First topic message reminder : Siedziba Carter's Wilderness Mastery Budynek mieści się na skraju lasu. Został zbudowany z grubych bal drzew iglastych, które z czasem ściemniały. Dach pokryty jest gontem, a z wiekiem zdobył szarawą patynę, tworząc harmonijny kontrast z ciemnymi ścianami. Na drzwiach wejściowych wiszą dumnie rogi jelenia, symbol łowieckiego mistrzostwa Carterów. W środku budynku panuje podobny klimat. Mieści się tutaj kwatera myśliwych, warsztat grabarski, czy też magazyn zwierzęcych futer albo podstawowe biura. Wewnątrz odbywają się spotkania i treningi, często z użyciem broni z małego magazynu. Chociaż na zewnątrz sprawia wrażenie niepozornego, tak w środku jest dość okazały. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
7 kwietnia 1985 Dlaczego nic nie może iść po mojej myśli? Miałam zamiar zostać z tym cholernym Białym Łosiem i zająć się jego oporządzeniem. Ale nie. Zamiast tego musiałam jechać do szpitala z połamanymi kościami, a tam – zrządzeniem losu – spotkałam młodą Marwood, która jeszcze mnie chciała wyprawiać na operację. Takiego wała, nie ma nawet takiej możliwości – wyszłabym z tego szpitala nawet ze złamaną nogą i żebrem, czyli tak, jak tam trafiłam. Ostatecznie jestem w stanie całkiem sprawnym, ale załatwianie tych formalnych gówien zajęło mi cały dzień. Przy okazji wysłałam list do Gorsou, a ten okazał się oczywiście kompletnie bezużyteczny, odpowiadając w iście kobiecym stylu rób co chcesz. Brakowało jeszcze domyśl się w post scriptum. Miałam więc całą noc na rozmyślanie, jak tego cholernego łosia oporządzić i nadzieję, że nic nie spierdolili jak mnie nie było. Podczas jednego dnia nie powinien się zepsuć, bo że chłodni nie było tak wielkiej, aby go przechować, byłam wręcz pewna. W nocy rozrysowałam sobie sylwetkę łosia i starałam się przypomnieć sobie, co wartościowego można z niego pozyskać. Oczywiście, bazowałam na zwykłym osobniku, lecz co można pozyskać z magicznego i legendarnego łosia? Kurwa, wszystko, nawet gówno może się okazać przepełnione magią. Aż tak drastycznie postępować nie zamierzałam, a jelita z pewnością posłużą się w inny sposób. Oddzieliłam, naturalnie, poroże, chociaż nie wiem, w jaki sposób mogłoby się przydać. Jeśli się nie przyda – powieszę je w Red Bear Stronghold na pamiątkę. Carterzy z pewnością docenią nową ozdobę w siedzibie. Poza tym kości – z kości można stworzyć noże. Czy nam się przydadzą? Nie wiem. Czy będą też miały magiczne właściwości? Nie wiem. Ale wszystko to wszystko. Strzały z kości rozpadłyby się zapewne przy sile wystrzału, ale można zrobić z nich groty. Tylko skąd my teraz weźmiemy jakiegoś łucznika? Wcelować bym wcelowała, ale jak się posługuje łukiem? To sobie zanotuję, grotów strzał najwyżej zrobimy mniej niż noży. Mięso, naturalnie, poporcjujemy. Zdaje się, że Padmore i być może Marwood potrafiły gotować, może coś by z tego wymyśliły. Ale najpierw mięso trzeba przebadać, czy nadaje się do spożycia, jeszcze nam brakuje, żebyśmy się potruli i w najważniejszy dzień wszyscy wylądowali w szpitalach albo na kiblach. Skóra. Skóra i futro są oczywistością – przypuszczam, że one mogą być kluczowe w naszej walce. Zrobimy po jednym płaszczu dla każdego. Dlaczego płaszczu? Bo najpewniej zejdzie na niego najmniej materiału, a kto wie, może i jeden przyda się także dla Surtra. Racice. Racice mogą posłużyć za amulety. Czy posłużą faktycznie? Najwyżej wyjdziemy na wariatów z przewieszonymi kopytami łosia. Poza tym została nam jeszcze krew. Czy wysmarowanie się nią pomoże? Nie wiem. Czy przyda się w rytuałach? Być może. A jeśli o rytuały chodzi – w razie czego, z jego tłuszczu wytopimy świece. Mamy zbyt wiele niewiadomych i zbyt mało czasu, aby poświęcić się badaniom. I od groma materiału. I kilka osób, którym należy się odrobina odwdzięczenia. I mam na myśli Williamsona i Orlovsky’ego. Reszta robiła to dla Kowenu – i z darów dla Kowenu najpewniej też skorzystają. * Jak wchodzić gdzieś, to z buta i z drzwiami. Moje gwałtowne wejście postawiło wszystkich pracowników na nogi. Nikt nie miał wątpliwości, dlaczego się tutaj zjawiłam i każdy postanowił jakby przyspieszyć kroku. Słusznie. Nie miałam, kurwa, czasu na pierdolenie się. — Pani Carter – mój wzrok przykuł jeden z myśliwych, którzy wczoraj dotarli na miejsce jako pierwsi na wezwanie Williamsona. – Przechowaliśmy go jak najlepiej tylko mogliśmy, ale on nie może już tak dłużej leżeć. — A jak myślisz, po co tutaj przyszłam? Zbierz specjalistów. Będziemy go skórować i ćwiartować. Mam plan, co z nim zrobimy. Chłopak kiwnął mi głową i świńskim truchtem poleciał szukać owych „specjalistów”. Ja w tym czasie udałam się na tyły siedziby, do jednego z magazynów, gdzie, jak się spodziewałam, leżał martwy Biały Łoś. Odorem śmierci zwabił już kilka much, ale, Lucyferze, cóż to było za monstrum. Co my z nim zrobimy? Prześledziłam wzrokiem, gdzie kule przebiły skórę i gdzie mogły ugrzęznąć w mięsie. Na litość, na pewno ugrzęzły. Wzięłam jeden z pobliskich noży i podważyłam kawałek z jego wnętrzności, skąd wyleciał śrut. Jeden z głowy. Reszta mogła nie wyjść tak łatwo. A skoro o głowie mowa. Obeszłam zwierzę, wymijając przy okazji rogi i zginając się jak przy durnej zabawie w limbo. Za stara już jestem na taką gimnastykę, a wszystko po to, aby obejrzeć łeb stworzenia. Trafiłam go w głowę i z tym punktem pośrodku czoła nie wyglądał zbyt okazyjnie. Nie nada się na zawiśnięcie na ścianie, no trudno. Może przynajmniej Gorsou nie będzie potrzebował poroża, wtedy sobie to wezmę. Na razie trzeba ogarnąć i powstrzymać rodzinną próżność, bo wykonanie planu Lucyfera jest ważniejsze niż nagroda na ścianie. Po kilku minutach widzę, jak pomieszczenie się zapełnia pozostałymi myśliwymi. Kiwam im głową na powitanie, nim instruuję: — Wszyscy biorą noże i starają się oskórować tego łosia najdelikatniej jak tylko potrafią. Poroże należy odciąć, podobnie jak i głowę. Jeszcze nie wiem, co z nią zrobię. Ktoś mi skoczy po rzeźnika, a najlepiej kilku. Musimy dać mięso do badań, czy nie jest skażone i nadaje się do spożycia, mamy do czynienia z dziczyzną. — Pani chce zjeść tego łosia? – odezwał się z niedowierzaniem któryś z odważnych i wątpliwie mądrych. — Masz lepszy pomysł, co zrobić z jego mięsem? — Nie wiem… zasuszyć? — A co się robi z suszonym mięsem? Wiesza na balkonie w ramach dzwonków wietrznych? — No nie… — Część można zasuszyć, ale to strata czasu. Lecieć mi po tych rzeźników, ruchy. I do roboty. A. I krew zbierać mi do pojemniczków. Niewiadomo, jaką może mieć właściwość. Jak powiedziałam, tak zrobiono. Znów jeden wyszedł, aby odnaleźć i przywieźć mi wskazanych wcześniej rzeźników, a tymczasem ja, razem z pozostałą grupą myśliwych, wzięliśmy się za skórowanie łosia. Ostrożnie i delikatnie. Nie wiem, czy tego futra nie trzeba będzie ściąć przy obróbce, ale to wypowiedzą się mądrzejsi ode mnie. Ostatecznie skóra, podzielona na większe płaty, z wykorzystaniem kul przestrzałowych, została oddzielona od mięśni. Odrzucam nóż w bok, nadaje się już tylko do umycia. — Przetransportujcie to, ostrożnie, do garbarza, zaraz do niego przyjdę. Kiedy skóry zostają zabrane, a część słoików z krwią zakręcana, widzę, jak wchodzą rzeźnicy. Bardzo dobrze. — Rozczłonkujcie te części i weźcie na badania. Kiedy najprędzej będziecie mi mogli coś o nim powiedzieć? — Zazwyczaj to trwa około dwie godziny – odpowiada jedna z kobiet ubrana w fartuch, stojąca najbliżej mnie. Reszta wciąż oglądała cielsko łosia jakby byli na wycieczce szkolnej. – Ale to… skąd pani wzięła takie wielkie zwierzę? — Dwie godziny wam wystarczą? – wracam do tematu, bo nie mam czasu na zbędne pytania. — W porywach do trzech od przewiezienia do nas. — Świetnie. Róbcie swoje, zaraz wrócę. A, jak poleci krew, zbierajcie ją do słoików, macie je tam – wskazuję na szafkę stale uzupełnianą przez jednego z młodszych chłopców, który przed momentem zabrał się razem ze skórą do garbarzy. Tam też udałam się i ja. Na szczęście nie było to daleko i już mijałam się z myśliwymi, którzy przed chwilą przenieśli te skóry. — Potrzebuję z tego… - staram się wyliczyć w głowie, ile nas jest – dziesięć płaszczy. I jedną płachtę na trzy metry wielką. — Z tego? – pyta któryś z garbarzy, przyglądając się uważniej przyniesionej skórze. – Nie ma opcji. Albo płachta, albo płaszcze, no nie ma opcji. Wzdycham głęboko i wywracam oczami w myślach. Dobra. Jakoś się podzielimy. Musimy. Najwyżej przetnie się to dziadostwo nożem. — Dobra, niech będzie płachta. Wyrobicie się do jutra? — Nie ma mowy, tego jest za dużo… — Zapłacimy stawkę za noc, potrzebuję tego na jutro. Kilka chwil namysłu, aż ostatecznie usłyszałam zgodę z ust garbarzy. Świetnie. Jedna część przynajmniej została załatwiona, a ja jeszcze dodaję, aby gotową skórę załadowali na samochód, który każę podstawić, jak tylko się uporam z całą resztą. Więc pora wrócić do rzeźników działających w jednym z magazynów. Część Białego Łosia została już poćwiartowana i zapakowana w odpowiednie pojemniki, z tego co widzę. Płaty mięsa są ogromne, a krew napełnia się w słoikach. Niebawem zostaną już tylko bebechy, racice i kości. Muszę znaleźć jakichś rzemieślników, którzy mi to oprawią, co staje się kolejnym zaleceniem na punkcie. No i tłuszcz. Trzeba wytopić z tego tłuszcz, gdzieś tu powinna być tkanka tłuszczowa, jeszcze dość mocna po zimie… — Ten tłuszcz mi też zebrać i zostawić w pojemniku w magazynie, też będzie potrzebny. I przynieść mi piłę, będziemy ciąć kości. — Ciąć kości? – pyta jeden młodzik stojący za mną, widocznie umęczony. – Do czego? — Nie dyskutuj tylko przynoś piłę. I każdego, kto się nożem umie posługiwać. Mięso wyjechało, wjechały piły i znów chłopcy, którzy, za krótką demonstracją, wzięli się za ostrzenie i dłubanie w kościach tak, aby je oprawić i stworzyć z nich noże. Tuziny ostrych jak brzytwa noży piętrzyły się, aż nie uznałam, że będzie ich dość. Niegdyś używano ich z sukcesem – kto by pomyślał, że w dzisiejszych czasach też mogą się przydać. Dzień chylił się ku zachodowi, a ja miałam jeszcze roboty po pachy. Kilka kobiet pracujących u nas zostało zagonionych przeze mnie, żeby zajęło się tłuszczem. — Wytopcie mi z nich świece. Ile się da. — Tyle łojówek, ło pani… — Nie ociągać mi się. Teraz ostatni punkt programu. Szłam już właśnie do głównego holu, aby zabrać kogoś, kto by mi podstawił samochód, kiedy w międzyczasie dobiegł do mnie ktoś z rzeźni ze świstkiem papieru. — Łoś był okazem zdrowia, nadaje się do jedzenia – krótka informacja, skinienie głowy, a potem wyłowienie kogoś, kto samochód mógłby mi podstawić. — Potrzebuję największego samochodu jaki posiadamy. I kierowcy, nad ranem będzie transport, ja pokieruję. Chłopcy niech pakują tego poćwiartowanego łosia na pakę. — Gdzie go pani chce wywieźć? — Nie twój interes. Wszyscy lecieliśmy z nóg. Ale możemy z nich polecieć dopiero następnego dnia, gdy wszystko będzie gotowe. Judith z tematu |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
przychodzę znad wodopoju Korytarze Wilderness nie mają dla mnie tajemnic. Praktycznie się tutaj wychowałam i już od maleńkości łaziłam za ojcem, ledwo dźwigając broń w łapach. Pamiętam, jak myśliwi się ze mnie wtedy podśmiewywali, widząc drepczącego, nieporadnego dzieciaka. Dzisiaj mało kto się śmieje na mój widok. — Pani Carter – słyszę co jakiś czas. Co jakiś czas też skinę głową na powitanie, ale dobrze wiem, gdzie powinnam pójść, żeby porozmawiać o tym, co właśnie przyniosłam z lasu. Nie było to za wiele. Kuna i bóbr, to prawie nic, ale trudno. Więcej nie byłam w stanie udźwignąć, a i nie mam tyle czasu, żeby wracać i polować dalej. Jestem w trakcie tygodnia, za moment będę się przebierać i będę jechała do roboty, ponownie z bronią w ręku. Widocznie tak to już jest, jak się rodzisz Carterem. W końcu zaczynasz spać z pistoletem pod poduszką, i wychodzić z domu z myśliwską strzelbą na ramieniu. Przynajmniej działała jako straszak na idiotów. Ciekawe, czy podziała tym razem. Zrzucam z ramienia dwa cielska zwierząt i patrzę wyczekująco na mężczyznę, który dopiero teraz, słysząc głośne tąpnięcie, zaczął się do mnie odwracać. — Pani Carter – słyszę po raz kolejny i przysięgam, że zaraz zacznę strzelać. — Ile za to? – pytam go, chociaż wiem, ile. Wiem, jaką wartość mają takie zwierzęta w Wilderness i wiem, że nie za wielką. To jest prawie nic w porównaniu z tym, co zarabiam w Kościele Piekieł. Może właśnie dlatego odsunęłam się od stałych i rodzinnych polowań. Chociaż nie. Nie jestem aż tak bardzo łasa na kasę. — Pani Carter… no wie pani… to tylko bóbr i kuna amerykańska, no to… — Ile? — Niewiele mogę pani zaoferować. Dwadzieścia dolarów? — Dwadzieścia dolarów? – prycham, chociaż teraz to już po prostu aktorzę. Wiem, że dokładnie tyle jest to warte. – Widziałeś te skóry? Są nienaruszone. Idealne do skórowania, będzie z nich kurewsko dobry materiał. – Spoglądam na faceta, ale teraz wydaje się po prostu zmieszany. – Strzał czysty, żadnych uszkodzeń. Za taką jakość chcesz mi dać dwadzieścia dolarów? — No wie pani jakie są ceny… — Gówno mnie to obchodzi, są warte więcej. Zarobicie na nich dziesięć razy więcej niż mi proponujecie i mi nie wmówisz, że nie. Pracowałam tutaj od maleńkości, więc nawet niech mnie nie wkurwia. — Wie pani, niewiele mogę dla pani zrobić… mogę dorzucić co najwyżej dolara więcej. — Dolara? – prycham teraz już z prawdziwą pogardą. – Tak wyceniasz moją pracę? Za dolara to mi się z łóżka wstawać nie opłacało. — Naprawdę, chciałbym zrobić dla pani więcej… — Dawaj te pieniądze i niech Cię nie widzę. Wiem, że więcej nie ugram. Typ zabiera skóry, ja zabieram swoje dwadzieścia jeden dolarów. Wydam chyba na waciki. Nic dziwnego, że nasze przedsiębiorstwo upada, nie opłaca się nawet ruszać dupy do lasu, żeby postrzelać. Sprzedaję bobra i kunę amerykańską (2x10$) + używam perswazji na poziomie I, co mi daje łącznie 21$. Judith z tematu |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
5 czerwca 1985 Zgłosiło się nawet więcej osób niż przypuszczałam. Po takim czasie, prawie cztery miesiące od zniszczeń, przypuszczałam, że każdy już machnie ręką, nikomu nie będzie chciało się fatygować. Motywacja była największa wtedy, kiedy Williamsonowie urządzali wiec i przy okazji naprawy w całym Deadberry. Zebrało się mnóstwo chętnych osób i wcale się nie dziwiłam. Deadberry to magiczna kolebka naszego miasta, znajdują się tam wszystkie najważniejsze lokale magiczne. Ale Cripple Rock? Kogo obchodzą zwierzęta? Albo rodziny tu mieszkające? No czasem fajnie jest pójść na spacer, ale przecież nikomu nie zaszkodzi jakieś przewrócone drzewo. A latające samopas barghesty? Cóż. Lanthierowie najwidoczniej nie mają nic przeciwko, skoro jeszcze kilka niedobitków lata po naszym rejonie. Specjalnie umawiam godzinę popołudniową z dwóch całkiem logicznych przyczyn. A może trzech. Jedna – kto nie pracuje, to chociaż się wyśpi. Druga – kto pracuje, to zdąży już skończyć. Trzecia – do wieczora blisko, walniemy se ognisko. Taka ze mnie poetka. Na moją wesołą gromadę czekam więc przed Wilderness z kilku powodów. Po pierwsze – jest to najłatwiejszy punkt i szybko tu się dotrze. Po drugie – jest to punkt najbardziej reprezentacyjny, poza Red Bear Stronghold, ale do domu jeszcze przyjdzie czas zachodzić. I po trzecie – stąd jest bliżej w głąb lasu, który faktycznie potrzebuje pomocy. Przystaję przy ścianie budynku i odpalam papierosa. Obok mnie czekają naszykowane taczki, łopaty, a także, ku zdziwieniu gawiedzi, farby z pędzlami, młotki i gwoździe. W rządku nawet poustawiałam opatulone w doniczkach młode drzewka, a reszta – reszta to nasze umiejętności. Mam nadzieję, że wszyscy przyjdą, bo się nagłowiłam logistycznie, żeby to wszystko każdemu porozdzielać. Dla grupy porządkującej przygotowałam nawet sekatory, taki ze mnie dobry gospodarz. Więc z fajkiem w ustach, czekam, aż nadejdą moi podróżnicy. Wpatruję i czekam, jakie historie mi tym razem opowiedzą. Witam serdecznie na wątku poświęconym finalnemu sprzątaniu Cripple Rock! Zanim wszyscy złapiemy za łopaty, trzeba dotrzeć na miejsce. Możecie, oczywiście, zrobić to w sposób spokojny, a możecie również rzucić k6 na zdarzenie losowe. Kości należy interpretować w ten sposób: K1 – przesuwając się bezpieczną, wyznaczoną ścieżką w zaciemnionej oddali dostrzegasz ruch. Zza krzewów wychodzi kudłata, ciemna sylwetka przerośniętego psa, który odwraca pysk w Twoją stronę i zatrzymuje na Tobie swoje spojrzenie. Barghest nie wygląda najlepiej, a chociaż można się zastanawiać, czy na pewno nie szykuje się do ataku, po chwili odpuszcza i znika w zaroślach. K2 – Okolica jest piękna i spokojna, ale całość psuje jedno. Co tak niesamowicie śmierdzi? Coś jakby tutaj niedawno zdechło i nikt tego nie posprzątał. Im głębiej w las, tym gorzej, a Tobie coraz trudniej jest utrzymać żołądek w ryzach. Wykonaj dodatkowy rzut na siłę woli. Wynik poniżej 40 oznacza, że nie wytrzymujesz i przy najbliższej chwili zwracasz zjedzony dzisiaj lunch. K3 – Przed Tobą rozbłyska łagodne, delikatne światło. Czy to możliwe, że to ognik…? Chcąc pokazać Ci ścieżkę, niespodziewanie, niczym zahipnotyzowany, z niej zbaczasz, a kiedy znajdujesz się pośrodku niczego, okazuje się, że to nie ognik, a srebrzysty ptak, który natrętnie zaczyna dziobać Twoje kostki. Teraz musisz się i go pozbyć, i wrócić odpowiednią drogą do wyznaczonego miejsca zbiórki. Przychodzisz spóźniony. K4 – Podróż przebiega spokojnie i nic nie zwiastowałoby nadchodzącej katastrofy… gdyby nie nagły trzask nad Twoją głową. Gałąź łamie się nagle i jeśli szybko nie zareagujesz, dostaniesz nią po głowie. Próg udanego rzutu na szybkość wynosi 40. K5 – Wszystko jest w porządku, tylko… ta sowa jakoś tak dziwnie na Ciebie patrzy. Możesz się zatrzymać, przyjrzeć jej się też. Niby nic wielkiego, tylko jest jakby jakaś przerośnięta… i zdecydowanie źle jej z oczu patrzy. Może lepiej, jeśli przyspieszysz kroku. K6 – Nic się nie dzieje, dróżka jest doskonała do popołudniowego spaceru, dopóki nie słyszysz nagłego trzasku pod podeszwą. Gdy podnosisz buta, okazuje się, że nie dostrzegłeś cocheli, która właśnie gdzieś zmierzała… cóż, raczej już nigdzie nie dotrze. Na Wasze pierwsze posty czekam do soboty, 07.12., godz.: 23:00! |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Fiona Cavanagh
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 29
Lubiłam Cripple Rock. No może nie dosłownie Cripple, ale lasy tam występujące. A patrząc na to, że z własnego domu miałam stosunkowo blisko do lasu, także pomoc w ogarnianiu tych dalszych zakątków rozumiała się tak jakby sama przez się. No a skoro tak, to wysłałam Judith notkę, że przylezę i się przydam. Nie potrzeba było za dużych umiejętności, by machać łopatą, miotłą czy grabiami. Eliksirów nie znalazłam – chyba że ewentualnie bojowe – ale nawet nie zdążyłabym ich zrobić, bo czas był za krótki. Spakowałam więc do torby cztery zestawy świec od Overtone’a, dosyć wdzięczna, że w ogóle mu się chciało i to z takim krótkim terminem realizacji. Skoro świece, to też i athame i mieszanka do tworzenia pentagramu. Przeszłam się po domu, zgarniając jeszcze przydatne drobiazgi, a w torbę zgarnęłam ten nieudany alkohol. Chociaż wszystko zależało, jak to właściwie traktować – dla niektórych pewnie byłby udany za mocno. Piersiówka w kieszeni wylądowała tak… na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, do czego może się przydać – no i trzeba było wyruszać. Na piechotę. Przynajmniej miałam wygodne buty – nie, nie szpilki – spodnie, których nie szkoda wybrudzić, a zresztą są ciemne i tak samo ciemną koszulkę. Po standardowym eleganckim looku nie było najmniejszego śladu, ale przecież podstawą było dopasować strój do sytuacji. Nie idzie się w dresie do teatru albo w szpilkach do lasu. Na dnie plecaka upchnęłam jeszcze dżinsową kurtkę i można było wyruszać. Na piechotę. Albo jednak nie. Po lesie się pewnie nałazimy, a jak się nie nałazimy, to i tak się zmęczymy. Więc zostało mi łapać stopa i o dziwo nawet udało się w sensownym czasie dotrzeć do Cripple Rock, a potem do Wilderness Mastery to już można było normalnie, na nogach. Zresztą przebieżki po lesie były fajne. Fajne, tak? Było pięknie. Było spokojnie. Idealne warunki do pracy albo spaceru, ale jedyne, co psuło to wszystko, to smród. I to taki, że łzy z oczu wyciskał, a obiad w żołądku zaczynał domagać się ujrzenia światła dziennego. Przyspieszyłam kroku, aż udało mi się z tych oparów wyjść. Jezu, co oni tu zrobili. Będę musiała zahaczyć o to Judith, bo normalnie jakby coś tam zdechło albo gorzej. Zahaczyłam o Red Bear Stronghold, zostawiając tam torbę z flaszkami i na spokojnie dotarłam do Jude, machając jej od razu na przywitanie. - Cześć Judith! – tutaj nie śmierdziało, było w porządku, można było rozmawiać. Oczywiście nie mogło zabraknąć przytulenia na powitanie, bo ja przytulałam wszystkich, których znałam. Zawsze i wszędzie, wyjątkiem był przeważnie Laffite i większość tych, których nie trawiłam z różnych względów. - Coś wam zdechło po drodze, idzie pozbyć się obiadu, tak śmierdzi. – machnęłam ręką gdzieś w stronę, z której przyszłam. – Ale pomijając zapach, okolica piękna. Ekwipunek: pentakt, athame, mieszanka do tworzenia pentagramów, 4x świece piwne, talia kart, piersiówka Zdarzenie losowe: 2 Siła woli: 98 + 9 = 107 Ostatnio zmieniony przez Fiona Cavanagh dnia Sob Gru 07 2024, 17:39, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : alchemiczka, barmanka i wokalistka
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Pierdolone Cripple Rock. To nie była pierwsza — ani druga, ani nawet trzecia — myśl na widok zielonego morza drzew i błotnistych ścieżek prowadzących w głąb lasu. Umiarkowany entuzjazm chrzęści pod podeszwami razem z łamanymi karkami szyszek; maleńkie gałązki, suche liście bezimiennych drzew, grudki ziemi — to wszystko tworzy kompozycję świata, do którego nigdy nie próbowałem otrzymać biletu wstępu. Kierowca pięć minut temu powiedział bzdurę — coś, co brzmiało na Lincoln nie wjedzie dalej i to oczywista nieprawda, bo nie ma granic, których nie pokonałby amerykański prezydent, nawet jeśli jest tylko owocem narodowego przemysłu motoryzacyjnego. Do Carter's Wildernss Mastery prowadzi niewyasfaltowana droga — nierówne rzędy drzew stoją na baczność po jej obu stronach i obserwują tę naszą grupkę mieszczuchów; to uosobienie wszystkiego, czym nie jest Cripple Rock. Cuchnie tu zwierzętami, skórą, ciepłą ziemią; taką dobrą i żywą, do której srało zdrowe, dzikie zwierzę — Larry Barry wącha to powietrze jak mały psiak. Sam marszczę nos i walczę o każdy wdech; istniała pula wartych zaaranżowania ustępstw — limit osiągnąłem rezygnując z garnituru na rzecz koszulki z kołnierzykiem i spodni, których — cytując — nie będzie ci żal upierdolić, Richie, bo upierdolisz się na pewno (dlatego żel do odkażania w kieszeni gotowy jest na wszystko). Czterech osiłków—dryblasów—przydupasów ma niezwykłe t—shirty; na plecach każdego z nich ktoś (kto? Ciekawe) nadrukował Ronald Williamson na burmistrza. Całą winę za wszystko, co dzieje się chwilę później, ponosi —ald, w które zapatrzyłem się z fascynacją; huk łamanej gałęzi nad głową dociera do mnie o ułamek sekundy za późno — trzask suchy i nieznany (kto widział, by w North Hoatlilp drzewa łamały się bez aktywnego udziału ogrodnika liczącego sobie sto dwanaście amerykańskich dolarów za godzinę?) wypełnia powietrze, a potem— Myśl przewodnia — pierdolone Cripple Rock. Przed niechybną, godną pozwu (albo nakazu z Ratusza, by ściąć wszystkie drzewa w zasięgu dwóch mil) śmiercią próbuje uchronić mnie szarpnięcie za ramię — to Larry Barry, za dnia asystent, nocami zaś Batman; szkoda tylko, że zmrok jeszcze nie zapadł, bo zamiast skuteczności mrocznego rycerza mam opieszałość urzędnika za najniższą krajową. Jego pomoc nadchodzi za późno — niezidentyfikowany obiekt leśny spada na mnie z góry i zahacza gałązką o kark; wszystko, co dzieje się później — krzyknąłem? Niemożliwe, Richie Williamson nie krzyczy — na zawsze zniknie w leśnym poszyciu. To nie pierwsza tajemnica, którą pochłania Cripple Rock; zdecydowanie nie będzie też ostatnią. Faktem jest, że po gałęzi — zamach przeprowadziła brzoza, co za unikalne na skalę światową wydarzenie, na pewno nigdy więcej się nie powtórzy — nie zostało wiele. Tylko kilka skrawków kory; tylko parę połamanych chaberdzi. Tylko pieczenie u nasadu karku, które po chwili przyćmiewa stanowcza melodia słów. — Pani Carter — powitanie płynie z daleka i materializuje się w wyciągniętej dłoni — dla usprawnienia komunikacji, powinniśmy przejść sobie na ty, ale chwilowo zbyt pochłania mnie wskazywanie podbródkiem na czterech ubranych w propagandowe podkoszulki wolontariuszy (oraz Larry'ego Barry'ego, który strategicznie przystaje obok nich). — Spełnianie przedwyborczych obietnic to moja pasja. Zgodnie z umową, czterech osiłków i żadnego papieru. Poza tym w kieszeni mojego asystenta; ma nawilżane chusteczki i nie zawaha się ich użyć. Spojrzenie samo wędruje w kierunku innej z obecnych pań — rozpoznanie nadchodzi razem z uśmiechem. — Panno Cavanagh, dobrze cię widzieć w pełni zdrowia. Chciałbym powiedzieć to samo, ale pieczenie w płytkim zadrapaniu na karku będzie kpić ze mnie jeszcze długo. los chce ze mną grać w drwala: 4, spada na mnie gałąź sprawność: 8 + 4 + 5 = za mało ekwipunek: pentakl, athame, świece fioletowe x2, zaklęty wisiorek z Ofisem, buteleczka żelu do dezynfekcji rąk |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Fionan Cavanagh
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 1
TALENTY : 28
Wszystko zdychało w tym lesie, nawet chęci do życia, refleksja, która zagościła pod sklepieniem czaszki Cavanagha, pojawiła się w tym samym momencie, co odruch wymiotny. Chwile później podarował Cripple Rock pierwszy dobry uczynek tego dnia - zaistniała szansa, że pozostawione na krzewie paproci treści żołądkowe uchronią ją przed wandalami wierzącymi, ze zakwitły w noc świętojańską kwiat spełni wszystkie życzenia tego, kto go znajdzie i zerwie. Przetarł usta rękawem, mimowolnie wolną dłonią nurkują do kieszeni. Chociaż wątpił, ze jego stan odpowiedzialny był wypity wczoraj alkohol, to jednak, wierny dywizji lecz się tym czym się strułeś, wydobył z niej piersiówkę. W dwóch łykach wybawił nieprzyjemny posmak z przełyku. W głowie pojawiła się kolejna myśl - kiedy, do cholery, rześka, leśne powietrze zostało zastąpione przez odór konsumowanych rozkładem zwłok?, próbował to rozgryźć, chowając piersiówkę. Wczoraj, z samego rano, gdy słońce nieśmiało wyglądało za gęstej kotary koron drzew, a on w celu zaopatrzenia siedziby Carterów w zaplecze dodatkowej motywacji (zgodnie z instrukcjami Judy, nie zapomniał o nalewce dla wdowy, którą wręczył osobiście, podejrzewał, ze przysłuży jej się dużo bardziej niz napływające zewsząd kondolencje) przemierzał samochodem leśną ścieżkę i nie czul, by woń śmierci oblepiła te miejsce swoim fetoru. Co się przez jedną dobę zmieniło? Carterowie przyłapali na gorącym uczynku stado uciekinierów z Rezerwatu Bestii i w geście litości nakarmili je śrutem? Przekonywał samego siebie, że ta wizja nie mogła być daleka od prawdy, dlatego, idąc leśna ścieżką, prowadzącą wprost do siedziby Carterów, w obawie, ze zostanie pomylony z dorodnym dzikiem, albo inną mniej lub bardziej urodziwą zwierzyną łowną, nie troszczył się o dyskrecje. Zawtórował treflowi ptaków - odszukawszy harmonijką, by zakłócić panującą dookoła cisza i umilić sobie ostatni odcinek drogi, zagrał na niej skoczną melodię, nieco w brzmieniu przypominającą Dúlamán. Ponad kwadrans później ukazała mu się ścieżka prowadząca wprost w objęcia skrytego w eskorcie gęstych drzew Wilderness Mastery. Miażdżąc pod zębami listek miętowej gumy, zerknął w górę, by odkryć czemu światło docierało tu w niewielkich ilościach – przez koronę drzew przebijały się promienie słońca, które, znajdując się poza zasięgiem jego twarzy, nie były w stanie swoim ciepłem ogrzać policzków. Skwitował to poprawianiem nasuniętego na głowę kaszkiet. Dziesięć kroków później gęsty las odsłonił przed nim fasadę znajomego budynku, a przy jego gmachu kilkuosobowe zgromadzenie, w tym rzucającego się w oczy przewodnika ich ekspedycji – Judith. - Nie zgadniesz co mnie tu ugościło, Judy – podarował jej uśmiech, gdy ku niej podszedł, witając ją serdecznym uściskiem. Inwazja trupów, chciał dodać, ale nadal świeża śmierć Wesleya, mogła zabić element humorystyczny tego stwierdzenia, zatem w porę ugryzł się w język. Nie zgadnie, ale mogła próbować, Cavanagh dał jej wolną rękę, bo zaraz zwrócił uwagę na inną anomalię, która zawitała do Cripple Rock, a był nią Richard Wiliamson w asyście paru innych mężczyzn. - Richardzie – nie pamiętał czym był z nim na ty, mało istotny fakt, a przecież nie mógł przemilczeć jego obecności, choć swój komentarz ograniczył do niewerbalnego podania mu dłoń w geście powitania. A potem przystanął obok siostry. Wspominała mu, że tu będzie, wiec jedynie posłał jej zastępujący słowa uśmiech - z gatunku tych zrozumiałych tylko dla ich dwójki. Dwójka i bliski kontakt z przyrodą ekwipunek: pentakl, athame, dwa zestawy świec w kolorze fioletowym[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Fionan Cavanagh dnia Pią Gru 06 2024, 08:57, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Hellridge, maywater
Zawód : miksolog, okazjonalnie barman w Chyżym, twórca kadzideł
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Odpowiedź na ogłoszenie pani Carter nie było wcale kwestią tak bardzo oczywistą, ale podjęty dialog — głównie ten wewnętrzny, a do tego wolne popołudnie, chęć niesienia pomocy oraz — nade wszystko — ciekawość, co takiego można jeszcze naprawiać w lesie, nakłoniły Annikę do spakowania do plecaka kilku kompletów świec, rytualnej mieszanki i całego mnóstwa mniej lub bardziej użytecznych rzeczy. Włosy zebrała w kucyk, na siebie zaś założyła jeden z kompletów przeznaczonych wyłącznie na leśne spacery, a tych z Bunniculą miały ostatnio wystarczająco, by po butach można było zauważyć przespacerowane w nich mile. Lirę tym razem zostawiła w domu, czy słusznie? To się jeszcze okaże. Dobry nastrój — lepszy, niż jeszcze kilka dni temu — to cały ocean łaski dla kierowcy, którego cierpliwości nie wystawiała na próbę i wysiadła, nim przydrożne błoto naznaczyło brudem wiele więcej, niż bieżniki kół. Pogoda jest za dobra, by ją marnować — zarówno sobie, jak i osobie szofera, który odważnie dowiózł ją już prawie na sam koniec świata, czym — nie mniej, nie więcej — były w Anniki mniemaniu tereny łowieckie Carterów. Kiedy była tu ostatnio, jakiś arachnid próbował spętać ją i Hirama — to brzmi jak całkiem dobre wspomnienie, od którego o dziwo nie cierpnie jej skóra na plecach. Podobnie jak od faktu, że cicho przekrada się po terenie, na którym w promieniu mili potencjalnie znajdzie przynajmniej jedną, uzbrojoną duszę. Lepszego testu dla magii zaklętej w rodochrozycie wymarzyć sobie nie mogła, i— Dostaje ją szybciej, niż myśli, a w dodatku od innej strony, niż się spodziewa, bo z góry. Wszystko trwa zaledwie chwilę — trzask, refleksja, unik. Tylko galopujące serce i przyspieszony oddech zostają z Anniką na dłużej, ślad przeszłego przestrachu zabierając ze sobą aż do punktu docelowego marszu, a ten już blisko. Rzut oka na zebrane towarzystwo wyzwala jeszcze jeden odruch, a ten jest uniesioną do góry brwią i krótkim spojrzeniem posłanym Judith. Dopiero od niej prześlizguje się ono po wszystkich uczestnikach dzisiejszej akcji sprzątania świata. — Dzień dobry — oszczędne. Kurtuazja jeszcze dogorywa gdzieś obok gałęzi — przypadkiem uleciała z ciała razem z duszą. To będzie ciekawe popołudnie. Wylosowałam 4 i pięknie unikam guza Ekwipunek: pentakl, athame, bransoletka z jadeitem, naszyjnik z rodochrozytem, świece malachitowe [pszczeli] x2, świece morskie [rzepakowy][ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Annika van der Decken dnia Czw Gru 05 2024, 22:48, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka we Flying Dutchman
Johnny Orlovsky
ILUZJI : 17
NATURY : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 7
TALENTY : 16
Może by Fordem przyjechał, gdyby dużo przy sobie miał rzeczy, ale zabrał tylko dwa zestawy świec, nie będąc pewnym czy się przydadzą. Ani innych, ani więcej nie miał, musiały więc wystarczyć jako skromny wkład z jego strony w sprzątanie Cripple Rock, poza sprawnymi rękami oczywiście. Spacery mu zaczynały w krew wchodzić, ale to chyba dobrze, koniec końców była to miła odmiana od bieżni, której by jeszcze rok temu użył, żeby zaliczyć trening. A na takim spacerku to co, fajeczkę może człowiek wypalić w spokoju, zauważyć, jak ptaki kluczem lecą, minąć rów z kwiatami co padliną śmierdzą, tyle doznań jedno po drugim. A najlepsze przed nim. Może, być może, gdyby wziął ze sobą swoją szklankę z drinkiem to przyniosłaby mu szczęście, albo wypiłby na tyle, żeby nie podążać za ognikiem, bo odpowiednia ilość procentów we krwi wsparłaby jego silną wolę. Ale niestety, nie tym razem. Na takiej ładnej ścieżce leśnej był, ale widząc błysk światła zatrzymał się i pierwsze co pomyślał, to że ojcu musi powiedzieć, że ognika spotkał. No, teraz mu dać uciec nie mógł, musiał się z bliska przyjrzeć, jeszcze przecież miał czas... Daleko nie zaszedł, ale w lasach zgubić się jest bardzo łatwo, jeśli się nie zna terenu i zboczy nawet na chwilę ze szlaku. Nie to go jednak zmartwiło, co dziobanie niespodziewane, bo ognik okazał się być ptakiem i tyle z tej przygody było. W pierwszym odruchu odskoczył, ale cofanie się obojętnie w jakim tempie niczego nie dało, bo uparło się ptaszysko. Teoretycznie mógłby go kopnąć, ale nie chciał tego robić, przecież to zwierzę tylko, nawet, jeśli było do niego tak wrogo nastawione, że Johnny zaczął żałować, że nie założył kowbojek, wtedy dziób nie miałby do jego kostek dostępu. Ale pewnie zacząłby go atakować w głowę, znając życie. Musi go od siebie odsunąć. Na bezpieczną odległość. Tak, aby ciężej mu było się zebrać i wrócić do ataku. Może w tamte krzaki? To nie taki zły pomysł może, na chwilę ptaka zajmie, a on w tym czasie wróci szybko na ścieżkę. -Ventus. - Mruczy, ale z zaklęcia nawet się pierd nie rodzi, a co dopiero podmuch. Ptak narobił rabanu w swoim ataku wścieklizny, ale Orlovsky'ego nieudana próba tylko do drugiej motywuje, bo nie zamierzał z ptakiem w lesie przegrać. Wygrał w sądzie ze stanem Kalifornia, to co, z dziobem sobie nie poradzi? -Kurwa. Ventus. - Za drugim razem zaklęcie w końcu działa i sprawnie odsuwa srebrzystego ptaka i jego jedną nóżkę od Johnny'ego. Score, można zabrać dupę w troki, byle szybko. Wracając na ścieżkę z sercem bijącym szybciej, od skoku adrenaliny, zerka za siebie, czy go gnój nie goni, ale nie, wygląda na to, że odpuścił. Czy kury też tak dziobią? Nie przypomina sobie. Przeczesuje dłonią włosy splątane i wyjmuje papierosa, bo nic tak nie działa na kojenie nerwów jak dym. I tak, kiedy widzi majaczący już między drzewami budynek, dostrzega też ludzi i wcale nie przywiązuje wagi w pierwszej chwili do tych twarzy, które zna, bo nie chce przerywać, już wystarczyło, że się spóźnił. A w jego głowie spóźnienie to spóźnienie, nie ważne z jakiego powodu. - Dzień dobry. - Rzuca ze skinieniem głowy lekkim, do najbliższej osoby, którą minął, przystając w miarę na uboczu, żeby nie przeszkadzać odpowiedzialnej za ten wolontariat leśny we wprowadzeniu do roboty i odpala jeszcze jednego papierosa, skupiając całą uwagę na Judith. ekwipunek: pentakl, athame, zestaw świec zielonych, zestaw świec morskich zdarzenie losowe: 3, Ventus 1, Ventus 2 żeby w ogóle dotrzeć |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : upadła gwiazda country
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Znowu Cripple Rock. Maurice zdawał się powoli godzić z faktem, że bywał tutaj zdecydowanie częściej, niż to miał w zwyczaju jeszcze kilka miesięcy temu. Tym razem wymówka do zawędrowania w lasy Judith była wyjątkowo szlachetna, a skoro już zaczęli robotę, to musieli ją skończyć. Tylko drobny cień niepokoju pełznął mu wzdłuż karku, gdy wracał myślami do tego, co stało się na ostatnim sprzątaniu… a raczej na afterze, który z niego wyniknął. Czy i tym razem przyjdzie im wziąć udział w rekrutacji do sekty? Jeśli tak, miał nadzieję, że gwardzistka skombinowała podobnej mocy bimberek co ostatnio. To było jakieś serum prawdy, żal byłoby go nie wykorzystać. Samochód zatrzymał się gdzieś na skraju lasu i wyrzucił tam pasażera. Błoto zebrane na poboczu natychmiast skleiło buty Overtona, ale tym razem było mu ich nieco mniej żal, niż ostatnim razem, bo wreszcie postawił na wygodne buty do biegania. Już wcześniej założył możliwe straty i zamówił nowe, więc wpierdolenie się w kolejną kałużę było być może nieco mniej nieplanowane, niż poprzednio. Wcale też nie wywołało głupiej, dziecinnej radości na obliczu aktora, prowokującego go do zwiedzenia w ten sposób jeszcze kilku kolejnych, aż do momentu, w którym prawie zaliczył bliskie spotkanie z leśną ściółką. Z kurwami na ustach zebrał się na powagę i po prostu poszedł w kierunku miejsca zbiórki, śledzony uważnie przez wielkie, sowie oczy. Pierwsze skrzyżowanie spojrzeń z pierzastym przyjacielem było nawet interesujące, ale po kilkunastu sekundach zrobiło się nieco niezręcznie. Przyspieszony krok prawie wpędził go w kolejną kałużę. Nawet się nie zgubił i pewne poklepałby się za to po plecach, gdyby na miejscu nie było już znakomitej większości ekipy. Wyglądali razem jak zgarnięci z pierwszego lepszego rogu ulicy i władowani siłą do jednego vana. Wrażenie to pogłębiło się znacząco, kiedy wzrok zahaczył mu o nienaganną sylwetkę Richiego W. Czy to jakiś wymysł ichniejszego PR? Jeżeli ktoś mniej mu pasował do roli zapierdalającego na kolanach i babrającego się w ziemi, nie dał tego po sobie poznać, zamiast tego witając się z każdym znajomym uściskiem dłoni lub kiwnięciem głową. Tylko Johnny zasłużył sobie na wzrok pełen dezaprobaty, bo gdy stanął niedaleko z papierosem, Maurice niemalże od razu zmienił pozycję na taką, która wykluczała jakikolwiek bliższy kontakt. Pierdoleni palacze w jebanym Cripple Rock. Zdarzenie losowe: 5 Eq: pentakl, athame, tytanowa klamra do paska (rodochrozyt, lepidolit; Haagenti), kolczyk z palladu (diament, spinel; Dantalion), świece fioletowe x5, świece atramentowe (pszczeli) x4, specjalny zestaw świec atramentowych (pszczeli) [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Maurice Overtone dnia Sob Gru 07 2024, 18:31, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Łapie się na tym, że zamiast wyjechać — prawdopodobnie powinien zrobić to dobre dziesięć minut temu — trzyma bezwiednie kierownicę i patrzy w jeden punkt. Jego głowa wydaje się pusta, tylko coś ściska w klatce, tylko coś ciąży pod powiekami, tylko coś zgniata żołądek. Przekręca kluczyk, a dźwięk silnika nagle wydaje się taki odległy, nienaturalny. Skórzane wnętrze wydaje się nie na miejscu, otwierający się garaż jest jakby z innej bajki. Cały świat na zewnątrz, uderzające w oczy światło — wszystko nie tak. Świat wydaje się taki sam. Drobna tragedia ominie innych, będzie ciekawostką na ich ustach, będzie gorącą plotką, będzie czymś, co wyrwie ich na chwilę z monotonii. Są z Kręgu, czasem czyni to z nich małpki na wystawie cyrkowej. Śmierć? Cóż z tego, że smutna. Nie dla nich. To tylko ciekawostka. Jakaż tragedia powie niejeden i nie poświęci temu drugiej myśli. Tymczasem Sebastian nie umie przestać o tym myśleć. Zna śmierć. Widział dużo śmierci, trzymał umierających ludzi w ramionach, odbierał ludziom życie, ryzykował własnym. Ale to jest co innego, to nie powinno się wydarzyć. Gwałtownie skręca kierownicą, gdy niemal wchodzi na czołówkę przy wyprzedzaniu. Nie zauważył. Zamyślił się, znów. Ostatnio cały czas jest nieobecny. Nie umie się z tym pogodzić. Z tym, że coś doprowadziło Audrey do takich czynów, z tym, jak zmieni to życie całej rodziny, z tym, że dzieci straciły matkę. Za szybko, za wcześnie i… bez sensu. Po prostu bez sensu. Życie stracone za nic. Na nic. Zostawia auto z brzegu lasu. Drogę do Judith zna już na pamięć, nie rozgląda się nawet wokół, gdy idzie. Nie patrzy pod nogi. Spala papierosa za papierosem. To, że jest ubrany w czerń, nie jest niczym wyjątkowym, ale stratę ma wypisaną na twarzy. Nie był z Audrey wyjątkowo blisko, ale wystarczająco, by nie chcieć się z tym pogodzić. Choć tak naprawdę prawdopodobnie jego żałoba dotyczy bardziej Bena i dziewczynek niż samej Audrey. Trzask pod butem każe mu się na moment zatrzymać. Przywraca do rzeczywistości. Zerka w dół, a pod podeszwą znajduje rozłupaną skorupkę, która jeszcze chwilę temu przypominała czaszkę. Cochlea się nie rusza, jest martwa. Ot tak, w jednej sekundzie. Takie jest życie, zdaje się uparcie powtarzać mu wszystko wkoło. Wystarczy mrugnięcie oka. W jednej chwili z kimś rozmawiasz, w drugiej składasz wieniec, zastanawiając się ile czasu jego twarz będzie zacierać się w pamięci. Zapytałby Lucyfera dlaczego, ale nie pyta. Ludzie mają własną wolę. To była wola Audrey. Być może nawet sam Lucyfer nie wie, dlaczego tak się stało. Czy przywitał ją w piekle? Czy to, że zdecydowała za niego o momencie swojej śmierci uczyni jej drogę bardziej wyboistą? Modli się o jej spokój codziennie. Nie zauważył jego braku za jej życia. Była dostojna, czasem wyniosła, była twarda. Była wzorem kobiety, wzorem pani Verity. Jak gruba była fasada pozorów? Zbyt gruba, nawet jak na Krąg. Tak gruba, że gdy runęła, nie była w stanie się spod niej wyczołgać. Dociera na czas, z którymś z kolei papierosem w ręku. Gdy otwiera papierośnicę, wita go widok niemal samych wypalonych niedopałków. Najświeższy dołącza do nich, kiedy Sebastian posuwa wzrokiem po zebranych. — Dzień dobry — rzuca w przestrzeń, witając się ze wszystkimi znajomymi oraz Anniką, której może nie zna bardzo dobrze, ale z którą naturalnie widział się i rozmawiał przelotnie nie raz i nie dwa. Zauważa też brata Charliego, którego przelotnie poznał gdzieś na przestrzeni ostatniego miesiąca. Żałoba, nie żałoba, nie zapomina o kulturze, dlatego podchodzi do panny Cavanagh, by ująć krótko jej dłoń i się przedstawić. — Nie mieliśmy dotychczas przyjemności — zauważa. — Sebastian Verity — przedstawia się, a moment później kątem oka obserwuje, jak jej brat — wie, z kim ma do czynienia, Krąg mimo wszystko jest względnie mały — poufale wita się z Judith. Sebastian podchodzi także i do niego, by uprzejmie się przedstawić. Uścisk dłoni nie odstępuje od normy swoją siłą, choć Sebastian odczuwa podświadomy cień antypatii. Może i ich kojarzy, ale nie miał szans wniknąć w koligacje rodzinne, nie ma więc pojęcia, że poufałość ta jest uzasadniona. W jego oczach więc zachowanie młodzieńca wydaje się nie na miejscu. Zdarzenie losowe: 6 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 190
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 13
TALENTY : 29
Nie musiałam długo czekać, ale i tak papierosa spalałam do samego końca. O dziwo, pierwszą widzę Fionę. Gdzie zgubiła brata? Fiona podchodzi do mnie i wita się wylewnie, przez co nie widzi mojej skrzywionej miny. Ja za to nie komentuję tego, bo najwidoczniej to jakaś moda u młodych dziewczyn, żeby do wszystkich się tak przyczepiać i wieszać na każdym. Ale kiedy to samo robi Fionan, to chyba jednak jestem już bardziej zdezorientowana. Chociaż, on nigdy nie był normalny. — Ta, barghesty nam zafundowały spa zapachowe – odpowiadam najpierw Fionie, bo właśnie to jeden z naszych problemów, którymi będziemy musieli się zająć. – Dałaś tą nalewkę ciotce? – dopytuję, bo zdaje się, że coś wspomniałam o małym prezencie na pocieszenie dla ciotki Berthy. – A Ty przyniosłeś ten bimber, czy coś tam? I masz rację, nie zgadnę. Nawet nie jestem za bardzo zainteresowana, bo za moment wita się ze mną Richard rzeczowym uściskiem ręki. Kąciki ust wędrują mi w górę, bo chociaż byłam pół-przytomna, bardzo dobrze pamiętam tą obietnicę. — Nie miało być sześciu? Chyba że policzył pan siebie i kolegę – zerkam na kogoś, kto stał obok żywego billboardu z hasłami propagującego Ronalda. To nie miało znaczenia, czterej również się przydadzą. Cała reszta zdecydowała się na powitania z większym dystansem, co właściwie mnie nie dziwi. Wzrok jedynie prześlizguje się po Sebastianie z lekką iskierką zmartwienia. Słyszałam o żonie Benjamina… i zbyt dobrze wiem, co przeżywa. Nasze rodziny nie mają zbyt wielkiego szczęścia ostatnio… Z westchnięciem zrzucam peta pod stopę, depczę go, a potem podnoszę, żeby kulturalnie wyrzucić do kosza na śmieci. Nie jestem jakąś niekulturalną świnią, żeby rzucać pety po roślinach. — Chyba są już wszyscy. Dla formalności, gdyby ktoś kogoś nie znał. Fiona Cavanagh i jej brat, Fionan – wskazuję tu na najbardziej wylewne rodzeństwo obok mnie. To rodzina, od niej niby wypadałoby zacząć. – Richard Williamson – wskazuję następnym gestem gościa specjalnego, który akurat przedstawienia potrzebuje najmniej. – Annika van der Decken – w następnej kolejności kobiety… a chuj tam, nie pamiętam tej etykiety. – Sebastian Verity. – Czy będzie miał w ogóle energię cokolwiek robić? – Maurice Overtone – kolejny gest na ostatniego dobrze mi znanego człowieka i… - Johnny Orlovsky, dobrze pamiętam? – Zgłosił się jeden wolontariusz, a ręce do pracy zawsze są potrzebne. – Czy nie przypadkiem brat Charliego? – dopytuję, bo może to być zbieżność nazwisk. No dobrze, skoro więc formalności mamy za sobą, możemy przejść do szczegółów. — Cripple Rock już nie wygląda jak totalny syf, ale potrzebuje jeszcze trochę pracy. To co przywitało Fionę, to pozostałości po ostatnich uciekinierach od Lanthierów. A uciekły, bo płot jest dziurawy. Trzeba posprzątać i te pozostałości, i naprawić ogrodzenie. Poza tym trzeba pousuwać stare, uschnięte gałęzie i pnie, oraz posadzić nowe drzewka. Nie muszę wspominać o wsparciu ziemi rytuałami, dlatego prosiłam Was wszystkich o świece i athame. Ponieważ wiedziałam wcześniej, kto mi tu przyjdzie, podzieliłam wszystkich na pary, dzięki czemu szybciej się uporamy. Czy wszystkim się spodoba ten pomysł? Oby. Ostatnio pracowaliśmy grupą i chociaż było całkiem przyjemnie, zeszło nam chyba więcej czasu. No i dzieliliśmy się obowiązkami na żywo. — Maurice, Fiona – zwracam się do dwójki niemal-rówieśników. – Wy się znacie na robotach powiedzmy-że-plastycznych, więc zajmiecie się naprawą ogrodzenia. Kilka machnięć młotkiem, trzeba go odmalować i po robocie. – Proste? Proste. Ich przynajmniej nikt nie przegoni spod ogrodzenia. – Sebastian, Richardzie – tu zwracam się do dwóch szanownych dżentelmenów, którzy powinni odnaleźć się w swoim towarzystwie. Znaczy, odnaleźliby się bez problemu, gdyby nie… - Was poproszę o usunięcie pni i gałęzi. Fizycznie, czarami, jakkolwiek. – Przecież nie sądzę, że jakkolwiek będą chcieli się pocić. A na pewno nie Richard. – Annika, Fionan. Wy się znacie roślinach, więc zasadzicie nowe drzewka. – Ostatnio był straszny problem z tym. – No i ja razem z Johnnym posprzątamy po barghestach i złapiemy jakiegoś niedobitka, jeśli się napatoczy. Jakieś pytania? Wzięłabym ze sobą Sebastiana, ale może lepiej, żeby jednak był z Williamsonem. — Richardzie, jeśli mogę się zagospodarować Twoimi wolontariuszami, do każdej z grup poszedłby jeden. Z wyjątkiem szefa zmiany – tu wychylam się ku temu odstającemu. Nadal nie wiem, kto to jest. – Na pewno nam to ułatwi pracę. Jest to ostatni czas na kontakty towarzyskie i wszelkie obiekcje. Na odpisy czekam do piątku, 13.12., do godz.: 23:59 |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Barwne okoliczności przyrody — las do zaoferowania ma cztery kolory, ale żadnego nie wybrałbym na odświeżenie salonu — zasługują na nie mniej barwne urozmaicenie przybywającymi na miejsce osobistościami. W twarzach bardziej bądź mniej znajomych dostrzegam mieszankę, która, gdyby zrobić z nas drinka, zakończyłaby się urozmaiceniem okolicy nowym kalejdoskopem barw. W końcu pawie są kolorowe. Nieciekawe okoliczności, za sprawą których zgromadziliśmy się w Cripple Rock, prowadzą do ciekawych zestawień — na powitanie każdego mam przedwyborczy entuzjazm i uśmiech z okładki ostatniego wydania Czarownicy Domu; z żoną pozowałem na tle kuchni. (Larry Barry musiał mi pokazać, którędy do drzwi). — Fionanie, witam, witam — wymieniony uściski dłoni są pewne, krótkie, męskie, biznesowe; Krąg to krążki w okręgach, nie wszystkie orbity muszą na siebie nachodzić, by mogły współdzielić przestrzenie. Niedługo później grupę zasila Annika już—nie—Faust; biedny Ben, nie zdążył nacieszyć się sukcesem rozprawy — los wyrżnął go w prosty noc z pełną mocą. — Anniko, wyglądasz— Jakbyś straciła siedemdziesiąt kilo nadbagażu, ale nie lubię kłamać (kłamstwo) — Moriarty wyglądał na chudszego. — Nader kwitnąco. W konkursie leśnych komplementów, kwitnąco to epitet z katalogu florystycznych, więc wypada adekwatnie do okoliczności. Na rozwinięcie analogii zaczyna brakować czasu — oto dołącza do nas Overtone i patrzy na mnie zaskoczony, jakbym nakichał mu do drinka. Nie szkodzi; sam zaskakuję się każdego dnia. — Maurice, dobrze cię widzieć — krótki uścisk dłoni nie zdążył ostygnąć, a nową werwę wkładam w krótki uścisk dłoni Sebastiana. Albo nie opalał się zbyt intensywnie na urodzinowym wyjeździe Bena, albo podsłuchał, kiedy powtarzałem Verity'emu młodszemu, że musi smarować nos, żeby nie wyglądał, jakby płukał go denaturatem. — Sebastianie, dawno się nie widzieliśmy — czas to wartość względna; od powrotu z Monako minęły ponad dwa tygodnie, więc wystarczająco wiele, by w międzyczasie znów ktoś umarł. Na kondolencje przyjdzie czas — będę musiał uszczknąć rezerwy empatii, żeby smutek wypadł przekonująco. Od falstartu ratunkiem okazuje się trzymający na uboczu jegomość; Judith wyjawiła jego tożsamość przez grupą kręgowców, a jeśli pan Johnny myślał, że to koniec pytań— Miał szczęście spotkać Richiego Williamsona. — Panie Orlovsky, to nie pan nagrał ten hit? Miłość w Oklahomie? — dziś tarzamy się w burbonie? albo coś w tym guście — nie wiem, nie znam, nie słucham, mojemu kierowcy raz zacięła się kaseta i całą drogę do Vermont ktoś w głośnikach śpiewał, że miłość żarzy moje oczy rozpędzone jak motocykl. Obecnie żarzy się w nich tylko uwaga skierowana na Judith Carter; lista przykazań, wskazówek i podziału na pary wypełniła rześkie powietrze Cripple Rock. Sebastian to zacny kompan, mamy za sobą krótkie epizody współpracy — ostatnia okazja nadarzyła się niespełna dwa tygodnie temu w Monako, kiedy współpracowaliśmy nad butelką rumu i uporczywym obstawianiem czerwonych oczek w ruletce. Nie oponuję przez przydziałem partnera; cały niesmak zostawiam na okoliczności kooperacji. Pnie i gałęzi, nowy horror klasy B wkrótce w kinach całego kraju. Płynny uśmiech nie zdradza myśli — przecież nie przyszliśmy tu na piknik, chociaż towarzystwo wskazywałoby na okoliczności bez mała balowe. — Naturalnie, Judith, niech się wykażą — osiłki w liczbie czterech (i Larry Barry) dobrze sprawdzą się w roli żywych taczek albo pokarmu dla barghesta — niech pozostali robią z nimi, co chcą, mamy ubezpieczenie. — Larry Barry zna się na konarach, może dołączyć dodatkowo do nas. Larry Barry wygląda, jakby dostał wczesną, świąteczną premię — nie mam serca (kropka) powiedzieć mu, że to jedyna, na którą ma prawo liczyć. Zgodnie z otrzymaną od Mistrza Gry informacją, pozwalam sobie na próbę rozpoznania dłoni Judith oraz Sebastiana dostrzeżonych w wizji. #1 Judith || próg 75 || k100 + 20 (percepcja) + 8 (talent) #2 Sebastian || próg 75 || k100 + 20 (percepcja) + 8 (talent) |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Stwórca
The member 'Richard Williamson' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 20 -------------------------------- #2 'k100' : 25 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Fiona Cavanagh
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 29
Oh my. Ilość ludzi, która zgromadziła się niedługo po mnie była zaskakująco spora. Nie, żebym nie uważała, że ciotka Judith nie ma znajomych chętnych do pomocy, ale prawdę mówiąc jak na zajęcie polegające na sprzątaniu zgłosiło się całkiem sporo osób. Przynajmniej będzie fajnie, przynajmniej na to liczyłam. Swoją drogą, jak wiele zajęć muszę mieć, że sprzątanie Cripple Rock wydaje mi się relaksem? No właśnie. Pierwszą pojawiającą się twarzą jest Williamson – tych trudno nie rozpoznawać, zwłaszcza jeśli patrzyć na wyborcze koszulki jego towarzyszy. Mam naprawdę olbrzymią nadzieję, że unikniemy tutaj wyborczej propagandy. Rozumiem potrzeby polityki i agitacji, ale takich dyskusji mam na pęczki w Chyżym. Co nie znaczy, że zamierzam to w jakikolwiek sposób komentować; dobre wychowanie i kultura nie pozwalają. - Panie Williamson, mam nadzieję, że las był dla pana przychylny dzisiaj. – stwierdzam na powitanie i to całkiem szczerze. Mnie przywitał smrodem, ciekawe czym przywita innych. Zdecydowanie nikomu nie życzyłam takich spotkań. Bratu posyłam jedynie uśmiech, ale rewanżuję się dokładnie takim samym, co on. Czasem jest wrzodem na dupie, czasem mam ochotę zrobić mu krzywdę, ale mimo wszystko to nadal jest brat. Nawet jeśli w pełni zdaję sobie sprawę z tego, że pewne czasy nadal nie wrócą. Uśmiecham się za to szeroko na widok Anniki – bardzo miło ją tu widzieć. Chociaż na wszelki wypadek powstrzymuję się przed przytuleniem jej; nie dam głowy, czy byłoby to dobrze widziane. Ciotka to w końcu ciotka, rodzina. Rodzina ma inne prawa. Z Johnnym witam się pełnym humoru kiwnięciem głową, ale to na widok Maurice’a mam ochotę się roześmiać. Gdybym wiedziała, że też przyjdzie pomóc Judith, na pewno nie zmuszałabym go, aby tak szybko zrobił dla mnie świece. Przecież bez problemu mógłby je przynieść od razu tutaj. - Maurice! – nie jestem nawet świadoma tego, że z irlandzkim akcentem imię Overtone’a brzmi w moich ustach jak „miauris”. Ja przecież absolutnie nie przekręcam cudzych imion. – Dziękuję za świece. – a co, mam udawać, że sama je zrobiłam? Wolne żarty. Próbowałam raz czy drugi, ale jak dotąd mi nie wychodziły. Może zacznę próbować bardziej, ale to potem. Na razie pojawia się następna persona – żałobny strój, posępna mina… Nie, inaczej. Nie u każdego czarny strój oznacza żałobę, ale dodatek w postaci umiejętności obserwowania przeciwników karcianych mówi, że w tym wypadku coś jest na rzeczy. Ale zanim daję radę wyciągnąć jakieś własne wnioski, mężczyzna podchodzi się przedstawić. Verity, kolejne nazwisko z kręgu. - Jak sądzę nie złożyło się. Fiona Cavanagh, miło mi poznać. – podaję na przywitanie rękę, z trudem powstrzymując odruchowy ukłon i zastępując go grzecznym skinięciem głową. Kultura nade wszystko – pytać o posępną minę nie zamierzam. O plotki krążące po pamiętnej Mszy tym bardziej. Zresztą uczciwie mówiąc pewnie Fionan zrobi to za mnie; to całkiem duży plus posiadania go za bliźniaka. On nie przejmuje się opinią na swój temat, ja w przeciwieństwie do niego i owszem. Szybko okazuje się jednak, że nasze kurtuazyjne przedstawienia się są niepotrzebne, Judith postanawia na wszelki wypadek ogarnąć nas wszystkich. No i pięknie. Zagryzam wargę, żeby nie potwierdzić pytania Judith w kwestii Charliego i Johnny’ego. Swoją drogą, że ja znam tę dwójkę, to w miarę oczywiste ze względu na przeszłość. Ale że Jude zna Charliego? Informacja warta zanotowania. - Nalewkę…? – zerkam zaskoczona na nią. – Ale bimber przyniosłam, zostawiłam w bezpiecznym miejscu, żeby się nie potłukło. – ilości powinno w pełni wystarczyć, patrząc po mocy. Najwyżej zadowolę się własną piersiówką, nie widzę problemu. Zresztą do domu lepiej wracać na trzeźwo, nie wiem, czy Judith ma na tyle chęci, by wszystkich przenocować – nie będę jej się narzucać przecież. – Prawie że plastycznych? Ładne określenie. Nie ma problemu. – zgadzam się bez namysłu, bo płotu w życiu chyba jeszcze nie naprawiałam. A machanie pędzlem nie powinno być aż tak trudne; posyłam spojrzenie Mauricemu z nadzieją, że on chociaż wie, jak się maluje płoty. A jak nie, to się będzie improwizować. Magia powstania tutaj jest chyba moim atutem. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : alchemiczka, barmanka i wokalistka
Fionan Cavanagh
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 1
TALENTY : 28
Ilość petów pod nogami ułożyła zmarszczkę zdziwienia na czole, ale komentarz cisnący się na usta zdławił w przełyku. Zresztą Judith zagłuszyła jakiekolwiek kłębiące się pod sklepieniem jego czaszki refleksje brzmieniem swojego głosu. Sama trzymała między palcami niedopałek, choć wątpił, ze zaśmiecała miejsce, które nazywała swoim domem I masz racje, nie zgadnę, jednym uchem wleciało, drugim wyleciało. Obecność Williamsona zdyskwalifikowała ich skupienie w tym samym momencie, a Carter nie doczekała się odpowiedź na zadane przez siebie pytanie. Potem on. Sebastian Verity. Konkretny uścisk dłoni, lekki uśmiech, krótka wymiana spojrzeń. I jeszcze jedna uprzejmość z głowy. Nie poczuł od niego niechęci, czy antypatii. Ludzkie zachowanie analizował głownie przy pokerze, teraz, obecnie, zbyt wiele bodźców konkurowało o jego uwagę, niemniej jednak mężczyznę kojarzył z widzenia. Częściej, od Czarnej Mszy, słyszał zestawienie jego imienia z nazwisko w rozmowach przy barze. Od tamtego czasu był na językach wszystkich. Przyćmił swoją sławą nawet wschodząca gwiazdę teatru. Maurice nie stał się ofiarą jego uprzejmości. Mieszkając w sąsiedztwie, zbyt często się widywali, aby tą znajomość sprowadzać od kurtuazyjnego uścisku dłoni podyktowanej przez savior-vivre. To samo mógł powiedzieć o Annice -jej podarował uśmiech i dyskretnie uniesiony ku górze kciuk prawej dłoni; nie wspominała, ze tu dzisiaj będzie, ale on, zdaje się, tez na ten temat napomknął. Istniał cień szansy, że wiedziała od Josie. Lekko spóźnionego Johnny’ego nie zignorował; w ramach powitania skinął Orlovsky'emu głową. "Cześć, jak się masz?" musiało poczekać na lepsze czasy. Przestrzeń na rozmowę mogli zbudować w każdej chwili; nie potrzebowali lasu jako protestu, by się do siebie odezwać. W końcu, po upływie kilku chwil, głos w końcu zabrała prowodyrka tego zamieszania, więc Fionan odnalazł ja spojrzeniem; jej słowa współdzieliły uwagę z doskwierającym mu pragnieniem. Powstrzymał się jednak - nie sięgnął po kuszącą zawartość kieszeni i zaczerpnął dyskretnego łyka whisky, choć przez cały jej monolog kusiło go jak diabli, by to uczynić. Kilka słów o kondycji Cripple Rock, parę zasad i rozdzielnie obowiązków między wolontariuszy. Pytań brak. Jemu przypadło w udziale sadzenie drzewek, w duecie z zoolożką. Coś, czuł, ze nie będą się nudzić, lecz, pomimo rekomendacji Judith, o sadzeniu drzew wiedział relatywnie niewiele. I robił to raz w całym dotychczasowym życiu. Posądził drzewo, by uczcić narodziny syna. - To co? – podszedł ku Annice. - Szybki kurs ogrodnictwa? - słowa zwieńczył uśmiechem. Czas przekształcić je w czyn. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Hellridge, maywater
Zawód : miksolog, okazjonalnie barman w Chyżym, twórca kadzideł