiędzy kwiatami oraz zielonymi dodatkami, po czym zanosi swoje wątpliwej jakości dzieło pod pomnik, by to dołączyło do innych – w wielu przypadkach dużo piękniejszych i majestatycznych. Ale to przecież nie o wygląd chodzi. Schowawszy swój wianek delikatnie pod kopcem tych dorodniejszych, odsuwa się kawałek i przystaje pod pomnikiem, by unieść wzrok na wizerunek Aradii. Popada w zadumę, a jego serce przepełnia się dziwnego rodzaju smutkiem. Pamięta doskonale uczucie Erosa, zupełnie jakby to wdarło się częściowo w jego własne serce. Śmierć i poświęcenie Córki odkrywa jakby na nowo poprzez pryzmat tych uczuć, za sprawą wizji Erosa. Aradia zmarła za nich. To Lucyfer nakazał jej odprawić rytuał, lecz to dzięki niej noszą w sobie moc Lucyfera, mogą czuć jego miłość tak blisko, tak prawdziwie. I Sebastian ponad wszystko chce jej dziś za to raz jeszcze podziękować. Oddać cześć, jaka należy się córce Lucyfera. Sebastian z tematu. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Protektor
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
1 czerwca 1985 Deadberry zapadło w głębi sen. Śnie, trwaj jak najdłużej, mruknął w myślach, pokonując kolejne metry kwadratowe brukowanej ulicy. Do tej pory unikał placu Aradii, jak ognia. Wydarzenia z dwudziestego szóstego dnia lutego odbiły trwałe piętno na jego psychice. Oczyma wyobraźni widział ludzi kotłujących się przy zabarkowanych drzwiach domu Lucyfera, w którym szukali - na próżno - schronienia. Ich krzyki nadal brzęczały mu w ucho, jakby ich echo nie ucichło, nadal odbijając się od fasady mijanych po drodze budynków, tych, które ocalały miniony dzień. Zacisnął mocniej zęby na filtrze papierosa, zanim zaciągnął się nałogiem. Niemal czul namacalnie żar ściany ognia, która wybuchła przy jego twarzy. Oddech stał się niespokojny, praca serca przyśpieszyła, w dolnej partii żołądka poczuł nieprzyjemny uścisk, igła niepokoju przebiła klatkę piersiową. W akompaniamencie wypowiedzianego ledwie szeptem przekleństwa, wypuścił z ust dym. Cecil, co cię podkusiło, by, w drodze do mieszania, zawędrować akurat tu? Odpowiedź znalazła się w polu widzenia chwile później, jakby na zawołanie. Zjawiła się wraz z zarysem stojącej przy pomniku Aradii sylwetki. Jej właścicielką poznał dziesięć uderzeń serca później. Blair Scully. Wypluł peta i zmiażdżył go pod podeszwą buta, wtedy tez usta ułożyły się w mimowolnym uśmiechu; od kiedy jej obecność przestała wzbudzać w nim niechęć? Nie szukał racjonalnego rozwiązania tej zagwozdki, zamiast tego przeskanował spojrzeniem jej sylwetkę. Stała bez ruchu. Spojrzenie wbiła w kamienną twarz Aradii, jakby na coś czekała. Najciemniej pod latarnią; czemu igrała z losem i kręciła się pobliżu Kazamaty? Marzyła o ciasnej, wilgotnej celi, całkowicie odciętej od światła, ulokowanej kilka metrów pod ziemią? Tęskniła za stalowym imadłem kajdan zaciskających się na nadgarstkach? Z drugiej strony - w lutym pożar wybuchł tuż przed pozornie czujnym nosem wiernych kundli Kościoła i poza pojedynczym kapłanem, żaden przedstawiciel tej instytucji nie zareagował; cóż za imponujący atak odwagi, aż w oku zakręciła się łza. - Urodę otrzymała w genach po matce - mruknął Blair wprost w ucho, gdy zakradł za jej plecy i stanął tuż za nią, ze spojrzeniem wbitym w jej kark, równie bezpruderyjnie zamykając lodowate palce na jej nadgarstku. - Co robisz na moim rewirze? Szukasz drogi do Kazamaty? - nie mógł walczyć ze swoją naturą - ironia swobodnie ułożyła się na wargach. Jakby zareagowała na stal noża przyciśniętego do szyi? Za późno na te dylematy; roztrwonił element zaskoczenia. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Trudno było mi znaleźć w pamięci moment, w którym to noce stały się cieplejsze. Nie tak ciepłe jak na zachodnim wybrzeżu, gdzieś w Kalifornii, ale w naszym wietrznym stanie uważam, że można je zacząć już tak nazywać. Wydarzyło się w ostatnich miesiącach zbyt wiele, żebym mogła zrozumieć, czemu akurat teraz - sama w środku nocy przed pomnikiem Aradii, prowadzę wewnętrzne wywody na temat temperatury. Miałam przecież wystarczająco wiele problemów na głowie, myśli, pomysłów i przecież apokalipsę na głowie, a jednak takie... ludzkie i przyziemne(?) tematy mimowolnie wdzierały mi się do głowy. Stałabym tam może nawet kolejne pół wieku i zamieniłabym się w kamienną statuę, jak sama Aradia, ale z przemyśleń wyrwał mnie głos, w szoku niezbyt znajomy. Wzdrygnęłam się i miałam już się odwrócić, gdyby nie nagły uścisk na nadgarstku, którym uraczył mnie intruz mojej osobistej przestrzeni. Wystarczyło mi parę bić serca, żeby dobrać ton ostatnich słów, do jednej ze znajomych twarzy. - Cecil... - Warknęłam z widocznym zdenerwowaniem na twarzy, wyrywając nadgarstek w stronę wolności. - Prawie rozpłaszczyłam ci ten krzywy nochal... następnym razem to zrobię... nawet jak cię rozpoznam... tak dla zasady... - Złożyłam teraz ręce na piersi, wzrokiem analizując Cecila od stóp do głów. - Na twoim rewirze? - Prychnęłam teraz śmiechem, a komentarz o Kazamacie puściłam gdzieś obok. Nie do końca miałam ochotę żartować z tego tematu, bo był on powodem nawet nie zmartwień, a koszmarów, które ciągną się za mną od końca lutego. Jeszcze miesiąc temu ten temat miał dla mnie inne nacechowanie, gdy teraz przy tej dalej ciągnącej się ciszy w temacie Abernathy'ego, chcę wyrywać sobie włosy z głowy na samą myśl. A może po prostu mam gorszy dzień, lub nawet tydzień? - Ah... prawie zapomniałam, że mieszkasz w naszej magicznej dzielnicy... Choć do osoby ze stalkerskimi skłonnościami bardziej pasuje zawszone Sonk Road... - Przewróciłam teraz oczami, jak to miałam w zwyczaju. Może nie byłoby w moim zachowaniu nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zaraz mimika mojej twarzy stała się jakby nerwowa, a ja poprawiłam włosy, czego w zwyczaju już nie miałam: - Cecil, miło mi było cię zobaczyć, ale... - Zacięłam się, jakby kolejne słowa ciężko miały przejść mi przez gardło. - Jestem z kimś umówiona. W zasadzie nie z kimś. Z Abrahamem - Pokracznie zawstydzony uśmiech pojawił się teraz na moje twarzy, a kosmyk blond włosów założyłam za ucho. - Idź... Dwuznacznie może to wyglądać... - Chciałam zobaczyć teraz jakąś zmianę w jego mimice. Uwierzy? Może. Oby za szybko się nie odwrócił, bo gdy nie zobaczę jego miny, to nie wiem, czy zawołam go z powrotem z taką samą chęcią. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat